Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą finanse. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą finanse. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 grudnia 2023

Internet to nie tylko media społecznościowe.




przedruk





KANADA: 

GOOGLE I META MUSZĄ PŁACIĆ KANADYJSKIM REDAKCJOM ZA LINKI DO INFORMACJI


19 grudnia 2023 



Od wtorku firmy takie jak Google i Meta muszą zacząć płacić kanadyjskim redakcjom za zamieszczanie linków do ich artykułów. Google zdecydowało się płacić 100 milionów CAD rocznie. Meta blokuje linki do informacji na Facebooku i Instagramie.

Obowiązek płacenia za linki do newsów wynika z wchodzącej we wtorek w życie ustawy o informacji w internecie (The Online News Act), uchwalonej w czerwcu br. Ustawa nakłada obowiązek wypłacania rekompensat dla redakcji na te platformy, które co miesiąc mają 20 milionów użytkowników i roczne przychody powyżej 1 miliardów CAD. W Kanadzie regulacje dotyczą więc dwóch firm.

100 milionów CAD trafi z Google do gazet drukowanych i cyfrowych, a także do publicznych i prywatnych nadawców. Według informacji rządu media drukowane i cyfrowe otrzymają 63 procent tej kwoty, 7 procent – do publicznych radia i telewizji, a 30 procent do prywatnych nadawców. Meta, ze względu na blokowanie linków, nie zapłaci redakcjom.

Ustawa jest wzorowana na rozwiązaniach australijskich, gdzie tylko w pierwszym roku nowych rozwiązań redakcje uzyskały 190 milionów dolarów i podobnie jak w Australii została przyjęta po wielu protestach platform internetowych. Ostatecznie Google zdecydowało się zawrzeć umowę, zaś Meta od sierpnia br. blokuje kanadyjskim użytkownikom Facebooka i Instagramu dostęp do informacji.

Jak wskazywała podczas debat parlamentarnych część polityków i dziennikarzy, wielu użytkowników mediów społecznościowych dopiero po przyjęciu ustawy zdało sobie sprawę, że internet to nie tylko media społecznościowe. W Kanadzie Meta ostro sprzeciwia się nowym rozwiązaniom, ponieważ „może się obawiać, iż Kanada pokazuje drogę, jaką mogłyby przyjąć USA” – mówiła cytowana przez publicznego nadawcę CBC Frances Haugen, była menadżer Facebooka, która w 2021 roku przekazała wiele wewnętrznych dokumentów firmy amerykańskiemu nadzorowi giełdowemu.








Kanada: Google i Meta muszą płacić kanadyjskim redakcjom za linki do informacji – RadioMaryja.pl















poniedziałek, 7 grudnia 2020

4-dniowy tydzień pracy

 


Hiszpańska recepta na kryzys. Zanosi się na 4-dniowy tydzień pracy

Rząd w Madrycie rozważa skrócenie tygodnia pracy do czterech dni. Z podobnym postulatem występują niemieckie związki zawodowe i brytyjska Partia Pracy. Rozwiązanie było już testowane przez Microsoft w Japonii, a będzie sprawdzane przez Unilever w Nowej Zelandii.



Tegoroczna pandemia sprzyja dyskusjom o reformie czasu pracy. W okresie lockdownów na szeroką skalę wykorzystywane są nadzwyczajne programy urlopowe. Więcej jest też apeli o wsparcie dla osób mało zarabiających oraz tych, które pracują w branżach szczególnie narażonych na kryzys

Wicepremier Hiszpanii, a zarazem lider lewicowej partii Unidas Podemos, Pablo Iglesias oświadczył, że rząd prawdopodobnie zaproponuje zmniejszenie wymiaru czasu pracy. Takie rozwiązanie w kraju ogarniętym bezrobociem zwiększyłoby liczbę zatrudnionych.


Według Eurostatu, w Hiszpanii stopa bezrobocia jest rekordowo wysoka i wynosi 16,2 proc., podczas gdy w całej Unii Europejskiej wyliczona została na 7,6 proc Jednak jakakolwiek zmiana długości tygodnia pracy będzie musiała być przedyskutowana przez hiszpański rząd ze związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców. Niezbędne będzie też poparcie koalicjantów w parlamencie.

W dyskusji ze związkowcami rząd w Madrycie będzie miał prawdopodobnie problem z przeforsowanie zasady: "kto krócej pracuje, ten mniej zarabia". Celem wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy ma być motywowanie pracodawców, by zatrudniali dodatkowe osoby (z powodu krótszych zmian). Zapewne jednak towarzyszyłoby temu proporcjonalne obniżenie zarobków. Innymi słowy, pula wynagrodzeń byłaby taka jak dotychczas, ale podzielona zostałaby między większą liczbę zatrudnionych.

Czterodniowy tydzień pracy firma Microsoft już przetestowała w swoich japońskich oddziałach. Okazało się, że wydajność wszystkich 2300 pracowników przez 4 dni była większa, niż w tradycyjnym pięciodniowym trybie pracy. W efekcie obniżanie wynagrodzeń nie było konieczne.

Także koncern Unilever ogłosił, że przetestuje krótszy tydzień pracy wśród wszystkich swoich pracowników w Nowej Zelandii. Pozwoli im zdecydować, w które cztery dni chcą pracować. Zamierza jednak wypłacać pełne wynagrodzenia, takie jak za pięć dni pracy. Celem eksperymentu nie jest walka z bezrobociem, bo to nie jest wysokie w Nowej Zelandii. Firma chce ocenić, czy skrócenie tygodnia pracy o jeden dzień opłaca się z biznesowego punktu widzenia.

- Stare sposoby pracy są przestarzałe - powiedział szef firmy w Nowej Zelandii, Nick Bangs. Dodał, że celem testu jest "zmierzenie efektywności pracy na podstawie wydajności, a nie czasu jej poświęconego". Okres próbny potrwa rok., a University of Technology w Sydney będzie wyciągał wnioski z eksperymentu. Unilever zatrudnia w Nowej Zelandii tylko 81osób. Jeśli test wypadnie dobrze, firma rozważy, czy zastosować rozwiązanie na całym świecie i na szerszą skalę.

Nie tylko Hiszpania

Jakiś czas temu cztery dni pracy w tygodniu rozważano w Niemczech. Inicjatorem był IG Metall, czyli niemiecki związek zawodowy zrzeszający ponad 2 miliony pracowników z branży przemysłowej. Szef związkowców Joerg Hofmann sugerował wówczas, że krótszy tydzień pracy pozwoli uniknąć redukcji miejsc pracy.

Tegoroczna pandemia sprzyja dyskusjom o reformie czasu pracy. W okresie lockdownów na szeroką skalę wykorzystywane są nadzwyczajne programy urlopowe. Więcej jest też apeli o wsparcie dla osób mało zarabiających oraz tych, które pracują w branżach szczególnie narażonych na kryzys.

Jak donosi "The Guardian", polityk brytyjskiej Partii Pracy John McDonnell, który pełni funkcję kanclerza skarbu w gabinecie cieni, uważa, że największe kraje europejskie powinny szybko wprowadzić czterodniowy tydzień pracy. List w tej sprawie dostali: premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, kanclerz Niemiec Angela Merkel, premier Hiszpanii Pedro Sánchez i niektórzy inni europejscy przywódcy. Poparcie dla pomysłu wyrazili już lewicowi politycy i związkowcy.

Autorzy listu podkreślili długą historię godzenia się przez pracowników na skrócenie tygodnia w celu ratowania miejsc pracy. Ich zdaniem, konieczne jest ponowne przemyślenie systemów pracy także po to, by ograniczyć zużycie energii i wesprzeć walkę z kryzysem klimatycznym. - Ze względu na rozwój cywilizacji i dobro społeczeństwa nadeszła chwila, aby skorzystać z możliwości skrócenia godzin pracy bez utraty wynagrodzenia - zaznaczają brytyjscy laburzyści.

Ideę krótszego czasu pracy jednoznacznie popiera premier Finlandii Sanna Marin. Natomiast we Francji temat czterodniowego tygodnia pracy nie jest przedmiotem debat. Francuzi podkreślają, że w ich kraju od 2002 roku zatrudnieni pracują nie po 8, lecz po 7 godzin dziennie. 35-godzinny tydzień pracy dla etatowców zaczął obowiązywać w ramach reform wprowadzonych w latach 1998-2001 przez socjalistyczny rząd Lionela Jospina.

Dochód gwarantowany dla każdego

Jeśli lewicowy rząd w Madrycie wprowadzi czterodniowy tydzień pracy to powiększy swój własny katalog rozwiązań socjalnych. Od połowy roku w Hiszpanii działa program "minimalnego dochodu życiowego". Prawo do comiesięcznej kwoty od 462 do 1015 euro uzyskało blisko milion gospodarstw domowych.

Program będzie kosztował 3 miliardy euro. Świadczeniem są objęte jednoosobowe gospodarstwa domowe, których dochód nie przekroczył w 2019 roku 5 533 euro oraz rodziny, których łączny dochód nie osiągnął 12 184 euro. Pieniądze dostają także osoby, które straciły źródło utrzymania z powodu pandemii. Z budżetu wypłacana jest różnica między miesięcznymi zarobkami a wielkością dochodu podstawowego

Miliarderzy popierają zasiłki

O minimalny dochodzie gwarantowanym dyskutuje się w wielu krajach Zachodu, także w Stanach Zjednoczonych. Tę ideę promuje między innymi były kandydat na prezydenta USA Andrew Yang. Uzyskał on ostatnio finansowe wsparcie ze strony Jacka Dorsey'a, założyciela Twittera, w wysokości 5 milionów dolarów na Humanity Forward - organizację, której celem jest promocja uniwersalnego dochodu podstawowego.

Co może się wydać zaskakujące, zwolennikiem stałego dochodu jest miliarder i twórca Tesli I SpaceX Elon Musk. Z tym, że takie rozwiązanie rezerwuje nie dla bieżącej, a przyszłej rzeczywistości gospodarczej. - Pojawią się kiedyś na rynku pracy problemy, których przezwyciężenie będzie wymagało zagwarantowanie rzeszom ludzi stałych i pewnych wypłat. Powód? Po prostu nie będą oni potrzebni pracodawcom - mówi Musk.

- Myślę, że w końcu staniemy przed koniecznością wprowadzenia dochodu podstawowego. Będzie coraz więcej pracy, którą maszyna wykona lepiej niż człowiek. Podkreślam, że to nie jest coś, o czym marzę. Po prostu wydaje mi się, że w którymś momencie nie będziemy mieli wyboru. Automatyzacja zmieni wiele, niemal wszystko będzie bardzo tanie - prognozuje miliarder.



Jacek Brzeski


P.S.


Michał Michalak 

 Dzisiaj, 9 grudnia (05:00)


W czasie pandemii nieoczekiwanie odżył temat czterodniowego tygodnia pracy. Takie rozwiązanie popiera premier Finlandii i rozważa hiszpański rząd. Obecny kryzys może przynieść pracowniczą rewolucję.

Sąd Najwyższy przemówił. Jest wyrok! I to jaki - miażdżący! "Bezzasadna, niepotrzebna i niekonstytucyjna ingerencja w prawo i wolność jednostki do zawierania umowy".



Naruszona została zarówno "świętość umowy", jak i "wolność gospodarcza". I nie można tego uzasadniać argumentami zdrowotnymi.

Tym samym zakaz pracy powyżej 60 godzin tygodniowo w nowojorskich piekarniach uznaje się za niekonstytucyjny.

Był rok 1905. Sąd Najwyższy USA uznał skrócenie czasu pracy za nielegalne. A z wyroku można wywnioskować, że wręcz za oburzające. Prawo uchwalone przez stan Nowy Jork przestało obowiązywać.

Gdy ponad trzy dekady później prezydent Franklin Delano Roosevelt chciał pójść jeszcze dalej i ograniczyć pracę do 40 godzin tygodniowo, krajowy związek przedsiębiorców ocenił, że jest to "krok w stronę komunizmu, bolszewizmu, faszyzmu i nazizmu".

Dziś, gdy podnosi się temat czterodniowego tygodnia pracy, znów słyszymy zewsząd, że to niemożliwe, niebezpieczne i głupie. A jednak temat jest. I wskutek pandemii nieoczekiwanie odżył.

Dlaczego teraz?

Kryzys pandemiczny wywołał przekonanie, że pracę trzeba będzie wymyślić na nowo. Debata na temat właściwego balansu praca-dom już trwa, nie tylko w związku z pracą zdalną na masową skalę.

Tak to już jest, że wielkie kryzysy oznaczają wielkie zmiany: doprowadzają do przełomów pracowniczych i reformy systemów gospodarczych. Po kryzysie z 1929 roku ustanowiono w wielu państwach płacę minimalną i ośmiogodzinny dzień pracy, a po drugiej wojnie światowej nadeszła epoka tzw. państwa dobrobytu.

Z kolei po kryzysie z 2008 roku zwiększono regulację rynków finansowych (choć na mniejszą skalę, niż liczyli na to krytycy patologii w tej sferze) i zastosowano politykę cięć (m.in. w Wielkiej Brytanii czy Grecji), od której dziś się już odchodzi.

I teraz nadszedł kolejny moment, by wszystko zweryfikować i przedefiniować. Wszystko wskazuje na to, że centralne miejsce w tej debacie zajmie kwestia czasu pracy.

- 40-godzinny tydzień pracy jest coraz bardziej przestarzały i niepotrzebny - uważa Alex Soojung-Kim Pang ze Stanford University, propagator czterodniowego tygodnia pracy.

Ale nie chodzi tylko o samo gadanie. Zmiany w tej sferze już mają miejsce.

Biznes testuje temat

"Najwyższy czas pozbyć się przekonania, że wypoczynek jest dla pracowników straconym czasem albo przywilejem klasowym" - mówił Henry Ford, wprowadzając w swoich fabrykach 40-godzinny tydzień pracy w 1926 roku, na długo przed usankcjonowaniem tego wymiaru czasu przez władze państwowe.

Teraz jest podobnie - nie czekając na konsensus polityczny, firmy eksperymentują z krótszym czasem pracy i monitorują efekty.

Jak czytamy w "Time", TGW Studio, firma marketingowa z Rochester w stanie Nowy Jork, już w czasie pandemii wprowadziła czterodniowy tydzień pracy za tę samą pensję.

"Rozważaliśmy to już wcześniej, ale obawialiśmy się, jak zareagują nasi klienci. A potem wydarzył się covid i stwierdziliśmy: a czemu nie!" - mówi Lisa Kribs, współzałożycielka firmy.

Efekt? W ciągu kolejnych miesięcy wzrosła produktywność i kreatywność pracowników, są także bardziej zadowoleni i zdrowsi - rzadziej biorą zwolnienia lekarskie.

TGW Studio to stosunkowo mała firma, ale z czterodniowym tygodniem pracy (bądź nieco dalej idącym sześciogodzinnym dniem pracy) eksperymentują także "grube ryby".

Sieć brytyjskich supermarketów Morrison's ogłosiła w lutym, że 1,5 tys. pracowników korporacyjnych będzie otrzymywać tę samą pensję za cztery dni pracy w tygodniu.

Popularny komunikator Slack zachował się nieco bardziej konserwatywnie i dał swoim pracownikom jeden wolny piątek w tygodniu na odpoczynek i regenerację.

O tym, że krótsza praca może być opłacalna, świadczy przypadek japońskiego oddziału Microsoftu. Po przejściu w 2019 r. na czterodniowy tydzień pracy i ograniczeniu spotkań do maksymalnie 30 minut produktywność w firmie wzrosła aż o 40 proc., a koszty energii spadły o 23 proc.

Perpetual Guardian, nowozelandzka firma finansowa, po wzrostach produktywności i zadowolenia pracowników wprowadziła czterodniowy tydzień pracy na stałe.

Z kolei nowozelandzki oddział Unilever ogłosił właśnie, że jego pracownicy przez rok będą pracować cztery dni w tygodniu. Eksperyment będą monitorować naukowcy z University of Technology w Sydney, a jeśli się powiedzie, to korporacja zatrudniająca ponad 150 tys. pracowników skróci czas pracy w swoich oddziałach na całym świecie.

Ale nie miejmy złudzeń. Opór biznesu - w jego zasadniczej większości - jest jednocześnie głównym hamulcowym skracania czasu pracy. Dlatego do gry wchodzą politycy.

Sygnały z Finlandii i Hiszpanii

Polityczna presja na skrócenie czasu pracy zaczyna rosnąć na naszych oczach.

Premier Finlandii Sanna Marin od dawna jest zwolenniczką sześciogodzinnego dnia pracy, choć nie zdołała jeszcze przekonać ani całej swojej partii, ani całej koalicji. Ale ma sojuszniczkę w minister spraw społecznych Aino-Kaisie Pekonen, która popiera ten postulat. Marin zdaje się zdeterminowana, by czas pracy skrócić, nawet jeśli nie będzie to owe 30 godzin w tygodniu.



Finki nie są osamotnione. Pod listem do europejskich przywódców z tym właśnie postulatem podpisał się John McDonnell z brytyjskiej Partii Pracy. "Dla postępu naszej cywilizacji i dla dobra społeczeństwa teraz jest odpowiedni moment, by wykorzystać okazję i wprowadzić krótszy czas pracy bez straty zarobków" - czytamy.



Czterodniowy tydzień pracy, bez obniżki pensji, już oficjalnie rozważa hiszpański centrolewicowy rząd. Tyle że na początku byłby to program pilotażowy, nie powszechny. W budżecie na 2021 rok miałoby się znaleźć 50 milionów euro na wsparcie dla firm skracających czas pracy.

"Teraz, kiedy stajemy przed koniecznością odbudowania gospodarki, Hiszpania ma idealną okazję, by przejść na czterodniowy tydzień pracy. To polityka przyszłości, która pozwoli zwiększyć produktywność pracowników, poprawić ich zdrowie fizyczne i psychiczne, a także zredukować niekorzystny wpływ na środowisko. Musimy stanąć na czele Europy tak jak 100 lat temu, gdy przeszliśmy na ośmiogodzinny dzień pracy" - powiedział Íñigo Errejón, parlamentarzysta z lewicowej partii Más País.

Pilotaż czterodniowego tygodnia pracy to element rozgrywki koalicyjnej, jednak ministerstwo finansów potwierdziło, że takie rozwiązanie jest przygotowywane.

W Polsce podpisy pod projektem skracającym czas pracy do siedmiu godzin dziennie zbierała Partia Razem, a legislację w tej sprawie (okrojoną, bo dla rodziców) proponowało Polskie Stronnictwo Ludowe.

No dobrze, ale czy warto?

Tylko czy wspomniani politycy mają w ogóle rację? Czy skracając czas pracy, nie wylejemy dziecka z kąpielą?

O ile w zawodach kreatywnych można traktować czas pracy elastycznie, o tyle tam, gdzie mamy do czynienia z pracą w systemie zmianowym, mówimy już o potencjalnie wysokich kosztach takiego rozwiązania.


A co dostajemy w zamian? Sprawdziły to władze szwedzkiego Göteborgu w latach 2015-2016. W domu seniora Svartedalen wprowadzono sześciogodzinny dzień pracy dla pielęgniarek, bez obniżki płac. Spowodowało to konieczność zatrudnienia 17 dodatkowych pracowników, by zapewnić nieprzerwaną opiekę nad seniorami. Za punkt odniesienia przyjęto podobnej wielkości dom seniora Solängens, gdzie pielęgniarki pracowały osiem godzin.

Okazało się, że pielęgniarki pracujące krócej - tu wielkich zaskoczeń nie będzie - były mniej zestresowane, mniej zmęczone, bardziej zmotywowane do pracy, lepiej oceniały swoje zdrowie i rzadziej brały zwolnienia lekarskie (a więc potencjalna dodatkowa korzyść dla pracodawcy). Seniorzy znacznie wyżej oceniali jakość opieki w Svartedalen niż w Solängens.

Tu wcale nie chodzi o produktywność - w ten sposób o korzyściach z czterodniowego tygodnia pracy mówi brytyjska organizacja "The 4 Day Week". I stawia sprawę inaczej niż wymieniane wcześniej firmy, liczące uważnie wzrosty i spadki tego kluczowego dla gospodarki wskaźnika. Według organizacji najważniejsze atuty "czterech dni" to: poprawa zdrowia fizycznego i psychicznego, sprawiedliwszy podział pracy, wzmocnienie lokalnych społeczności, mniejsze bezrobocie, mniejszy ślad węglowy, wzrost aktywności społecznej.

Sprawa oczywiście rozbija się o pieniądze. W Göteborgu koszty zatrudnienia dodatkowych pielęgniarek wyniosły przez 18 miesięcy blisko 10 milionów koron (ponad cztery miliony złotych).

Jak przekonuje Interię ekonomista prof. Witold Orłowski, przejście na czterodniowy tydzień pracy "bez znieczulenia" przyniosłoby bankructwa prywatnych przedsiębiorstw, które już teraz, w czasie pandemii, ledwo wiążą koniec z końcem.

- W przypadku przemysłu kreatywnego, gdzie tak naprawdę ten czas jest od dawna nienormowany, to jest inna sprawa. Natomiast tam, gdzie rzeczywiście mówimy o fizycznie świadczonej pracy, to ograniczenie czasu pracy z zachowaniem wysokości pensji oznacza tak naprawdę podwyższenie kosztów pracy. Dla wielu przedsiębiorców oznaczałoby to po prostu bankructwo. Co innego, gdyby państwo dopłacało do płac - usłyszeliśmy.

Jego zdaniem czterodniowy tydzień pracy miałby sens w przypadku proporcjonalnie mniejszej pensji.

- To byłaby dość skuteczna metoda walki z bezrobociem - uważa prof. Orłowski.

Przepowiednia Keynesa, czyli co poszło nie tak

Słynny angielski ekonomista John Maynard Keynes przewidywał w 1930 r., że za 100 lat ludzie będą pracowali maksymalnie 15 godzin w tygodniu, a ich głównym "zmartwieniem" będzie to, jak sensownie zagospodarować czas wolny. Powodem miała być rosnąca produktywność m.in. za sprawą automatyzacji. Choć zakupy coraz częściej kasujemy za pomocą maszyn, to możemy jednak założyć, że ta przepowiednia - przynajmniej jeśli chodzi o czas pracy - się nie ziści.

Co poszło nie tak? Według holenderskiego historyka Rutgera Bergmana zamiast modelu "więcej czasu" zdecydowaliśmy się na opcję "więcej rzeczy". I to właśnie konsumpcjonizm sprawił, że wciąż tak dużo pracujemy, wytwarzając więcej i więcej towarów i usług. "Za dużo wszystkiego" - czytaj nasz raport o konsumpcji!

Inną teorię przedstawił zmarły niedawno amerykański antropolog David Graeber. On niespełnienie tej przepowiedni uzasadniał zjawiskiem "pracy bez sensu" - całym systemem prywatno-publicznym, który mnoży i utrzymuje bzdurne stanowiska i bezproduktywne, nic niewnoszące godziny pracy. Innymi słowy - nie pracujemy krócej tylko dlatego, że pracujemy bez sensu (jako społeczeństwo). Czyli stać byłoby nas na sześciogodzinną pracę pielęgniarek i listonoszy, gdyby nie utrzymywanie wysoko płatnych stanowisk, na których nic się nie robi.

Graeber podawał przykład Baracka Obamy, który w następujący sposób tłumaczył konieczność utrzymania dominacji prywatnych ubezpieczycieli w systemie ochrony zdrowia: a co ja zrobię z dwoma milionami tam zatrudnionych? Zatem istotniejsze okazało się utrzymanie odpowiedniej liczby miejsc pracy niż ich sensowność.

Zapytaliśmy prof. Orłowskiego, jak to jest, że produktywność rośnie, a my od 100 lat pracujemy po osiem godzin dziennie.

- To nie jest tak, że czas pracy się nie skraca. W końcu 100 lat temu nie istniały jeszcze wolne soboty. Efektywny czas pracy skrócił się więc o te soboty. Co więcej, doświadczenie było dobre, to znaczy uznano, że bardziej wypoczęci ludzie zwiększyli dzięki temu produktywność i że to ma sens. Nie uważam, żeby to był temat tabu. Problemem jest, jak to zrobić krótkookresowo, w jaki sposób gospodarka ma nie stracić na konkurencyjności, ale niewątpliwie jest to temat do dyskusji - uważa ekonomista.

Zapracowany jak Polak

Jeśli ktoś uważa, że cała ta dyskusja o czasie pracy, zwłaszcza w erze pandemii, jest pięknoduchowskim bajaniem, to proponujemy, by osadzić zagadnienie w rodzimym kontekście. Szybko uświadomimy sobie wówczas, że akurat w przypadku Polski skracanie czasu pracy to postulat pracowania choćby tyle, ile w innych europejskich krajach.

Jak podaje OECD, w 2019 roku każdy zatrudniony w naszym kraju przepracował średnio 1806 godzin.

wych, nieetatowych, nadgodziny (płatne i niepłatne), dni wolne, urlopy, zwolnienia lekarskie itd. I wyszło, że Polacy są jednym z najbardziej "zarobionych" narodów na świecie.

Mniej pracuje się m.in. na Węgrzech (1725 godzin rocznie), Słowacji (1711), Litwie (1635), w Japonii (1644), Wielkiej Brytanii (1538), Niemczech (1386), a najmniej w Norwegii (1384) i Danii (1380). Niemcy, Norwegowie czy Duńczycy pracują więc realnie o blisko jedną trzecią krócej niż Polacy.

Zdaje się więc, że argumentów za skróceniem czasu pracy w Polsce jest zdecydowanie więcej niż za odłożeniem dyskusji na później, "bo pandemia". I gdy spojrzymy na pełną listę państw pracujących krócej, coraz gorzej broni się twierdzenie, że jak tylko zwolnimy, to zaprzepaścimy rozwój gospodarczy kraju.

Co napisał sędzia Holmes

Wyrok Sądu Najwyższego USA z 1905 roku, uznający skrócenie czasu pracy nowojorskich piekarzy do maksymalnie 60 godzin tygodniowo za niezgodne z konstytucją, wywołał skrajne reakcje.

Przedsiębiorcy przyjęli decyzję SN z ulgą i uznaniem. Związki zawodowe zarzuciły sędziom, że są marionetkami kapitalistów i wrogami pracowników.

Do historii przeszło natomiast krótkie, bo trzyakapitowe zdanie odrębne sędziego Olivera Wendella Holmesa.



"Sprawa została zadecydowana na podstawie teorii ekonomicznej, która dla znacznej część kraju jest nieistotna. (...) Ustalonym jest poprzez różne decyzje tego sądu, że konstytucje stanowe i prawa stanowe mogą regulować życie w sposób, (...) który ingeruje w wolność zawierania umowy. Prawo do wolnej niedzieli czy regulacje dotyczące lichwy są tego przykładami" - czytamy.

"Myślę, że słowo 'wolność', zawarte w 14. poprawce, jest wypaczone, gdy stosuje się je, by zapobiec naturalnym skutkom dominującej opinii, chyba że racjonalna i sprawiedliwa osoba uzna za konieczne przyznanie, iż proponowane prawo narusza fundamentalne zasady z perspektywy tradycji i prawa. Takie potępienie nie może być zastosowane w odniesieniu do przedłożonej legislacji. Racjonalny człowiek uznałby je raczej za właściwy środek w odniesieniu do kwestii zdrowotnych. (...) Byłaby to również pierwsza generalna regulacja dotycząca czasu pracy" - napisał sędzia Holmes.


Wówczas ograniczenie pracy do "tylko" 10 godzin dziennie oburzało tak samo jak 30 lat później do ośmiu.


Ile godzin oburza dziś?


Ponadto:

https://wydarzenia.interia.pl/swiat/news-6-godzinny-dzien-pracy-latwo-nie-bedzie,nId,2347753


https://wydarzenia.interia.pl/autor/michal-michalak/news-6-godzinny-dzien-pracy-to-nie-mrzonka-to-przyszlosc,nId,2346010









https://wydarzenia.interia.pl/swiat/news-czy-oburza-czterodniowy-tydzien-pracy,nId,4902925#iwa_source=worthsee


https://biznes.interia.pl/praca/news-hiszpanska-recepta-na-kryzys-zanosi-sie-na-4-dniowy-tydzien-,nId,4901040








piątek, 20 listopada 2020

Spisek? - o sytuacji w Rumunii

 

trochę słabe tłumaczenie przeglądarkowe


Andrei Marga:

„Większość z tych, którzy przyjeżdżają, aby reprezentować Rumunię, jest słabo przygotowana - zawodowa, obywatelska, moralna”.

Dwa tygodnie temu


Na scenie Rumunii i świata pojawiają się nowe fakty. Nie są już zwyczajne ani nie należy ich unikać. Przyjrzyjmy się im uważnie i poszukajmy odpowiednich interpretacji i alternatyw. Mam na myśli tylko trzy z nich dzisiaj.

Jeśli chodzi o dzisiejszą Rumunię, to uderza głupia próba skoncentrowania decyzji („mój rząd”, „mój parlament”, „mój naród”), która podważa wolności, instytucje i demokrację w takim samym stopniu, w jakim dręczyły one po 1989 roku. Kraj pożycza jak nigdy dotąd w historii, więc czołowy ekonomista zapytał: gdzie idą pieniądze? Inny ekonomista słusznie powiedział, że jest już konsumowany z talerza jutra. Tutaj ożył nurt złożony z siebie samych, przejawiający wrogość do religii - prąd, od którego Europa uciekała od lat siedemdziesiątych. W imię „niezawisłości” wymiaru sprawiedliwości kultywuje się kontrolowany wymiar sprawiedliwości i system bez bezpieczeństwa, co de facto uniemożliwia normalizację życia w społeczeństwie.

Fakty są niepodważalne. Hipoteza w obiegu, atrakcyjna ze względu na swoją prostotę, jest taka, że ​​mamy do czynienia ze spiskami pochodzącymi z zewnątrz. Moja opinia jest inna, a mianowicie, że zanim zobaczymy, co robią inni, należy zadać pytanie, co się robi, a czego nie. kraju do powstrzymania degradacji. Przed omówieniem różnych hipotez warto przyjrzeć się temu, co robisz lub czego nie robisz.

Renomowani publicyści uważają, że dzisiejsza Rumunia jest ofiarą spisku o trudnym do zlokalizowania temacie. Ostatecznie jej gospodarka przeszła w inne ręce, zyski znikają natychmiast, wielkie inwestycje są udaremniane, niekompetentni decydenci są zabiegani, polityka jest naśladowana i konsumowana w przeszłości.

Chodzi oczywiście o fakty. Ale fakty dowodzą też, że przede wszystkim Rumuni ranią się ręką, tym, co robią i tym, czego nie robią. A w świecie ostrej konkurencji inni mogą skorzystać z okazji. Oto kilka dowodów.

W ciągu ostatnich piętnastu lat ukształtował się zwyczaj, że ci, którzy domagali się głosów obywateli Rumunii, zamiast szanować demokrację i działać na rzecz wypełnienia obietnicy, szukają wsparcia z zewnątrz iw razie potrzeby je płacą. Nie mając osiągnięć i trwałego prestiżu, sprzedają i kupują wszystko, aby utrzymać swoje pozycje. „Walczą” o mandaty, a nie o rozwiązania. Przykłady są przydatne.

Większość z tych, którzy przyjeżdżają, by reprezentować Rumunię, jest słabo przygotowana - zawodowa, obywatelska, moralna. Teraz są absolwentami bez ulgi - żaden z czołowych. Nikt ich już nie zaprasza, a potem zapraszają się na „wizyty”. Ktoś słusznie wskazał nam, że ambasadorowie władzy już zapisali tę „technikę” w swoich wspomnieniach.

O tym, jak słabo przygotowani są decydenci dzisiejszej Rumunii, może przekonać się każdy, kto dokładnie przyjrzy się ich myśleniu. Na przykład po stwierdzeniu od początku pandemii, że „w Rumunii jest nam lepiej!” bardziej dyletant, z USA. Stało się dla niego oczywiste, że na przykład w ostatni dzień czwartku w USA zarejestrowano 100 000 nowych zakażeń na około 330 mln mieszkańców, biorąc pod uwagę, że przeprowadzane są szeroko zakrojone testy, podczas gdy w Rumunii Ogłoszono 10 000 infekcji, przy mniej niż 20 milionach mieszkańców iz testami wykonanymi w Alandali. Kto poważnie traktuje arytmetykę, rozumie stan rzeczy w kraju!

Nie można też robić analogii z USA w kwestii wyborów parlamentarnych, ponieważ istnieje prawdziwy pluralizm, z perspektywami i programami sprofilowanymi i znanymi ówczesnym wyborcom. Innymi słowy, wybory w USA mają przesłanki, których nie ma w dzisiejszej Rumunii. Prawo przewiduje je również w naszym kraju, ale prawo od początku narusza „prezydenta”, który również wykazuje swoją nieprzygotowanie w tym zakresie.

Wiadomo, że demokracja to wybory, ale nie wybory dokonywane na próżno. Ponieważ wybory są przeprowadzane, jak powiedziano w Alba Iulia w 1918 roku, w celu ustanowienia „czystej” woli politycznej obywateli, a nie legitymizacji czyichś aberracji.
Do wszystkich tych faktów dodaje się fałsz reprezentacji. Wzorowa jest reprezentacja Rumunii w Unii Europejskiej - która dopiero w wyniku nadużyć ze strony byłego prezydenta RCC wraca na stanowisko nie zaangażowane w zarządzanie krajem. Ponadto ci, którzy „reprezentują Rumunię” na spotkaniach taktycznych - jak to było w przypadku negocjacji pakietu finansowego Unii Europejskiej na okres po pandemii, a potem przyjeżdżają do kraju i twierdzą, że „walczyli o pieniądze!”. Nieraz mówią lekkomyślne rzeczy - jak zauważył prezydent Francji, który zarzucał przedstawicielom Rumunii, że „stracili okazję, by milczeć!”. Albo też kuszą się, by brać ich za partnerów, oczywiście kłótni. Przełamuję reakcję gospodarzy zirytowanych biedą wzroku. Nic dziwnego, że minister spraw zagranicznych z pobliskiego kraju powiedział: „Zostaw nam ropę. Mamy możliwość to przetworzyć. Po prostu rozpalasz ogień ”.

Wszystkie uciążliwe dla Rumunii umowy podpisują przedstawiciele tego kraju. Możesz przeglądać dokumenty. W 2018 roku związek między uciążliwością w parlamencie a presją kontrocenian z instytucjami siłowymi był więcej niż zabawny, aby Rumunia nie przenosiła tantiem za zasoby naturalne na poziom innych krajów.
Z definicji opozycja jest żywym kluczem do poprawy demokracji. Za lepszą przyszłość odpowiada opozycja. Rządy krytykują opozycję, ale nigdzie, od czasów Mussoliniego i Mein Kampf, nie było kwestii „ostatecznej” eliminacji z rządu opozycji, aż do dzisiejszej Rumunii. Korzystając z trudności w samoobronie w obliczu zniewolonej sprawiedliwości i nowej Securitate, socjaldemokracja jest teraz atakowana. Nie wystarczy, że została usunięta z rządu, pomimo wyborów parlamentarnych w 2016 roku, by zrobić miejsce dla mdłego „mojego rządu”, ale jest wytrwała. Ci, którzy rządzą, nie wydają się zdolni do niczego innego.

„Prezydent” pełni urząd od ponad dwóch dekad, z miernymi wynikami, ale obwinia innych wystarczająco i głupio. Niedawno decydenci przejęli władzę nad samą opozycją.

Tak więc jesteśmy w dzisiejszej Rumunii - ze słabo wyszkolonymi decydentami, bez osiągnięć, którzy sprzedają wszystko i oszpecają demokrację. Hipotezy spiskowej nie można przypisać bez uwzględnienia tej sytuacji. Ostatecznie tylko rdzenni „prawnicy” zdecydowali o unieważnieniu referendum z 2012 r., W którym ponad 12 milionów obywateli głosowało za usunięciem prezydenta. Kto zareagował? Kiedy dowiedział się w Bundestagu o tajnych protokołach nowych sędziów-prokuratorów Securitate w Rumunii, powiedziano, że gdyby coś takiego wydarzyło się w innym kraju, „zapaliłoby się”. Nawet dzisiaj protokoły nie są uchylane ustawą państwową, ale nikt się nie pali! Wybory zostały sfałszowane w czasie, zarówno w 2019, jak i 2020 roku. Czy reagują? Dopóki w Rumunii nie zapanuje obywatelska reakcja na powrót do Konstytucji i demokracji,

W dzisiejszej Rumunii przedstawiciele publiczni odmówili ostatnio przysięgi na Biblię. Papież Franciszek przyjechał do Bukaresztu i poprosił gospodarzy o „braterstwo”, a gdy tylko samolot wystartował, nikt inny jak „prezydent” nie otworzył drzwi i zażądał sprawiedliwości o zredukowanie rywali. A „sprawiedliwość” została wykonana, jak nikt inny. Rumunia zastosowała najbardziej lekkomyślną blokadę w Europie. Patriarcha zwrócił uwagę, że istnieje „sprawiedliwość Boża” i został zaatakowany bez zastrzeżeń. Ci, którzy uderzają w pierś, że to będzie przyszłość, bardziej wyróżniają się oszustwami.

Tu jesteśmy dzisiaj. Uważam, że takie gesty, które uderzyły w dzisiejszą Rumunię, należą do nurtu antyreligijnego, ignorującego religię. Dowody są liczne.
Człowiek religijny, a tym bardziej hierarcha, patrzy na świat i osądza go z woli Bożej. W rzeczywistości wiara oznacza wiarę w istnienie Boga i składanie swojego przeznaczenia w Jego ręce. Trywializacja tej woli i atak tych, którzy ją powołują, oznacza inkulturację.

Powszechnie wiadomo, współczesnej historii towarzyszy krytyka religii, która miała u Spinozy, Hegla, Feuerbacha, Comte'a, Marksa, Nietzschego momenty odniesienia. Nie chodziło o odrzucenie obecności Boga w realiach świata, ale o krytykę używania religii. Znany teolog Karl Barth udowodnił to w czasie.
W pewnym sensie dzisiejsze kościoły - nawet w naszym kraju, poza podziałem na prawosławie, katolicyzm, związki, protestantyzm, węgierski reformizm, kościoły neoewangelickie - nie są już tym, czym były sto lat temu. Kościoły pozostawiły służalczość potężnym i są na drodze solidarności z człowiekiem, którym każdy z nas jest. Społeczne znaczenie kościoła jest inne.

Kościoły zakładają, że w wyniku historii Bóg nie jest w umyśle każdego człowieka. Nie powiedział tego nikt poza teologiem o randze Josepha Ratzingera: w końcu nie chodzi o to, czy wierzysz w istnienie Boga - sprawa jest twoja. Ale warto być odpowiedzialnym, jak gdyby Bóg istniał. Ma to związek z ludzkością w tobie.

Niewątpliwie jesteśmy współcześni międzynarodowemu nurtowi kulturowego zamętu. Dziś zbyt rzadko zdarza się dostrzec, że mądry Salomon miał rację, twierdząc, że człowiek, który wie, że Bóg istnieje, ma środki, które zwiększają jego poczucie odpowiedzialności. Gołym okiem widzimy, że tam, gdzie nie ma świadomości istnienia Boga, odpowiedzialność maleje.

Wielu nie znało religii, ponieważ osłabiło to kulturę religijną. Również w naszym kraju edukacja w terenie sprowadza się do zaznajomienia się z rytuałem. Kościoły są szerzej obecne w społeczeństwie, mają ofiary liturgiczne i programy społeczne, ale zbyt mało w życiu intelektualnym. Ziemia ustąpiła, tak że uprzedzenie „religia jest niezauważalna jak mgła”, które Mussolini skierował do Hansa Franka w 1935 r., Lub głupota, że ​​„religia budzi niepokój” rozszerzyła się.
Moim zdaniem antidotum to wzmocnienie obecności teologów opracowaniami w przestrzeni wizji. Zwłaszcza, że ​​znajdujemy się w nowej sytuacji historycznej: nie ma rozwiązania kryzysów współczesnych społeczeństw bez współpracy nauki-filozofii-teologii. W ich związku minęła era „pokojówki”, ale także epoka wzajemnej ignorancji.

Po 1989 roku odniosło wrażenie, że od chwili, gdy wszyscy są wolni, historia się kończy. Doprowadziło to do nowej „poprawności politycznej” szkieletowej liberalności, która nie ma już nic wspólnego z demokracją. Zakłada się, że instytucje byłyby w porządku, aby ci, którzy nie akceptują orzeczeń „sprawiedliwości”, istniejącej „rządów prawa”, „władz”, nie byli „nowoczesni”, „europejscy” itd. To jest właśnie stan, w którym ludzie zależą od „sprawiedliwości”, „rządów prawa” i decydentów, którzy popełniają nowe nadużycia! Biurokratyczny internacjonalizm, równie szkodliwy jak wszelka biurokracja, rozprzestrzenił się na niektóre kraje i jeszcze się nie skończył.

Weźmy przykład. Ten, kto przystępuje do Unii Europejskiej, przyjmuje na siebie imperatyw jedności - co jest naturalne. Ale ponieważ sytuacje są zbyt różne, jednostka oceny nie istnieje, jeśli różnice nie są rozpoznawane. Praworządność jest zasadniczo taka sama w różnych krajach, ale w rzeczywistości życie jest zupełnie inne. Na przykład w Rumunii obecnie odczuwalna jest najwyższa presja, aby prawa były nie regulacjami w interesie publicznym, ale instrumentami przeciwko komuś. Powołanie prokuratorów i sędziów pozostało w rzeczywistości jednorodne, „u siebie”, jak w żadnym innym kraju europejskim. Wykształcenie prawnicze jest powierzchowne - wystarczy dostrzec błędy logiki, które potęgują brak wiedzy w sprawach życia, od wyroków, aż do przerażenia! Wybór dla wymiaru sprawiedliwości w zbyt małym stopniu zależy od wartości zawodowej, obywatelskiej, etycznej. Dlatego,

To biurokratyczne podejście przypisuje się sorozizmowi. Nie jest to jedyne źródło, ale jest najbardziej skrystalizowane - twierdzi, że pochodzi od Karla Poppera. W rzeczywistości w artykule w Project Syndicate (1 stycznia 2017 r.) George Soros napisał: „Podzieliliśmy reżimy na dwie kategorie: te, w których ludzie wybierają swoich przywódców, którzy powinni dbać o interesy elektoratu oraz te, w których przywódcy manipuluje swoim elektoratem w celu realizacji własnych interesów. Pod wpływem Poppera nazwałam pierwszą kategorię i drugą ”.
Nie powtarzam obserwacji, które poczyniłem gdzie indziej (A. Marga, Sprawiedliwość i wartości, Meteor, Bukareszt 2000, s. 194-197), ale stwierdzam, że to rozróżnienie nie jest trwałe.

„Liderzy, którzy manipulują swoim elektoratem, aby realizować własne interesy”, są dziś niestety także w „społeczeństwie otwartym”. Następnie George Soros w uproszczony sposób wskazuje na wady demokracji polegające na tym, że niektórzy „wybrani przywódcy nie spełnili oczekiwań”, unikając faktu, że tacy przywódcy byli powtarzani w społeczeństwach jakiegokolwiek rodzaju. W rzeczywistości „społeczeństwo otwarte”, z racji historii, która wciąż wymaga wyjaśnienia, stało się nieprzejrzyste dla różnorodności i sprzyjające nowym przywilejom. W wielu „otwartych społeczeństwach” zarzuca się „nowy feudalizm”! Nawet Sorosism zakłada, że ​​tylko niektórzy obywatele zasługują na wysłuchanie. Jego zwolennicy atakują inne podejścia po „poprawności politycznej”, która różni się od dawnych reżimów jedynie pretensjami.
Karl Popper dostarczył teoretycznych środków demontażu autorytaryzmu. Jednak nie dał środków do obrony „otwarcia”. Ci, którzy wymyślili przejście od autorytaryzmu do demokracji w Europie Środkowej i Wschodniej (Guillermo O'Donnell, Philipp Schmitter, Transitions from Authoritarian Rule, 1986), musieli ostrzec ludzi, że ktokolwiek używa środków do demontażu autorytaryzmu w celu demokratyzacji, aby zapobiec demokratyzacji. Ostatecznie nie można ograniczać praw i wolności jakiejkolwiek osoby i nie można tego zrobić bez wpływu na demokrację.

W każdym razie teorie i same teorie, które twierdzą, że reprezentują wolność, powinny uwzględniać to, czego ludzie doświadczają. Jak widać wokół, gdzie brakuje przygotowania i chęci zmiany, sama wolność jest niszczona. I za tym idzie demokracja. (Z tomu Andrei Marga, The current state, obecnie publikowany)

Autor: Andrei Marga

Źródło: cotidianul.ro


Andrei Marga posiada dyplom z filozofii i socjologii oraz doktorat z filozofii z rozprawą „Krytyczna teoria szkoły frankfurckiej” (Herbert Marcuse). Specjalizował się we współczesnej filozofii w Niemczech federalnych i USA.

Publikacje Andrieja Margi powstają z systematycznym zamiarem - wyrażeniem jego własnego podejścia filozoficznego: refleksyjnego pragmatyzmu. Obejmują kilka dziedzin. 

Profesor współczesnej filozofii i logiki ogólnej Andrei Marga był najdłużej działającym rektorem Uniwersytetu Babeș-Bolyai (1993-2004 i 2008-2012), ministrem edukacji narodowej w rządach Ciorbea, Vasile, Isărescu, ministrem spraw zagranicznych w rządzie Ponta1, prezes Rumuńskiego Instytutu Kultury. 

Został wybrany na kierownika organizacji i instytucji międzynarodowych (European University Association, United Nations University in Tokyo; CEPES-UNESCO, Magna Charta Observatory itp.) I został mianowany konsultantem instytucji kulturalnych i uniwersyteckich w Chinach, Watykanie, Niemczech, Węgry, Austria. Był rumuńskim rektorem, zwłaszcza na czele niektórych organizacji międzynarodowych.     

Otrzymał zamówienia państwowe w Niemczech („Das Grosse Bundesverdienstkreuz”), Francji, Włoszech, Portugalii, Rumunii. Jest laureatem Międzynarodowej Nagrody Herdera (2005) i otrzymał inne międzynarodowe nagrody i wyróżnienia w Austrii, Niemczech, Izraelu. Jest doktorem honoris Causa uniwersytetów „Paul Valéry” - Montpellier, „Corvinus” - Budapeszt, Debrecen, Baku, Kiszyniów, Plymouth - New Hampshire, „Alexandru Ioan Cuza” - Iasi i innych.

Jako profesor wizytujący wykładał semestry i seminaria na uniwersytetach w Monachium (LMU), Wiedniu, Montpellier („Paul Valéry”), Jerozolimie (Uniwersytet Hebrajski) i Bukareszcie.

Produkuje najdłuższy (od 2002 r.) Osobisty cotygodniowy program w historii TVR („Dialogi z Andriejem Margą”) i regularnie publikuje w kilku gazetach i magazynach.


http://andreimarga.eu/


Nagroda im. Herdera (niem. Herder-Preis) – jedna z nagród kulturalnych przyznawanych przez fundację Alfreda Toepfera (Alfred Toepfer Stiftung F.V.S. z siedzibą w Hamburgu). W latach 1936–44, jako Johann-Gottfried-von-Herder-Preis (na cześć Johanna Gottfrieda Herdera) przyznawana była przede wszystkim niemieckojęzycznym pisarzom, historykom i dziennikarzom z Prus Wschodnich; wręczano ją na uniwersytecie w Królewcu.

W 1963 roku reaktywowano ją, teraz jako „Herder-Preis” i każdego roku wyróżniano nią 7 artystów, pisarzy i przedstawicieli nauk humanistycznych z krajów Europy Wschodniej i części południowej. W ostatnich latach wysokość jej wynosiła 15 000 euro. Laureat typował równocześnie kandydata na roczne stypendium do dowolnej uczelni w Wiedniu. Po raz ostatni wręczono ją w 2006 roku.

Z Polski otrzymali ją m.in.:

Władysław Bartoszewski, Włodzimierz Borodziej, Roman Brandstaetter, Kazimierz Dejmek, Michał Głowiński, Roman Ingarden, Bronisław Geremek, Zbigniew Herbert, Lech Kalinowski, Jan Kott, Hanna Krall, Gerard Labuda, Krzysztof Meyer, Ksawery Piwocki, Andrzej Szczypiorski, Wisława Szymborska, Lech Trzeciakowski, Wiktor Zin.


Lista nagrodzonych (wybór) min. tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Nagroda_im._Herdera



https://gandeste.org/analize/andrei-marga-cei-mai-multi-dintre-cei-care-ajung-sa-reprezinte-romania-sunt-slab-pregatiti-profesional-civic-moral/118166/








czwartek, 19 listopada 2020

Gospodarka Rumunii przejęta w 60%

 

słabe tłumaczenie przeglądarkowe


Skąd pochodzi matka kryzysów?

2 miesiące temu


Nie chodzi o to, czy to przychodzi. A nie kiedy przyjdzie. I nie jak silny będzie. Prawdziwym wyzwaniem jest wiedzieć z góry, z jakiego kierunku uderzy w nas matka kryzysów. Dokładnie w roku, w którym najbardziej nieodpowiedzialny minister finansów w historii Rumunii Florin Cîțu przysięga, że ​​Rumunia przeżyje rozkwit gospodarczy. Spróbujmy, mając skromną wiedzę, odpowiedzieć na najważniejsze w tej chwili pytanie.

Światowy kryzys gospodarczy, najgorszy od stu lat, nie jest spowodowany, jak mówią, pandemią. Ale tylko wzmocniony. I przyspieszył. Ponieważ oznaki nadchodzącego upadku nadeszły ze wszystkich kierunków, jeszcze przed inwazją koronawirusa. Coraz więcej niepokojących sygnałów pojawiło się w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Federacji Rosyjskiej i Niemczech, które są głównym motorem rozwoju Europy. Jednak oczywiste jest, że na tle skutków pandemii planeta wkracza w kryzys prawdopodobnie bezprecedensowy w historii.

A kiedy mówię planeta, mam na myśli tylko globalizację. Bez względu na to, jak bardzo starają się odseparować od siebie - a dziś widzimy rozpaczliwe próby, aby to zrobić - państwa są coraz bardziej ze sobą powiązane. Z tego powodu nie będzie lokalnych kryzysów, tylko straszny kryzys globalny.

Rok, w którym ten kryzys wybuchnie, w całej jego skali, to 2021. Do tego czasu państwa lub związki państw dołożyły wszelkich starań, aby złagodzić ich skutki. Na przykład Unia Europejska pożycza od banków niewiarygodne sumy pieniędzy, aby zamiast umrzeć krew wlano do gospodarek narodowych. Rumunia otrzymuje dawkę krwi, przynajmniej teoretycznie. Ale dopiero się okaże, czy będziemy wiedzieć, jak uzyskać dostęp do tego zastrzyku kapitału. Uważam, że nie wiemy i nie będziemy wiedzieć. Ale nie odchodź od tematu.

To naturalne, że najbardziej przerażające sygnały pochodzą z najpotężniejszych gospodarek świata. Z Chin i Stanów Zjednoczonych. Strach przed przyszłością jest ogromny w obu rządach. Stąd wojna gospodarcza, która wybuchła między dwiema największymi gospodarkami świata. A także stąd decyzje dotyczące ich odłączenia. Częściowe lub całkowite. Tak radykalny ruch zapowiedział Donald Trump. Z tej perspektywy mniejsze znaczenie ma to, czy wygra on wybory. Ponieważ w końcu on i jego przeciwnik - bez względu na to, kto dotrze do guzików w Białym Domu - zrobią mniej więcej to samo, aby spróbować złagodzić szok kryzysu gospodarczego. Tak czy inaczej, warto zauważyć, że Stany Zjednoczone osiągnęły rekordowy deficyt w wysokości trzech bilionów dolarów i fantastyczny dług w wysokości siedmiu bilionów dolarów. Istnieje inna religia ekonomistów na całym świecie, że amerykańska gospodarka nie może spaść, tak jak dolar nie może spaść. Ale to jest fałszywa religia. W rzeczywistości uprzedzenie. Które ludzie się trzymają. Kiedy gospodarka Stanów Zjednoczonych upadnie, cała planeta zacznie migotać.

Nie zapominajmy, że eksperyment całego procesu, który czeka nas na całym świecie, eksperyment z odłączeniem, przeprowadziła Wielka Brytania. Z ogromnymi kosztami, nie wyjaśnionymi do dziś. Kiedy odłączył się od Unii Europejskiej.

Z umową handlową z Unią Europejską lub bez niej, w stanie wojny z najważniejszymi gospodarkami UE lub bez niej, jest oczywiste, że jesteśmy świadkami odruchu dystansu z powołaniem do zerwania więzi między gospodarkami USA i UE. To tylko próby, które staną się boleśnie odczuwalne. W rzeczywistości niczego nie można odłączyć. Pępowina będzie wypełniona krwią, ale nie zostanie przecięta. W przyszłości świat będzie się czołgał, raczej czołgał się po ziemi, ale w każdym razie razem, a nie osobno.

Nawiasem mówiąc, takie tendencje są również obserwowane w kategoriach geopolitycznych. Sojusze wojskowe są przepisywane i tworzone są nowe sojusze gospodarcze i finansowe. Są państwa, na czele z Chinami, które usilnie starają się wspólnie z sojusznikami stworzyć część koniunktury, nowe systemy monetarne zdolne do funkcjonowania w skali globalnej. Podwaja lub nawet przewyższa system kontrolowany przez USA.

Ale skąd pochodzi matka kryzysów w Rumunii? Pierwszym impulsem jest stwierdzenie, że pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Ponieważ wtedy nastąpi załamanie wyzwalacza. To jest. Nastąpi eksplozja. Tak jak

wydarzyło się w 2008 roku. Kiedy upadły firmy inwestycyjne. Następnie firmy z branży nieruchomości. Branża filmowa. Kiedy wybuchł wielki kryzys na rynku nieruchomości. Niemal natychmiast nastąpił kryzys zadłużenia. I kryzys bankowy. A co potem nastąpiło? Kryzys przekroczył ocean. Atakowanie głównego partnera handlowego Stanów Zjednoczonych. Unia Europejska. A kiedy Unia Europejska zaczęła kichać i zachorować na zapalenie płuc, wszystko, co nastąpiło po nas i skierowało się bezpośrednio do nas, było rozwiązaniem w ostatniej chwili zastosowanym przez Berlin, a następnie przez inne państwa w rdzeniu. Koszty eksportu. Przeniesienie ustawy do słabszych krajów UE. To wyjaśnia, dlaczego ostatecznie niemiecka gospodarka jest jedyną, która nie poniosła znaczących strat podczas poprzedniego kryzysu gospodarczego. A największe straty i najwyższe koszty poszły odpowiednio do słabszych krajów, takich jak Grecja czy Rumunia. To się stanie teraz.

Nawet jeśli wielki kryzys, matka kryzysów ekonomicznych, zostanie wywołany w Stanach Zjednoczonych, zostanie nam obsłużony kryzys wszczepiony gdzie indziej. Która strona? Aby odpowiedzieć na to pytanie, nie pozostaje nam nic innego, jak przyjrzeć się największym inwestycjom zagranicznym w Rumunii. Ponieważ będą tam pierwsze trzęsienia ziemi. I wydarzą się, zanim ludność znów zgrzyta zębami i pokryje koszty. Jak to się stało po tym, jak Traian Băsescu pożyczył 20 miliardów od Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, aby wstrzyknąć większość pieniędzy do zagranicznych banków w Rumunii, które z kolei wstrzyknęły je do banków macierzystych, próbując aby je uratować. Cóż, w tej czołówce inwestycji zagranicznych w Rumunii Stany Zjednoczone zajmują znikomy udział. Więc to nie jest miejsce, w którym trzęsienie ziemi nadejdzie bezpośrednio. Nie wdając się w szczegóły, warto wiedzieć, że ponad połowa wszystkich inwestycji poczynionych w Rumunii pochodzi z Holandii, Austrii, Niemiec, Włoch, Francji i Cypru. Pierwsze trzy wymienione kraje posiadają 40% całości. Inwestycje te są na ogół dokonywane w korporacjach międzynarodowych. W korporacjach międzynarodowych, które przejęły ponad 60% rumuńskiej gospodarki, ale mają wkład do budżetu państwa w wysokości zaledwie 20%. W porównaniu z firmami z rumuńskim kapitałem, które dziś jedna po drugiej bankrutują. Kiedy wybuchnie wielki kryzys, te międzynarodowe koncerny spróbują się uratować. Od peryferii do centrum. W związku z tym, ograniczeni sytuacją, zrezygnują z działalności zagranicznej, poczynając od krajów słabszych gospodarczo, i będą starali się skoncentrować swoją rentowną część na spółkach macierzystych. Więc instynktownie powrócą do łona.

To struktura kapitału będzie dla nas zgubna. Dlatego od lat, niestety na próżno, mówimy o państwach narodowych. O potrzebie rozwoju i wspierania rumuńskiej stolicy na wszystkie sposoby. O sprawiedliwej równowadze między korporacjami międzynarodowymi a społecznościami krajowymi. O rzetelnym raporcie o zastrzyku finansów publicznych przez tych, którzy osiągają zyski w tym kraju. O suwerenności. I dlatego opłakujemy i opłakujemy kolonizację Rumunii. Wkrótce będzie za późno. Jeśli o nas chodzi, matka kryzysów wywodzi się z twardego jądra Unii Europejskiej. Skąd mamy obiecane wyzwolenie.



Autor: Sorin Roșca Stănescu





https://gandeste.org/economie/de-unde-ne-vine-mama-crizelor/117508/




Kolonialny wyzysk Rumunii

 

słabe tłumaczeni przeglądarkowe


Ilie Șerbănescu: „To jest kolonia! To oznacza kolonię! To, że jej nie rozpoznajemy, to zupełnie co innego ”

2 miesiące temu



Rumunia nie będzie w stanie przetrwać skutków tego kryzysu. Trudno to wytłumaczyć w bardzo prosty sposób, ale to błędny, moim zdaniem, nierealny obraz, że w Rumunii jest tylko jedna gospodarka. To wszystko mówią statystyki.

W Rumunii są dwie gospodarki. Jedna to obca gospodarka, która ma wszystkie strategiczne dźwignie i wszystkie zalety. I, co bardzo ważne, ma tylko jedną pracę: ZARABIAĆ. Wszystkie kacy… ona nie płaci żadnych angarów. Bo nie wspiera wojska, służb specjalnych, porządku publicznego, sektora budżetowego, emerytur, zdrowia, edukacji. Wszystko to ponosi inna gospodarka. Cały ciężar jest na tym. To są trzypunktowe przedsięwzięcia, nie daj Boże, ale myślę, że co najmniej 100 000 zniknie.

To wpływ, którego nie może pokonać. To jest moje zdanie. A wtedy stanie się to problemem. Nie wiem, na ile Unia Europejska zainwestuje pieniądze, żeby ją uratować, że będzie trzeba ją uratować. Musimy bardzo jasno powiedzieć, że UE zamierza tutaj pozyskiwać pieniądze, a nie je umieszczać.

Uważam, że ta kwestia się nie powiedzie, a wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że wszyscy ci, którzy mają tutaj interesy, wśród tych, którzy są teraz, przynajmniej ci trzej, którzy zawsze byli w historii Rumunii, podzielą Rumunię. Proste. Proste. Proste. Proste.

Z tego punktu widzenia to straszne znaki. Mówię ci rzeczy…

  1. Rumunii, mówię otwarcie, w tej formie nie wolno łączyć swoich prowincji nowoczesnymi środkami.

  2. Niemiecka inwestycja na ogół nie przekracza Łuku Karpackiego.

  3. Amerykanie zaangażowani w to mają korytarz, taki jak ten: Deveselu- Craiova- Mihail Kogălniceanu- i wychodzą na morze. Dla Amerykanów Transylwanii jest niewiele. Nie ma Mołdawii dla Niemców i Amerykanów. Rosja jest zawsze tutaj, gotowa stanąć po jej stronie. Rosja osiągnęła stan, w którym jest rodzajem panny młodej. Wszyscy ją zabiegają. Ona nie musi nic robić. Coś wybierze, bez względu na to, co zrobi .

Równanie Niemcy-Rosja jest skomplikowane. Istniał zawsze. Współpracowali przez 20 lat i walczyli między sobą. Chodzi o wagę. A potem wzięli to od początku, dzieląc się tym, co mieli wokół.

Nie wiem, czy to pesymistyczny ton. Czy wiesz, na czym polegał problem, który, jak mówię, był problemem Rumunii? Że zawsze było ich około trzech. Że gdyby był sam, mógłby nie być …

Gdyby na przykład był teraz tylko jeden, powiedzmy Ameryka lub Niemcy. Ściskałby cię, sir, jak cytrynę, ale nie zostawiłby pozostałych. Zgadza się, wszyscy są! To bzdura! Nie możesz się temu oprzeć . To jest kolonia. To oznacza kolonię. To, że jej nie rozpoznajemy, to coś zupełnie innego.



Autor: Ilie Șerbănescu w dialogu z dziennikarką Mirel Curea




https://gandeste.org/economie/ilie-serbanescu-asta-e-colonie-asta-inseamna-colonie-ca-nu-o-recunoastem-asta-e-cu-totul-altceva/117734/



wtorek, 27 października 2020

Białoruś - też o dywersji w Polsce

 

przedruk - tłumaczenie przeglądarki


Nie pamiętam, żeby w Polsce w 1989 roku ktoś wygłaszał takie komunikaty - coś tam Rakowski ostrzegał, że jeszcze zatęsknicie do komuny... no ale taki miałem wiek, że nie pamiętam.

W każdym razie życzę im, by nie musieli zmagać się z tym, co my... 

Tymczasem w Polsce opozycja urządza kolorową rewolucję.... jak do tego doszło panie Duda??

 

27 PAŹDZIERNIKA 2020, 14:53

Golovchenko w sprawie wezwań do strajku:

to bezpośrednie wezwania do wyrządzenia krzywdy waszemu krajowi i narodowi



Premier Białorusi Roman Gołowczenko podkreśla, że ​​wezwania do strajków to nic innego jak bezpośrednie wezwania do skrzywdzenia ich kraju i ludzi. Oświadczył to dzisiaj, odpowiadając na pytanie BelTA.

„Zarówno wczoraj, jak i dziś sytuacja w kolektywach pracowniczych jest spokojna, działa. Plan, który był szeroko ogłaszany (nawołuje do strajku narodowego. - nota Biełty), oczywiście nie miał miejsca. Nie mogło się to odbyć. Ludzie są skłonni aby pracować, zarabiać pieniądze, realizować swoje plany, które mają. Zależy nam na tym, by rodziny otrzymywały dochody. Dlatego sytuacja jest absolutnie spokojna - powiedział premier.

Roman Golovchenko zaznaczył, że nie wyolbrzymia zagrożenia ze strony takich telefonów. Niemniej jednak zaapelował również do tych, którzy wzywali pracowników przedsiębiorstw do strajku i strajku: „Są to bezpośrednie wezwania do szkodzenia ich krajowi i ludziom, którzy w tym kraju żyją i pracują. jak oczyszczanie przestrzeni dla naszych konkurentów ”.

Szef rządu zwrócił uwagę na to, że białoruska gospodarka jest otwarta, a krajowi producenci nieustannie konkurują, jeśli chodzi o dostawy na rynki eksportowe, czy to produkty ropopochodne, nawozy potasowe, produkty inżynieryjne czy żywność. "Każde wstrzymanie produkcji działa na ręce naszych konkurentów. Zatrzymując, powiedzmy, produkcję produktów naftowych (są to transakcje typu spot), tracimy określone pieniądze, cały personel przedsiębiorstwa traci płatności i dopłaty za wyniki swojej pracy. Wtedy powrót na ten rynek będzie znacznie droższy" - powiedział Roman Golovchenko.

Podał inny przykład w odniesieniu do przemysłu potażu: kiedy kilka urzędów górniczych zatrzymało się dosłownie na jedną noc w sierpniu, zagraniczni konkurenci Belaruskali byli bardzo zadowoleni z tego faktu.

„Gospodarka kraju pracuje w trudnych warunkach w związku z globalnym kryzysem gospodarczym. Ale działa i nie zamierza przestać” - podkreślił premier.

Zwrócił uwagę na inny ważny aspekt - próby aktywnego zaostrzenia sytuacji w przedsiębiorstwach, gdzie nieplanowany postój może prowadzić do niebezpiecznych konsekwencji dla życia i zdrowia ludzi. Przykładem tego jest Grodno Azot. 

„Temat był zawyżony, że teraz Grodno Azot zostanie zatrzymany, co innego… Chcę powiedzieć zarówno mieszkańcom obwodu grodzieńskiego, jak i całego kraju: to niebezpieczna produkcja, każda ingerencja w proces technologiczny, w tym nieplanowane wyłączenie, jest groźba katastrofy technogennej. Czy to „Grodno Azot”, „Mohylewski Azot”, „Mogilevkhimvolokno”… Mamy dość takich przemysłów. Czego wzywasz? Czy chcesz, aby miasto regionalne pokryła katastrofa, która może się zdarzyć z powodu szalonych myśli w szczególnie gorliwych głowach? - pytał retoryczny pytanie Roman Golovchenko. - Oczywiście


Premier odniósł się również do niedawnych prób sabotażu kolei. „A jak inaczej ocenić, kiedy automatyka sterująca ruchem pociągów jest zmuszona do stanu nieczynnego? Co to jest, jeśli nie zagrożenie dla życia ludzi? Co, ogłaszamy wojnę kolejową? zgodnie z wymogami prawa – powiedział.



Przypominam, że w 1925 roku niemieccy dywersanci doprowadzili do katastrofy kolejowej pod Starogardem, co stało się podstawą napaści niemieckiej prasy na polski rząd.

Ktoś najwyraźniej przerabiał temat na zajęciach z dywersji.


https://maciejsynak.blogspot.com/2019/11/na-tropie-kamstwa-zamach-pod-starogardem.html





Inżynier Kolejowy z 1925 roku tutaj:

http://bcpw.bg.pw.edu.pl/Content/5350/11ik25_nr06.pdf



https://www.belta.by/society/view/golovchenko-o-prizyvah-k-zabastovkam-eto-prjamye-prizyvy-k-naneseniju-vreda-svoej-strane-i-ljudjam-412857-2020/



sobota, 15 kwietnia 2017

Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?

Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?

Michał Szymajda  12.04.2017

Dużo rozmawia się ostatnio o patriotyzmie gospodarczym, przedstawiając konieczność wsparcia polskich firm produkujących tabor kolejowy jako priorytet. – Czy Stadler i Alstom, firmy wytwarzające w Polsce pociągi i zatrudniające tu setki ludzi, nie są czasami polskimi firmami i czy nie należy im się takie traktowanie – pytali podczas przedstawiciele obu producentów posłów zebranych na sejmowej Komisji Infrastruktury.
Spotkanie w sejmie poświęcone było perspektywom rozwoju eksportu polskich pojazdów kolejowych i rozwiązań, które ułatwią ich sprzedaż poza granicami. Swoje wystąpienie miał na nim bydgoski poseł Piotr Król, który prezentował sukcesy Pesy i Newagu w rozmaitych krajach europejskich i nakreślił problemy, z którymi się zmagają. Przeciwko takiej definicji polskiego eksportu zaprotestował Arkadiusz Świerkot, członek zarządu Stadler Polska odpowiedzialny za sprzedaż.

– Z prezentacji przedstawionej przez posła Króla wynika, że Stadler Polska nie jest polskim producentem, albo gdzieś umknęło to w prezentacji. Jesteśmy polską firmą, zatrudniamy 700 osób w Siedlcach i 100 w Poznaniu (po przejęciu tramwajowej części Solarisa – dop. red.), to w Polsce płacimy podatki – wyjaśnił Świerkot. Dodał, że w zeszłym roku Stadler wyeksportował 67 elektrycznych zespołów trakcyjnych Flirt, czym nie może się pochwalić żaden inny producent w Polsce. Ich wartość to 1 miliard zł.

Alstom: My także jesteśmy z Polski
Podobnie energicznie zareagował Nicolas Halamek, dyrektor zarządzający Alstomu w Polsce. – W Chorzowie zatrudniamy 1300 pracowników i planujemy zatrudnić kolejnych. Być może fakt działania naszej firmy i zatrudniania takiej liczby osób umknął Państwu, ponieważ produkujemy wyłącznie na eksport, ale proszę o nas pamiętać. Chorzowski zakład udało nam się tak wyspecjalizować, że uchodzi za jeden z najlepszych w całym koncercie Alstom – powiedział Halamek.

Głos w ciekawej dyskusji na temat mniej lub bardziej polskich producentów zabrał Tomasz Zaboklicki, prezes Pesy. – Z wielki szacunkiem dla Alstomu i Stadlera, tym różnimy się od Was, że nasze pojazdy są w Polsce projektowane, budowane i testowane. Oprócz monterów, techników, spawaczy zatrudniamy także w dziale badań i rozwoju najlepszych inżynierów – powiedział.

Kto jest "bardziej polski"?
Odniósł się do tego przedstawiciel Alstomu, który stwierdził, że jego firma również posiada biuro badań i rozwoju. Z kolei Arkadiusz Świerkot odwdzięczył się stwierdzeniem, że Stadler zamawia silniki trakcyjne z łódzkiej firmy ABB, gdy tymczasem Pesa kupuje je w Hiszpanii.

– Chcieliśmy i chcemy, aby jak najwięcej elementów do Darta i innych naszych pociągów było produkowanych w Polsce i rzeczywiście tak się dzieje. W przypadku Darta okazało się jednak, że z jakichś powodów nie możemy liczyć na niektórych z krajowych poddostawców, realizujących zamówienia dla innych producentów taboru. Zupełnie inaczej ich chęć współpracy z nami przedstawia się w tym momencie. Podkreślam jednak, że większość podzespołów pojazdu jest wytwarzanych w Polsce, pieniądze zostają przy polskiej myśli technicznej – wyjaśnił Tomasz Zaboklicki.

http://www.rynek-kolejowy.pl/wiadomosci/stadler-i-alstom-pyta-czym-roznimy-sie-od-pesy-i-newagu-81213.html

piątek, 10 marca 2017

Niska wydajność Polaków to mity - produkcja Pandy


Produkcja Pandy nie musi wrócić do Polski, ale prawdopodobnie wróci



Autor: wnp.pl (Piotr Myszor)
08-03-2017 14:25



Sergio Marchionne na konferencji prasowej w Genewie powiedział kilka słów, które mogą w Polsce budzić spore nadzieje, ale i takich, które nie są tak korzystne. Co najważniejsze - jest duża szansa na powrót Pandy do Tychów.
Prezes koncernu FCA zapowiedział, że włoskie fabryki mają się skupić na produkcji większych i droższych aut, na których można uzyskać wyższe marże, a kolejna generacja Pandy lub jej następca będzie produkowany poza Włochami. Wybór nie jest na razie duży, a mało prawdopodobne, aby Fiat zdecydował się na budowę od podstaw nowej fabryki. Zwłaszcza kiedy ma Tychy, produkujące obecnie „na pół gwizdka”.

Wydaje się, że to bardzo dobra informacja dla polskiej fabryki Fiata, która przez lata była jedynym koncernowym specjalistą od produkowania najmniejszych aut. Tylko w Tychach produkowano Cinquecento i Seicento, poprzednią generację Pandy i Fiata 500.

Fabryka Fiata w Tychach przez lata była zaliczana do najlepszych w koncernie. Kiedy podejmowano decyzję o umieszczeniu obecnej generacji Pandy we Włoszech zamiast w Polsce tyska fabryka była w stanie wyprodukować około 600 tys. aut zatrudniając 5 tysięcy osób, podczas gdy 22 tysiące Włochów produkowało łącznie 645 tys. samochodów koncernu.

Kiedy pojawiły się naciski związków zawodowych we Włoszech na przeniesienie produkcji Pandy na Półwysep Apeniński, Sergio Marchionne mówił, że decyzja taka nie miałaby nic wspólnego z ekonomią. Polityka jednak dopięła swego. Jak widać nie na długo.

Co prawda w tym czasie pojawiła się jeszcze jedna fabryka w Europie (poza Włochami) i to produkująca Fiaty 500, serbski Kragujewac , ale to „pięćsetki” L, a więc oparte na większej platformie podłogowej, wykorzystywanej przez Fiata Punto. Wciąż jednak jest to położona poza Włochami i „droższą” częścią Europy fabryka produkująca małe auta. Na mniejszych samochodach mniej się zarabia, więc np. koszty pracy mają większe znaczenie.

Dla samochodów produkowanych w Tychach Włochy są podstawowym rynkiem. W ubiegłym roku zakład wyprodukował 261 150 aut marek Fiata, z czego 99 proc. trafiło na eksport do 59 krajów.  Z 259 201 eksportowanych aut do Włoch trafiło jednak aż 112 860, do Francji (trzeci największy rynek) 23 556, a do Hiszpanii (piąty rynek tych aut) 15 183 samochody. Do wszystkich tych krajów bliżej jest z Serbii.

Kragujewac jest jednak znacznie mniejszą fabryką od Tychów - zaprojektowano ją do produkcji 700 aut dziennie, podczas gdy w Tychach można produkować ponad trzykrotnie więcej - efekt skali to kolejny element nabierający znaczenia wraz z obniżaniem się ceny auta.

Poza Włochami Fiat produkuje jeszcze w Turcji (nie licząc fabryk na bardziej odległych kontynentach). Tam jednak powstaje większy Fiat Tipo i samochody dostawcze.

Szanse Tychów na ponowne przejęcie produkcji najmniejszych Fiatów są więc bardzo duże, zwłaszcza że zakład ten zawsze bronił się jakością, możliwościami produkcyjnymi i silną, rozwijaną przez lata siecią dostawców. Jeżeli to jednak nastąpi, to dopiero przy okazji wejścia do produkcji kolejnej generacji Pandy lub jej następcy), a więc w latach 2019 - 2020.

Niezbyt dobra dla Tychów jest natomiast zapowiedź stopniowego wygaszania marki Lancia, która stanowiła znaczną część tyskiej produkcji - w ubiegłym roku wyprodukowano 67 417 aut tej marki.

środa, 8 marca 2017

15-godzinny tydzień pracy się opłaca


15-godzinny tydzień pracy się opłaca

8 marca 2017, 06:14

Są dobre ekonomiczne powody, by radykalnie zmniejszyć liczbę przepracowywanych godzin i bezwarunkowo wypłacać każdemu obywatelowi pieniądze umożliwiające przeżycie – wynika z książki Rutgera Bregmana „Utopia for Realists. The Case for Basic Imcome, Open Borders and a 15-hour Week”.

Jak opisuje autor w publikacji (jej polski tytuł to „Argumenty za bezwarunkowym pensją dla każdego, otwartymi granicami i 15-godzinnym tygodniem pracy”), pod koniec 1973 r. na czele brytyjskiego rządu stał premier Edward Heath, a gospodarka Wielkiej Brytanii była w bardzo złym stanie. Szalała inflacja, wydatki rządowe wymknęły się spod kontroli, a górnicy przystąpili do strajku. 1 stycznia 1974 r. wprowadzono trzydniowy tydzień pracy.

Przykłady z historii

Pracodawcom wolno było wykorzystać tylko tyle energii, ile można zużyć przez trzy dni. Przedstawiciele przemysłu stalowego szacowali, że produkcja spadnie o 50 proc. Kiedy w marcu 1974 r. przywrócono pięciodniowy tydzień pracy, podsumowano straty. Nikt nie mógł uwierzyć w wynik – choć pracowano o 40 proc. krócej, produkcja spadła tylko o 6 proc.
W grudniu 1930 r. amerykański magnat zajmujący się produkcją płatków kukurydzianych W.K. Kellog zdecydował się wprowadzić 6-godzinny dzień pracy w jednej ze swoich fabryk z Battle Creek w stanie Michigan. Liczba wypadków przy pracy spadła o 41 proc., a produktywność poszybowała w górę. Kellog tak komentował wynik tego eksperymentu w rozmowie z dziennikarzem lokalnej gazety: „Jednostkowy koszt spadł tak bardzo, że stać mnie na to, by płacić ludziom za sześć godzin tyle, ile wcześniej płaciliśmy im za osiem”.
Autor powołuje się na inne badania, z których wynika iż ludzie wykonujący pracę wymagającą kreatywności są wydajni przez średnio sześć godzin dziennie. To nie przypadek, że najkrócej pracuje się w zamożnych krajach, które mają duży odsetek wykształconych pracowników umysłowych. Jednak nawet w Holandii, gdzie jest najkrótszy średni czas pracy (ok. 1300 godzin rocznie), trzy czwarte pracujących twierdzi, że odczuwa presję spowodowaną brakiem czasu, a co ósmy ma symptomy wypalenia zawodowego.
Co ciekawe, historyk z Uniwersytetu Harvarda Juliet Schor oszacowała, że w średniowieczu (ok. 1300 r.) ludzie mieli niepracujące święta przez prawie jedną trzecią roku. W Hiszpanii było to aż pięć miesięcy, a we Francji sześć. W 1930 r. słynny brytyjski ekonomista John Maynard Keynes oceniał, że w 2030 r. będziemy pracować przeciętnie piętnaście godzin tygodniowo.

Gwarantowany dochód

Kolejnym postulatem autora, poza zdecydowanie krótszym tygodniem pracy, jest gwarantowany dochód, czyli pozwalające na przeżycie pieniądze, które każdy miałby otrzymywać od państwa bez względu na to, czy pracuje czy nie.
Co ciekawe, niewiele brakowało, by taki program wprowadzono w USA. W 1969 r. prezydent Richard Nixon zlecił przygotowanie projektu ustawy wprowadzającej w USA roczny bezwarunkowy dochód dla każdej amerykańskiej rodziny. Była to równowartość dzisiejszych 10 tys. USD, czyli ok. 40 tys. zł rocznie. Rok wcześniej takie działanie w liście otwartym do Kongresu poparło pięciu wybitnych ekonomistów: John Kenneth Galbraith, Harold Watts, James Tobin, Paul Samuelson i Robert Lampman. Podpisało się pod nim także 1200 mniej znanych kolegów.
90 proc. amerykańskich gazet poparło ten projekt; podobnie jak 80 proc. Amerykanów. W kwietniu 1970 r. 243 głosami za i 155 przeciw ustawa została uchwalona przez Izbę Reprezentantów. Utknęła jednak w Senacie i ostatecznie dochód gwarantowany nie wszedł w życie. Bezpośrednim powodem były działania Martina Andersona, doradcy prezydenta, który był zdecydowanym przeciwnikiem projektu.
Anderson był wielkim zwolennikiem ideologii wolnorynkowej, a dawanie każdemu pieniędzy „za nic” kłóciło się z koncepcją indywidualnej odpowiedzialności za swój los i jak najmniej ingerującego w życie obywateli rządu. Anderson wręczył Nixonowi sześciostronicowy dokument opisujący wyniki eksperymentu przeprowadzonego 150 lat wcześniej w Anglii w miejscowości Speenhamland.
Każdej rodzinie uzupełniono tam dochody do poziomu pozwalającego na zaspokojenie wszystkich podstawowych potrzeb. Rzekomo eksperyment okazał się katastrofą i program zakończono. Jednak w latach 60. i 70. XX w. historycy przyjrzeli się raportowi na temat tego przypadku. Okazało się, że większość wniosków wyciągnięto, zanim jeszcze zebrano wyniki z ankiet od obywateli. Poza tym zaledwie 10 proc. mieszkańców odpowiedziało na te ankiety. Formułując konkluzje, opierano się głównie na wywiadach z przedstawicielami lokalnej zamożnej elity, którym program się nie podobał. Nixon zmienił zatem zdanie na temat polityki rządu USA, opierając się na sfabrykowanym raporcie sprzed półtora wieku.
Ale zwolennicy bezwarunkowego dochodu ciągle byli silni i doprowadzili do przeprowadzenia w latach 70. XX wieku naukowych eksperymentów, które miały ostatecznie rozstrzygnąć, czy jest to dobry pomysł. Do badania zaproszono 8500 Amerykanów ze stanów New Jersey, Pensylwania, Iowa, Północna Karolina, Indiana, Seattle i Denver. Najbardziej obawiano się, że ludzie będą masowo rzucać pracę. Nic takiego nie nastąpiło. Początkowo oszacowano, że wykonano o 9 proc. mniej płatnej pracy, ale szacunków tych dokonano na podstawie deklaracji ankietowanych. Gdy sprawdzono w oficjalnych danych, żadnego istotnego spadku nie zanotowano. A te osoby, który zmniejszały liczbę przepracowanych godzin, w tym czasie wykonywały wartościowe z punktu widzenia społecznego działania, głównie uczyły się i podwyższały kwalifikacje.
W New Jersey odsetek kończących szkołę średnią wzrósł o 30 proc. Podobnych eksperymentów dokonywano od tego czasu wielokrotnie i najciekawszy wniosek z nich jest taki, że bezwarunkowe dawanie pieniędzy to najtańszy sposób na pomaganie, taki, który daje najwyższą stopę zwrotu.

Eksperyment z bezdomnymi

I tak na przykład w maju 2009 r. zebrano trzynastu najbardziej „zatwardziałych” bezdomnych w Londynie. Niektórzy mieszkali na ulicy od 40 lat. Oszacowano, że te 13 osób kosztuje podatników w kosztach sądowych i kosztach pracy urzędników opieki społecznej równowartość 400 tys. USD rocznie. Postanowiono więc ufundować im „pensję”. Po półtora roku jej otrzymywania siedmiu z trzynastu bezdomnych miało dach nad głową, a kolejnych dwóch miało zaraz wprowadzić się do mieszkania.
Wszyscy podjęli odpowiedzialne, rozsądne decyzje i wydali pieniądze na cele związane z poprawieniem swojej sytuacji życiowej. Zapisywali się na odwyk, wzięli udział w kursach, odwiedzili rodzinę mieszkającą dalej itd. Koszt programu wyniósł 50 tys. funtów rocznie, jedna ósma tego, co wcześniej wydawano bez większego efektu. Nawet wolnorynkowy brytyjski tygodnik „The Economist” konkludował, że najbardziej efektywnym sposobem wydawania pieniędzy na walkę z bezdomnością może być dawanie tych pieniędzy do ręki zainteresowanym.
|Rutger Bregman to 27-letni holenderski dziennikarz i historyk, którego książka stała się głośna. Wychwalał ją m.in. Zygmunt Bauman i brytyjski dziennik „The Independent”. Niedługo ukażą się przetłumaczone edycje tej publikacji w większości europejskich krajów (ale nic mi nie wiadomo o polskim wydaniu), a wydawnictwa licytowały się o prawo do jej wydania, co świadczy o dużym zainteresowaniu tematem. Czy zamieszanie wokół tej publikacji jest uzasadnione?
W mojej opinii w dużej części tak, choć nie jest to książka wybitna, a jedynie dobra. Czytając ją, miałem wrażenie, że autor wyciągnął esencję z kilku ważnych książek, które się ukazały w ostatnich latach, dodał trochę rzeczy od siebie, a całość sprzedał w atrakcyjny sposób. Jeżeli ktoś nie jest na bieżąco z najnowszymi publikacjami z szeroko rozumianej ekonomii, socjologii i politologii, to może te braki szybko nadrobić, czytając publikację Bregmana.
Autorowi udało się mnie przekonać do dwóch z trzech swoich postulatów. Zdecydowanie najsłabsze są jego argumenty za otwarciem granic. Mimo tego krótszy czas pracy i bezwarunkowy dochód są na tyle interesująco uzasadnione, że bez wątpienia warto po tę pozycję sięgnąć.
Autor: Aleksander Piński


http://forsal.pl/artykuly/1024907,15-godzinny-tydzien-pracy-sie-oplaca.html

niedziela, 5 marca 2017

Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści



Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści

autor: Sebastian Stodolak05.03.2017, 09:00
 
Demokracja to rządy ludu? Bzdura. Światem rządzą dziś eksperci. Ze strachu przed coraz bardziej zagmatwaną rzeczywistością oddaliśmy władzę kaście „wszechwiedzących” szamanów
Co najbardziej komplikuje nasze życie? Informacje. XX-wieczny amerykański inżynier, architekt i filozof Buckminster Fuller szacował, że do 1900 r. zasób informacji, jakim dysponowała ludzkość, podwajał się co 100 lat. Obecnie badacze szacują, że proces ten zajmuje już ledwie rok.
Dziś informacja jest również nieporównywalnie szybciej i łatwiej dostępna. Gdy w 1716 r. Jakob Hermann publikował „Phoronomię”, dzieło z zakresu mechaniki, wyłożone w niej teorie nie miały szans na dotarcie do „szerokiej publiczności”, a inni naukowcy zapoznali się z nimi z wielomiesięcznym opóźnieniem. Dziś, gdy naukowcy NASA odkrywają siedem nowych podobnych do Ziemi planet, ogłaszają konferencję prasową. I w jednej chwili o ich odkryciu dowiaduje się cała ludzkość łącznie z tymi, których owo odkrycie nic a nic nie obchodzi. Podobnie szybko i ogólnie dostępne są nowe wersje teorii spiskowych o inwazji ludzi jaszczurów, śmieszne filmiki z kotami, przepisy kulinarne, diety cud, porady psychologiczne i sposoby na zrobienie fortuny w jeden dzień.
Jesteśmy wprost zalewani informacjami, co nie byłoby tak przerażające, gdybyśmy nie musieli na ich bazie podejmować decyzji i wybierać, co jest dobre i warte uwagi. Co złe i nieprzydatne, co jest prawdą, a co kłamstwem. Decyzji, od których często zależy nasza przyszłość. Niestety, musimy to robić.

A wiedząc, że nie we wszystkim podołamy, prosimy o radę ekspertów.


Młotkiem w palec

Dietetycy za 50 zł dziennie dostarczą nam zbilansowane posiłki, agent nieruchomości znajdzie odpowiednich kandydatów, którym moglibyśmy wynająć mieszkanie, zaś pośrednik finansowy doradzi nam, jaki kredyt zaciągnąć. Że niektórym zasugeruje kredyt we frankach albo ulokowanie kapitału w piramidzie finansowej? No cóż, cedowanie decyzji na ekspertów obarczone jest ryzykiem. Ba, nawet lekarz może przepisać lek, który zamiast postawić na nogi, zaszkodzi. Ale problem ze specjalistami zaczyna się, gdy powierzamy im los nie jednostek, lecz społeczeństw – bo wówczas realne staje się ryzyko sprowadzenia na siebie ogólnokrajowej katastrofy. A to zagrożenie rośnie tym szybciej, im bardziej rozrastają się kompetencje państwa, a z nimi prawo. Do opanowania którego potrzebni są specjaliści.



Minister tego lub owego nadal jest ważny, lecz to grono wybranych przez niego ekspetów opracowuje wdrażane przezeń rozwiązania. Rodzimi politycy (i nie tylko nasi) nieustannie powołują się na opinie znawców, które mają uzasadniać różnorakie posunięcia legislacyjne (inna sprawa, że miewają problemy – jak choćby w przypadku prezydenta Komorowskiego i „reformy” OFE – z tych opinii upublicznianiem). Nie będzie też przesady w stwierdzeniu, że ekspertoza – zbytnie poleganie na specjalistycznych opiniach czy też chorobliwie częste odwoływanie się do nich – trapi wiele państw. Demokracja pośrednia zamienia się w demokrację pośredników. Wybieramy polityków, żeby ci pośredniczyli w zatrudnieniu ekspertów do podejmowania decyzji w dziedzinach, na których politycy się nie znają. Czyli właściwie we wszystkich. Specjaliści opracowują metody na walkę ze zmianami klimatu, prewencję nowotworów, zwiększenie wykrywalności przestępstw, redukcję alkoholizmu i stopy bezrobocia. W praktyce to oni są realnymi zleceniobiorcami zarządzania krajem.
Wyborcy zaś tak mocno odzwyczaili się od podejmowania realnych decyzji, że wykorzystanie reliktu demokracji bezpośredniej, jakimi są referenda, zaczyna przynosić tak opłakane skutki jak brexit (to zła decyzja nie dlatego, że Wielka Brytania wychodzi z UE, lecz dlatego że podkopuje ona fundament międzynarodowej współpracy).
Ale – przerwie ktoś wywód pytaniem – dlaczego właściwie odwoływanie się do zdania ekspertów miałoby być czymś negatywnym? Instancja specjalisty nie jest przecież czymś złym sama w sobie. To zastrzeżenie zrozumiałe. Niestety, politycy mają stałą tendencję do wybierania nie tych ekspertów, co trzeba. Jak zauważał kolumbijski myśliciel Nicolas Gomez Davila: „Ludzie o wiele częściej waliliby się młotkiem w palec, gdyby ból występował dopiero po roku”. Polityków palec boli dopiero – a i to nie zawsze – po kolejnych wyborach.

Co na to narcyz
Czego oczekujemy od dobrego eksperta? Tego, by opracowywał korzystne dla ogółu rozwiązania trapiących go bolączek. Specjalista musi umieć przewidywać skutki proponowanych przez siebie posunięć, rozumieć rzeczywistość lepiej niż inni, potrafić wyczuć bieg zdarzeń oraz wychwytywać globalne trendy. Słowem, musi umieć skutecznie analizować i prognozować. Jednak właśnie ten warunek ogranicza podaż dobrych ekspertów.
Profesor Philip E. Tetlock, psycholog i politolog z Uniwersytetu Stanu Pensylwania, od ponad 30 lat bada skuteczność eksperckich prognoz. Zasłynął analizą przewidywań 284 osób, które z bycia specjalistami uczyniły sposób na życie (urzędników, profesorów, ekonomistów wolnorynkowych i marksistów). Zadawał im pytania o prawdopodobieństwo takich zdarzeń, jak recesja gospodarcza, upadek ZSRR, wybuch wojny w Zatoce Perskiej albo tego, czy Quebec odłączy się od Kanady. Eksperyment Tetlocka trwał od 1984 do 2003 r., a w jego trakcie sformułowano 28 tys. prognoz. Odpowiedzi ekspertów okazały się tylko odrobinę bardziej trafne niż gdyby prawdopodobieństwo szacować rzutami kostką albo prostą ekstrapolacją statystyczną. Co więcej, Tetlock porównywał prognozy ekspertów z opiniami dobrze poinformowanych laików, „utalentowanych amatorów” reprezentujących ogólną populację Stanów Zjednoczonych. Kto wypadł lepiej? Amatorzy. Co jest nie tak z ekspertami? Co sprawia, że osoby specjalistycznie wykwalifikowane obstawiają rezultaty gorsze niż przypadkowy przechodzień?
Niechęć do pomyłek i potrzeba bycia najlepszym. Ego. Eksperci nigdy nie przyznają się do błędów. Wolą mówić, że byli o włos albo że źle ich zrozumiano. Siłę „strachu przed byciem w błędzie” Tetlock ilustruje, przywołując eksperyment, który w latach 80. przeprowadzono na Uniwersytecie w Yale na studentach i szczurach. W labiryncie w kształcie litery T umieszczono szczura, następnie do któregoś z boków poprzecznej belki w T wkładano raz po raz jedzenie. Studenci mieli odgadywać, gdzie w kolejnej turze wyląduje jedzenie (zostali wcześniej poinformowani, że sekwencja nie jest losowa). Prognozy studentów, którzy chcieli być jak najskuteczniejsi, były trafne w niewiele ponad 50 proc. Szczur, któremu nie zależało na nieomylności, a po prostu na jedzeniu, kierował się we właściwy róg T w 60 proc. przypadków.

Eksperci różnią się jednak między sobą. Tetlock podzielił ich na dwie kategorie: lisy i jeże.
Lisy to ludzie skromni, ostrożni i sceptyczni wobec wielkich teorii, które wszystko tłumaczą. Korzystają z wielu źródeł informacji, dostosowują analizy do faktów, a nie fakty do prognoz, nie są przywiązani do posiadania racji. Z kolei jeże to ci, którzy specjalizują się w jakiejś jednej „wielkiej idei”, próbując tłumaczyć nią wszystkie możliwe wydarzenia i – jak pisze Tetlock – „szybko irytujący się, gdy ktoś nie rozumie ich stanowiska.” Chcą mieć rację. Są narcystyczni.
Która z tych grup jest przez ludzi chętniej słuchana? Narcystyczne jeże. Są bardziej wyraziści, oryginalni, nie przynudzają, a przede wszystkim mówią nam coś, na co sami nie wpadlibyśmy – jakby posiadali tajemną wiedzę. Nasze preferencje wobec ekspertów odzwierciedla świat mediów. – Telewizje i radia zapraszają tych, których ludzie chcą oglądać. Nie dziwi więc, że w studiach telewizyjnych roi się od jeży. Im lepszym jesteś ekspertem, im lepiej prognozujesz, tym mniejsza szansa, że zostaniesz etatowym komentatorem. Im twoje prognozy są gorsze, tym częściej będziesz komentował, prognozował i doradzał – uważa Tetlock.


Niestety nie ma żadnych powodów, by sądzić, że politycy nie ulegają tym samym słabościom w wyborze ekspertów co przeciętny konsument telewizji informacyjnej.
Problem szamana
Nieoptymalny wybór specjalistów Arnold Kling, ekonomista z Cato Institute, nazywa problemem szamana. Szaman to dla niego ktoś, kto narzuca się politykom z pomocą w każdej sprawie, choćby nie miał o niej zielonego pojęcia. – Jeśli istnieje wybór między ekonomistą oferującym tanie panaceum na daną bolączkę i ekonomistą, który twierdzi, że takie rozwiązanie nie istnieje, proces polityczny faworyzuje pierwszego. Mieliśmy bardzo wielu ekonomicznych szamanów, którzy przekonywali, że wiedzą, jak rozszerzyć zakres ubezpieczeń zdrowotnych, jednocześnie zmniejszając ich koszt. Mieliśmy szamanów, którzy uważali, że bez wpompowania 800 mld dol. w gospodarkę bezrobocie sięgnie 9 proc. W 2017 r. mamy nową administrację, która słucha innych szamanów – uważa Kling. Problem szamana jest według niego elementem problemu Tullocka.
Profesor Gordon Tullock był jednym z najwybitniejszych twórców szkoły wyboru publicznego, która – jak to ujął inny jej przedstawiciel – „pozbawia politykę romantycznego pierwiastka”. W największym skrócie chodzi o to, że politycy to dokładnie takie same stworzenia jak ich wyborcy. Mają te same zalety i wady, a także – jak zdecydowana większość z nas – myślą przede wszystkim o sobie. Swoje prawdziwe intencje jednak przyozdabiają szatą dbałości o dobro wspólne. To dlatego na rękę im jest zatrudnianie szamanów, którym wcale nie zależy na prawdzie, a na dostarczeniu tego, czego się od nich oczekuje. Im bardziej „miękka” jest dziedzina, w której doradzają, tym specjaliści są bardziej elastyczni. Szczególnie podejrzani są przedstawiciele nauk społecznych, w tym ekonomii. – Nie ma żadnych istotnych powodów, by próbować ukryć prawdę w naukach przyrodniczych, natomiast w przypadku nauk społecznych takich powodów jest bez liku – zauważał Tullock. Bez liku? Tak. Zwłaszcza że ynawcz tematu mogą służyć wielu panom jednocześnie – zarówno politykom, jak i wąskim grupom interesu, którym na rękę jest ukrycie jakichś prawd, a które stać na ich opłacenie i promowanie ich opinii w politycznych kręgach.
I tak to, że handel międzynarodowy buduje dobrobyt (ekonomiczny konsensus), negują ekonomiści sprzyjający lobby producentów, którzy chcieliby wprowadzić cła na import. Ci zaś, którzy – przeciwnie – konsensus uznają i promują globalizację, często robią to po to, by uzasadnić preferencyjne ulgi podatkowe albo regulacyjne wyłomy dla wybranych. Zdarza się, że specjaliści jednego lobby zwalczają ekspertów wrogiego obozu. W Polsce główni ekonomiści SKOK-ów krytykują banki za banksterkę, a główni ekonomiści banków krytykują SKOK-i za brak przejrzystości i opór przed jurysdykcją Komisji Nadzoru Finansowego. Z kolei eksperci związani z branżą węglową określają oparcie polskiej gospodarki na zielonej energii mianem nierealistycznej mrzonki, gdy ci związani z koncernami produkującymi wiatraki uważają, że bez czystej energii Polsce grozi ekologiczna katastrofa.
Której ze zwalczających się grup będą słuchać politycy? To zależy tylko od tego, jakie środki konkretne lobby jest w stanie zaangażować w promocję własnych pryedstawicieli. Oczywiście niektórzy specjaliści zostaną zignorowani. Na drodze może stanąć im ideologia rządzących. Bywa, że tylko, jeśli oni sami ją podzielają (bądź przekonująco to udają), uda im się dotrzeć do polityków. Dlatego SKOK-om łatwiej podesłać ekspertów rządowi PiS, a bankierom rządowi PO, natomiast socjologowie badający mniejszości seksualne więcej mieli do powiedzenia w administracji Obamy niż będą mieć do powiedzenia w administracji Trumpa.
Niektórzy ekonomiści (ci niezatrudnieni w rządzie) wysuwają nawet postulat, by każdy ekspert mający wpływ na politykę spowiadał się nie tylko ze źródeł dochodu, lecz także ze swoich ideologicznych predylekcji. Taką propozycję znaleźć można w wydanej z końcem zeszłego roku książce „Ucieczka od demokracji” Sandry Peart i Davida M. Levy’ego (tytuł nawiązuje do „Ucieczki od wolności” Ericha Fromma). Ekonomiści ci próbują wyjaśnić w niej eksperckie wpadki, koncentrując się na polityce gospodarczej.
Technokraci jak tyrani
Bezlitosny w ocenie eksperckich dokonań jest prof. William Easterly z New York University. W książce „Tyrania ekspertów” z 2014 r. wskazuje na seryjne porażki specjalistów, których międzynarodowe instytucje wynajmują do pomagania biednym krajom. Zdaniem Easteraly’ego to właśnie ci eksperci są jedną z przyczyn zubożania Afryki. Jej rozwój planowany jest najpierw odgórnie przez ludzi, którym z pozycji wygodnego fotela w Waszyngtonie wydaje się, że wiedzą, jak uszczęśliwiać innych, a potem narzucany jest autokratycznymi metodami, nawet jeśli beneficjenci pomocy się im sprzeciwiają. Ale eksperci – jak tyrani niezważający na wolę poddanych – mają za nic przekonania, zwyczaje i inne lokalne uwarunkowania panujące tam, gdzie chcą realizować swoje plany. Nie akceptują na przykład tego, że recepty typu „jeden rozmiar dla wszystkich” nie działają. W efekcie dzieją się tragedie. Easterly opisuje historię 20 tys. farmerów z Mubende w Ugandzie, których w 2010 r. wygnano z miejsca zamieszkania, ich plony zniszczono, a potomstwo zabito, realizując projekt ekologiczny pod auspicjami Banku Światowego. Jednak nie tylko Trzeci Świat cierpi od eksperckich porad.
W Wielkiej Brytanii w latach 20. XX w. Winston Churchill, ówczesny kanclerz skarbu, za namową bankierów, w tym szefa Banku Anglii, postanowił przywrócić standard złota. Jego doradcz popełnili jednak kardynalny błąd, ustanawiając zbyt wysoką wartość funta w relacji do kruszcu. W efekcie kraj doświadczył załamania gospodarczego. Gdy w 1917 r. w Stanach Zjednoczonych wprowadzano prohibicję, popierający ją specjaliści przekonywali, że zaoszczędzone na produkcji alkoholu zapasy zboża zostaną przekierowane do aprowizacji oddziałów, które rząd oddelegował na front I wojny światowej. Oczywiście eksperci nie przewidzieli skali działalności alkoholowego podziemia, które wciąż korzystało z zasobów zbóż. Nie mówiąc o tym, że nie przewidzieli powstania zorganizowanej mafii, z którą rząd USA musi walczyć do dzisiaj.


W USA wpływ specjalistów na rozwiązania polityczne był zauważalny już pod koniec XIX w., gdy niektóre stany zaczęły wprowadzać za ich radą eugenikę, czyli podejmować próbę eliminacji ze społeczeństwa osób upośledzonych umysłowo, czarnych czy niepełnosprawnych oraz ograniczenia napływu osób „nieużytecznych społecznie”, np. emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej. Celem był „rasowy postęp”, a głównym narzędziem przymusowa sterylizacja i zakazy małżeństw oraz współżycia seksualnego. Te praktyki miały wsparcie uznanych amerykańskich naukowców, którzy – jak się potem okazało – chętnie w swoich „raportach” przekłamywali prawdy naukowe i naginali metodologię. Ich rady politycy przez dekady kupowali w ciemno. Eugenika umarła dopiero w latach 70. XX w.
Do świeższych eksperckich kompromitacji, które realnie pogorszyły byt społeczeństw, należy zaliczyć pomyłki agencji ratingowych i nieodpowiedzialną działalność instytucji hipotecznych Freddie Mac i Fannie Mae, które doprowadziły do kryzysu finansowego w 2008 r. Eksperci niezbyt dobrze spisali się, projektując strefę euro, czym przyczynili się do jej niestabilności, nie zdołali wypracować pomysłów na rozładowanie fali masowej imigracji ani zapobiec zamachom terrorystycznym mimo ogromu danych dostępnych analitykom wywiadu.
A jednak ekspertów nikt nie rozlicza. Nie wychodzimy tłumnie na ulice protestować przeciw ich bolesnej nieskuteczności. Dlaczego? Może słowa, które padają we wspomnianej już „Ucieczce od wolności”, są aktualne? Fromm pisał: „Przerażona jednostka szuka czegoś albo kogoś, do kogo mogłaby się przywiązać, niezdolna jest już dłużej być swoim własnym, indywidualnym ja, desperacko usiłuje pozbyć się go i poczuć znowu bezpieczna, zrzuciwszy to brzmię własnego ja”.
Fromm tłumaczył w ten sposób narodziny nazizmu, czy – szerzej – sytuację, w której ludzie są skłonni wyzbyć się wolności decydowania o sobie, ale czy te zdania nie mogłyby się odnosić także do naszej i naszych polityków wiary w eksperckie osądy?
Oświecony tłum, głupia tłuszcza
Odrzucenie doradców en bloc to także przepis na katastrofę. Co jednak zrobić, by promować tych skutecznych, a nie blagierów? Są na to sposoby.
„Eksperci od ekspertów” uważają, że należy wypracować jasne mechanizmy, które nagradzają za dobre, a karzą za złe prognozy. Cena błędu powinna być na tyle wysoka, by motywować do większego wysiłku, ale też na tyle niska, by specjalistów nie wystraszyć. Możemy obcinać im premie, ale nie powinniśmy obcinać im głów. Tych, którzy zaliczają seryjne wpadki, należy marginalizować, nagłaśniając „wtopy”. Niereformowalne jeże powinny podlegać medialno-politycznemu ostracyzmowi.
Jednocześnie należałoby opracowywać metody doskonalące eksperckie analizy.
Tym tropem idzie prof. Tetlock, gdy proponuje ekspertom uczestnictwo w „Projekcie Dobrego Osądu”, który prowadzi od 2011 r. Zajmuje się tam nie tylko oceną ich kompetencji, lecz przede wszystkim próbuje hodować lisy. Udaje mu się. Skuteczność przewidywań osób należących do projektu szacowana jest na 30 proc. wyższą niż skuteczność przewidywań oficerów amerykańskiego wywiadu z dostępem do tajnych informacji.
Autorzy „Ucieczki od demokracji” chcą, by specjaliści przestali wyręczać nas w decyzjach dotyczących gospodarki i proponują coś na wzór obywatelskiej ławy przysięgłych. „Zamiast zatrudniać ekspertów do podejmowania decyzji w kwestiach regulacyjnych, powinno się oddać decyzje komisjom złożonym z losowo wybieranych ludzi, którym wcześniej eksperci te kwestie by tłumaczyli” – piszą Peart i Levy. Zarówno oni, jak i Tetlock wpisują się w nowe rozumienie udziału zbiorowości w życiu politycznym – takie, w którym tłum nie jest z konieczności głupią tłuszczą. Więcej, właśnie dlatego, że jest tłumem, ma pewne kompetencje.
Tego rodzaju myślenie wprowadził do „głównego obiegu” intelektualnego James Surowiecki w 2005 r. książką „Mądrość tłumu”. Surowiecki uważa, że „zbiorowość” może wiedzieć o rzeczywistości więcej niż specjaliści, pod warunkiem że każdy jej element buduje swoją wiedzą w oparciu o własny osąd, a nie naśladując zachowanie grupy. Uśrednienie takich suwerennych opinii daje jego zdaniem niezwykłe rezultaty – tłum nie tylko oszacuje trafnie wagę wołu (słynny eksperyment Johna Galtona z początku XX w.), lecz także trafniej od ekspertów odgadnie, czy dyktator kraju X posiada broń biologiczną albo czy Manchester United wygra ligę.
Zdaniem Surowieckiego, gdyby w demokracji częściej odwoływano się do decyzji zbiorowości, wyszłoby to społeczeństwu na dobre. „Specjaliści nie wiedzą, że czegoś nie wiedzą, gdy poleganie na tłumie zwiększa prawdopodobieństwo znalezienia informacji, o której wiadomo, że gdzieś istnieje. Dopóki grupa jest odpowiednio różnorodna i niezależna, pomyłki jednostek znoszą się wzajemnie, a pozostaje wyłącznie jej wiedza” – pisze Surowiecki.
Czy to właściwy wniosek? Eksperci zapewne się z nim nie zgodzą. 


http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1024209,demokracja-minela-to-eksperci-rzadza-swiatek.html