Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Słowiańska dusza Prusaka



Słowiańska dusza Prusaka

10 kw 2017
Pozostali Niemcy bardzo często pogardzali Prusakami, jednak to ci ostatni doprowadzili do zjednoczenia kraju w 1871 r. Pruski Berlin podniesiony został do rangi ogólno-niemieckiej stolicy. Można to uznać za swego rodzaju paradoks, gdyż zjednoczenia dokonał kraj, w którym przeważała ludność pochodzenia słowiańskiego. Wtedy, jak i później, często to negowano, trudno też było znaleźć przekonywujące argumenty w tym sporze. Dzisiaj dostarczają je najnowsze badania genetyczne.
Dla zrozumienia fenomenu Prus, istotna jest znajomość losów zachodniosłowiańskich plemion, przede wszystkim Słowian Połabskich i Pomorzan. Władcom Polski nigdy nie udało się na trwałe ich podporządkować, a to właśnie ich ziemie stały się – obok Prus Wschodnich – rdzeniem późniejszego państwa pruskiego. Jego zalążka należy szukać w księstwie plemiennym Stodoran ze stolica w Brennej, położone nad dolną Hawelą i Łabą. Tak jak inne księstwa Słowian Połabskich zachowało ono niezależność od państwa polskiego, ale wkrótce musiało uznać dominującą pozycję sąsiednich Niemiec. Ostatni władca Stodoran Przybysław, sam bezpotomny, zmuszony został do wyznaczenia swego następcy. Został nim niemiecki margrabia Albrecht Niedźwiedź, który przejął władzę w księstwie w 1150 r. i uznał zwierzchnictwo Rzeszy. W ten sposób powstała Marchia Brandenburska, gdyż wkrótce – pod wpływem języka niemieckiego – nazwa Brenna zmieniła się na Brennaburg, a później Brandenburg. Jej władcy prowadzili politykę ekspansji terytorialnej w kierunku wschodnim i północnym, przyłączając do marchii kolejne ziemie zamieszkane przez Słowian. W zdobytym Księstwie Kopanickim (plemię Sprewian) założono miasto Berlin, do którego w 1417 została przeniesiona stolica Brandenburgii. Około 1250 r., w wyniku ekspansji na wschód, granice Marchii zaczęły przekraczać Odrę, gdzie powstała Nowa Marchia (okolice Gorzowa Wielkopolskiego).
Inne obszary Słowiańszczyzny Połabskiej także weszły w skład Rzeszy Niemieckiej, choć w nieco innych okolicznościach, i w ramach innych władztw terytorialnych. W niektórych udało się przetrwać rodzimym dynastiom. W orbitę wpływów niemieckich weszły również pierwotne Prusy (miedzy Wisłą a Niemnem) oraz Śląsk. W tych pierwszych powstało państwo Zakonu Krzyżackiego, które wkrótce opanowało także Pomorze Gdańskie. Ten drugi – związany początkowo z Polską – uznał wolą swych książąt z dynastii Piastów zwierzchnictwo królów czeskich, którzy sami byli lennikami Rzeszy.
Germania slavica
W niemieckiej literaturze historycznej obszar Słowiańszczyzny Zachodniej podporządkowany Rzeszy nosi nazwę Germania Slavica (czyli Słowiańskie Niemcy). O jej politycznym i kulturowym charakterze, prócz dominacji ludności słowiańskiej i przynależności do Rzeszy, zdecydował również napływ kolonistów niemieckich: rycerstwa, duchowieństwa, mieszczan i chłopów. Nigdzie nie zdobyli oni liczebnej przewagi, ale przyspieszali proces germanizacji ludności rodzimej. Ziemie te zachowały jednak wiele cech różniących je od właściwych Niemiec a upodobniających do sąsiednich krajów słowiańskich: Polski i Czech. Należały do nich dominująca pozycja stanu szlacheckiego (tzw. junkrów), poddaństwo chłopów (pańszczyzna), słabość mieszczaństwa i długotrwała dominacja rolnictwa w gospodarce. Zachowany został również dawny system osadniczy (z charakterystyczną zabudową typu owalnicy na wsi), słowiańskie nazwy miejscowe (powierzchownie tylko zgermanizowane: Rostock – Roztoka, Dresden – Drezdno, Stettin – Szczecin, itd.), słowiańskie nazwiska dużej części mieszkańców (również lekko tylko zgermanizowane: Sydow, Janke, Miarke, Kulke, itd.), oraz około 3000 słowiańskich pożyczek słownikowych w powstałych na wschodzie dialektach niemieckich. O słowiańskości tych ziem świadczyły również pozostałości niezgermanizowanej ludności słowiańskiej, nazwanej Wendami (Wenden) lub rozwodnionymi Polakami (Wasserpolen). Po rozbiorach Rzeczpospolitej do ziem poddanych wzmożonemu oddziaływaniu kultury niemieckiej dołączyła także Wielkopolska, ze znacznym udziałem (30%) ludności niemieckojęzycznej. Uformowany w ramach Królestwa Polskiego i Rzeczpospolitej naród polski stał się jednak skuteczną zaporą przed dalszą germanizacją.
czytaj też: Genetycy na tropie Piastów
Można zaryzykować tezę, że Słowianie Zachodni, zwani niekiedy Lechickimi, obrali dwie alternatywne drogi rozwojowe. Część zachodnia weszła w skład Rzeszy Niemieckiej, i zachowując liczne odrębności, zaczęła być utożsamiana z Niemcami. Część wschodnia zachowała niezależność w stosunku do Rzeszy, formując własne państwo (Polskę), naród i zachowując swój odrębny język. Zróżnicowanie to wzmocnione zostało różnicami wyznaniowymi. O ile germanizujący się Słowianie przyjęli w trakcie reformacji w zdecydowanej większości protestantyzm, to Polacy pozostali wierni Kościołowi katolickiemu.
Lechici zachodni, choć zniemczeni, również uzyskali możliwość uformowania własnego, odrębnego od Niemiec bytu politycznego. Władcy Brandenburgii ze stulecia na stulecie wzmacniali swoją pozycję w Rzeszy i na arenie europejskiej. Wykorzystując duży w porównaniu do innych władztw niemieckich potencjał terytorialny i ludnościowy swego państwa, dorobek cywilizacji niemieckiej, oraz władzę nie skrępowaną przywilejami stanowymi, mogli z powodzeniem wprowadzać reformy administracji, gospodarki i wojska. Wzrost potęgi szedł w parze ze ekspansją terytorialną. Do władztwa elektorów brandenburskich włączono Prusy Książęce (1618 r.), Księstwo Pomorskie (1637 r.), Śląsk (1742 r.). A więc większość obszarów Niemieckiej Słowiańszczyzny.
Istotnym krokiem na drodze politycznej emancypacji władców Brandenburgii było uzyskanie suwerenności w Prusach Książęcych (1657 r.), dające w dalszej perspektywie koronowania się i przybrania tytułu króla pruskiego (1701 r.). Stopniowo całe państwo zaczęto nazywać Prusami a ich mieszkańców Prusakami. Niektórzy niemieccy historycy uważają, że państwo pruskie ukształtowało się pomiędzy Niemcami a Polską, wykorzystując osłabienie władzy centralnej w obu państwach. Symbolicznym podkreśleniem nieniemieckich tradycji może być nazwa państwa i społeczeństwa nawiązująca zarówno do podbitego przez Krzyżaków bałtyckiego plemienia Prusów, jak również do nazwy prowincji Królestwa Polskiego z lat 1466-1772.
Dopiero na Kongresie Wiedeńskim (1815 r.) Prusy uzyskały znaczące nabytki terytorialne w rdzennej części Niemiec: Nadrenię i Westfalię. Ich katoliccy mieszkańcy, nigdy jednak nie utożsamili się w pełni z tradycją pruską, podejrzliwie patrząc na przybywających ze wschodu urzędników i oficerów o dziwnych nazwiskach. Z pruskim panowaniem nie chcieli się również pogodzić mieszkańcy Królestwa Hanoweru i Hesji, które w wyniku podboju włączono w skład monarchii w 1866 r. Za prawdziwe Prusy uważano jedynie prowincje położone na wschód od Łaby. W wyniku postanowień Kongresu Wiedeńskiego ta część państwa uległ znacznemu powiększeniu. Do Prus włączono wówczas północną część Saksonii oraz ziemie odebrane Polsce: Prusy Królewskie (nazwane Zachodnimi) i zachodnią Wielkopolskę (Wielkie Księstwo Poznańskie). Pod względem politycznym kraj znajdował się częściowo w ramach Związku Niemieckiego (Brandenburgia, Saksonia, Śląsk, Pomorze), częściowo jednak poza jego strukturami (Poznańskie, Prusy Wschodnie i Zachodnie).

Mapa. Królestwo Prus w okresie apogeum rozkwitu
Bardzo często słowiańskość Prus, była i jest podważana. Potwierdziły ją jednak najnowsze badania genetyczne. Analiza ok. 400 próbek DNA (baza danych portalu Family Tree DNA) pobrany od potomków dawnych mieszkańców Królestwa Prus, wyraźnie wskazują, że niemieckojęzyczni Prusacy byli w większości słowiańskiego pochodzenia. Świadczy o tym struktura genetyczna męskiej populacji na zgermanizowanych obszarach, w której dominuje haplogrup y-dna R1a, charakterystyczna dla ludów słowiańskich. Przewaga nosicieli haplogrupy R1a była w Prusach niższa niż w Polsce, ale podobna do tej obserwowanej w Czechach. Gdyby uwzględnić jeszcze polską cześć Prus (Poznańskie, Prusy Zachodnie, Górny Śląsk), w które zniemczona ludność także stanowiła znaczny odsetek, udział haplogrupy R1a w całym kraju sięgnąłby prawdopodobnie 40%. Ten dominujący udział widać we wszystkich prowincjach położonych na wschód od Łaby: od Brandenburgii po Prusy Wschodnie. Jedynie w prowincji Saksonia dominowała „germańska” haplogrupa R1b. Należy jednak pamiętać, że znaczna część tej prowincji (dziś land Saksonia-Anhalt) znajdowała się po zachodniej, a więc pierwotnie niemieckiej stronie Łaby. W Prusach Wschodnich dochodziła dodatkowo domieszka bałtycka (prusko-litewska), z charakterystyczna dla niej dużym udziałem haplogrupy N, wskazującym, że około 50% mieszkańców tej prowincji było tego właśnie pochodzenia. Słowiańskość Prus (na wschód od Łaby) i całej Niemieckiej Słowiańszczyzny widać na tle całych Niemiec (R1a tylko 16%), Niemiec Zachodnich (R1a 10%), a jeszcze bardziej na tle tych społeczności zachodniogermańskich (Holandia, Szwajcaria), które rozwijały się w izolacji od Słowian (R1b ok. 50%, R1a tylko 5%).
Tab. Struktura genetyczna Prus na tle sąsiadów
haplogrupa y-dna Polska Czechy Zniemczone Prusy Dzisiejsze Niemcy Holandia/ Szwajcaria
R1a 57,5 34,0 35,8 16,0 3,8
R1b 12,5 22,0 22,6 44,5 50,0
I1 8,5 11,0 13,3 16,0 18,3
I2 7,5 13,0 4,9 6,0 10,0
N 4,0 0,5 5,3 1,0 0,5
inna 10,0 19,5 18,0 16,5 17,5
Tab. Struktura genetyczna zniemczonych prowincji Prus
haplogrupa y-dna Prusy Wschodnie Pomorze Dolny Śląsk Brandenburgia Saksonia
R1a 39,1 45,8 42,6 38,9 16,3
R1b 13,0 24,0 20,4 22,2 32,6
I1 14,1 15,6 9,3 13,3 16,3
I2 4,3 5,2 1,9 6,7 7,0
N 20,7 0,0 1,9 4,4 1,2
inna 8,7 9,4 24,1 14,4 26,7
Ktoś mógłby powiedzieć, iż ludność pochodzenia słowiańskiego dominowała liczebnie, ale elity pruskie, czy szerzej wschodnioniemieckie, były pochodzenia germańskiego. Do dziś jednak istnieje ród słowiańskich władców Meklemburgii, którzy panowali tam do 1918 r. (głową rody jest obecnie książę Borowin zu Mecklemburg). Pomorzem Szczecińskim do 1637 r. władali słowiańscy Gryfici. Elity szlacheckie Niemieckiej Słowiańszczyzny, od władców, przez arystokracje, po zwykłe ziemiaństwo, były bowiem w dużym stopniu rodzimego pochodzenia. To z tej warstwy wywodzili się politycy i dowódcy wojskowi będący podporą kolejnych władców i rządów.
Słowiańskie korzenie
Bohaterem pruskim z czasów wojen napoleońskich stał się feldmarszałek Ludwik Yorck von Wartenburg (1759-1830), którego przodkowie wywodzący się spod Łeby, używali nazwiska Jark-Gostkowski. Kolejnym przykładem może być słynny ród von Moltke (nazwisko wywodzone jest od słowa „moltek”, czyli młotek), pochodzący z Meklemburgii, lecz osiadły w Prusach, gdzie wydał na świat wielu znanych wojskowych i polityków, w tym feldmarszałka Helmuta von Moltke (1800-1891). Z bliższych nam czasów wspomnieć można o naczelnym dowódcy niemieckich wojsk lądowych z lat 1938-1942, feldmarszałku Walterze von Brauchitsch (1881-1948), którego pierwszym znanym przodkiem (XIII w.) był dolnośląski rycerz Wielisław z Chróstnika. Eryk von Manstein (1887-1973), uznawany za najwybitniejszego dowódcę niemieckiego czasów II wojny światowej, w rzeczywistości nazywał się von Lewinski, i wywodził się z polsko-kaszubskiego rodu Royk-Lewińskich herbu Brochwicz, którego gniazdem rodzinnym była wieś Lewino, położona w powiecie wejherowskim. Słowiańskie korzenie miał też Heinz Guderian (1888-1954), uważany za twórcę pancernej potęgi III Rzeszy. Niektórzy genealodzy wywodzą jego ród z pierwotnie słowiańskiej wschodniej Brandenburgii (Nowa Marchia), lecz już co najmniej od XVII stulecia (a także i dziś) występuje on przede wszystkim Wielkopolsce i na Kujawach, gdzie wielu jego przedstawicieli używało (używa) nazwiska Guderski/Gudarski. Wśród niemieckich dowódców o słowiańskim rodowodzie najbardziej znany w Polsce jest chyba generał SS Eryk von Zelewski (1899-1972), dowódca sił likwidujących Powstanie Warszawskie, którego ród podobnie jak Yorcków i von Lewinskich wywodził się ze szlachty polsko-kaszubskiej.
Nie ma dowodów by wspomniane osoby były nosicielami haplogrupy R1a, choć jej brak nie przekreśla oczywiście słowiańskiego pochodzenia. Nawet u współczesnych Polaków, jej odsetek sięga „jedynie” 50-60%. Ostatnio potwierdzono jednak, że nosicielami tej haplogrupy są przedstawiciele rodu von Amsberg, do którego należy również obecny król Holandii Wilhelm-Aleksander (ur. 1967 r.). Ten przykład może wydawać się nie na miejscu, ale tylko pozornie. Ród ten wywodzi się bowiem z tej części Pomorza Przedniego (Vorpommern), które od 1815 r. wchodziło w skład państwa pruskiego.
Nie trzeba jednak sięgać daleko w czasie i przestrzeni by udowodnić zaznaczającą się rolę potomków zgermanizowanych Słowian w dziejach Prus czy Niemiec. Znane są polskie korzenie Angeli Mekel, której ojciec urodził się jeszcze jako Horst Kaźmierczak, bo później rodzina zmieniła nazwisko na Kasner. W wywiadzie dla „Die Zeit” A. Merkel powiedziała: Mam polskie korzenie poprzez dziadka. Gdy jestem w melancholijnym nastroju, myślę sobie, że odzywa się we mnie słowiańska dusza. To jednak tylko cześć prawdy, gdyż słowiańskie korzenie odnaleźć można także u matki pani kanclerz. Dziadek z tej strony, Wilhelm Jentzsch, pochodził z części Saksonii wcielonej do Prus, gdzie szczególna koncentracja nazwiska Jentzsch występuje na słowiańskich Łużycach. Babcia zaś, Gertrud Drange, choć urodzona w Elblągu (to oczywiście również Niemiecka Słowiańszczyzna), wywodzi się z rodu od pokoleń związanego z wielkopolską Kargową.













Opisane przypadki pozwalają zrozumieć, dlaczego mieszkańcy Niemiec zachodnich i południowych nie uważali Prusaków za stuprocentowych Niemców. W tym przekonaniu, prócz pochodzenia i innych cechy wyróżniających pruskich Niemców, utwierdzała także obecność reliktów ludności słowiańskiej (Pomorze, Prusy Wschodnie, Śląsk, Łużyce) oraz dominacja ludności polskiej w nowych nabytkach na wschodzie. W Prusach na wschód od Łaby Polacy stanowili 20% ogółu mieszkańców. Nawet Bismarck uważał Prusy za kraj niemiecko-słowiański. W tym kontekście może się wydać paradoksem, iż to właśnie Prusy pod przywództwem Bismarcka doprowadziły do zjednoczenia Niemiec w 1871 r. Niejeden mógłby w tym fakcie dopatrzeć się swego rodzaju triumf Słowiańszczyzny (Lechitów) nad ludami germańskimi, którzy niegdyś podporządkowani i zmuszeni do przyjęcia kultury niemieckiej, teraz podporządkowali sobie resztę Niemiec i utworzyli nowoczesne państwo niemieckie. Nie można jednak nie dostrzec, że potencjał zgermanizowanych Słowian posłużył budowani potęgi imperialnych Niemiec, dla których przeciwnikiem stały się m.in. narody słowiańskie. To nie przypadek, że właśnie po powstaniu II Rzeszy nasiliła się polityka germanizacyjna wobec Polaków, Serbów Łużyckich i Litwinów Pruskich. Dlatego bardziej niż o spruszczeniu Niemiec, powinno się chyba mówić o zniemczeniu Prus. Zjednoczenie, choć dokonane rękami państwa najmniej osadzonego staroniemieckich tradycjach, było urzeczywistnieniem marzeń niemieckich nacjonalistów. Nie tylko w kontekście zjednoczenia kraju, ale także ekspansji w kierunku wschodnim. Triumf Prusaków okazał się więc początkiem końca ich odrębności, jako kraju między Niemcami a Polską. Końcem szans na uformowanie odrębnego narodu o rodowodzie słowiańskim, zniemczonego, ale posiadającego własne państwo i kulturę (analogicznie do zanglicyzowanych Irlandczyków lub Szkotów).
Ostateczny kres Prus przyniosły dwudziestowieczne kataklizmy polityczne. Najpierw w wyniku I wojny światowej utraciły one swe polskie prowincje. W 1933 r. narodowi socjaliści zlikwidowali polityczną odrębność wszystkich krajów związkowych, w tym Prus. Klęska III Rzeszy przyniosła kolejne ciosy. Impet zwycięskiej Armii Czerwonej uderzył przede wszystkim w rdzeniowy obszar Prus: od Prus Wschodnich, przez Pomorze i Śląsk po Brandenburgię. Następnie przyłączono do Polski większą część dawnych ziem pruskich, a ich zniemczonych mieszkańców wysiedlono na zachód. Zdominowani liczebnie przez ludność Niemiec Zachodnich zatracili swoje odrębne cechy. Dodatkowo alianci odtwarzając związkowy charakter państwa niemieckiego, nie dopuścili do utworzenia landu Prusy.
Triumf słowiańszczyzny
Długotrwałe zmagania polsko-pruskie o dominację nad Zachodnią Słowiańszczyzną zakończyły się niespodziewanym sukcesem Polski. Przesunięta wolą Stalina na zachód, w dużym stopniu zajęła w  przestrzeni politycznej Europy miejsce dawnych Prus, dziedzicząc po nich część ludności: Pomorzan (w tym Kaszubów), Poznaniaków, Ślązaków. Wysiedloną ludność niemiecką zastąpiła zaś pokrewna jej pod względem genetycznym ludność polską.
Reliktem Słowiańskich Niemiec stały się wschodnie regiony powojennych Niemiec, które na kilka dziesięcioleci uczyniono podstawą terytorialną rządzonej przez komunistów Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Była to ostatnia, jak dotąd, próba podtrzymania odrębności politycznej ziem zamieszkanych przez zniemczonych Słowian. Nie miała jednak szans powodzenia, gdyż podjęta została wbrew woli miejscowej ludności i mogła trwać jedynie tak, jak długo Związek Sowiecki zachowywał status mocarstwa. Ponowne zjednoczenie Niemiec, tym razem pod dyktando ich zachodniej części, przekreśliło możliwość utrwalenia wschodnioniemieckiej państwowości. Z drugiej jednak strony, samo zjednoczenie umożliwiło ponowne ujawnienie się różnic pomiędzy Niemcami z zachodu (Wessie), a mieszkańcami zgermanizowanego wschodu (Ossie). Tłumaczy się je najczęściej pięćdziesięcioletnim okresem życia w osobny państwach i systemach. Zapomina się, że i wcześniej społeczeństwo Niemiec nie było monolitem, lecz dzieliło się na mieszczański i rdzennie germański zachód, oraz szlachecko-chłopski, pierwotnie słowiański wschód. Istnienie dwóch państw niemieckich jedynie utrwaliło te różnice. Przeciętny Niemiec nie utożsamia ich jednak ze słowiańskim dziedzictwem wschodu. Przez wiele dziesięcioleci, czy nawet stuleci, Słowiańszczyzna była bowiem postrzegana jako coś mało atrakcyjnego, zapóźnionego w stosunku do Niemiec, do czego nie warto było się przyznawać. Nie można jednak wykluczyć, że nadejdą czasy, gdy pochodzenie słowiańskie stanie się powodem do dumy. Wtedy być może mieszkańcy Brandenburgii, Meklemburgii i Saksonii, a może i potomkowie słowiańskich emigrantów mieszkający w innych regionach Niemiec przypomną sobie o swych słowiańskich korzeniach. Kto wie, czy sukcesy Prus – choć początkowo wykorzystany przez Niemcy – nie były właśnie pierwszymi przejawami wzrastania znaczenia Słowiańszczyzny w na arenie międzynarodowej.
Mariusz Kowalski
 
 
 
 http://czashistorii.pl/index.php/2017/04/10/slowianska-dusza-prusaka/
 

Etnolog: wielkanocna symbolika ma starosłowiańskie korzenie

Etnolog: wielkanocna symbolika ma starosłowiańskie korzenie



17.04.2017
Symbolika niektórych zwyczajów, kojarzonych wyłącznie z Wielkanocą, nawiązuje do starosłowiańskich obrządków. Dotyczy to np. śmigusa-dyngusa czy jajek, których spożywania w okresie wielkanocnym początkowo Kościół w Polsce zabraniał – mówi etnolog dr Grzegorz Odoj z Uniwersytetu Śląskiego.
Ekspert wyjaśnił, że okres wielkanocny to w kulturze starosłowiańskiej czas obchodów świąt ku czuci zmarłych; były to tzw. dziady wiosenne. "Stąd wiele znanych do dziś symboli, o których nie mamy pojęcia, że wiążą się z kultem zmarłych. Przykładem może być gałązka wierzbowa – dziś jest integralnym elementem palmy, ale niegdyś wierzba była określana jako drzewo zmarłych; więc ta palma wielkanocna jest symbolem ambiwalentnym – z jednej strony życie, z drugiej śmierć; triumf, ale wcześniej męka. I taki też jest sens tych świąt w wymiarze religijnym, chrześcijańskim" – mówił Odoj.
Echem archaicznego zwyczaju o charakterze magicznym jest też wzajemnie polewanie się wodą, czyli śmigus-dyngus. "Polewanie się wodą z jednej strony miało moc oczyszczającą, a z drugiej strony moc zapładniającą. Wiadomo, że to mężczyźni polewali dziewczyny, ponieważ utożsamiano to ze sprzężeniem sił tkwiących w przyrodzie, która teraz, wiosną, ma rozpoczynać swój dynamiczny rozwój" – powiedział etnolog.
Z czasem – jak dodał – zwyczaj nabrał też wymiaru społecznego, w jakim jest znany do dziś. Zaznaczył, że chłopcy polewali te dziewczyny, która im się podobały, był to gest wyrażający sympatię. "Czasem był to też początek +chodzenia ze sobą+, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli" – mówił. Odoj przypomniał, że zwyczaj ten ostał się, ale dziś polewanie jest symboliczne, a kiedyś potrafiono dziewczynę nawet zalewać cebrami zimnej wody.
Echem archaicznego zwyczaju o charakterze magicznym jest też wzajemnie polewanie się wodą, czyli śmigus-dyngus. "Polewanie się wodą z jednej strony miało moc oczyszczającą, a z drugiej strony moc zapładniającą. Wiadomo, że to mężczyźni polewali dziewczyny, ponieważ utożsamiano to ze sprzężeniem sił tkwiących w przyrodzie, która teraz, wiosną, ma rozpoczynać swój dynamiczny rozwój" – powiedział etnolog dr Grzegorz Odoj.
Starodawne korzenie ma także symbolika jajka. Jak przypomniał etnolog, po wprowadzeniu chrześcijaństwa w Polsce Kościół przez dwa wieki zabraniał wręcz spożywania jajek w okresie wielkanocnym, ponieważ był to wcześniej ważny rekwizyt służący praktykom o charakterze magicznym, związany z kultem solarnym. "Po jakimś czasie Kościół pozwolił kultywować ten zwyczaj, ale pod warunkiem, że jajka będą święcone" - mówił.
Pierwotnie jajka kraszono na czerwono, ponieważ czerwień to symbol krwi, "esencji życia, triumfu". Był to więc symbol odradzającej się przyrody, odradzającego się życia, a potem również symbol zmartwychwstałego Chrystusa.
Z czasem na jajkach zaczęły się pojawiać rysunki. "Dzisiaj po prostu podziwiamy ich wygląd pod względem estetycznym; podobają się nam, są ładne, tworzą klimat. Natomiast niegdyś te znaki miały sens magiczny, dlatego pojawiały się ryciny, rysunki, kształty związane z kultem solarnym" – opowiadał Odoj. Dzisiaj – dodał – symbolika jajka jest już uniwersalna.
Z regionalnych zwyczajów wielkanocnych Górnego Śląska badacz tradycji wymienił "hazoka", czyli zajączka, który w niedzielę wielkanocną przynosi najmłodszym drobne upominki (choć to zwyczaj nie tylko tego regionu). Odoj przypomniał, że jego geneza związana jest z oddziaływaniem kultury germańskiej. "Zając był w niej integralną częścią wyobrażeń związanych z wegetacją sił przyrody; był symbolem płodności, urodzaju, dorodności itd. Istotna jest tu zwłaszcza starogermańska bogini Ostara, piękna kobieta, która w licznych wyobrażeniach ikonograficznych była ujmowana w otoczeniu kurek, ptaków, ale również małych zajączków" – wyjaśnił Odoj.
"Dzisiaj traktujemy zająca tylko jako jeden z symboli profanum Wielkanocy, a jego symbolika – podobnie jak jajka – jest już uniwersalna" – dodał etnolog.
Zdaniem badacza, nie zastanawiamy się już jednak nad sensem tych tradycji czy znaczeniem symboli. "Każda tradycja w dużej mierze ma charakter irracjonalny, tzn. my praktykujemy pewne działania, obrzędy, rytuały, określając je mianem tradycyjnych, ale nie zastanawiamy się nad ich genezą. Dlaczego więc tak czynimy? Bo tak trzeba, tak wypada – to są święta, moi ojcowie, dziadkowie to robili" – powiedział Odoj.
Realizowanie tych praktyk – zdaniem badacza – pozwala ponadto stwarzać wokół siebie pewną atmosferę bezpieczeństwa, przynależności do jakieś grupy.
Etnolog podkreślił jednocześnie, że tradycja jest zmienna i podatna na wpływy z innych kultur. "Młode pokolenie jak przez sito interpretuje pewne zwyczaje; niektóre odrzuca mniej lub bardziej świadomie, niektóre same ulegają zapomnieniu, a niektóre są rewitalizowane, wręcz trendy" – zaznaczył. (PAP)


http://dzieje.pl/dziedzictwo-kulturowe/etnolog-wielkanocna-symbolika-ma-staroslowianskie-korzenie

sobota, 15 kwietnia 2017

Ile Niemcy zarabiali na Auschwitz?

Korporacja w niemieckim stylu. Ile Niemcy zarabiali na Auschwitz?

  | Autor:   

KL Auschwitz-Birkenau – fabryka śmierci i symbol Holokaustu. Wydaje się, że głównym zadaniem obozu było „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. W Auschwitz jednak, jak w każdym szanującym się „przedsiębiorstwie”, ważne były również zyski materialne. I to nie byle jakie zyski.

Myśląc o Auschwitz, mamy przed oczami komory gazowe i piece krematoryjne, a w drugiej kolejności więźniów w pasiakach. Zapominamy o genezie macierzystego obozu i celu stworzenia jego kilkudziesięciu podobozów. W książce „Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie”, Timothy Snyder pisze o całym kompleksie:
Pierwotnym celem jego budowy w 1940 roku było utorowanie drogi do większego imperium na wschodzie […]. Żydów trafiających do Auschwitz […] planowano wysłać […] na wschód jako robotników przymusowych i zamęczyć pracą przy budowie niemieckiego imperium na podbitych ziemiach sowieckich.

Aby zbudować imperium, trzeba było mieć na to pieniądze, a te najprościej było zdobyć dzięki obozom.

„Spuścizna po zmarłych”

Początkowo przedmioty należące do więźniów kacetów deponowano w magazynach i wydawano rodzinom w chwili śmierci więźnia. W Auschwitz zakładano jednak najczęściej, że nie ma możliwości skontaktowania się z bliskimi ofiary. Ubrania, obuwie czy kosztowności nazywane „spuścizną po zmarłym” automatycznie podlegały konfiskacie. Jak słusznie zauważa Timothy Snyder:
Funkcja obozu uległa zmianie, gdy kolonialna misja nazistów ustąpiła miejsca „ostatecznemu rozwiązaniu” – priorytetem przestało być ujarzmienie Słowian, a pilną kwestią stał się mord na Żydach.

Wtedy też zjawisko grabieży osiągnęło swoje apogeum. Bydlęce wagony wiozły do nowo wybudowanego obozu w Birkenau nie tylko dziesiątki tysięcy Żydów, ale również setki tysięcy kilogramów ich dobytku.

Mamieni wizją osiedlenia się na nowym terenie, Żydzi wieźli w dozwolonych 30 kilogramach bagażu żywność, ubrania, kołdry, garnki czy dywany, ale również specjalistyczne sprzęty. Wśród najbardziej oryginalnych znalazły się fotele dentystyczne, aparaty rentgenowskie czy narzędzia zegarmistrzowskie. Wszystko konfiskowano już na rampie obozowej.

Na bogato – jak w Kanadzie

Zrabowane mienie przechowywano w barakach nazywanych „składami ruchomości” (Effektenlager), a w gwarze obozowej „Kanadą”, kraj ten bowiem kojarzył się więźniom z bogactwem.
Część dóbr, m.in. żywność czy ubrania, przeznaczono na funkcjonowanie obozu. Najlepsze produkty wysyłano do Rzeszy, przekazywano przesiedleńcom oraz folksdojczom.
Starannie pilnowano, by odzież była zdezynfekowana i nie posiadała plam z krwi czy uszkodzeń. Futra otrzymywali żołnierze Wehrmachtu walczący na Wschodzie. Resztę zagrabionego dobytku, w szczególności pieniądze i kosztowności, przekazywano Bankowi Rzeszy.
30 kwietnia 1944 roku z Auschwitz wysłano dwie przesyłki zawierające m.in. 124 940 złotych, 20 415 rubli, 1858 lei rumuńskich, 825 franków belgijskich, 576 koron czeskich oraz ponad 1,5 kg złota i 4,5 kg srebra, 1,8 g brylantów, ponad 66 g innych szlachetnych kamieni. To były tylko dwie z kilkudziesięciu podobnych paczek.

Do tego dochodziły tysiące wagonów z ubraniami i przedmiotami codziennego użytku. W momencie wyzwolenia obozu radzieccy żołnierze znaleźli w „Kanadzie” m.in. ok. 370 tys. garniturów, 837 tys. damskich płaszczy i sukni, 44 tys. par butów czy 14 tys. dywanów, których nie zdołano spalić lub wywieźć.

Zęby na wagę złota

Wszystko mogło przynieść zarobek. Nawet zwłoki osób zamordowanych w komorach gazowych były źródłem kosztowności. Najbardziej wartościowym surowcem okazały się być zęby, a raczej metale, z których były zrobione.

Już w 1940 w Instytucie Stomatologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego obroniono pracę doktorskąO możliwości ponownego stosowania złota z jam ustnych zmarłych”. 23 września Himmler wydał oficjalny nakaz usuwania złota dentystycznego z ciał więźniów obozów koncentracyjnych.
Wyrywaniem zębów w Auschwitz zajmowali się członkowie Sonderkommando oraz dentyści ze szpitali obozowych. Zachowały się meldunki, które poświadczają skalę procederu. Tylko w ciągu ok. 200 dni w 1942 roku wyrwano ponad 16 tys. zębów wykonanych ze złota i innych metali.

W krematoriach powstały nawet specjalne pracownie złotnicze (Goldarb) zajmujące się przetapianiem uzyskanego złota. Członkowie obozowego ruchu oporu meldowali na początku 1944 roku, że w ciągu miesiąca władze SS uzyskiwały nawet 10–12 kg złota z zębów swoich ofiar.

Pończochy z włosów

Innym przykładem makabrycznej gospodarności Niemców było wykorzystanie włosów ofiar. Zarówno tych obcinanych osobom pracującym w obozie, jak i należących do zagazowanych kobiet. Zbieraniem włosów zajmowały się specjalne komanda, które starannie je dezynfekowały i suszyły.''

Tak pozyskany „surowiec” wysyłano do fabryk, gdzie wytwarzano zeń filc, przędzę czy pończochy dla załóg okrętów podwodnych. Po wyzwoleniu obozu znaleziono ponad 7 tys. kilogramów ludzkich włosów. Trudno jednak ocenić ile zarobiono na tym procederze, tak jak w przypadku ludzkich prochów i kości, których używano jako nawozu.

Obozowe gęsi

Najważniejszym sposobem zarobku było jednak eksploatowanie taniej siły roboczej. Początkowo niewolnicza praca więźniów miała zapewnić obozowi samowystarczalność, a jednocześnie była sprawnym narzędziem eksterminacji. W 1940 roku duże nadzieje pokładano także w rozwoju przyobozowego rolnictwa. Rudolf Höss raportował Himmlerowi:
Oświęcim będzie stacją doświadczalną dla Wschodu. Tam są możliwości, jakich nie mieliśmy dotychczas w Niemczech. Sił roboczych jest dość. Każde potrzebne doświadczenie rolne musi być tam przeprowadzone.

I rzeczywiście wkrótce wokół obozu powstały gospodarstwa rolne SS, które zajmowały obszar prawie 4 tys. hektarów. Łącznie było ich sześć, w tym ogrody w Rajsku oraz farma drobiu i hodowla ryb w Hermężach. Większość ich produkcji przeznaczano na użytek władz obozu, ale zdarzało się, że najlepsze produkty wysyłano do Rzeszy. W styczniu 1945 roku bydło i gęsi były ewakuowane w lepszych warunkach niż więźniowie.

Mundury, łyżki i uszczelki

Więźniów wykorzystywano również w przedsiębiorstwach przemysłowych i warsztatach rzemieślniczych SS. W samym Oświęcimiu mieściły się m.in. zakłady szewskie i garbarskie, artystyczna kuźnia, stolarnia czy pracownia tapicerska. Wyrabiano w nich luksusowe przedmioty dla załogi obozu oraz produkty na zamówienie państwa (np. 250 tys. łyżek).

Wśród przedsiębiorstw SS największe znaczenie miało DAW (Deutsche Ausrüstungswerke) zajmujące się na początku głównie stolarką. Wkrótce zaczęły się pojawiać nadwyżki więźniów – na ich nieszczęście równocześnie potrzebą zwiększenia przemysłu zbrojeniowego.
Profile obozowych przedsiębiorstw zaczęły się zmieniać. DAW rozpoczęło produkcję m.in. gumowych uszczelek do łodzi podwodnych. Uruchomiono też zakłady rozbiórki samolotów, z których pracy korzystało zarówno wojsko, jak i firmy prywatne.

Bilans zysków bez strat

Wkrótce w Auschwitz pojawiły się koncerny przemysłowe. Niekwestionowane pierwszeństwo wśród nich miało przedsiębiorstwo IG Farbenindustrie, zajmujące się produkcją kauczuku syntetycznego. Na swoją siedzibę wybrało wieś Monowice. W szczytowym okresie produkcji, w 1944 roku, powstały tam obóz zatrudniał ponad 11 tys. więźniów, pracujących po kilkanaście godzin dziennie.

Chociaż wydajność więźniów była niska ze względu na złe warunki, głód i choroby, zyski były satysfakcjonujące. Mniejsze przedsiębiorstwa SS przekazywały państwu 0,3 marki dziennie za dzień pracy jednego osadzonego. Tymczasem IG Farbenindustrie płaciło w zależności od umiejętności więźnia od 3 do 4 marek, a nawet więcej. W szczytowym okresie koncern wydawał na ten cel kilkadziesiąt tysięcy marek dziennie.
Tylko w 1943 roku dochody III Rzeszy z tytułu opłat za pracę więźniów Auschwitz wyniosły około 15–20 mln marek. W 1944 roku suma ta podwoiła się. Biorąc pod uwagę koszty utrzymania więźniów wynoszące 1,34 marki w przypadku mężczyzn i 1,22 w przypadku kobiet, czysty zysk państwa stanowił ponad połowę przychodu. W otrzymanych rachunkach Niemcy nigdy nie brali jednak pod uwagę cierpienia i śmierci setek tysięcy więźniów obozu.

Bibliografia:

  1. Auschwitz 1940–1945. Węzłowe zagadnienia z dziejów obozu, t. 2, Więźniowie – życie i praca, Wyd. Państwowego Muzeum, Oświęcim–Brzezinka 1995.
  2. Auschwitz 1940–1945. Węzłowe zagadnienia z dziejów obozu, t. 5, Epilog, Wyd. Państwowego Muzeum, Oświęcim–Brzezinka 1995.
  3. Peter Fritzsche, Życie i śmierć w Trzeciej Rzeszy, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2010.
  4. Timothy Snyder, Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, Znak Horyzont, Kraków 2015.
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2015/10/27/korporacja-w-niemieckim-stylu-ile-niemcy-zarabiali-na-auschwitz/2/












 

Ruch Autonomii Śląska z zagranicznym wsparciem.


Ruch Autonomii Śląska z zagranicznym wsparciem. Będzie interwencja na forum UE?

Data publikacji: 2017-04-04 12:00
Data aktualizacji: 2017-04-04 10:14:00


Postulaty głoszone przez Ruch Autonomii Śląska znalazły odbiorcą poza granicami Polski. Działalność organizacji wpierać będzie Wolny Sojusz Europejski, skupiający podobne – separatystyczne ruchu w Europie. Niewykluczone, że głos Ruchu trafi na szczebel unijny.

„Ruch Autonomii Śląska otrzymał wsparcie z zagranicy dla swoich niebezpiecznych postulatów. Wolny Sojusz Europejski (EFA), skupiający 46 organizacji separatystycznych z całej Europy, zapowiada interwencję na forum Unii Europejskiej w obronie praw Ślązaków – pisze „Nasz Dziennik”.

W ostatnich dniach w Katowicach odbył się zjazd EFA, będący wsparcie dla działań RAŚ. Hasłem obrad było zawołanie „Serce europejskiego samostanowienia zabije na Śląsku”. W spotkaniu uczestniczył Henryk Mercik, wiceszef Ruchu i członek zarządu Sejmiku Województwa Śląskiego. Samorządowiec miał powiedzieć, że „nasze samorządzenie może w końcu przerodzić się w autonomię”.

W spotkaniu uczestniczyli także przedstawiciele Stowarzyszenia Narodowości Kaszubskiej Kaszëbskô Jednota. Jak przypomniał dzienni, choć organizacja ta chce powołania Sejmu Kaszubskiego, to otrzymała w grudniu 2016 roku dotację MSWiA na działalność statutową.

Wsparcie dla RAŚ zaoferowane przez Wolny Sojusz Europejski może przynieść efekty, bowiem organizacja ta ma swoich reprezentantów w Parlamencie Europejskim. Zatem postulaty autonomistów mogą być słyszalne na tym forum. Deputowani EFA należą do tej samej frakcji, co lewicowa niemiecka partia Zielonych, która zasłynęła w przeszłości z organizacji konkursu „Walka ze zmianami klimatu a równość płci”. Zarówno EFA jak i Zieloni popierają dekarbonizację sektora energetycznego.

Źródło: „Nasz Dziennik”

http://www.pch24.pl/ruch-autonomii-slaska-z-zagranicznym-wsparciem--bedzie-interwencja-na-forum-ue-,50665,i.html




...ABW, będzie chciała skompromitować prace komisji śledczej



Tylko u nas: Nieformalna grupa osób, powiązana także z pracownikami ABW, będzie chciała skompromitować prace komisji śledczej! 

 

 

W najbliższym czasie ma nastąpić próba skompromitowania komisji śledczej badającej sprawę Amber Gold. Celem ataku ma być posłanka i szefowa komisji śledczej Małgorzata Wassermann, która szykuje się do przesłuchania Donalda Tuska. Problem polega na tym, że niektórym pracownikom z ABW zależy, aby z tego przesłuchania zwycięsko wyszedł tylko Donald Tusk i jego gdańskie otoczenie.
Grupa Trzymająca Śledztwa
W ostatnim wydaniu „Gazety Finansowej” ukazał się artykuł Agencja Towarzystwa, w którym napisano, że mimo kilkunastu miesięcy rządów PiS-u w działalności Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego niewiele się zmieniło. Kluczowe stanowiska w ABW nadal obsadzone są przez zaufanych ludzi poprzedniej władzy. To przez nich w przeszłości Agencja kilkukrotnie została skompromitowana, oni też stoją za rozmyciem sprawy Amber Gold.

Bliskim współpracownikiem obecnego szefa ABW, profesora Piotra Pogonowskiego, jest dziś płk Andrzej Lesiak, który kieruje zespołem mającym za zadanie połączyć ABW z Agencją Wywiadu. Wcześniej, za rządów PO-PSL, Lesiak należał do zaufanych ludzi Krzysztofa Bondaryka i Dariusza Łuczaka, byłych szefów ABW. Kolejnym ważnym człowiekiem obecnego szefa ABW jest też płk Sylwester Lis, który pełni obecnie rolę szefa Departamentu Kontrwywiadu, jest to jeden z najważniejszych pionów w Agencji. Lis wcześniej był odpowiedzialny za koordynowanie pracy delegatur terenowych ABW. W roku 2012, kiedy wybuchła afera Amber Gold, Bondaryk wysłał go do Gdańska, gdzie miał nadzorować śledztwo. Skutkiem jego pracy w tamtym czasie było to, że nie ujawniono kontaktów działaczy gdańskiej PO z prawdziwym „mózgiem” Amber Gold, gangsterem o pseudonimie „Tygrys”. Owe gangsterskie kontakty ludzi z PO nie znalazły odzwierciedlenia w ustaleniach Agencji. Tyle „Gazeta Finansowa”.
Nasi rozmówcy twierdzą, że wspomniany artykuł na korytarzach ABW wywołał spore zamieszanie. Ale nie to ma być zmartwieniem tych, które dostrzegają możliwe zagrożenia ze strony kilku osób, którym zależy, aby sprawę Amber Gold rozłożyć na łopatki. Z informacji, do jakich dotarliśmy, wynika, że w niedługim czasie może nastąpić próba skompromitowania komisji śledczej informacjami dostarczonymi jej przez ludzi z ABW. Ma to być także jeden z elementów całej sprawy Amber Gold, gdyż głównym jest pomorskie środowisko gangsterskie.
– To stara gra kontrwywiadowcza, niebezpieczna o tyle, że nieplanowana, bo dostosowana do zachodzących wydarzeń – twierdzi nasz rozmówca z okolic służb specjalnych. Jego zdaniem szefowa komisji śledczej dostanie „kwity” na Donalda Tuska, który, jak wiemy, ma niebawem wraz ze swoim synem stanąć przed komisją. Problem ma polegać na tym, że owe „kwity” mają być szybko zbite i obalone przez Tuska i jego środowisko, przez co może dojść do kompromitującego ośmieszenia komisji – podkreśla nasz rozmówca.
Jak nietrudno się domyślić, ma to podbić notowania Platformy, a w dalszej kolejności wpłynąć także na to, jak opinia społeczna będzie postrzegać kolejne etapy prac nad ustaleniem stanu faktycznego powstania i funkcjonowania Amber Gold. Przez zmęczenie materiału ma nastąpić zobojętnienie opinii publicznej, a także zasugerowanie, że prace komisji tak naprawdę nie mają większego sensu, a jedynie ma to być spektakl igrzysk i próba sił prezentowana społeczeństwu.
Prawdopodobny scenariusz
Czy to jest realny scenariusz, mogący zagrozić pracy komisji śledczej? Zapytaliśmy o to Kazimierza Turalińskiego, który przez chwilę był ekspertem wybranym przez PiS do prac w komisji śledczej, jednak po atakach na jego osobę zrezygnował z tej funkcji.
– To całkiem możliwy scenariusz, takie informacje w ostatnim czasie do mnie także docierają – twierdzi Turaliński. – Komisja śledcza ds. Amber Gold jest w pełni kontrolowana przez funkcjonariuszy ABW, odpowiedzialnych wcześniej za faktyczną ochronę procederu małżeństwa P. Oficerowie, którzy powinni zostać usunięci ze służby za karygodne zaniedbania, skutkujące oszustwem na szkodę 19 tys. Polaków, dziś są zaufanymi ludźmi nowego, powołanego przez PiS szefa ABW. Co może ustalić Komisja, zdana na dokumenty przekazane przez tak zarządzaną Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dlaczego służba ta podejmowała działania skutkujące usunięciem jednego z posłów z Komisji oraz wywierała naciski na ludzi z mojego otoczenia? Dlaczego nikogo nie zainteresowały przekazane przeze mnie informacje o otrzymanej przeze mnie propozycji lukratywnego kontraktu od działającej na Pomorzu grupy przestępczej (faktycznie łapówki)? Odpowiedzi są chyba oczywiste – tak we wtorek skomentował na swoim Facebooku całą sytuację Turaliński.

O tym, że w ABW są osoby budzące kontrowersje, informowaliśmy w październiku 2015 r. Opublikowaliśmy wtedy tekst zatytułowany ABW na dnie patologii, w którym pytaliśmy, czy szefostwo Agencji okłamuje opinię publiczną. Ujawniliśmy wówczas skandaliczne sytuacje, mające miejsce we wrocławskiej delegaturze ABW. Artykuł w służbach odbił się szerokim echem, przez co redakcja „Warszawskiej Gazety” została wtedy wezwana przez znanego warszawskiego prawnika, działającego w imieniu jednego z opisanych przez nas dyrektorów ABW, do umieszczenia sprostowania zawartych w tekście informacji pod groźbą wytoczenia procesu. Autor tekstu po konsultacji z prawnikami redakcji odmówił uznania sprostowania, do dnia dzisiejszego nie został także pozwany.

Co bardzo istotne, opisywani wtedy przez nas pracownicy ABW dziś piastują wysokie stanowiska w centrali Agencji. Latem 2016 r. jeden z prawicowych dziennikarzy publicznie zarzucił opisanemu przez nas dyrektorowi wrocławskiej delegatury ABW brak odpowiedniej reakcji choćby w sprawie przekrętu, który dotyczył przejęcia przez KGHM kanadyjskiej Quadry, co zresztą w ostatnich tygodniach także opisywała „Gazeta Finansowa”. – Pana ta sytuacja powinna najbardziej smucić – mówi nam wprost jedna z osób pracujących w kręgu koordynatora ds. służb specjalnych, sugerując autorowi tekstu, że obecnie jedna z opisanych przez nas w październiku 2015 r. osób decyduje w ABW, które informacje udostępnić dla zielonogórskiego sądu. Chodzi o proces, który wytoczony jest przeciwko mnie za sprawę sędziego Ryszarda Milewskiego, gdzie oskarżycielem posiłkowym jest sam skompromitowany sędzia, a także założyciel Amber Gold, Marcin P. Zdaniem naszego rozmówcy to właśnie z inspiracji ABW Marcin P. zdecydował się otwarcie wystąpić przeciwko mnie. – Pan w swojej sprawie nie ma co liczyć na uczciwą pomoc ze strony ABW, bo w strukturze tej służby dalej, co widać, mieszają ludzie, którzy raczej nie popierają osób, które sympatyzują z obecną władzą, a jeśli nawet jest inaczej, to mają w tym głęboko zakamuflowany interes – twierdzi nasz rozmówca. Niby to luźna rozmowa, ale jednak pokazuje, jak dalej działa całe ABW. Można mieć wrażenie, że Agencja to dziś dalej ten sam ogon, co macha psem.

– Komisja zapewne da się rozegrać i pięknie skompromituje temat Amber Gold – uważa Turaliński. Jego zdaniem nie wolno też ufać w nic, co jest w aktach przekazywanych komisji przez ABW. Pozory zmian w ABW mogą być destrukcyjne nie tylko dla komisji śledczej, gdzie panuje przekonanie, że głowa Agencji jest po stronie rządu (chodzi oczywiście o osobę profesora Pogonowskiego), zdaniem wielu osób to ma być gwarancją zmian i bezpieczeństwa w wyjaśnianiu afery Amber Gold. Ale w zderzeniu z brudną grą niektórych pracowników Agencji może to być zgubna gwarancja. Także o to zapytaliśmy Turalińskiego. – Mówiłem im, że nie mogę działać, gdyż ludzie w ABW zostali ci sami. Powiedziałem im, że ręce i szyja to dalej bandyci stojący za Amber Gold i ja nie będę mógł nic zrobić. Informowałem komisję o tym, że ludzie z legitymacjami ABW nachodzili moich kontrahentów, ludzie czuli się wręcz zastraszani, wielu się ode mnie odwróciło. Ja wiedziałem z moich źródeł, że np. konkretny dziennikarz robi na mój temat tekst, wiedziałem, że jeden z członków komisji ma być odstrzelony (chodzi o Pawła Grabowskiego z ugrupowania Kukiz ’15, który nie dostał certyfikatu bezpieczeństwa z ABW, przez co musiał zrezygnować z prac w komisji śledczej – przyp. red.). O tym wszystkim Turaliński informował posłów, ale już wtedy, jak twierdzi, czuł się wystawiony na odstrzał.

Długo na atak czekać nie musiał. Niektóre media przez kilka dni krytykowały go za jego publikacje książkowe dotyczące oszustw podatkowych. Jego książki można uznać za bestsellery, przeznaczone są głównie dla policjantów, prawników, sędziów i osób pracujących w branży szeroko rozumianego bezpieczeństwa, mimo to media zrobiły z Turalińskiego kogoś, kto za pomocą swoich książek staje się instruktorem dla przestępców finansowych. Przedstawiano go jako tego, który mówi w swoich książkach „jak kraść”, pomijając fakt, że jego publikacje skierowane są tak naprawdę do osób mających za zadanie ścigać finansowych przestępców, oczywiście niektóre tytuły i podtytuły miały za zadanie szokować czytelnika, ale tylko po to, by w ostateczności skłonić do lektury i zwrócić uwagę na to, jak wiele jest luk, które umożliwiają dokonanie finansowych przestępstw w naszym kraju.

Nasz rozmówca z okolic służb twierdzi, że Turaliński nie dał się złamać i ku zdziwieniu niektórych osób z ABW wolał odejść z komisji śledczej. Była też grupa ludzi, którzy się z tego cieszyli, i to jest właśnie ta grupa, która obecnie planuje uderzyć i skompromitować pracę komisji śledczej. I chyba prawdą jest, że najlepsze momenty w sprawie Amber Gold są dopiero przed nami, pytanie, na ile obecne szefostwo służb jest w stanie sobie poradzić z tymi, którym zależy na rozgrywaniu całej sprawy dla swoich celów, nie tylko zresztą politycznych.


http://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4701-tylko-u-nas-nieformalna-grupa-osob-powiazana-takze-z-pracownikami-abw-bedzie-chciala-skompromitowac-prace-komisji-sledczej
 

Prezes Grupy Atlas: "Białoruś jest niesamowita"



Prezes Grupy Atlas, Henryk Siodmok: "Białoruś jest niesamowita"

 17 marca w Sali Kolumnowej Sejmu RP odbyła się konferencja Polska — Białoruś, wspólne dziedzictwo, wspólna odpowiedzialność, organizowana przez partie „Wolni i Solidarni" oraz „Jedność Narodu". Jednym z jej prelegentów był prezes Grupy Atlas, Henryk Siodmok, który opowiadał o Białorusi, której w Polsce nie znamy.


"Nie ma czystszego i bardziej uporządkowanego kraju w Europie niż Białoruś.
Białoruś produkuje cztery razy więcej żywności niż potrzebuje. Mają bardzo wysokiej jakości żywność. Tam nie ma ugorów. Pola są doskonale uprawione nowymi technologiami. Żywność jest mniej schemizowana niż u nas.
To jest kraj, który ma najlepsze drogi. Tam nie ma żadnych dziur na drogach. W ciągu pół roku wdrożono system viatoll. Jest elektroniczny, nie ma żadnych bramek. 

Białoruś jest bardzo bezpiecznym krajem. Nigdzie nie trzeba też dawać łapówek. Na Ukrainie połowę biznesu robi się na fakturę, a połowę bez. Na Białorusi wszystko jest na fakturę.
Według zestawienia Banku Światowego „Doing Business 2011" w zakresie zakładania nowych przedsiębiorstw Białoruś była na 7 miejscu, Polska — na 68 miejscu. W 2014 było tam 3,5 tys. firm brytyjskich, 2,5 tys. niemieckich i 700 polskich. Mały biznes płacił jedynie 3% podatek przychodowy. BGK chętnie udziela kredytów na wszelkie przedsięwzięcia na Białorusi. Wiecie dlaczego? Ponieważ 100% się zwraca. 

Wszędzie są strefy ekonomiczne, ziemia pod inwestycje jest za darmo, prezydent Łukaszenka powołał wirtualną strefę ekonomiczną dla biznesów informatycznych. Ci, którzy tam pracują nie płacą podatku dochodowego od osób fizycznych. Największa gra komputerowa na świecie, która ma 145 mln użytkowników jest grą białoruską.
Zachodnie opowieści o Białorusi mogą pasować jedynie do początku lat 90. Dziś Białoruś jest czymś zupełnie innym. Białoruś to jest ziemia obiecana dla inwestorów, którzy poszukują szans inwestycyjnych na wschodzie. Może jedynie Gruzja jest pod pewnymi względami porównywalna. Ale Białoruś jest niesamowita,.
Pytanie: Kto nas nakrył tak szczelną czapą dezinformacji, że pojęcia nie mamy o Białorusi? Białoruś, z którą dzielimy 500 lat udanej wspólnej historii, to powinien być nasz pierwszy kierunek zainteresowania politycznego i gospodarczego. To jest nasz najbardziej bratni kraj."
Bardzo gorąco zachęcam do wysłuchania całego wystąpienia:

Może się pojawić tutaj naturalne pytanie: co to za komunista ten Siodmok, że tak chwali reżim Łukaszenki? Oto jego biogram:
Henryk Siodmok (ur. 1965) — doktor nauk ekonomicznych, absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie, kierunek Ekonomia i Organizacja Handlu Zagranicznego oraz studiów MBA INSEAD w Fontainebleau. Pracę doktorską, dotyczącą zarządzania relacjami z klientami w organizacjach sieciowych, obronił w SGH w 2004 roku. W latach 1989-1990 analityk operacyjny w Pasco Company, 1991-1995 konsultant w firmie doradczej Bain & Co, 1996-1997 dyrektor rozwoju na Europę Wschodnią oraz prezes Tenneco Automotive Polska, 1997-2000 prezes FLiD Drumet SA, 2000-2003 prezes zarządu Carman Polska sp. z o.o., 2003-2004 wiceprezes ds. sprzedaży, finansów, kadr, informatyki, rozwoju i administracji w US Pharmacia sp. z o.o., wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej Grupy LOTOS SA. W GRUPIE ATLAS od 2006 roku — najpierw jako członek zarządu, obecnie prezes zarządu.


Siodmok nie jest komunistą, choć jest niezwykle nietypowym managerem, który jest bardzo aktywnie zaangażowany w działalność katolicką. Głosi on całkowicie odmienny od zachodniego typ działalności biznesowej, która ma być traktowana przede wszystkim jako misja społeczna, jako powołanie. Głosi, że przedsiębiorca jest najważniejszą instytucją społeczną, odpowiedzialną za rozwój całego kraju. Przedsiębiorca to ten, który jest odpowiedzialny nie tylko za swój biznes, ale i za drugiego człowieka, za całe rodziny. Obowiązkiem przedsiębiorcy jest miłowanie swoich pracowników i dbanie o ich rozwój osobisty. Celem przedsiębiorczości nie jest konsumpcjonizm, który jest ideologią lewicową. Celem jest rozwój i służba. Celem przedsiębiorstwa nie jest zysk, lecz dostarczanie wartości.
Konkurencja to szkoła charakterów. Ale jest ona bezwartościowa, jeśli osiągana jest nieuczciwie. Nie chodzi o to, aby się za wszelką cenę wyrzynać, jak to się praktykuje w dzisiejszym prymitywnym kapitalizmie. Idzie o to, aby zdobywać przewagę jakością, kreatywnością, pracowitością. Kiedy ich konkurent krajowy popadł w tarapaty, gdy spalił mu się magazyn, udzielili mu pomocy, by mógł stanąć na nogi. Atlas, poza działalnością biznesową, prowadzi także działalność społeczną na która przeznaczył 60 mln zł, wybudował dwa hospicja, w Sopocie i na Litwie, wspiera, szkoły, kulturę, środowisko oraz rozwój przedsiębiorczości.
Siodmok uważa, że taki model przedsiębiorczości — którego osiami jest rozwój i odpowiedzialność — jest właściwy naszej kulturze. Taki musi być rozwijany i popularyzowany, czemu pan prezes oddaje się z iście kaznodziejską werwą — na YouTube jest wiele jego prelekcji na ten temat. Artykuły o Siodmoku możemy znaleźć zarówno na portalu natemat, jak i ekai.pl. Oprac. Mariusz Agnosiewicz 

https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10105/q,Prezes.Grupy.Atlas.Henryk.Siodmok.Bialorus.jest.niesamowita
 




Zniekształcanie polskich nazwisk








Zniekształcanie polskich nazwisk

W książce: Kronika miasta i powiatu Tarnowskie Góry. Najstarsze dzieje Śląska ziemi Bytomsko - Tarnogórskiej. Dzieje pierwszego górnictwa w Polsce, którą napisał Jan Nowak, księgarz tarnogórski w roku 1927 i którą zadedykował: Jaśnie Wielmożnemu Panu Prezydentowi Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej Ignacemu Mościckiemu poświęca Jan Nowak obywatel Tarnowskich Gór, Wolnego Miasta Górniczego, na stronie 94 znajduje się podrozdział pt.: Zniekształcanie polskich nazwisk, gdzie autor napisał — oddaję mu głos:
"W naszem mieście (tj. Na Śląsku w Tarnowskich Górach/Tarnowitz/ — przyp. Ślązaczka), odbyła się dnia 10 listopada 1743 roku rejestracja mieszkańców przez pruskich komisarzy i od tego czasu zaczyna się głównie przekręcanie i zniekształcenie pisowni polskich nazwisk.
Przytaczam n.p. nazwisko Stefański; widziałem czarno na białem własnoręczny podpis w bezbłędnej pisowni, lecz na tej samej karcie zapis pruskiego urzędnika w sposób najordynarniejszy "Stephainsky", więc jednym zamachem w pięknem polskiem nazwisku aż pięć błędów. Nie koniec na tem: w dalszym ciągu protokółu już zmienił całe nazwisko i pisze już całkiem krótko "Stephan".
Tak z Polaka powstał Niemiec. Niektóre polskie nazwiska przekręcano do niezapoznania n.p. zamiast Szedoń napisał urzędnik Schädler, zamiast Rajczyk zaś Reitzig i samowolnie przechrzcił Polaków na „rodowitych Niemców". Nazwiskom kończącym się na „a" lub "ek", chętnie dodawano końcowkę „e" lub "ke", przez co powstały nazwiska o brzmieniu niemieckiem, n.p. Hanke, Kloske, Koske, Benke, Wanke, Kolitschke, Gurike i.t.d. Wypadków takich można na setki wyliczyć".
Tyle tarnogórski księgarz pan Jan Nowak...
Tak… Przykłady rzeczywiście można by mnożyć...
Opowiadał mi kiedyś pewien staruszek, że w czasach „hitlerowskich" było podobnie. Ludzie na Śląsku byli zmuszani do zmiany nazwiska, jeśli w nazwisku był chociaż cień, iskierka, zalążek polskości. Tak było w jego przypadku. Jako rodowity Ślązak posiadał śląskie nazwisko, które brzmiało: Furgoł. Nieślązaków informuję, że po śląsku „furgać" znaczy fruwać, latać. Kazano mu to nazwisko zmienić na niemieckie, gdyż Niemcy uważali je za polskie. Nie chciał, bo to rodowe, po ojcu, ale zmusili go i zmienili na Fliegler (niem. Flieger- samolot, fliegen — latać). Kiedy go poznałam, nazywał się znowu Furgoł — po wojnie natychmiast zmienił nazwisko na prawdziwe, rodowe, jego zdaniem — na polskie, choć ja sądzę, że Polacy nie wiedzą, że Furgoł, to polskie nazwisko, a hitlerowcy wiedzieli...
Zdaję sobie sprawę, że przeciwnicy polskości Śląska i zniemczonych nazwisk na Śląsku będą próbowali mnie zakrzyczeć swoimi racjami, że tak samo działo się po II wojnie światowej tylko w drugą stronę... Ślązaków zmuszano do zmiany imion, z niemieckich na polskie oraz nazwisk. To wszystko prawda. Ale nie do końca...
Władza w Polsce po II wojnie światowej nie była polską władzą, a sowiecką, przyniesioną na ruskich bagnetach, zdalnie z Moskwy sterowaną i wykonywaną przez ruskie matrioszki i komunistycznych, prymitywnych zdrajców. A Polska i Polacy do dzisiaj niesłuszne noszą piętno i odpowiedzialność za tamte czasy i zmusza się ich by posypali głowy popiołem między innymi za:
  • powojenne obozy na Śląsku dla Ślązaków
  •  za powojenną wywózkę Ślązaków na Sybir
  •  za „nieludzkie warunki" powojennego przesiedlania Niemców za Odrę
  •  za „Akcję Wisła"
  •  za „pogrom kielecki"
  • za powojenną zmianę imion i nazwisk na Śląsku
  •  i za wiele innych...
A moim zdaniem, Polacy są narodem bardzo tolerancyjnym, szczególnie w stosunku do mniejszości narodowych. Może są to echa dawnej wielokulturowej i tolerancyjnej I Rzeczypospolitej? Chyba tak… W żadnym kraju aż tak bardzo nie pielęgnuje się i nie dogadza swoim mniejszościom jak w Polsce (vide odwrotności — na Litwie, Ukrainie — w stosunku do Polaków, czy Niemców — do Serbołużyczan).
Z czego to wynika? Moim zdaniem z nadmiernej tolerancji i niedoceniania, niedoszacowania własnego państwa i lekceważenia zagrożeń z tego płynących.
Ale wracając do tematu głównego:
10 listopada 1945 roku Krajowa Rada Narodowa wydała dekret o zmianie i ustalaniu imion i nazwisk. Dekret zezwalał na zmianę imienia i nazwiska m.in. w wypadku posługiwania się w okresie od 1 września 1939 do 9 maja 1945 roku innym nazwiskiem niż rodowe (...) gdy wnioskodawca używał innego nazwiska celem uchronienia się przed aktami gwałtu najeźdźcy niemieckiego lub jego popleczników.
Osoby pragnące pozostać przy nazwisku przybranym w czasie okupacji, musiały złożyć odpowiedni wniosek do 31 grudnia 1947 roku. Dekret stwarzał również możliwość zmiany imienia i nazwiska, jeżeli miały one brzmienie niepolskie. Dekret został zastąpiony ustawą z dnia 15 listopada 1956 roku, w której pozostawiono zapis o zmianie niepolsko brzmiących nazwisk.



W tym okresie faktycznie dochodziło na Śląsku do wielu nieprawidłowości. Miejscowa władza powołując się na powyższy zapis prawny, zmuszała Ślązaków do zmiany niemieckich imion i nazwisk na polskie. Ale jak wspomniałam, choć były to władze polskojęzyczne, nie były to władze polskie, gdyż państwo polskie nie było wtedy krajem niepodległym i suwerennym, tylko okupowanym przez sowietów.
Nie rozumiem więc na przykład niejakiego pana Kuca/Kutza, który nie tylko zmienił swoje polsko brzmiące nazwisko Kuc, na Kutz, choć nie musiał, ale chciał, tłumacząc, że to z sentymentu, bo rodowe...
Trzeba by dojść od nitki do kłębka, co było najpierw, jajko czy kura, czyli czy był najpierw Kuc, czy Kutz?
Być może jego pradziad został „przechrzczony" z Kuca na Kutza w tamtym pamiętnym roku 1743, gdy władze pruskie zniemczyły wszystkie polskobrzmiące nazwiska, o czym pisał księgarz Jan Nowak?
Tego nie jestem pewna, ale podejrzewam, że tak mogło być. A nie chcę podejrzewać, że zniemczenie nazwiska nastąpiło w okresie niemieckiej okupacji...
Nie rozumiem też pana Kuca/Kutza, gdy oskarża Polaków o zakładanie po wojnie obozów dla Ślązaków na Śląsku. Powtarzam więc jeszcze raz. To nie niepodlegli, suwerenni i niezależni Polacy w niepodległym kraju zakładali te obozy ale polskojęzyczni sowieci w okupowanej przez sowietów Polsce!




https://www.racjonalista.pl/kk.php?s=10107&k=3&PHPSESSID=khckutji2ra49hi8lq43t7tj82

 

Czego możemy zazdrościć pańszczyźnianym chłopom




Postęp czy regres? Czyli czego możemy zazdrościć pańszczyźnianym chłopom

Dawno temu w Galicji
 W roku 1772 doszło do pierwszego rozbioru Polski. Austria zajęła wówczas tereny południowej Polski, które odtąd zwane były Galicją. W latach 80. XVIII wieku cesarz austriacki wprowadził reformy, zmniejszające zależność chłopów od szlachty galicyjskiej. Odpowiedzią chłopów były migracje do istniejącej wciąż Rzeczpospolitej[1]. Wbrew oczekiwaniom, uznali swój los za jeszcze cięższy niż poprzednio i w ten sposób próbowali go polepszyć. Można więc sądzić, że sytuacja chłopa galicyjskiego z przełomu XVIII i XIX wieku, w jego własnej ocenie była gorsza niż pod panowaniem polskim. Ale właściwie jak mu się żyło? Na to pytanie odpowiada pionierska praca etnograficzna, opublikowana we Lwowie w 1811 roku.
 Ignacy Lubicz Czerwiński, w książce o długim tytule „Okolica Za-Dniestrska między Stryiem i Łomnicą: czyli opis ziemi i dawnych klęsk, lub odmian tey okolicy; tudzież, iaki iest lud prosty dla religii i dla Pana swego? Zgoła, iaki ón iest? w całym sposobie życia swego, lub w swych zabobonach albo zwyczaiach” opisał między innymi materialne warunki życia chłopów osiadłych między rzekami Dniestr, Stryj i Łomnica, czyli kilkadziesiąt kilometrów na południe od Lwowa. Nie mniej interesujące są obszerne charakterystyki ich mentalności, obyczajowości, zabobonów, stosunku do panów, religii, itd. Jednak w tym momencie interesować nas będzie przede wszystkim to, jak wielkim obciążeniom ten chłop, a właściwie jego gospodarstwo podlegało. Okazuje się, że ówczesny chłop pańszczyźniany, który dzierżawił od swojego pana 16 morgów ziemi, miał w obowiązku odpracować 104 dni pańszczyzny – w połowie sprzężajnej (chodzi o prace z zaprzęgiem), w połowie pieszej (nie wymagającej zaangażowania zaprzęgu)[2]. Gdyby wykonywał ją pracownik najemny, praca ta warta byłaby 19 florenów (fl) i 4 krajcary (xr)[3]. Dodatkowe świadczenie chłopa (czytaj – 16 morgowego gospodarstwa wiejskiego) na rzecz pana, czyli czynsz, 5 ćwiertni owsa, 2 kapłony, 1 kura, 15 jaj, 1 motek przędzy, warte były kolejne 2 fl i 14xr. Miał więc pan z tego chłopa 21 florenów i 18 krajcarów intraty.
 16 morgów ziemi nie tylko w pełni zaspokajało wszystkie podstawowe potrzeby rolnika, ale i znacznie je przewyższało. Dlatego, jak twierdził Czerwiński, część chłopów we wcześniejszych czasach „na połowie tylko roli [czyli na 8 morgach] siedzieć lubili”[4]. Tyle im wystarczało do życia, a liczba dni, które musieli poświęcić na odpracowanie pańszczyzny była wówczas mniejsza. Właściciele wsi wyeliminowali jednak takich chłopów, powierzając im większe grunta na potrzeby własne. A dlaczego tak się działo, wyjaśnię niżej.
 104 dni w roku przeznaczał chłop na roboty pańszczyźniane. Kolejne 12 dni na tak zwane szarawarki[5]. Była ta przymusowa praca na cele publiczne, takie jak naprawy dróg, grobli i młynów. Ostatnią już pozycją była obowiązkowa praca na rzecz gromady, czyli wspólnoty wiejskiej – 4 dni w roku[6]. Łącznie daje to 120 dni w roku obowiązkowej pracy.
 Warto dodać ile trwał ówczesny dzień roboczy. Kwestię tę regulował patent cesarski z 16 czerwca 1786 roku. Jego długość uzależniona była od pory roku. Latem dzień roboczy trwał 12 godzi, z czego 2 godziny miał chłop na odpoczynek i posiłek oraz na dotarcie do miejsca pracy i powrót z niego. Czyli faktycznie pracował 10 godzin. Zimą dzień roboczy liczył sobie 8 godzin, z czego 7 godzin efektywnej pracy i 1 godzina na odpoczynek i pozostałe zajęcia[7]. Te regulacje zaborcy oznaczały zwiększenie czasu pracy. W czasach polskich bowiem, chłopi często wychodzili w pole dopiero w południe, po spożyciu wczesnego obiadu[8].
A co z pozostałą częścią roku?
 Chłop na swoim gospodarstwie pracował 70 dni[9]. Tyle wystarczało, by spokojnie się utrzymać. Przy czym z tej pracy jego pan również miał pewien zysk, gdyż jeśli chłop hodował pszczoły, bydło lub świnie, to musiał opłacić tak zwane oczkowe, rogowszczyznę i swińszczyznę. Opłaty były proporcjonalne do wielkości hodowli[10], ale nie sprecyzowano jakie dokładnie. W każdym razie, jak podał Ignacy Lubicz Czerwiński, pasiek właściwie chłopi nie posiadali, a świnie i wieprze hodowano w zasadzie tylko po to, by po ich sprzedaniu mieć gotówkę na opłacenie podatków.
Kolejne 73 dni to niedziele i święta[11]. Tu warto dodać, że austriacki zaborca zmniejszył liczbę dni świątecznych, gdyż za polskiego panowania, było ich jeszcze więcej[12]. A pozostałe 102 dni w roku miał chłop do swojej dyspozycji[13]. Te dni „albo próżniactwu poświęca, albo na transport soli w drogę [się] przenaymuie [wynajmuje]”[14].
Innymi słowy, wszelkie świadczenia na rzecz pana, państwa i wsi oraz praca poświęcona zabezpieczeniu egzystencji rodziny, zabierały chłopu 190 dni w roku. Pozostałe 175 dni miał wolne i wykorzystywał czy to na świętowanie, czy na dodatkowy zarobek (wożenie soli), czy też na zwykłe próżniactwo.
 Podkreślić w tym momencie trzeba jedną rzecz, która różni tamte czasy od obecnych. Podane tu obciążenia liczono dla całego gospodarstwa, a nie na każdą osobę w nim zamieszkałą. Czyli na przykład te 104 dni w roku pańszczyzny miała do odpracowania jedna osoba z gospodarstwa. Mogła to być głowa rodziny, ale mógł to być jeden z jego synów, czy nawet parobek zamożniejszego gospodarza. Wówczas sam gospodarz nie musiał nic robić na pańskim polu. Żonę gospodarza te zajęcia rzecz jasna nie obejmowały. Ta była strażniczką domowego ognia (dosłownie), przygotowywała posiłki dla pracujących mężczyzn, troszczyła się o dzieci, a poza tym wykonywała inne czynności w domu, obejściu i ogrodzie, a także uczestniczyła w żniwach[15].
 A co z tego wszystkiego ów chłop miał? Już samo to pytanie może się wydawać zaskakującym dla wielu osób. Przyzwyczajeni do myślenia o chłopach pańszczyźnianych, jak o niewolnikach, nie wyobrażamy sobie, by i ten czerpał z tej zależności jakiekolwiek korzyści. A jednak…
Najbardziej oczywistą rzeczą jest to, że chłopi pańszczyźniani wraz z rodzinami mieli jako tako zabezpieczoną egzystencję. Pan wydzierżawiał im ziemię, z której się utrzymywali, a z której od 1787 roku byli praktycznie nie do usunięcia[16]. To ich bardzo różniło od na przykład chłopów w Wielkiej Brytanii, których w owym czasie bezpardonowo rugowano z ziemi, nie pozostawiając im żadnych środków do życia. Ponadto włościanie galicyjscy korzystali z darmowego drewna. Z niego budowano chaty i inne budowle, wyrabiano narzędzia gospodarskie, ale przede wszystkim ogrzewano chałupy. Tylko na ten ostatni cel, co roku chłop zwoził sobie z pańskiego lasu 40 wozów drewna. Czerwiński oblicza, że całe to drewno, które w ciągu roku wykorzystywał poddany, warte było co najmniej 10 florenów[17]. Przypomnę, że 104 dni pańszczyzny wycenił na niecałe 20 florenów. Czyli mniej więcej połowę tego, co wypracował chłop na pańskim polu, zwracało mu się w postaci darmowego drewna. Tutaj leży też odpowiedź na pytanie, dlaczego właściciel wsi dążył do obdzielenia swoich poddanych większym areałem, a na co oni nie bardzo mieli ochotę. Z mniejszego areału miał chłop te same przywileje, co z większego, za to mniej musiał pracować na pańskim. W efekcie czego, tak naprawdę jedynie zapracowywał na siebie i swą rodzinę.
Galicyjski chłop pańszczyźniany nie musiał się również martwić o przyszłość swoich dzieci. Gdy ojciec chciał się pozbyć syna z domu, przekazywał mu część swojego bydła i wyprawiał do pana, by ten naznaczył mu grunt, gdzie odtąd mógł sobie gospodarować[18].
Czy mamy komu zazdrościć?
 Znając już ucisk w którym 2 wieki temu żył porównywany do niewolnika pańszczyźniany chłop, przyjrzyjmy się naszym czasom. Wymiar czasu pracy w 2013 roku w Polsce dla pracownika pełnoetatowego wynosił 251 dni roboczych[19]. Zaraz, zaraz… Czy to aby nie pomyłka? Przecież tak bardzo uciskany chłop pańszczyźniany pracował aż 190 dni w roku. Jak to możliwe, że dzisiaj pracodawca ma prawo wymagać od pracownika 61 dni pracy więcej? Ano możliwe…
 Idźmy dalej. Czy przeciętni Polacy są dziś w stanie wyżyć z jednej tylko pensji, tak by żona mogła zająć się domem i dziećmi? Sądzę, że znakomita większość czytelników podzieli moją opinię, iż jest to niemożliwe. Nasze wrażenie potwierdzają dane Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. W Polsce nie jest możliwe utrzymanie nawet tylko trzyosobowej rodziny w przypadku, gdy pracuje jedna osoba. Uściślę – nie jest możliwe utrzymanie jej na poziomie minimum socjalnego przez pracującą za średnią krajową osobę[20]. Jak to się więc działo, że uciskany chłop pańszczyźniany nie miał z tym większego problemu i to pracując znacznie krócej niż my dzisiaj? Od jego czasów standard życia znacznie wzrósł, a wyższy standard kosztuje. To prawda, ale nie tłumaczy wszystkiego. W końcu od jego czasów wielokrotnie też wzrosła wydajność ludzkiej pracy. Dzięki temu można żyć dużo lepiej, pracując tyle samo. Więc może państwo zabiera za dużo z tego, co wypracowujemy?
 Określeniem, jaką część naszego dochodu zabiera nam państwo zajmuje się Centrum im. Adama Smitha. Ustaliło ono, że tak zwany dzień wolności podatkowej w 2013 roku wypadł 22 czerwca[21]. Oznacza to, że niemal przez pół roku pracujemy na spłatę wszelkiego typu świadczeń i podatków, które winni jesteśmy państwu. A jeszcze prościej – państwo zabiera nam niemal połowę naszego dochodu. Dużo to czy mało?
 Historycy podkreślają spore trudności w określeniu tego, jaką część swojego dochodu oddawał pańszczyźniany chłop państwu, panu i kościołowi. Mimo iż jest to trudne, nie jest to niemożliwe. W Polsce pod koniec XVI wieku:
„Różnego rodzaju szacunki wskazują, że obciążenia gospodarstwa chłopskiego sięgały około 1/3 ogólnego dochodu z gospodarstwa.”[22]
Ale nas interesuje Galicja początków XIX w. Jako takich obliczeń dla tej epoki nie odnajduję, ale istnieje bardzo ciekawy akt prawny dla tych ziem z 1789 roku, który określał, że:
„z dochodu gruntowego miało przypaść włościaninowi 70%, zaś z reszty, tj. z 30%, miały być pokryte ciężary państwa i właściciela [tegoż włościanina]”[23]
Wspomniane tu prawo miało krótki żywot, gdyż skasowano je w roku 1790. Pokazuje jednak, jakie obciążenie chłopa uważano za dopuszczalne. Było ono takie samo, co w Polsce końca XVI w. Można sądzić, że realne obciążenie chłopa galicyjskiego w początkach XIX w., nawet jeśli przekraczało owe 30%, to drastycznie od niego nie odbiegało. A to oznacza, iż dzisiaj państwo zabiera nam większą część naszych dochodów niż zabierano pańszczyźnianym „niewolnikom”.
 Od kilku lat w Internecie robi furorę cytat z blogu profesora Roberta Gwiazdowskiego, eksperta do spraw podatkowych:
„Chłop pańszczyźniany pracował więc dla pana feudalnego na początku XVI wieku 52 dni w roku, a później 104 dni. I to był feudalny wyzysk. My na początku XXI wieku pracujemy dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej 164 dni. I to jest sprawiedliwość społeczna.”[24]
Trudno o lepszą puentę tego artykułu, choć może warto dodać jeden komentarz. Od 2009 roku, kiedy prof. Gwiazdowski pisał powyższe słowa, do 2013 roku przybyło nam 8 dni pracy na rzecz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Dr Radosław Sikora
Przypisy:
[1]  Radosław Sikora, Sieroty po Rzeczpospolitej.
Migracje chłopów z Galicji do Polski obserwował również mieszkający przy granicy Jan Ferdynand Nax . Pisał on: „Na pograniczu nowey Galicyi mieszkaiąc, nie zdarzyło mi się postrzedz tego wywędrowania naszych chłopow, o którym Autor powiada; częściey widziałem z Cesarskich Kraiow wychodzących ludzi do Polski” (Jan Ferdynand Nax, Uwagi nad uwagami, czyli obserwacye nad xiążką, która w roku 1785 wyszła pod tytułem „Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego, kanclerza i hetmana w. kor.”.Warszawa 1789. s. 284).
[2]  Czerwiński, Okolica, s. 108 – 109.
[3]  1 floren = 60 krajcarów
[4]  Czerwiński, Okolica, s. 111.
[5]  Tamże, s. 176.
[6]  Tamże.
[7]  Stanisław Kutrzeba, Historya ustroju Polski w zarysie. Lwów 1920. T. 4, s. 150.
[8]  Władysław Łoziński, Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku. Lwów 1931. T. I, s. 412; Czerwiński, Okolica, 101.
[9]  Czerwiński, Okolica, s. 177.
[10] Tamże, s. 109.
[11] Tamże, s. 108.
[12] Tamże.
[13] Tamże, s. 177. Przy czym Czerwiński zaokrągla tę liczbę do 100 dni.
[14] Tamże.
[15] Tamże, s. 213 – 217; 221 – 223.
[16] Kutrzeba, Historya, s. 151.
[17] Czerwiński, Okolica, s. 110.
[18] Tamże, s. 217.
[19] Źródło: http://www.kalendarzswiat.pl/wymiar_czasu_pracy/2013
[20] Źródło: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Nie-utrzymasz-rodziny-za-srednia-pensje-2461570.html
[21] Źródło: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Dzien-wolnosci-podatkowej-od-dzis-pracujemy-na-siebie-2866302.html
[22]Polska w czasach nowożytnych (1501-1795). Red. Jerzy Topolski. Poznań 1999. T. II, s. 43.
[23] Kutrzeba, Historya, s. 152.

Chińskie zakupy na zachodzie



Chiny mówią stop. Koniec podboju zachodniego świata za pomocą góry pieniędzy

 Agata Kołodziej

10.04.2017,

Chiny w ostatnich latach były jak bogaty kapryśny szejk, który kupuje wszystko to, co znajdzie się akurat na linii jego wzroku: wytwórnie filmowe w Hollywood, legendy europejskiego futbolu, gigantów przemysłu. Ale koniec z tym. Komunistyczne władze powiedziały właśnie dość. Chcą zahamować zagraniczne inwestycje, żeby pieniądze przestały wypływać z kraju.
Wiosna 2016 r. Angela Merkel chwalił się przed Barackiem Obamą firmą Kuka na targach w Hannoverze. Kuka to producent robotów przemysłowych, duma niemieckiego przemysłu. Jesienią Kuka należy już do Chińczyków, którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro.
Było sporo zamieszania. Niemcy nie chcieli oddać swojej perły w ręce chińskiego kapitału, szczególnie, że to nie pierwsza firma, która wpadła w ręce Chińczyków - nie pierwsza niemiecka, a tym bardziej nie pierwsza europejska. Chiny w ten sposób narażają się całemu światu już od jakiegoś czasu.

Ale właśnie komunistyczne władze powiedziały dość - przyszedł czas na ograniczenie ekspansji chińskiego kapitału na świecie. Wydano rozporządzenie, dzięki któremu juany wydawane za granicą mają być solidnie prześwietlane, żeby nie wypływały z kraju tak szerokim strumieniem. Pierwsze efekty już widać.

Nawet Batman ma już skośne oczy

Początek 2012 r. Wang Jianlin, były żołnierz chińskiej armii, a dziś najbogatszy Chińczyk za 2,6 mld dol. przejmuje AMC Entertainment – drugą największą sieć kin w Stanach Zjednoczonych. Stać go. Należący do niego koncern – Dalian Wanda Group – jest najpotężniejszym graczem na chińskim rynku nieruchomości, należy do niego m.in. 28 pięciogwiazdkowych hoteli i 40 galerii handlowych.
Styczeń 2016. Ten sam koncern – Wanda Group za 3,5 mld dol. kupuje Legendary Entertainment. To właśnie z tej wytwórni wyszły takie filmy jak trylogia o Batmanie, "Jurassic World", nowa wersja "Godzilli" czy "Incepcja". Nic dziwnego, że na imprezy do pana Wanga przyjeżdżają John Travolta czy Nicole Kidman.
Sierpień 2016. Chińczycy kupują legendę europejskiej piłki nożnej – klub AC Milan należący do Silvio Berlusconiego. To najbardziej utytułowany klub w Europie i na świecie. Ale to też klub z długami – nawet 220 mln euro. Wliczając spłatę tych długów nowy właściciel zapłacił za AC Milan 740 mln euro. Kupujący to konsorcjum chińskich inwestorów działających w ramach Sino-Europe Sports Investment Management Changxing Co Ltd.
To zresztą nie pierwszy europejski klub w chińskich kieszeniach. Zaledwie w czerwcu 2016 r. chiński Suning Commerce Group kupił 70 proc. udziałów w klubie Inter Mediolan.
Potem przyszedł czas na spektakularne transfery. Spośród dziesięciu klubów, które w czasie ostatniego zimowego okna transferowego wydały najwięcej, połowa była właśnie z Azji. Sumy, jakie Chińczycy oferują piłkarzom z Zachodu, żeby ściągnąć ich do siebie, zwalają z nóg. Najdroższym transferem był zakup przez Shanghai SIPG za 60 mln euro brazylijskiego pomocnika – Oscara z Chelsea Londyn.
Dość rozrywki.
Marzec 2015 r. China National Chemical Corp za 7,1 mld euro kupuje włoski koncern Pirelli. Tak - piątego co do wielkości na świecie producenta opon.
Ale to dopiero początek. W styczniu 2016 r. kupili też za 925 mln euro niemieckiego producenta pojazdów wojskowych KraussMaffei Group, a w lutym szwajcarskiego giganta chemicznego - koncern Syngenta. Ta ostatnia transakcja to najprawdopodobniej największa transakcja Chińczyków w historii, bo jej wartość sięgnęła 43 mld. dol.
Podobnych przykładów jest dużo więcej, choć nie wszystkie tak wstydliwe dla Zachodu jak oddanie Kuka Chińczykom. Ale to koniec. Chińskie władze właśnie zaciągnęły hamulec ręczny. Czas zatrzymać to zakupowe szaleństwo.

Powstrzymać uciekające pieniądze

Do tej pory te zakupy były dla chińskich władz powodem do dumy – pokazywały całemu światu, że Chiny nie są już tylko fabryką świata, a inwestorem, z którym należy się liczyć. Więcej – inwestorem, z którym czasem nie da się wygrać i któremu się nie odmawia. Dlaczego? Bo ma tyle pieniędzy, że stać go niemal na wszystko. Obecnie Chiny są eksporterem kapitału netto i w dodatku drugim na świecie państwem pod względem inwestowanych poza swoimi granicami pieniędzy.
Od kilku lat mówiło się wprost – Chiny kupują sobie świat. Nie bez powodu. Wartość chińskich inwestycji wychodzących w 2012 roku wyniosła 77,22 mld dol. i w kolejnych latach rosła o kolejne 14-16 proc. r/r.
Ale to, co wydarzyło się w 2016 roku to już prawdziwy boom. Na inwestycje za granicą chińskie firmy wydały 170 mld. dol. – o 44 proc. więcej niż rok wcześniej.



Chińscy oficjele zorientowali się w końcu, że to już jakieś szaleństwo i zmienili ton. W poniedziałek w oficjalnych wypowiedziach najczęściej z ich ust pada słowo „irracjonalne” w odniesieniu do zagranicznych zakupów. A władza nie pozostawia wątpliwości – będzie patrzeć na każdego wypływającego z kraju juana, czy aby na pewno jest dobrze wydany. Jeśli nie, inwestycje będą blokowane.
Dlaczego? Bo gigantyczne rezerwy walutowe zaczęły się kurczyć w szybkim tempie i spadły już poniżej 3 bln dol.
Po drugie odpływ kapitału następował w takim tempie, że zaczął być poza kontrolą.
Po trzecie zaś często nie chodziło o to, żeby inwestycje miały ekonomiczny sens, a jedynie o to, żeby wytransferować kapitał za granicę.
To ostatnie dotyczy głównie rosnącej z roku na rok rzeszy chińskich miliarderów, którzy w ten sposób zabezpieczają swój majątek, z drugiej zaś zabezpieczają sobie przyszłość, otrzymując zagraniczne obywatelstwo w zamian za zainwestowane miliony.
Dowodem na to, że zagraniczne inwestycje to zazwyczaj ucieczka kapitału, są zeszłoroczne badania Chińskiej Akademii Nauk Społecznych. Pokazały one, że jedynie połowa z nich przyniosła zyski, jedna czwarta ledwo znalazła się na progu rentowności, a pozostała jedna czwarta przyniosła straty.
To dużo, ale zdaniem Komisji Arbitrażowej Handlu Zagranicznego to szacunki znacznie zaniżone i aż 90 proc. inwestycji zagranicznych przynosi tylko straty. Ale koniec z tym.

Sport, rozrywka i nieruchomości na cenzurowanym

Narzędziem, które ma powstrzymać odpływ kapitału z Chin jest dokument wydany niedawno przez Ministerstwo Handlu i Narodową Komisję ds. Rozwoju i Reform. Rozporządzenie określa m.in. obszary do inwestycji, na których rządowi szczególnie zależy oraz te, które są zabronione. Nowe przepisy dotyczą wszystkich transakcji powyżej 10 mld dol., a w przypadku nieruchomości – powyżej 1 mld dol.
Więcej, jeśli chińska firma zainwestuje za granicą więcej niż 1 mld dol. w podmiot, który nie ma związku z jej główną działalnością, musi liczyć się z karą.
Jakie branże przede wszystkim zostały wzięte na smycz? Po pierwsze nieruchomości – te komercyjne jak hotele czy biurowce, ograniczenia nie będą dotyczyły chińskich obywateli, którzy nadal mogą kupować za granicą mieszkania.
To dlatego, że właśnie nieruchomości stały się ostatnio jednym z głównych kanałów, przez który wypływały chińskie juany. W 2016 roku Państwo Środka stało się największym inwestorem na tym rynku, wyprzedzając USA. Chińczycy szli na zakupy głównie do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii i Hongkongu i wkrótce zapewne te rynki solidnie odczują restrykcje wprowadzone przez Pekin.
Na drugim miejscu na czarnej liście „irracjonalnych inwestycji” jest rozrywka, co odbije się na Hollywood, a na trzecim sport, co może oznaczać koniec eldorado dla piłkarzy.
Pierwsze efekty już widać. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2017 roku z Chin wyszło o 53 proc. kapitału mniej niż w tym samym okresie rok wcześniej. Rynek nieruchomości został wręcz niemal całkowicie zablokowany – tam spadek sięgnął 80 proc.
Co stanie się z niewydanymi w ten sposób pieniędzmi? Część zostanie w kraju, część będzie przekierowana na tzw. słuszne inwestycje, czyli te służące rozwojowi projektu Nowego Jedwabnego Szlaku i na zakup technologii.
Na to ostatnie na pewno nie zabraknie pieniędzy, bo Państwo Środka właśnie po cichu przeprowadza u siebie rewolucję. Po jej zakończeniu Chiny mają stać się technologiczną potęgą, żeby nikt na hasło „made in China” nie pomyślał już o tanich t-shirtach szytych przez dzieci ani o podróbkach markowego sprzętu. To może się udać.

http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/chiny-wykupuja-swiat-zagraniczne-inwestycje,71,0,2297671.html


von Winter tramwaje gdańskie

Georg Forster

 

Leopold von Winter

 

 

 

 

13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google



13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google

 

Larry Page najpierw z Siergiejem Brinem założył Google i zrobił z niego giganta, teraz jest CEO spółki-matki Google'a - Alphabetu. Do przodu pcha go niezaspokojona ambicja - mówi się, że Page nie jest usatysfakcjonowany, jeśli jakiś pomysł nie popycha technologii do przodu co najmniej dziesięć razy.
Marzenia Page'a spełniane są w X - tajnym, eksperymentalnym laboratorium Alphabetu, gdzie powstają balony mające dostarczać internet, drony, a może nawet projekty latających samochodów.
Wizjonerstwo jednego z założycieli Google widać również w tym, co mówi - oto kilka cytatów, które potwierdzają jego biznesowy i technologiczny geniusz:

O wynalazkach i ich wdrażaniu:

Wynalazek nie wystarczy. Nikola Tesla wynalazł 
energię elektryczną, ale miał problemy z wyjściem z nią do ludzi. Musisz
 połączyć te dwie rzeczy: wynalazek i skupienie na innowacyjności plus 
firmę, która może komercjalizować te rzeczy i dać je ludziom.
Źródło: TED

O czynieniu produktów Google'a pięknymi:

Myślę, że czynnik artystyczny jest ważny w tym, co robimy. W Google, jako firmie technologicznej, bardzo kładłem na to nacisk.

 

 

O możliwościach i mediach:

Robimy może 1 proc. tego, co jest możliwe. Pomimo
 coraz szybszych zmian, wciąż poruszamy się wolno w stosunku do szans, 
które mamy. Myślę, że wynika to w dużej mierze z negatywnego podejścia. 
Każda historia, którą czytam o Google, to że z kimś walczymy. To nudne. 
Powinniśmy budować rzeczy, które jeszcze nie istnieją.
Źródło: TechCrunch

O tym, co jest ważne w biznesie:

Wiele firm nie odnosi sukcesu nawet po długim 
czasie. Jaki fundamentalny błąd popełniają? Zazwyczaj pomijają 
przyszłość. Ja próbuję się skupić właśnie na niej: jaka naprawdę będzie 
przyszłość? Jak ją tworzymy? Jak sprawimy, że nasza organizacja naprawdę
 skoncentruje się na przyszłości i naprawdę będzie szła w jej kierunku?
Źródło: TED

O robotach zastępujących ludzi:

Idea, że każdy powinien niewolniczo pracować i 
być przez to niewydajny tylko po to, by utrzymał miejsce pracy - to po 
prostu nie ma dla mnie sensu. To nie może być właściwa odpowiedź.
Źródło: Financial Times

O pieniądzach jako motywacji:

Gdyby motywowały nas pieniądze, sprzedalibyśmy firmę już dawno temu i leżelibyśmy na plaży.
Źródło: TIME

O byciu CEO:

Moja praca jako lidera to upewnianie się, czy 
każdy w firmie dostaje wspaniałe szanse oraz czy wszyscy czują, że mają 
znaczący wpływ na społeczeństwo, że dokonują ważnej kontrybucji dla 
dobra ogółu. Na świecie robimy to coraz lepiej. Celem Google jest być 
liderem tej zmiany, nie za nią podążąć.
Źródło: Fortune


O decydowaniu nad czym pracować:

Chcemy budować technologie, których ludzie 
kochają używać. Chcemy tworzyć piękne, intuicyjne usługi i urządzenia, 
które będą tak niesamowicie użyteczne, że ludzie będą ich używać dwa 
razy na dzień, tak jak szczoteczki do żebów. Wbrew pozorom, nie ma zbyt 
wielu rzeczy, których ludzie używają dwa razy dziennie.
Źródło: Business Insider

O filozofii Google i Apple:

Miałem taką dyskusję ze Stevem Jobsem, który 
zawsze mówił: "wy robicie za dużo rzeczy naraz". Jobs wykonał dobrą 
robotę, budując jedną czy dwie rzeczy naprawdę świetnie. My chcemy mieć 
większy wpływ na świat, robiąc więcej rzeczy.
Źródło: Fortune

O skupieniu Krzemowej Doliny na technologiach dla konsumentów zamiast przełomowych rozwiązaniach:

Możesz stworzyć firmę internetową z 10 osobami i 
może ona mieć miliardy użytkowników. Nie wymaga to zbyt dużego kapitału i
 pozwala zarabiać masę pieniędzy - naprawdę bardzo dużo pieniędzy - więc
 każdy skupia się na rzeczach tego typu.
Źródło: Financial Times

O potędze Google:

Korzystamy z faktu, że kiedy już powiemy, że coś 
zrobimy, ludzie w to wierzą, bo mamy odpowiednie zasoby. Nie istnieje 
zbyt wiele podobnych mechanizmów finansowania.

O rozwijaniu Alphabetu:

Chcę przesunąć granicę tego, co jest możliwe dla innowacyjnej firmy posiadającej duże zasoby.
 
 
http://businessinsider.com.pl/rozwoj-osobisty/kariera/larry-page-z-google-cytaty/8ssrtzf