Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mordercy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mordercy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 października 2023

Operacje specjalne




z mojego opracowania "Werwolf - niemieckie państwo podziemne w Polsce 1944 - 2013":




W 1943 roku niemieccy stratedzy doszli do wniosku, że nie będą w stanie wygrać wojny. Jednak za pierwszego twórcę takiego wniosku uznaje się Ludwika Erharda, późniejszego kanclerza Niemiec.


Erhard, od 1928 roku pracownik Instytutu Obserwacji Gospodarki Towarowej, a później jego wicedyrektor, w 1942 roku publicznie stwierdził, że Niemcy przegrają wojnę.


Za defetyzm został zwolniony z Instytutu, jednak natychmiast zatrudnił go szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, gdzie Erhard rozpoczął badania nad tym, jak po klęsce Niemiec i w warunkach okupacji najlepiej zabezpieczyć interesy niemieckiej gospodarki.


Erhard założył Instytut Badawczy Przemysłu, którego prace wspierały największe niemieckie koncerny (min. BASF, BAYER) zainteresowane swoim powojennym losem.

W marcu 1944 roku opracował memoriał „Finansowanie wojny i konsolidacja długów”, który sprawił, że po wojnie zainteresowali się nim Amerykanie.





Zatopienie okrętów niemieckich:


Gustloff – 30 stycznia 1945      -     zginęło ok. 9600 osób

Steuben - 10 lutego 1945     -      zginęło ok. 4500 osób

Goya - 16 kwietnia 1945     -     zginęło ok. 6000 osób



5 dni przed zakończeniem wojny:

Cap Arcona – 3 maja 1945     -      zginęło ok. 4300 osób

Thielbeck – 3 maja 1945     -     zginęło ok. 2800 osób





za wikipedią:



Ostatnim dowódcą „Cap Arcony” mianowany został kapitan Heinrich Bertram, oficer ze „stajni” HSDG, który wcześniej dowodził m.in. Wilhelmem Gustloffem. 26 kwietnia 1945 roku na statek przeniesiono 6500 więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme oraz około 400 więźniów, którzy przeżyli marsz śmierci z obozu Wesoła (niem. Fürstengrube, podobóz KL Auschwitz). Więźniów umieszczono także na innych, mniejszych jednostkach Thielbeck i Athen. Wszystkie statki zakotwiczono w Zatoce Lubeckiej z przypuszczalnym zamiarem zatopienia ich wraz z więźniami, aby ukryć dowody zbrodni wojennych[3]. Wspomniany kpt. Bertram protestował przeciwko przyjęciu tylu naraz ludzi na pokład nieprzygotowanego logistycznie statku, ale ustąpił wobec przemocy[4].

2 maja 1945 po wstrzymaniu działań wojennych na lądzie, dowództwo alianckie podało otwartym tekstem następujący meldunek: Wzywamy wszystkie jednostki morskie pływające pod banderą III Rzeszy do natychmiastowego zawinięcia do portu. Wszystkie statki niemieckie spotkane na morzu po godz. 14.00 dnia 3 maja zostaną zbombardowane. Powtarzam. Wzywamy wszystkie...[5]

Dowodzący statkiem Athen kapitan Nibmann, znając treść ostrzeżenia Brytyjczyków, wywiesił białą flagę (mimo stacjonowania na pokładzie uzbrojonego oddziału SS i uzbrojonych marynarzy Kriegsmarine), porozumiał się z komendantem portu w Neustadt i o godzinie 13:45 zawinął do portu. Kapitan Nibmann wiedział, że statki znajdujące się na redzie portu nie spełniają warunków określonych w ostrzeżeniu radiowym. Na flagsztokach i masztach statków-więzień powiewały bandery III Rzeszy i żaden z nich nie posiadał oznaczeń Czerwonego Krzyża. Kapitan Nibmann, zawijając do portu przed upływem brytyjskiego ultimatum, uratował życie 1998 więźniom statku Athen (który po wojnie w ramach reparacji wojennych pływał pod polską banderą jako Waryński).

Pozostałe trzy statki mimo całej świadomości ostrzeżenia aliantów pozostawały na redzie z podniesionymi banderami do momentu ataku lotniczego włącznie. Kapitan Cap Arcony zamierzał w nocy po ostrzeżeniu brytyjskim oświetlić statek (był poprzednio kapitanem oficjalnego zarejestrowanego statku szpitalnego Monte Rosa), zostało to jednak kategorycznie zakazane. Na pokładzie statku dochodziło do licznych spięć między wartownikami SS i cywilną załogą Cap Arcony, która nie była gotowa, w przededniu zakończenia wojny, do ponoszenia współodpowiedzialności za planowaną z premedytacją zbrodnię[6]. Statek Thielbeck również nie podniósł białej flagi.

3 maja krótko po godzinie 14:00 stojące na redzie statki zostały zaatakowane przez samoloty Hawker Typhoon trzech dywizjonów RAF (197.,198. i 263.). Samoloty 198. dywizjonu wystrzeliły 62 rakiety w kierunku Cap Arcony i Thielbecka (z których 40 było celnych). 197. i 263. dywizjon zaatakowały bombami i rakietami statek „Deutschland IV”.

Tysiąc osób, które przeżyło atak, dopłynęło do brzegu, ale tam, według relacji świadków, SS, marynarze Kriegsmarine oraz uzbrojeni cywile strzelali do rozbitków w morzu i zabijali tych, którzy dotarli do brzegu. Mimo wszystko około 350 osób zdołało przeżyć, gdyż na miejsce dotarli żołnierze brytyjscy.

Z Niemców, którzy zabijali więźniów, ci, którzy nie uciekli przed nadejściem Brytyjczyków, zostali albo wybici przez żołnierzy brytyjskich, którzy widząc, co się dzieje, prawie nie brali jeńców, albo przez więźniów (Brytyjczycy nie oponowali, gdy więźniowie zaatakowali uciekających Niemców). W przypadku pozostałych Niemców (tych, którzy wcześniej uciekli), śledztwo w celu ich odnalezienia zakończyło się niepowodzeniem.

3 maja dowództwo 2 Armii Lotnictwa Taktycznego wydaje „rozkaz nr 71”: Hospital and Red Cross relief ships will be operating in the area. These vessels will be illuminated and are not repeat not to be attacked / Statki szpitalne i statki ewakuacyjne Czerwonego Krzyża będą się znajdowały w akwenie. Statki te będą oświetlone i nie mają być, powtarzam: nie mają być atakowane.







---






17 kwietnia 1945 roku Thielbek otrzymał informację, że ma przygotować się do "operacji specjalnej". Następnego dnia SS wezwało kapitana Thielbeka Johna Jacobsena i kapitana Cap Arcona Heinricha Bertrama na naradę, na której nakazano im zaokrętować więźniów obozu koncentracyjnego. Obaj kapitanowie odmówili, a Jacobsen został zwolniony z dowodzenia.

Rozkaz przeniesienia więźniów z obozów na statki więzienne wyszedł od hamburskiego gauleitera Karla Kaufmanna, który z kolei działał na rozkaz z Berlina. Kaufmann twierdził później przed Trybunałem ds. Zbrodni Wojennych, że więźniowie byli przeznaczeni do Szwecji, ale na tym samym procesie Georg-Henning Graf von Bassewitz-Behr, wyższy dowódca SS i policji (HSSPF) w Hamburgu, powiedział, że więźniowie mieli zostać zabici na rozkaz Himmlera. 

Zaokrętowanie więźniów rozpoczęło się 20 kwietnia w obecności Szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Zaopatrzenie statku w wodę było niewystarczające dla tak wielu ludzi i codziennie umierało od 20 do 30 więźniów. Więźniowie, z wyjątkiem więźniów politycznych, pozostali na pokładzie przez dwa lub trzy dni, zanim zostali przeniesieni do Cap Arcona przez statek towarowy Athen.

Pomiędzy dwoma atakami na Cap Arcona, dziewięć samolotów Hawker Typhoon z No. 198 Squadron RAF stacjonujących w Plantlünne zaatakowało Thielbek i Deutschland, pięć samolotów wystrzeliło rakiety na Deutschland i 4 na Thielbek. Na Thielbeka wystrzelono liczne pociski armatnie i 32 rakiety. [3] Zapalił się, rozwinął listę 30 stopni na prawą burtę i zatonął 20 minut po ataku. Z 2 800 więźniów na pokładzie Thielbeka tylko 50 przeżyło atak.



W 1949 roku, cztery lata po zatonięciu, "Thielbek" został ponownie zwodowany. Ludzkie szczątki znalezione na jej pokładzie zostały pochowane na cmentarzu Cap Arcona w Neustadt w Holsztynie. Pozostał w służbie Knöhr i Burchard do 1961, kiedy został sprzedany, przemianowany na "Magdalene" i zarejestrowany pod panamską banderą tanią tanią. W 1965 roku została przemianowana na Old Warrior. Został złomowany w Splicie w Jugosławii w 1974.




Skoro mord na Cap Arcona i Thielbek był dość jawny - to może poprzednie "katastrofy" też były mordami (na więźniach, polskich cywilach, a nie niemcach) tylko po prostu lepiej zorganizowanymi, utajnionymi? 


Mogły być zaplanowane już w 1943 roku.

Trzeba by to sprawdzić i zastanowić się - skoro przegrana była zaplanowana - jak przyjęcie takiej perspektywy wpłynęło na poczynania niemców w ostatnich dwóch latach wojny. 


Na całym tym tle - Marsze Śmierci. Czy one nie są dziwne?

Zamiast po prostu zagłodzić ludzi, powiesić, a może otruć, potopić w głębokiej kałuży - prowadzili ich po mrozie. 

Oczywiście, połowa wymarła -  ale czy nie było skuteczniejszych, prostszych metod, by zabić wszystkich - jak wyżej wymieniłem?

Przecież z każdego transportu wybierali ludzi do gazu. Strażnicy sadyści zabijali codziennie kilka osób po prostu bijąc ich. 

Zabicie więzionych - było ich ostatecznym celem.







Może właśnie te marsze miały za cel zasłonić fakt ukrycia mordu na tysiącach (?) cywili, których tożsamość przejęli niemieccy obywatele, którzy zostali w Polsce po wojnie.

Nie wykluczone, że do ocalałych z marszu dołączano niemców udających ofiary, wcześniej może postujących i ciężko pracujących fizycznie, by upodobnić się do więźniów (mogły być też tam osoby, które nie zdążyły uciec, nie miały jak uciec i zapłacily za to, by udawać więźnia, by uchronić się przed ewentualnymi represjami).

W końcu na czele całej tej machiny stali ci, co codziennie potrafili siedzieć w cudzej skórze.

Trzeba to przemyśleć i drobiazgowo zbadać.





Nie miało być Polaków ani Kaszubów na Pomorzu, żeby nikt im sie nie wtrącał do tajemnic tej ziemi, żeby nikt nie "przeszkadzał".




*


Podczas drugiego spisu ludności 1345 tys. osób podało przynależność polską, a 265 tys. niemiecką. Liczba Niemców nieco wzrosła, lecz nie w grupie Niemców miejscowych, a wśród przesiedleńców w w y n ik u osiedlania. Taka postawa i to po klęsce Francji, jakkolwiek wysoce symptomatyczna, pozostała bez znaczenia dla Forstera i jego administracji. 

Forster szukał w spisie czegoś innego. 

Polecił opracować materiał spisowy pod kątem dwu grup narodowościowych — Niemców i Polaków . Tych ostatnich podzielił na 3 grupy: Polaków miejscowych spokrewnionych z Niemcami (einheimische Polen mit deutschen Verwandten), pozostałych miejscowych Polaków (sonstige einheimische Polen) oraz Polaków napływowych (zugewanderte Polen). 

Spis umożliwił wyłowienie Polaków z Kongresówki oraz rozbicie miejscowej ludności. Zbiorcze zestawienia wykazały 86 tys. Polaków napływowych, 474 tys. miejscowych spokrewnionych z Niemcam i i 783 tys. pozostałych miejscowych Polaków.


czwartek, 17 listopada 2016

Pasjonaci historii wykopywali z lasu ...




Serce myśliwca wydarte z ziemi

RADOMYŚL WIELKI. W minioną sobotę przez ponad osiem godzin pasjonaci historii wykopywali z lasu w okolicach Radomyśla Wielkiego szczątki niemieckiego samolotu myśliwskiego z czasów drugiej wojny światowej. To co znaleźli przerosło wszelkie oczekiwania.

W tym, że głęboko w ziemi w niewielkim lasku tuż obok Radomyśla Wielkiego może znajdować się zakopany niemiecki myśliwiec, członków sekcji historycznej Aeroklubu Mieleckiego powiadomił pan Józef, mieszkaniec miasteczka. Jesienią 1944 roku był on świadkiem, jak niemiecki samolot, ostrzelany przez Rosjan, z ogromnym impetem runął na pobliską podmokłą łąkę. – Samolot zapalił się w powietrzu i spadł, z ogromną prędkością wbijając się w ziemię. Pamiętam wybuch, ogień i czarny dym. Na miejscu zaraz pojawili się żołnierze rosyjscy, którzy zabezpieczyli teren, wyzbierali fragmenty maszyny i szybko odjechali – opowiada świadek. Resztę, z tego, co pozostało, oczyścili sami mieszkańcy Radomyśla. Największe fragmenty niemieckiego myśliwca miały jednak pozostać wbite głęboko w ziemię, na głębokości około 4 metrów. W zawierusze wojennej o katastrofie zapomniano, zaś sam teren przez ponad 70 lat od przejścia frontu zdążył zarosnąć lasem.

Coś jest w ziemi
Sekcja Historyczna Aeroklubu Mieleckiego sprawdza wszelkie podobne historie, gdy więc jej przewodniczący Mariusz Mazur dowiedział się o katastrofie niemieckiego myśliwca, wraz z Andrzejem Helowiczem i podobnymi sobie pasjonatami, czym prędzej wybrał się do Radomyśla. – Pierwszy raz zjawiliśmy się na miejscu w maju i za zgodą właściciela działki przeprowadziliśmy badania terenu magnetometrem. Na polanie w niewielkim lasku znajdowało się zagłębienie, a tam, według wskazań przyrządów, na głębokości ok. 4 metrów spoczywał duży metalowy przedmiot, długości do 6 metrów i szerokości około 1,5 metra oraz wiele mniejszych elementów. Wszystko wskazywało na to, że jest to faktycznie miejsce katastrofy samolotu – opowiada Mariusz Mazur.
Kolejne badania potwierdziły tę hipotezę. Wykrywacze metalu oszalały, wskazując pod ziemią ogromne przedmioty ze stali i aluminium. Nie można było jednak od razu przystąpić do odkopywania znaleziska. – Przede wszystkim nie było wiadomo, co stało się z pilotem samolotu, gdyż brak było świadków, którzy widzieliby, czy pilot zdążył się ewakuować, czy też zginął za sterami. Przypuszczaliśmy więc, że szczątki niemieckiego lotnika mogą wciąż spoczywać w maszynie. To zupełnie zmienia profil poszukiwań, gdyż miejsce katastrofy maszyny należy wówczas traktować jako miejsce nieoznaczonego pochówku i jego rozkopanie wymaga zgody m.in. Instytutu Pamięci Narodowej, o którą wystąpiliśmy. Poza tym samolot był uzbrojony, w ziemi mogą więc znajdować się karabiny, pociski i inne materiały wybuchowe, konieczna była więc obecność saperów. Po trzecie, jest to obiekt ceny historycznie, nad wykopaliskami muszą więc czuwać specjaliści – archeolodzy. Nasza grupa jest jedyną na Podkarpaciu, która odkrywa takie znaleziska całkowicie legalnie, musieliśmy więc powiadomić wszelkie odpowiednie instytucje i czekać na niezbędne pozwolenia – wyjaśnia Mariusz Mazur.

Długa droga do odkrycia
Oczekiwanie trwało niemal pół roku. Pierwszy zakładany termin wykopalisk, planowany na wrzesień, wciąż oddalał się w czasie. Mielecka ekipa detektywów historii nie próżnowała jednak. Za wszelką cenę starali się zdobyć jak najwięcej informacji o katastrofie i o pilocie, który mógł spoczywać w radomyskim lesie. Nawiązali ścisłą współpracę z niemiecką Fundacją „Pamięć”, przejrzeli wiele stron dokumentów i opracowań historycznych. Nie byli zdziwieni faktem, że historia powiatu mieleckiego milczy na temat katastrofy. – Podobnie było ze szczątkami samolotów, które wcześniej odnaleźliśmy na terenie powiatu; z odnalezioną przez nas rakietą V-2 we wrześniu ubiegłego roku, czy ze szczątkami bombowca B-17. Mieszkańcy wskazywali nam miejsce upadku maszyn, ale wszelkie opracowania historyczne milczały. Można powiedzieć, że swoim działaniem odkrywamy historię naszego powiatu na nowo. Wiemy już, że ziemia mielecka może skrywać w sobie znacznie więcej tajemnic – mówi Mazur.
I wreszcie udało się. Po uzyskaniu wszelkich pozwoleń, zgody IPN-u, archeologów, saperów, wreszcie z pomocą Józefa Rybińskiego – burmistrza Radomyśla Wielkiego, który osobiście nadzorował wykopaliska i zorganizował koparkę, kilkudziesięcioosobowa ekipa poszukiwaczy weszła w teren. W padającym deszczu, który stopniowo przechodził w śnieg, już o 7-ej rano rozpoczęto pierwsze wykopy.

To jest Messerschmitt!
Dokopać się do szczątków nie było łatwo. Wykrywacze metalu co chwilę wskazywały na obecność w ziemi elementów maszyny. Każda z części trafiała w ręce archeologów, była płukana w wodzie i omawiana. To trochę jak układanie puzzli, każdy element mówi coraz więcej o znalezisku. Operator koparki sporo się napocił, by pomóc pracującym w dole łopatami poszukiwaczom, jednocześnie nie uszkadzając tego, co tkwi zaryte w glinie. Około 10-tej odkryto elementy kokpitu myśliwca i jego podwozie. W chwilę później łopaty śmigła. Długie na niemal 1,5 metra, wraz z mechanizmem nastawiania kątów natarcia. Każdy znaleziony element podgrzewał atmosferę i w końcu nikt już nie zwracał uwagi na chłód i śnieg. Niektóre części posiadały świetnie zachowane tabliczki znamionowe, co pozwalało archeologom prześledzić ich historię i pochodzenie. O 13-tej wśród przedmiotów były już elementy fotela pilota, kokpitu, poszycia maszyny, wiązki kabli elektrycznych… Wreszcie łyżka koparki wydziera z dołu na światło dzienne ogromny blok metalu. Wokół roznosi się zapach nafty lotniczej, z przeżartych korozją zbiorników myśliwca wylewa się paliwo. Serce maszyny zostaje złożone na skraju lasu – to ogromny silnik rzędowy należący do Messerschmitta BF-109. – Przez długi czas myśleliśmy, że to będzie myśliwiec typu Focke-Wulf 190, gdyż takie maszyny w większości tutaj latały. Jest to jednak messerschmitt – samoloty te różniły się bowiem silnikami: w FW190 był to silnik w układzie gwiazdy, w BF-109 rzędowy V12 o mocy około 1500 KM. Co ciekawe, nad silnikami obu tych samolotów znajdowały się po 2 karabiny maszynowe. Tutaj też były, ale już ich nie ma – mówił Grzegorz Jączek, saper, podczas oględzin znaleziska. – Mogły zostać zabrane przez radzieckich żołnierzy, albo później przez mieszkańców Radomyśla i do dziś spoczywają w czyimś domu na strychu, lub w szopie – dodał.

Karabinów nie było, były za to taśmy z nabojami do nich i kilkadziesiąt sztuk ostrej amunicji kal. 30 mm w dość dobrym stanie. Niektóre z nabojów były wygięte w łuk od uderzenia samolotu w ziemię. – To specjalna amunicja do strzelania zza winkla – śmiali się obecni na miejscu i ubezpieczający akcję strażacy z OSP Radomyśl Wielki. Cała amunicja ostatecznie została zabezpieczona przez saperów.

Znalezisko do Muzeum
Po wydarciu ziemi wszystkich jej tajemnic, wielki dół można było zakopać. Przez kolejne kilka dni teren będzie porządkowany, by przywrócić mu pierwotny wygląd. A co z fragmentami samolotu, jego śmigłem i wielkim silnikiem lotniczym? – Wszystkie fragmenty zawozimy do siedziby Aeroklubu Mieleckiego, tam pewnie kilka tygodni lub nawet miesięcy potrwa ich oczyszczanie z ziemi i w miarę możliwości z korozji, później postaramy się nazwać każdą część i ją udokumentować. Mamy nadzieję, że silnik messerschmitta i inne dzisiejsze znaleziska wzbogacą kolekcję naszego planowanego Muzeum Historii Mieleckiego Lotnictwa – mówi obecny na miejscu Paweł Świerczyński, prezes Aeroklubu Mieleckiego.

A co ze szczątkami niemieckiego lotnika? Przez moment wśród poszukiwaczy zawrzało, natrafiono bowiem na fragment kości. Szybko jednak wyjaśniono, że nie ma ona związku z poszukiwaniami. – Ostatecznie nie znaleźliśmy żadnych ludzkich szczątek. Być może pilot zdążył uratować się przed katastrofą, może jego ciało zostało zabrane przez Rosjan? Losy tego człowieka są nam nieznane, choć, jeśli uda się odtworzyć, co to był konkretnie za samolot, jaki był jego numer seryjny, poznamy też nazwisko tego, kto siedział za sterami – mówi Mariusz Mazur. I zapowiada inne akcje poszukiwawcze. Ziemie powiatu mieleckiego mogą strzec jeszcze niejednej tajemnicy.
Piotr Durak


15000103_1128746313827703_2480511090243757985_o
Fot. 1. Każdy z elementów samolotu wyciągnięty z ziemi był starannie oglądany i omawiany.
15000133_1128747323827602_2773756413413201574_o
Fot. 2. Największym znaleziskiem tego dnia był wielki silnik lotniczy myśliwca Messerschmitt BF-109.
15000207_1128746543827680_872187404130040610_o
Fot. 3. Wiele emocji wzbudziło znalezienie niemal kompletnego śmigła samolotu.
15025473_1128746530494348_1773568715155859322_o
15025317_1128748727160795_8778551576937470718_o
Fot. 4. Tak wyglądał silnik już po umyciu z błota przez strażaków-ochotników z OSP Radomyśl Wielki.
15039737_1128748070494194_6949395543987944631_o
Fot. 5. Amunicja z samolotu została zabezpieczona przez saperów.



 http://aeroklub.mielec.pl/serce-mysliwca-wydarte-z-ziemi/