Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.
Prezydent, premier, prezes PiS zabrali głos. „Polska potrzebuje śmiałych pomysłów”
"Niepodobna wyobrazić sobie trwałego i dynamicznego wzrostu rodzimej gospodarki bez odbudowy przemysłu okrętowego, bez rewitalizacji stoczni, bez rozwoju portów, bez podźwignięcia rybołówstwa oraz bez restytucji naszej bandery" - brzmi fragment listu, jaki prezes PiS skierował do uczestników odbywającego się dziś Konwentu Morskiego w Gdańsku.
Dziś w Gdańsku obraduje Konwent Morski, czyli powołany w 2016 r. przez Ministra Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej zespół ekspertów z branży gospodarki morskiej.
Podczas wydarzenia głos zabrało wiele znamienitych, pełniących w Polsce ważne funkcje, osób. Ci, którzy nie mogli pojawić się dziś w pomorskiej stolicy osobiście, wystosowali do uczestników wydarzenia specjalne listy.
Tak stało się w przypadku prezydenta RP - Andrzeja Duda. W liście, głowa państwa polskiego podziękowała za kontynuację cennej inicjatywy, jaką jest Konwent Morski i przypomniała, że dotychczasowe obrady na tym forum przyniosły wiele interesujących analiz, diagnoz i wniosków dotyczących pełnego uwolnienia olbrzymiego potencjału, jaki daje szeroki dostęp Polski do Bałtyku.
"Ufam, że również dzisiejsze spotkanie przyczyni się do zdynamizowania i odpowiedniego ukierunkowania polityki morskiej Rzeczypospolitej"
– napisał prezydent.
Duda wskazał, że od 24 lutego 2022 roku państwa bałtyckie i wszystkie kraje Europy Środkowo–Wschodniej, w tym Polska, znajdują się w radykalnie nowej sytuacji. Podkreślił, że "imperialne dążenia Rosji do zmiany architektury bezpieczeństwa w Europie, na czele ze zbrodniczą inwazją na Ukrainę, spowodowały tragiczną w skutkach wojnę". Jak zauważył, jednocześnie agresja ta wbrew oczekiwaniom reżimu moskiewskiego przyczyniła się do wzmocnienia więzi łączących państwa NATO oraz do rozszerzenia Sojuszu o Finlandię, wkrótce - wyraził nadzieję - także o Szwecję.
"Nową, niezwykle ważną okolicznością jest zainteresowanie ukraińskich władz i przedsiębiorców intensyfikacją współpracy z Polską w zakresie transportu, w tym ruchu towarowego przez port w Gdańsku. Wszystko to rodzi konieczność zrewidowania i odpowiedniego przystosowania działań naszego państwa w dziedzinie obronności morskiej, infrastruktury krytycznej nadbrzeżnej i morskiej oraz innych zagadnień dotyczących żeglugi i eksploatacji zasobów Morza Bałtyckiego" - napisał prezydent.
– brzmi dalszy fragment listu prezydenta Dudy.
"Robimy wszystko, co w naszej mocy"
Również lider PiS w liście do zgromadzonych, ocenił, iż Konwent Morski jest "intelektualnym filarem polityki przywracania należnej gospodarce morskiej pozycji".
"Stanowi niewyczerpalne źródło wspaniałych idei, pomysłów, koncepcji i projektów, służących wzmocnieniu naszej obecności nad Bałtykiem"
– napisał szef PiS.
Jak dodał - Polska potrzebuje takiej debaty oraz niezależnych, twórczych, śmiałych i "niebojących się iść pod prąd umysłów".
"Bo niepodobna wyobrazić sobie trwałego i dynamicznego wzrostu rodzimej gospodarki bez odbudowy przemysłu okrętowego, bez rewitalizacji stoczni, bez rozwoju portów, bez podźwignięcia rybołówstwa oraz bez restytucji naszej bandery"
– przyznał Kaczyński.
Podkreślił, że "myśmy to wyzwanie wzorem tych co budowali II Rzeczpospolitą podjęli. Robimy wszystko co w naszej mocy, by nadrobić to, co Polska straciła w skutek - mówiąc najdelikatniej - zaniedbań i zaniechań poprzednich ekip rządzących".
Lider PiS dziękował jednocześnie uczestnikom Konwentu za ich wysiłki i starania na tym polu.
"Za państwa ogromny wkład w odbudowę Polski morskiej, pragnę w tym miejscu państwu z całego serca podziękować. Ale chciałbym również prosić państwa o więcej, bo wciąż mamy jeszcze bardzo dużo do zrobienia"
– zaznaczył Kaczyński.
"Perła w koronie polskiej ekonomii"
Premier Morawiecki, który przemawiał podczas Konwentu Morskiego osobiście, wskazał, że "rozwój gospodarczy najlepiej widać na tle innych krajów".
"Ostatnich kilka lat to potężne zawirowania gospodarcze" - stwierdził Mateusz Morawiecki. Premier porównał wzrost gospodarczy Polski do innych państw Unii Europejskiej - IV kwartał 2019 r., tj. ostatni kwartał przed pandemią, do I kwartału 2023 roku. "Widać, że Polska bije na głowę wszystkie porównywalne gospodarki" - zaznaczył.
Morawiecki podkreślił, że tak się dzieje m.in. dlatego, że "odbudowujemy wartość gospodarki morskiej i jej wagę dla całej polskiej gospodarki". Podkreślił, że "polski przemysł morski staje się coraz bardziej kołem zamachowym i perłą w koronie polskiej ekonomii".
Dodał, że jest to dla niego "wielka inspiracja i zarazem zobowiązanie do działania na wielu polach".
"Przede wszystkim na polu takim, aby to wspaniałe polskie okno na świat, to okno, które przez 20 lat przykryte było żaluzjami bierności, pasywności, zapomnienia, żeby to okno zostało na powrót otwarte, żeby Polska dokonała symbolicznych, kolejnych zaślubin z morzem, zaślubin, które już na zawsze będą świadczyły o polskiej sile, o zdolności do wykorzystania tego wielkiego skarbu Rzeczypospolitej, jakim jest dostęp do morza"
– powiedział szef polskiego rządu.
Premier poruszył również temat tego, że "w ciągu ostatnich lat udało się zrealizować wiele inwestycji w gospodarce morskiej".
"Te wszystkie potężne inwestycje służą po to, aby Polska pięła się po drabinie wartości dodanej jak najszybciej ku górze"
– powiedział premier.
Podkreślił, że w ciągu ostatnich kilku lat udało się przeprowadzić na wybrzeżu takie inwestycje jak rozbudowa portów w Gdańsku i w Gdyni, Droga Czerwona, pogłębienie toru wodnego do Szczecina do 12,5 m, czy rozpoczęcie prac przy porcie kontenerowym w Świnoujściu. Premier przypomniał też budowę Baltic Pipe i bliską zakończenia budowę tunelu pod Świną, który ma połączyć wyspę Wolin z wyspą Uznam.
Zaznaczył jednocześnie, że cały czas musimy nadrabiać zapóźnienia infrastrukturalne, które powstały w ciągu pierwszych 20-25 lat po 1989 roku, kiedy - jak ocenił - szanse rozwoju gospodarki morskiej były marnowane.
Prof. Jan Żaryn: policzmy się jeszcze raz jak w 1979 roku
- Na Placu Zwycięstwa w Warszawie i podczas kolejnych etapów pierwszej pielgrzymki do Polski papież nas zjednoczył i doprowadził do niepodległości. Dziś także potrzebna jest niepodległość ducha narodowego. Niewątpliwie będziemy się też modlić do świętego Jana Pawła II, by nas wspierał u Pana Boga, bo czasy są nadzwyczajne. Zostaliśmy bardzo mocno rozłupani. Chcemy, aby na Narodowy Marsz Papieski przybyli wszyscy i uznali Jana Pawła II za fundament narodowej tożsamości - mówił w Polskim Radiu 24 prof. Jan Żaryn, dyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego.
przy okazji tego artykułu zauważyłem, że poznikało sporo zdjęć w starych postach na blogu np. z 2015 toku - może być problem z ich odtworzeniem w postach
19 czerwca 2022, Michał Ślubowski
Gdzie znajdował się "najstarszy Gdańsk" - ten wczesnośredniowieczny, do którego przybył święty Wojciech wybierając się do kraju Prusów? Na przestrzeni wieków naukowcy podejmowali kolejne próby lokalizacji grodu w wielu miejscach na terenie współczesnego miasta. W ostatnich latach coraz większe uznanie zdobywa jedna koncepcja, która będzie dzisiaj punktem wyjścia naszych poszukiwań.
Pomorze Wschodnie w X wieku
Kiedy słynna osada handlowa Truso podupadła w pierwszej połowie X wieku, jej rolę przejęło inne emporium, ale nie Gdańsk, a Puck. Nadmorski rejon już od czasów neolitu był miejscem osiedlania się ludzi. W VII i VIII wieku naszej ery u ujścia strugi Płutnicy, nie dalej jak pół kilometra od współczesnego miasta, powstał port. Niestety, nie przetrwał on do dzisiaj, a jego pozostałości są zalane wodami zatoki, niczym mityczna Atlantyda. Musimy pamiętać, że linia brzegowa znacznie się cofnęła od czasów średniowiecza.
Emporium było jednym z przystanków na dawnym szlaku bursztynowym. Przed podbojem Pomorza dokonanym przez polańskich Piastów, to właśnie ta osada była jednym z najważniejszych portów regionu. Na dnie odnaleziono ślady po wczesnośredniowiecznych, drewnianych zabudowaniach oraz wraki łodzi.
Jednak centrum osadnictwa znajdowało się w innym miejscu, na Kępie Oksywskiej. Tym terminem określamy trójkątną wysoczyznę morenową o powierzchni 40 kilometrów kwadratowych, która opada w stronę Zatoki niezwykle stromym klifem. Ten podniesiony teren był w średniowieczu otoczony bagnistymi równinami i morzem.
Dzięki badaniom archeologów wiemy, że w X wieku na Kępie istniały trzy grody: w Oksywiu, Obłużu i Dębogórzu. Zapewne w najbliższej okolicy działały również stacje rybackie. To właśnie te grody były związane z emporium w Pucku. Były to ziemie mniejszego plemienia pomorskiego, które, aby dodatkowo zabezpieczyć swoje terytorium, wybudowało sieć grodów obronnych. Ich linia biegnie od Sobieńczyc przy jeziorze Żarnowieckim, przez Tyłowo, Gowino i Luzino, Będargowo, Kczewo, Otomino, Pręgowo aż do Gdańska i Sopotu.
Co niezwykle ciekawe, ta prastara granica plemienna była jednocześnie utrzymana w kolejnych stuleciach, bowiem pokrywała się z granicami późniejszej kasztelanii gdańskiej i miała jeszcze znaczenie w nowożytnym podziale administracyjnym.
Czy Gdańsk pierwotnie był grodem obronnym?
Wiele wskazuje na to, że wczesnośredniowieczny Gdańsk pełnił rolę grodu obronnego, a nie ważnego lokalnego portu. Na podstawie badań archeologicznych przeprowadzonych na terenie Pomorza Gdańskiego, prof. Błażej Śliwiński wyciągnął wniosek, że Pomorze Wschodnie w X wieku nie było zorganizowanie w duży organizm plemienny, a podzielone na mniejsze jednostki. Warto zaznaczyć, że część historyków ma odmienne zdanie, które jednak wynika z błędnej interpretacji średniowiecznej legendy Tempore illo, traktującej o świętym Wojciechu.
Czym zajmowali się ludzie, mieszkający na, nazwijmy to umownie, ziemi gdańskiej? Przejęli zyski z handlu, które do tej pory płynęły do Truso. Archeologowie znaleźli w okolicach Pucka wiele monet arabskich z przełomu IX i X wieku. Słowianie eksportowali na południe bursztyn, futra, wosk, miód oraz niewolników. Niestety, handel ludźmi był w tamtym czasie czymś na porządku dziennym zarówno wśród chrześcijan, jak i pogan. Bałtycki bursztyn, chociaż ceniony zarówno w Europie, jak i w świecie arabskim, nie przynosił Pomorzanom największych zysków - te pochodziły właśnie z handlu ludźmi.
Góra Gradowa kolebką Gdańska?
Jeszcze do niedawna za "najstarszy Gdańsk" uważano gród, który powstał w widłach Motławy i Wisły za czasów Mieszka I. Jednak nowsze badania archeologiczne znacznie "odmłodziły" gród, który znajdował się na terenie współczesnych ulic Rycerskiej, Czopowej, Grodzkiej i Dylinki. Owszem, znajdował się tutaj ośrodek władzy, ale powstał on dopiero w XI wieku, więc niemal 100 lat po odwiedzinach św. Wojciecha. Skoro tak, o jakim "Gdańsku" mowa z najstarszej wzmiance o mieście z 997 roku?
Góra Gradowa, zwana dawniej Hagelsberg
Najprawdopodobniej, pod tym określeniem kryje się gród obronny, założony na szczycie Góry Gradowej, oraz otwarta osada, która znajdowała się w rejonie dzisiejszego kościoła św. Mikołaja (który naturalnie w tym czasie jeszcze nie istniał).
Mocnym argumentem popierającym tę teorię jest znajdowanie na terenie Góry Gradowej monet arabskich z X wieku oraz pieniędzy z Anglii oraz Niemiec. Takie skarby były znajdowane nie tylko przez współczesnych archeologów, ale również przez gdańszczan w XVI, XVII i XVIII wieku!
W 1591 roku znaleziono gliniane naczynie z monetami arabskimi, w połowie XVII wieku przesunięto na terenie Góry Gradowej głaz, pod którym znajdowała się moneta angielska pochodząca z drugiej połowy X bądź pierwszej połowy XI wieku, zaś w 1711 roku żołnierze gdańskiego garnizonu, kopiąc rów, znaleźli niedaleko ulicy Kurkowej wiele srebrnych monet z podobnego okresu.
Jednak jeżeli dzisiaj wybierzemy się na Górę Gradową, poszukiwania dawnego grodu zakończą się niepowodzeniem. Od epoki nowożytnej to wzniesienie było miejscem niezwykle szeroko zakrojonych prac fortyfikacyjnych, które całkowicie zmieniły ukształtowanie terenu. Dlatego dzisiaj, aby doszukać się reliktów po tych wczesnośredniowiecznych konstrukcjach, możemy jedynie liczyć na przypadek oraz szczęście.
W co wierzyli dawni historycy?
Powojenna koncepcja, która sytuowała najstarszy Gdańsk w widłach Motławy i Wisły, długo wiodła prym w naszej historiografii. Jednak w dawnej gdańskiej tradycji to właśnie Górę Gradową uznawano za kolebkę miasta - i to już od stuleci!
Anton Friedrich Büsching w drugiej połowie XVIII wieku wydał wielkie dzieło poświęcone geografii. W 1768 roku jego część poświęcona Rzeczpospolitej została przetłumaczona na polski jako "Geografia Królestwa Polskiego y Wielkiego Xięstwa Litewskiego". W obszernym ustępie dotyczącym Gdańska znajdujemy taki fragment: (...) Miasto otoczone jest górami i pagórkami, które wyższe są, niż wieże miejskie, i między któremi najznaczniejsze są Biskupia Góra i Hagelsberg. Na ostatniej za dawnych czasów był zamek, który, równie jako i góra, od pewnego człowieka imieniem Hagel tak był nazwany. Ale ten Hagel dla tyraństwa swojego, w nim jest zabity, i zamek jego spalony. Był też tam grób dziedziczny państwa jakiegoś, czego jasnym jest dowodem urna, lub statua, tamże około roku 1664 znaleziona. Tym "grobem" były zapewne pozostałości po przedchrześcijańskim pochówku znalezionym na Górze Gradowej. Jednak pierwsza znana wzmianka w źródłach dotycząca Góry Gradowej pochodzi dopiero z 1385 roku. Pojawia się w niej forma "hagensbergh", później jeszcze w licznych innych przeróbkach: "Hagensberge", "Haynberg", "Haynsberg".
Wszędzie jednak źródłem jest słowo oznaczającej gaj, las, bądź zarośla. Mamy więc do czynienia z Górą Gajową, i rzeczywiście niewykluczone, że to wzgórze w dawnych wiekach było porośnięte lasem.
ale gdzie źródła tych słów? - autor nie podaje... - MS
Jan Daniluk zwrócił uwagę, że w okolicy znajdowała się jeszcze jedna nazwa z tym członem w nazwie: Petershagen, czyli dzisiejszy Zaroślak.
Hagelsberg - legendy i rzeczywistość
Dopiero w XVI wieku, w 1519 roku, zapisano formę Hagelsberg. Czy była to pomyłka pisarza, czy może adaptacja dawnej, tradycyjnej nazwy? Tego niestety nigdy się nie dowiemy. Jednak faktem jest, że dawni gdańscy dziejopisowie na podstawie tej nowej nazwy podali nam legendę o groźnym Hagelu, który miał swoją siedzibę na szczycie góry.
Pierwsza znana wersja tego podania pojawiła się w drugiej połowie XVI stulecia. Od tamtej pory motyw groźnego rycerza Hagela powraca w lokalnej, gdańskiej tradycji wielokrotnie. Co więcej, legenda musiała być znana w Gdańsku, bowiem zapisuje ją również słynny węgierski podróżnik Szepsi Csbombor Márton.
W XIX wieku słynny gdański historyk Gotthilf Löschin zaproponował, że Hagel pierwotnie był Jagelem, a skutkiem tego było pojawienie się wśród niektórych polskich opracowań terminu Góra Jagiełłowa, Jagłowa czy Jagielna. Według tych legend, na szczycie Góry Gradowej w drewnianej warowni mieszkał Hagel, który jednak nie był wzorem dobrego władcy. Okoliczna ludność żyła w strachu przed jego terrorem, bowiem za pomocą siły wymuszał coraz to większe daniny.
W jednej z wersji Hagel miał pasierbicę Raję, która zakochała się z wzajemnością w młodym rybaku Danie. Okrutnik z Góry Gradowej dowiedział się o tym zakazanym uczuciu i postanowił zabić młodzieńca, któremu jednak udało się pokonać Hagela. Ciemiężca poniósł śmierć, drewniana warownia została zburzona, a mieszkańcy uczcili upadek dawnego pana tańcem. Z kolei dzielny rybak ze swoją ukochaną założyli miasto, z którego w przyszłości wyrośnie Gdańsk. Imię Dana było jednocześnie ludową etymologią pochodzenia nazwy Danzig.
W 1862 roku Ryszard Berwiński w swojej książce "Studia o gusłach, czarach, zabobonach i przesądach ludowych" w jednym z przypisów zapisał jeszcze jeden ciekawy przekaz o Górze Gradowej:
(...) Gaspar Schutz powiada, że ów rycerz, którzy zachęcając poddanych swej wioski "Wieke" do tańca, miał mówić do nich "Danz Wiekie", z czego później, gdy go zamordowano, a miasto tu powstało, utworzył się: Danzwig, Danzig; że tedy ten rycerz nazywał się Jagel, lub "Hagel", że mieszkał na drewnianym zamczysku na górze, którą dla tego Hagelsberg nazywano i do dziś dnia nazywają. Jakoś istotnie prawda, że Niemcy tameczni tak nazywają tę górę. Ale zapytany o nią poczciwy okoliczny Kaszub, opowiada zawsze, że to "grodowa góra", jakoby grodzka od gród, grad, hrad, który na tej zapewne stał górze w czasach dawnych i dał początek tej nazwie. Ale Niemcy języka naszego nieświadomi, i radzi go umyślnie wykrzywiać, a ślady jego zacierać, przetłumaczywszy "hrad" (Burg) na "Hagel" (grad), utworzyli z tego "Hagelsberg" i całą bajkę o poddanych ze wsi Wieke, o ich tańcach i księciu Jagiel wymyślili, chcąc nazwę miasta z języka niemieckiego wydedukować. Takiej wsi Wieke nie masz dziś śladu w okolicach Gdańska (...). Kto wie, być może te legendy i przekazy rzeczywiście były dalekim echem opowieści o najstarszym Gdańsku, a współczesna historia zwraca nam wielowiekową tradycję.
Berwiński ma rację - podobne fałszerstwa niemcy stosowali w całej Polsce, na całej Słowiańszczyźnie. Zwracałem na to uwagę przy okazji omówienia wiki miasta Gniew, Skarszewy czy Junkrowy - także Sopot.
Uwagi odnośnie hagel:
angielskie "hag" - wiedźma, czarownica
norweskie "hage" - ogród
niemieckie "hagel" - grad
fryzyjskie "hagels" - grad
kaszubskie "grod" - grad (mały Słownik Labudy - Brezy)
Właściwa nazwa to zapewne "grodowa góra, gród-grad-hrad" jak podano powyżej, zaś fałszywą etymologię niemiecką skutecznie tłumaczy właśnie Bierwiński.
Historia o Haglu na pewno oparta jest o powtarzającą się "przy każdej okazji" historię o śmierci Stwórcy.
Zwracam uwagę - Ciemiężca poniósł śmierć, drewniana warownia została zburzona, a mieszkańcy uczcili upadek dawnego pana tańcem- i współcześnie "gdańszczan" namawia się do tańczenia na grobach - zbieżność na pewno nieprzypadkowa....
Tropem ma być również sama nazwa miasta. Językoznawcy są raczej zgodni, że słowiańska nazwa "Gdańsk" ma związek z wodą, wilgotnym miejscem, rozlewiskiem. Uznano, że nazwa miasta pochodzi od hipotetycznej nazwy rzeki "Gdania". Sęk w tym, że tym ciekiem wodnym nie była raczej Motława - ta nazwa jest pochodzenia staropruskiego i bardzo prawdopodobne, że Motława funkcjonowała przed tym, jak pojawiła się nazwa Gdańsk, i jest reliktem przemieszczenia się plemion pruskich na wschód we wczesnym średniowieczu.
Poszukiwania tajemniczej Gdani
Gdzie mogła znajdować się owa hipotetyczna Gdania? Gdybyśmy zerknęli na plan współczesnego miasta, nigdzie takiego cieku byśmy nie znaleźli. Jednak na starych mapach w okolicach Góry Gradowej widzimy cieniutką, błękitną nitkę przepływającą przez Siedlce, czyli Potok Siedlecki.
Przed wielką krzyżacką inwestycją, jaką było przekopanie kanału Raduni, Potok Siedlecki przepływał przez tereny gdańskich dominikanów i wpadał do Motławy. Jako że Potok Siedlecki (inaczej Siedlica bądź Szydlica) jest nazwą wtórną, nadaną od osady przez którą przepływał, być może wcześniej miał inne miano: ową zaginioną "Gdanię". Potok Siedlecki przepływa u stóp południowej części Góry Gradowej, zaś wzdłuż niego powstał ważny szlak prowadzący do Gdańska. Zapewne Potok był niegdyś żeglowny, ale z upływem jego rola coraz bardziej malała, a samo koryto ulegało zwężeniu.
Kiedy Krzyżacy wykopali kanał Raduni, Siedlica na dobre straciła swoją dawną rolę. Gdzie dzisiaj można znaleźć Potok Siedlecki, możliwe że dawną Gdanię? Głównie pod naszymi nogami. Siedlica przepływa podziemnym kanałem, a dzisiaj jej ujście do kanału Raduni możemy zobaczyć na terenie Skweru Imienia Polskich Harcerzy w byłym Wolnym Mieście Gdańsku.
Jeszcze jednym argumentem za Górą Gradową jako kolebką Gdańska mogą być badania archeologiczne, przeprowadzone 11 lat temu.
Marek Adamkowicz w artykule umieszczonym w "Dzienniku Bałtyckim" informował o badaniach archeologicznych, przeprowadzonych na działce przy ulicy 3 Maja, na terenie dawnej Strzelnicy Fryderyka Wilhelma. Badacze odkryli tam ślady wczesnośredniowiecznej osady: relikty domów, palenisk, jam gospodarczych. Odkryto również ślady po cmentarzysku: groby ciałopalne, dwa jamowe oraz jeden popielnicowy.
W 2020 roku informowano, że na tym terenie w ciągu dwóch lat ma ruszyć budowa nowej siedziby prokuratury. Czy inwestycja przyniesie kolejne elektryzujące odkrycia? Czas pokaże, jednak to, co już odkryto, jest niezwykle istotne dla poszukiwań najstarszego Gdańska. Niestety, nigdy nie opublikowano wyników badań archeologicznych z 2011 roku.
Dla chcących wiedzieć więcej
Powyższy tekst powstał na bazie nowszej literatury oraz badań archeologicznych. Należy podkreślić, że jest to prawdopodobna teoria, ale jak to zwykle bywa, przyszłość (np. kolejne wykopaliska) może ją zweryfikować. Chcących zgłębić temat zachęcam do lektury:
B. Śliwiński Początki Gdańska : dzieje ziem nad zachodnim brzegiem Zatoki Gdańskiej w I połowie X wieku , Gdańsk 2009 B. Śliwiński O rzece "Gdani" i początkach Gdańska [w:] Acta Cassubiana, t.8, 2006 J. Daniluk Góra Gradowa : krótka historia, Gdańsk 2020 J. Dworzaczkowa Dziejopisarstwo gdańskie do połowy XVI wieku, Gdańsk 1962
"Radosny pochód" i "tańce" - taki opis Marszu Życia, który odbędzie się w dniu obchodów wybuchu II wojny światowej pojawił się we wtorek na oficjalnej stronie Gdańska.
chodzi oczywiście o skupienie uwagi ludzi na najbliższym otoczeniu, regionie, nie na sprawach całego państwa, a więc także podział społeczny ("ten Polak" - a potem - "ten Kaszub", "ten gdańszczanin", "ten krakowianin")
Wdrożenie tego pojęcia do obiegu medialnego - społecznego świadczy o planach na przyszłość, czyli rozbicia państwa.
To jest zgodne z metodą nawyków, czyli bardzo powolnego wprowadzania zmian do świadomości ludzi.
Metoda nawyków polega na nieustannym powtarzaniu celów - i wszechstronnym otoczeniu nimi człowieka.
Powolne małe kroki sprawiają, że podświadomość może łatwo zaakceptować wprowadzane zmiany.
Tak naprawdę oni co roku "wychowują" poprzez media nowe pokolenie Polaków, jako coraz bardziej obce wobec spraw i ducha Polskiego ("wspólna świadomość narodowa").
Pamiętamy - władza wojewody jest zdublowana w sejmikach wojewódzkich - władzach samorządowych poszczególnych województw.
Gdyby ktoś chciał dokonać secesji np. Gdańska czy Śląska - ma gotowe rozwiązanie administracyjne. Nic się podczas rozbioru nie rozleci, bo wystarczy wcześniej objąć własną kontrolą takie władze.
W obecnej sytuacji należy spodziewać się dalszej eskalacji podziałów i dążeń do rozluźniania więzów z Polską, szczególnie władstwa gdańskiego - pamiętamy epitety "rządy warszawskie" i "gdańszczanie" oraz dwuznaczne oświadczenia władz Gdańska.
Zapewne w planie są kolejne pomysły na rozbijanie Polski.
Skutki używania pojęcia "mała ojczyzna" zaplanowane są za 30-50 lat.
Obyśmy tego nie zobaczyli.
------------
Takim neologizmem może być stwierdzenie "wspólna świadomość narodowa".
Nie, to nie to samo co "świadomość narodowa".
Termin "świadomość narodowa" sam w sobie jakby się definiuje jako coś wspólnego, bo odnosi się do jakiejś społeczności, zbiorowości ludzkiej, w związku z czym nie ma potrzeby precyzowania, że jest to "wspólna" świadomość jakiejś grupy ludzi. To się rozumie samo przez się.
Ale już w podręczniku dla zbójów - o, to co innego!
Termin "wspólna świadomość narodowa" związany jest z techniką łączenia podbijanej społeczności z własną społecznością.
Ten termin dotyczy więc co najmniej dwóch różnych "świadomości narodowych" - własnej i obcej.
W Polsce stosuje się to poprzez uporczywe powtarzanie w przestrzeni medialnej, głównie w internecie (przede wszystkim fora) pozytywów o niemcach lub Niemczech.
I to najczęściej w sposób zawoalowany z całkowitym pominięciem negatywów i kontekstu historycznego - kulturowego, społecznego i politycznego.
Na przykład prezentuje się różne widokówki z okresu zaborów i cmoka w zachwycie nad tym, jak wtedy było ładnie, jak porządnie, elegancko i w ogóle komu to przeszkadzało, ach, żeby znowu tak było...
Społeczeństwo jest w ten sposób atakowane - i to głównie młodzież, która jest uważana za najbardziej podatną na manipulacje - i z czasem ludzie otoczeni zewsząd takim przekazem zaczynają bronić prusaczyzny czy niemczyzny.
Zaczynają prezentować stanowisko przyjazne np. hitlerowcom (ale nazywanych Niemcami), a czasem wręcz wrogo odnoszą się do polskiej kultury czy norm.
Piętnują np. powojenne decyzje odnośnie burzenia rozbierania poniemieckich cmentarzy.
Tu można podać wiele innych przykładów - albo po prostu polecić lekturę mojego bloga...
Powstaje dziwaczna hybryda często nawzajem wykluczających się przekonań, które są tylko i wyłącznie efektem masowego prania mózgu (metoda nawyków) poprzez drastyczne wyeliminowanie z obiegu treści patriotycznych krytycznych itd., a zastąpienie ich własną wizją historii.
To się właśnie nazywa posiadać "wspólną świadomość narodową".
Jest wspólna Polakom i Niemcom.
Trochę tego i trochę tamtego, a w efekcie - mamy kosmopolitę, który nie broni własnych interesów i jest mu to obojętne, że ktoś pasożytuje na jego pracy, a nawet broni pasożyta przed "ksenofobią" czy inną "nietolerancją".
Ludzie z czymś takim nawet stosują te same zwroty, jakie niemieccy trolle przepisują z podręcznika i namiętnie stosują w sieci, wycyzelowane pod każdym kątem, jak ten słynny zwrot, który ma zamaskować reklamę, o którym też pisałem:
"A dlaczego nie spróbujesz [tego niemieckiego pióra]? Jest takie śmakie owakie i ma zielony kolor."
czy też zwrot typu "Historia nie jest zero-jedynkowa, i nie upolityczniajmy jej." itd itd...
Dzisiaj rocznica Zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami.
Czy fotografia pomnika na Westerplatte to dobry pomysł na przywołanie tego wydarzenia??
Westerplatte kojarzy się przede wszystkim z napaścią Niemiec na Polskę... świętujemy napaść??
Sprawdzam, co tam wikipedia...
Pamiętacie, że władze miasta Gdańska wydają w pewnym temacie - oświadczenie i "komunikat wyjaśniający"?
Przywołam swoje uwagi z 2015 roku...
W treści uchwały z 1945 roku użyto sformułowania "terytorium byłego Wolnego Miasta Gdańska" "Na obszarachbyłego Wolnego Miasta Gdańska"
,a w o ś w i a d c z e n i u Rady Miasta Gdańska -
"określa sytuację prawną na terenie Wolnego Miasta Gdańska"
Czy to znaczy, że Wolne Miasto Gdańsk istnieje??
Czyżby Oświadczenie wydał jeden organ władzy, a "komunikat wyjaśniający" - drugi organ władzy? Z tym, że oba zarządzają Gdańskiem, z czego może jeden zarządza też - ale nie czynnie - resztą terenu zwaną kiedyś WM Gdańsk?
A co tu mamy poniżej w wikipedi nt. pomnika na Westerplatte?
Anonimowy autor twierdzi, że POCZTA GDAŃSKA to obiekt nie związany z "walkami Polaków" i "w zupełnie innym miejscu" - że to nie to samo, co "Poczta Polska w Wolnym Mieście Gdańsku".
Neguje nazwę, która jest skrótem myślowym, ale jednocześnie
neguje wydarzenia związane z obroną Poczty.
Neguje niezgodne z prawem postępowanie niemców oraz bestialskie zamordowanie obrońców Poczty - między innymi - spalenie żywcem co najmniej sześciu ludzi.
Zaprzecza faktom.
Może też chodzi o to, co powyżej opisałem - o podkreślenie, że WMG nadal istnieje i dlatego...
"nie wolno wam mówić Poczta gdańska, jakby to był wasz Gdańsk, macie mówić Poczta Polska w WMG".
Ze strony Muzeum Gdańska:
Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku powstało w 1979 roku i było wówczas oddziałem Muzeum Poczty i Telekomunikacji we Wrocławiu. Od 2003 roku Muzeum Poczty jest Oddziałem Muzeum Gdańska.
Muzeum, jako miejsce będące symbolem polskości w drugim Wolnym Mieście Gdańsku, gromadzi dokumenty drukowane, rękopiśmienne, ikonograficzne oraz eksponaty związane z obroną i uczestnikami obrony Poczty Polskiej 1 września 1939 roku, losami rodzin obrońców oraz dokumenty i eksponaty przestawiające dzieje i osiągnięcia Polaków w Wolnym Mieście Gdańsku, będące świadectwem kulturotwórczej roli polskich organizacji społecznych.
Misją naszego Muzeum jest zachowanie pamięci o działalności patriotyczno-społecznej Polaków z Wolnego Miasta Gdańska oraz obronie Polskiego Urzędu Pocztowo-Telegraficznego nr 1 w Gdańsku 1 września 1939 roku jako symbolu oporu wobec terroru hitlerowskiego podczas II wojny światowej.
Zadanie to realizujemy szerząc wiedzę o podstawach istnienia drugiego Wolnego Miasta Gdańska, jego historii, ustroju politycznym, funkcjonowaniu gospodarczym i stosunkach narodowościowych, o sytuacji polskich mieszkańców WMG oraz o polskich Pocztowcach, genezie, przebiegu i skutkach ataku na Pocztę Polską w Wolnym Mieście Gdańsku.
----------- W uzupełnieniu - ze strony Belta.by wywiad z pisarzem, filozofem, politologiem (Francja, Szwajcaria) Anatolijem Livrym
tłumaczenie automatyczne
"Dla nich faszysta to ktoś, kto broni tradycyjnej rodziny. Dlatego często pytają mnie w Mińsku i Moskwie, dlaczego ciągle mówię o tradycyjnych rodzinach. Musisz zrozumieć, że przez ostatnie 20-30 lat samo pojęcie faszyzmu zmieniono tutaj. Kiedy komunikujesz się z ludźmi, którzy wysyłają swoich najemników do „Azovstalu”, myślą, że walczą z faszyzmem. Walczą z tymi, którzy są przeciwko nietradycyjnym małżeństwom, którzy chcą chronić religię chrześcijańską. To jest faszyzm dla Dialog na tym etapie jest absolutnie niemożliwy. To pierwszy aspekt – powiedział Anatolij Livry.
tego nie komentuję..
Jego zdaniem drugim aspektem jest kształcenie na Zachodzie osób absolutnie niepiśmiennych.
"Ludzie, którzy podejmują decyzje, mają zupełnie inną strukturę. Uczą się swojego tematu na stronie Wikipedii i powtarzają go przez dziesięciolecia. I robią to w granicach reżimu paryskiego, berlińskiego czy brukselskiego. Światopogląd dla nich nie istnieje. Jest Nie sposób sobie nawet wyobrazić poziomu braku kultury ludzi, którzy są profesorami na samej Sorbonie” – powiedział politolog.
W to aż trudno mi uwierzyć, ale.... skoro u nas wikipedia tak wygląda...
"Они учат свой предмет в рамках страницы на "Википедии" и повторяют его в течение десятилетий."
Wspominał, jak podczas nauczania w Nicei przychodzili mu wykładać różni profesorowie nadzwyczajni. „Teraz są już profesorami. Poprosiłem ich o wymienienie państw, z którymi graniczy Francja. A oni nawet nie wiedzieli, że istnieje takie państwo jak Luksemburg. Wiedzieli, że są Włochy, Monako, Monte Carlo, Niemcy i być może , Hiszpania. Ale że są takie kraje jak Luksemburg, Andora, Szwajcaria, która graniczy z Francją, jakaś Belgia, nie wiedzieli. Patrzyli na mnie wytrzeszczonymi oczami. Ci ludzie to sędziowie, nauczyciele polityków, z którymi na Białorusi i w Rosji są zobligowani dyplomatycznym obowiązkiem do utrzymywania stosunków” – podsumował Anatolij Liwri
To ciekawe.
Mam pewien nienapisany artykuł na ten temat - widziałem kiedyś francuski program dla młodzieży, który się nazywał - C'est pas sorcier - w jednym z odcinków w tle za prowadzącymi była mapa Europy, gdzie zaznaczone były Francja, chyba Niemcy, Włochy... i dalej na wschód - jednolita niepodpisana plama....
Zupełnie jak na starych mapach o Cesarstwie Rzymskim, gdzie zaznaczono kolorem cesarstwo właśnie, a reszta na biało...
Artykuł nienapisany, bo nie mogłem znaleźć w internecie tego filmu, poniżej odcinek opowiadający o wojnach w Europie - też zauważcie z nazwy opisano tylko 7 krajów.
Przykrywka - żeby przykryć pytania o cel przemalowania tramwajów na barwy WMG.
Tramwaje
w barwach Wolnego Miasta Gdańska dostały patronów
TM,
SC20.09.2020,
11:33|aktualizacja:
13:30
Trzy gdańskie tramwaje mają nowych
patronów. Tym razem to duchowni, których losy splotły się z
Gdańskiem podczas II wojny światowej. Składy pomalowano w barwach,
jakie obowiązywały w Wolnym Mieście Gdańsku.
Patronami trzech zmodernizowanych
tramwajów Alstom Konstal NGd9 są księża, których łączy
tragiczna i bohaterska śmierć z rąk hitlerowskich
oprawców.
Błogosławiony ks. Bronisław Komorowski był
pierwszym proboszczem parafii św. Stanisława. Drugi z księży, bł.
ks. Marian Górecki, był duszpasterzem środowiska polskiego w
Wolnym Mieście Gdańsku.
Kolejny tramwaj nosi imię Bruna
Binnebesela, niemieckiego duchownego, który tak samo jak poprzednicy
związany był z Gdańskiem i zginął męczeńską śmiercią.
W uroczystości nadania tramwajom imion
wzięli udział krewni księży zamordowanych przez hitlerowców. –
Historia mojego wuja pokazuje, jak wiele że historia nas łączy, a
nie dzieli – mówił jeden z nich.
Wcześniej czwarty
tramwaj serii NGd99 otrzymał imię ks. Franciszka
Rogaczewskiego.
Tramwaje, wyprodukowane na zamówienie Gdańska
w latach 1999-2000 w chorzowskich zakładach Konstal, przejętych
następnie przez francuski Alstom, wróciły na tory po modernizacji.
Pomalowano je w charakterystyczny sposób, nawiązujący do barw
Wolnego Miasta Gdańska.
Nie wszystkim ta inicjatywa przypadła
do gustu. „Po co te zadymy? Czy to przykrywka do fatalnego stanu
sieci tramwajowej i codziennych awarii? ” – komentuje jeden z
internautów.
Kontrowersje dotyczące inicjatyw związanych z gdańskimi
tramwajami pojawiały się już wcześniej. Od 2011 do 2017 roku
patronem tramwaju był niemiecki biochemik, laureat Nagrody Nobla
Adolf Butenandt. Media przypomniały jednak jego nazistowską
przeszłość.
Butenandt zmarł w 1995 r. Niedługo po jego
śmierci media informowały, że naukowiec był zwolennikiem nazizmu:
w 1933 r. podpisał deklarację wierności niemieckich profesorów
Adolfowi Hitlerowi, a od 1936 r. należał do NSDAP. Później media
informowały też, że noblista mógł brać udział w
doświadczeniach prowadzonych przez Josefa Mengele na więźniach w
Auschwitz.
Kilka lat temu na jakiś proniemieckim forum (Wolne Forum Gdańsk?) ktoś opowiadał kłamstwa o tym, że jakoby podczas tej egzekucji trwała atmosfera pikniku - jedzono kiełbaski, pito piwo sprzedawano oranżadę i lody.... Zareagowałem wtedy i osoby szkalujące nie były w stanie udowodnić swoich tez. Teraz widzę te kłamliwe tezy powtórzone tutaj...
Poniższe fragmenty nie mają żadnego uzasadnienia w dokumentach - są to wyłącznie opinie autora artykułu niejakiego: PrzewodniG
"Władze miejskie zachęcały mieszkańców do udziału w egzekucji; wokół terenu, gdzie postawiono drewniane szubienice, sprzedawano lody, piwo i oranżadę. W stronę więźniów leciały kamienie; musieli interweniować obecni na miejscu żołnierze. W rolę katów wcielili się byli więźniowie obozu – to oni, ubrani w obozowe pasiaki, założyli wisielcze pętle na szyje swoich niedawnych gnębicieli, którym towarzyszyły śmiech i wyzwiska Wyrok został wykonany, kiedy ciężarówki odjeżdżały spod szubienic, zostawiając za sobą wierzgających wisielców – sposób wykonania kary sprawił, że był to proces bolesny i długotrwały. Wykonanie wyroku gdańskiego Specjalnego Sądu Karnego odbiło się szerokim echem. W powojennej wykonano jedynie trzy publiczne egzekucje na niemieckich zbrodniach wojennych – na Majdanku, w Poznaniu i właśnie w Gdańsku, po czym ich zaniechano –impulsem była brutalność egzekucji i sceny towarzyszące całemu wydarzeniu.
Co jest uderzające? Podobieństwa łączące egzekucję z lipca 1946 r. z tymi, które były wykonywane przed wiekami. Skazańcom towarzyszył tłum mieszkańców, a egzekucja stała się czymś w rodzaju publicznego święta.Chciano zachować fragmenty odzieży, ciał i powrozów wisielców, jak gdyby przypisując im magiczną moc.Nawet ciała, tak jak przed wiekami, trafiły do gdańskich anatomów.
Jednak w tym wypadku szafot nie był już miejscem nieczystym – był miejscem zemsty."
Ponadto zwracam uwagę na tekst zmarłego w 2011 roku (w wieku 56 lat) profesora UG Marka Orskiego - tekst online dostępny jest jedynie na stronie jak niżej i to w formie pdf.
OSTATNIA DROGA NA SZCZYT SZUBIENICZNEJ GÓRY20 minut lektury
Podróżni i kupcy zmierzający do Gdańska od zachodu, ze strony Oliwy, nie mijali zielonej tabliczki z nazwą miasta. Zamiast tego witał ich upiorny widok – gnijące zwłoki przestępców pozostawione ku przestrodze na szczycie Szubienicznej Góry.
ZBRODNIA I KARA W STARYM GDAŃSKU
Nie ma zbrodni bez kary, a ta w przeszłości mogła przyprawić o dreszcze. Świat był kiedyś bardziej brutalny – człowiek codziennie stykał się z przemocą i śmiercią – nie można więc się dziwić, że nasi przodkowie wykazywali większą bezwzględność wykonywaniu kar niż my. Przestępca musiał się liczyć z zapłaceniem najwyższej ceny za swój występek, a kara śmierci mogła również oznaczać niewyobrażalne cierpienie skazanego w ostatnich chwilach na Ziemi.
Za co można było zasłużyć sobie na karę śmierci? Przewinień było wiele i nie wszystkie dla nas, współczesnych, są oczywiste. Z jednej strony można było zawisnąć lub skończyć pod katowskim toporem z powodu morderstwa i kradzieży, drugiej: z powodu homoseksualizmu i własnych poglądów, sprzecznych z opinią większością społeczeństwa.
Sprawiedliwość była pojęciem bardzo płynnym i względnym. Gaspard de Tende w swojej Relacji historycznej o Polsce z 1686 r. napisał w ustępie poświęconym sądownictwu Rzeczpospolitej:
W Polsce winnych karze się na różne sposoby. Wiesza się ich bądź ścina im głowy. I ta różnica w karze nie wynika z różnego stanu, z którego wywodzi się zbrodniarz, lecz z natury zbrodni. Wiesza się bowiem złodzieja bez względu na stan, do którego należy; podobnie ścina się głowy wszystkim osobom za każdą inną zbrodnię niż kradzież, chyba że chodzi o przypadek wyjątkowo okrutny, gdyż wówczas skazuje się złoczyńców na łamanie kołem bądź darcie pasów, które jest rodzajem kary o takiej właśnie nazwie, ponieważ zdziera się z pleców skazańców dwa pasy skóry.
W tym samym dziele pan de Hauteville zostawił notatkę o tej kwestii w Gdańsku:
Gdańsk (…) to właściwie wolna republika pod protekcją Polski. I rzeczywiście , ma on wszystkie cechy pełnej suwerenności. Skazuje bowiem na śmierć bez odwołania, nawet szlachciców polskich, gdy ci popełnią w nim zbrodnię, która na to zasługuje. (…) Na temat Gdańska warto jeszcze wspomnieć, że w ogóle nie chce on uznać sądownictwa polskiego, twierdząc, że podlega wyłącznie królowi, a nie Polakom.
Oba ustępy napisane przed Gasparda de Tende, chociaż interesujące, wymagają jednak nieco wyjaśnienia. Władze gdańskie miały szeroką jurysdykcję, zostawionej głównie w gestii Ławy Miejskiej (Drugiego Ordynku) – czyli organowi sądowniczemu. Wyroki skazujące na karę śmierci musiał zatwierdzić burgrabia, czyli przedstawiciel króla w Gdańsku. Potężne miasto nie obawiało się nawet więzienia i uśmiercania szlachciców, co wśród braci sarmackiej wywoływało ogromne wzburzenie – dlatego w połowie XVII pojawiły się dekrety, które nakazywały miastu wstrzymanie się z wykonaniem wyroku na szlacheckiej głowie do decyzji króla.
Rzeczywiście w Gdańsku karano poprzez powieszenie, ścięcie i łamanie kołem oraz palenie na stosie, ale przynależność stanowa miała znaczenie w wyborze kary – na stryczek posyłani byli zazwyczaj przedstawiciele niższych warstw społecznych. W Gdańsku karę śmierci wykonywano więc w kilku miejscach. Ludzi pozbawionych obywatelstwa ścinano przed Wieżą Więzienną, obywateli i szlachciców na Długim Targu, a żołnierzy przed odwachem na Targu Węglowym. Wieszano w różnych miejscach (np. Chełm i Oliwa posiadały własne szubienice), jednak najważniejsza z szubienic znajdowała się w pewnym oddaleniu od miasta, niejako będąc ostrzeżeniem dla wszystkich wjeżdżających i wyjeżdżających.
SZUBIENICZNA GÓRA, MIEJSCE NIECZYSTE
Miejsce wykonywania wyroku było miejscem nieczystym – zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Powieszenie było karą hańbiącą, zarezerwowaną dla złodziei i niższego stanu – kończyli żywot na stryczku podobnie jak Judasz. Oprócz szubienicy, na szczycie Galgenbergu, Góry Szubienicznej, znajdowały się wbite pale z zatkniętymi kołami, służące do innego rodzaju egzekucji. Wokół szubienicy musiał roznosić się odór nie do zniesienia – oprócz gnijących ciał, które były pozostawiane na miejscu kaźni ku przestrodze, kat wraz ze swoimi pachołkami wywozili tam w beczkach nieczystości z miejskich kloak i ścierwa zalegające na ulicach – możliwe że tam również trafiały bezpańskie psy, ponieważ na również na kacie spoczywał obowiązek poradzenia sobie z nimi.
Pod szubienicą grzebano również samobójców, którym odmawiano chrześcijańskiego pochówku. Zwłoki takiego nieszczęśnika (lub nieszczęśnicy) były dodatkowo zhańbione po śmierci – kat zawijał ciało w worek, wyrzucał przez okno, po czym wlókł je na Szubieniczną Górę.
Gdańska szubienica nie była prostą, drewnianą konstrukcją zbitą z trzech belek. Wręcz przeciwnie – była to murowana konstrukcja, która od czasów wzniesienia w 1529 r. (na miejscu wcześniej istniejącej), przetrwała aż do czasów napoleońskich – została rozebrana w 1809 roku.
Angielski kupiec Peter Mundy, który pozostawił po sobie obszerne wspomnienia, wspomina o swojej wizycie w Gdańsku w 1646 r. i opisuje gdańską szubienicę:
Szubienica ma nietypowy kształt, będąc czworokątną, z ośmiomia poprzecznymi belkami do użytku i z ceglanymi filarami, z drabiną wyposażoną w podwójne stopnie – jedne przeznaczone dla przestępcy, drugie dla kata.
Cztery ceglane filary szubienicy – na każdym rogu ocembrowania – były zakończone małymi, cebulastymi daszkami. Na drewnianym podeście znajdującym się na środku ustawiano drabiny – jedną dla kata, drugą dla jego ofiary.
Swój opis dopełnił odręczną ilustracją szubienicy, wokół której znajdują się koła do łamania, kat oraz jego pachołkowie. Mundy podaje nawet imię kata – Gregory – który jechał na dobrym koniu, z pistoletami i katowskim mieczem u boku. Wydaje się, że tajemniczym Gregorym był pełniący tą niechlubną funkcję w tamtym czasie Gergen Strauch.
Kat oraz jego ludzie, wykonujący swoje nieczyste rzemiosło, mieli do czynienia z nieczystymi miejscami na co dzień. Jednak cała reszta społeczeństwa unikała takich obszarów – samo dotknięcie szubienicy, kata lub zwłok przenosiło symboliczne zanieczyszczenie na obywatela.
W takim razie kto naprawiał szubienicę, skoro kat nie miał odpowiednich umiejętności?
JEDEN ZA WSZYSTKICH, CZYLI GRUPOWA PIELGRZYMKA RZEMIEŚLNIKÓW
Jeśli dotknięcie szubienicy powodowało dyshonor, a mimo tego miejsce straceń wymagało naprawy, należało wypracować jakieś rozwiązanie. Takie już powstało w średniowieczu – skoro pojedynczy rzemieślnik nie chce splamić się pracą przy szubienicy, niech zrobią to wszyscy.
Naprawa szubienicy stała się więc specjalną uroczystością, rytuałem, który wymagał właściwej oprawy. Mieszczanie musieli wziąć odpowiedzialność nie tylko za wyroki, które wydawali, ale również na miejsce, w którym je wykonywano.
Wszyscy członkowie cechów wyruszali na Szubieniczną Górę z Długiego Targu, maszerując pod rozwiniętymi chorągwiami z symbolami swoich korporacji. Ich pierwszym przystankiem był Ratusz Głównego Miasta, gdzie przywitali ich przedstawiciele władzy, a rzemieślnikom zostało polane wino z ratuszowych piwnic. Korowód ruszał dalej w akompaniamencie bębnów oraz piszczałek; wino, najpewniej reńskie, skutecznie przytłumiło opory przed czekającą ich pracą. Mistrzów I czeladników maszerujących ramię w ramię trunkami raczono jeszcze kilkukrotnie przed opuszczeniem obrębu murów miejskich, jak również po spełnieniu uciążliwego obowiązku. Często ceremonii towarzyszył burgrabia, czyli urzędnik mianowany przez króla, który w jego imieniu zatwierdzał wyroki śmierci.
Po wykonaniu pracy na szczycie Szubienicznej Góry orszak wracał do miasta, aby uczcić ceremonię wspólną biesiadą. Nikt nie mógł wypominać skalania się szubienicą, skoro zrobili to wszyscy.
Podobną drogę musieli pokonać skazańcy, i chociaż nawet oni mogli liczyć na ostatnią szklankę wina, na szczęśliwy powrót – liczyć już nie mogli.
OSTATNIA DROGA WISIELCA NA SZUBIENICZNĄ GÓRĘ
Niektórzy ludzie wierzą w swoje poprzednie wcielenia, w których to rzekomo byli świadkami epokowych wydarzeń, byli rycerzami, księżniczkami czy piratami.
Wyobraźmy sobie coś innego – że my byliśmy w poprzednim wcieleniu kryminalistą. I to w dodatku nie dobrze urodzonym, ale pospolitym złodziejem. Próba kradzieży dóbr ukrytych w spichlerzach zakończyła się niepowodzeniem – strażnicy ujęli nas na gorącym uczynku i wtrącili do celi. Krótka sesja tortur zakończyła się przyznaniem do winy, a kradzież w wielkim, portowym mieście żyjącym z handlu mogła musiała się skończyć fatalnie – karą na gardle. Salomon Rysiński, XVII wieczny sarmacki humanista, w swoim zbiorze przysłów Przypowieści polskie zamieścił jedno ponure, powtarzane wśród ludu: Nie miło złodziejowi na szubienicę patrzyć.
Nasza ostatnia droga rozpoczęłaby się na Długim Targu. Nie byłaby ona samotna, ba, nie tylko kat i jego pachołkowie byliby naszymi towarzyszami, ale liczny tłum mieszczan i gości przebywających w mieście. Każda egzekucja była nie tylko karą – ale również rozrywką. Perspektywa oglądania z bezpiecznej odległości krwawego rozprawienia się z pozbawionym czci przestępcą była kusząca dla mieszkańców każdego miasta.
Ponury korowód prowadzony przez kata ruszał przez Długi Targ i Długą w stronę Bramy Wyżynnej, a za nią dalej na zachód, w stronę zabudowań Wrzeszcza. Chociaż Wielka Aleja, której zasadniczy kształt jest widoczny również i dzisiaj, powstała dopiero w drugiej połowie XVIII wieku, od średniowiecza istniała tutaj stara droga prowadząca z Oliwy do Gdańska.
Gdybyśmy dzisiaj chcieli odtworzyć wędrówkę skazańca, poszlibyśmy chodnikiem wzdłuż Traktu Konnego. Dosyć szybko ukazałaby się naszym oczom uliczka nosząca imię Daniela Chodowieckiego o łukowatym kształcie – w tym miejscu przyszły wisielec miałby swój ostatni przystanek, i to nie byle jaki – bo w samym Jeruzalem.
BIAŁY DOMEK JERUZALEM, CZYLI OSTATNIA SZKLANKA WINA
Tutaj, między łukiem Chodowieckiego a Traktem Konnym, znajdował się niewielki budynek na planie czworokąta, nazywany Jeruzalem. W niepozornym domku złoczyńcy mieli prawo do ostatniego trunku.
Możliwe że domek był pozostałością po Kaplicy Jerozolimskiej, wzniesionej w tym miejscu jeszcze przez Krzyżaków. Nawet jeśli tak nie było, nazwa związana z miejscem kultu przylgnęła później do bardziej tragicznego miejsca.
Często w różnych opisach pojawia się nazwa karczma Jeruzalem, która sugeruje ciągłość działalności jakiejś gospody w tym miejscu, ale wydaje się że taka karczma leżąca przy drodze na szubienicę należy do świata gdańskich legend. W rzeczywistości mały biały domek, opisywany również przez Chodowieckiego, służył jedynie tradycyjnemu podaniu ostatniego napoju skazańcowi. Wspomniany już Peter Mundy napisał:
Wspomniana para [przestępców skazanych na łamanie kołem za gwałt i morderstwo służącej], zaraz za miastem w małym domu zwanym Jeruzalem, dostała swój ostatni napój.
Niemal sto lat później inny angielski podróżnik napotyka podobny widok, o którym wspomina w swoim Szczegółowym opisie miasta Gdańska… :
W połowie drogi na szafot jest mały domek zbudowany w tym celu – z inskrypcją na ścianie – gdzie skazańcy zatrzymują się i dostają tyle wina, ile zechcą wypić.
NA ŁYSYM SZCZYCIE SZUBIENICZNEJ GÓRY
Ostatni puchar wina – jeżeli mielibyśmy szczęście – przytłumiłby nieco grozę ostatniego fragmentu ziemskiej wędrówki. Skazaniec mógł rzucić jeszcze spojrzeniem na leżący po drugiej stronie drogi do Oliwy szpital i kościół Wszystkich Bożych Aniołów, nazywany też Szpitalem św. Michała (budynek wzno-
-sił się w miejscu dzisiejszego Parku Steffensa). Dzisiejsza ulica Traugutta nosiła niegdyś nazwę nawiązującą do tego miejsca – i właśnie na drogę św. Michała wstąpiłby pochód, odprowadzający wisielca na szafot.
Dzisiaj Góra Szubieniczna jest wzniesieniem pokrytym gęstą zielenią, a wokół niego wyrastają budynki mieszkalne, stadion i kompleks Politechniki Gdańskiej. Przed wiekami widok był inny – szczyt był pozbawiony drzew, tak więc już z daleka widoczna była murowana konstrukcja szubienicy i pale z zatkniętymi kołami.
Chociaż legendy o sabatach czarownic na Łysych Górach wywodzą się z podań wschodnich Słowian, odwiedzający Gdańsk przybysze z głębi Rzeczpospolitej mogli mieć takie właśnie skojarzenia, spoglądając na Szubieniczną Górę. To wrażenie mogły potęgować krążące wokół szafotu drapieżne ptaki, utożsamiane z adeptami i adeptkami wszelkich mrocznych sztuk. Z kolei sami gdańszczanie mogli mieć pewne skojarzenia z nocą Walpurgi, nazywanej w Niemczech również Nocą Wiedźm, Hexennacht – podczas której czarownice udawały się na szczyt góry Brocken…
Dzisiaj, aby dostać się na miejsce dawnych straceń, musielibyśmy zejść z Traugutta i przejść pomiędzy płotem Stadionu Miejskiego a terenem cerkwi św. Mikołaja, której budynek przed wojną był kaplicą cmentarną przy działającym tutaj krematorium.
OSTATNI AKT. KONIEC PRZEDSTAWIENIA W TEATRZE ŚMIERCI
Kiedy cały pochód, na czele z głównymi aktorami, dotarł na szczyt wzniesienia, rozpoczynał się ostatni akt przedstawienia. Otwierano furtę w murze szubienicy, żeby wejść po schodach na drewnianą scenę szafotu.
Wszyscy przeżywają raz jeszcze proces – krótka inscenizacja przeprowadzana przez miejskiego urzędnika, łącznie z wydaniem wyroku i przyznaniem się do winy złodzieja, miała być ostatnim przypomnieniem, jaka kara czeka na tych, którzy zechcą przywłaszczyć sobie cudzą własność. Atmosfera musiała być uroczysta i pełna napięcia – w gęstym tłumie znajdowali się nie tylko mężczyźni, ale również kobiety, a nawet dzieci – niczym niespotykanym były omdlenia i napady histerii. Inną rolę spełniał obecny duchowny, którego obecność sygnalizowała inną karę, która miała czekać na grzesznika już po opuszczeniu ziemskiego świata.
Jednak z czasem wrażliwość społeczeństwa zmieniała się. Oświecenie zasiało ziarna, które coraz szybciej kiełkowały również w Gdańsku – szubienica stawała się symbolem dawnych, bardziej brutalnych czasów, a przede wszystkim zaczęła przeszkadzać mieszkańcom i gościom miasta z powodów estetycznych. Konstrukcję rozebrano w 1805 r. , i w tym samym czasie podobnie postąpiono z domkiem Jeruzalem – dwoje nieodłącznych towarzyszy skazańców w ich ostatniej drodze zniknęło z gdańskiego krajobrazu.
Koniec końców, to był próg nowej epoki: Gdańsk znajdował się już w granicach ustandaryzowanej pruskiej monarchii i nie cieszył się przywilejami, ustrojem i autonomią dawnych lat, a przez Europę miały zaraz przetoczyć się francuskie kolumny Napoleona, niosące ze sobą również zdobycze rewolucji francuskiej. Cały kontynent wkraczał w XIX wiek.
Jednak tak jak w złotej erze Gdańska, również w 1805 r. prace przy szubienicy nie mogły się obyć bez odpowiedniego rytuału. Ostatni raz na Szubieniczne Wzgórze wyruszył pochód władz miasta, na czele z burmistrzem Karlem Friedrichem von Gralathem (który pamiętał jeszcze dobrze czasy Rzeczpospolitej – w imieniu miasta rezydował w Warszawie przy dworze ostatniego władcy), oraz mianowanym przez pruskiego monarchę prezydentem miasta i zarazem dyrektorem policji, Johannem Baxem. Dżentelmeni trzykrotnie uderzyli w mur szubienicy oskardem, po czym robotnicy rozpoczęli rozbiórkę całej konstrukcji. Niestety nie wiemy, czy towarzyszył im lęk, tak jak ich poprzednikom – możemy się jedynie domyślić, że zgodnie z tradycją dostali puchar wina lub kufel piwa.
Szafot zniknął, ale jeszcze przez kilkanaście lat w tym samym miejscu wykonywano wyroki śmierci – ostatni w 1838 r. , kiedy to nieszczęśnika ścięto. Jednak swoisty gdański epilog miał nastąpić dopiero ponad sto lat później – i to na innym pobliskim wzniesieniu.
Chociaż z gdańskiej szubienicy do dzisiaj pozostała jedynie nazwa wzniesienia, wciąż warto wybrać się tam na spacer. Na zboczu Szubienicznego Wzgórza zachował się stary, przedwojenny cmentarz krematoryjny, a stara kaplica po wojnie stała się cerkwią św. Mikołaja. Na złowrogim szczycie dzisiaj znajduje się jeden z wielu punktów widokowych, z którego rozciąga się interesujący widok na Wrzeszcz. Miejsce zmieniło się nie do poznania – wokół wzniesienia wyrosły setki budynków i drzew – jednak wciąż zachowało specyficzną, widmową atmosferę.
EPILOG – OSTATNIA PUBLICZNA EGZEKUCJA NA BISKUPIEJ GÓRCE
Wyjątkowy epilog historia gdańskiej szubienicy miała po II wojnie światowej. 4 lipca 1946 r. tysiące ludzi (niektóre źródła podają nawet liczbę 200 tys. ), w tym kobiety i dzieci, było świadkami powieszenia 11 zbrodniarzy (w tym sześciu nadzorczyń) z obozu koncentracyjnego w Stutthofowie. Władze miejskie zachęcały mieszkańców do udziału w egzekucji; wokół terenu, gdzie postawiono drewniane szubienice, sprzedawano lody, piwo i oranżadę.
Wyrok wykonano pomiędzy dzisiejszymi ulicami Pohulanka i Kolonia Studentów. Więźniowie przyjechali na miejsce ciężarówkami z aresztu na Kurkowej. W stronę więźniów leciały kamienie; musieli interweniować obecni na miejscu żołnierze.
W rolę katów wcielili się byli więźniowie obozu – to oni, ubrani w obozowe pasiaki, założyli wisielcze pętle na szyje swoich niedawnych gnębicieli, którym towarzyszyły śmiech i wyzwiska. Wyrok został wykonany, kiedy ciężarówki odjeżdżały spod szubienic, zostawiając za sobą wierzgających wisielców – sposób wykonania kary sprawił, że był to proces bolesny i długotrwały.
Żywe emocje, związane ze stratą bliskich, traumą wojny i okrucieństwem załogi obozu wzięły górę nad tłumem – tłum zbezcześcił zwłoki wisielców. Zabierano fragmenty odzieży i sznurów, i dopiero po dłuższej chwili tłum został powstrzymany przez milicjantów. Ciała trafiły do Akademii Medycznej, gdzie miały służyć przyszłym lekarzom w nauce anatomii.
Wykonanie wyroku gdańskiego Specjalnego Sądu Karnego odbiło się szerokim echem. W powojennej wykonano jedynie trzy publiczne egzekucje na niemieckich zbrodniach wojennych – na Majdanku, w Poznaniu i właśnie w Gdańsku, po czym ich zaniechano – impulsem była brutalność egzekucji i sceny towarzyszące całemu wydarzeniu.
Co jest uderzające? Podobieństwa łączące egzekucję z lipca 1946 r. z tymi, które były wykonywane przed wiekami. Skazańcom towarzyszył tłum mieszkańców, a egzekucja stała się czymś w rodzaju publicznego święta. Chciano zachować fragmenty odzieży, ciał i powrozów wisielców, jak gdyby przypisując im magiczną moc. Nawet ciała, tak jak przed wiekami, trafiły do gdańskich anatomów.
Jednak w tym wypadku szafot nie był już miejscem nieczystym – był miejscem zemsty.
Jeżeli spodobał Ci się artykuł, polub nasz fanpage na Facebooku i pomóż nam w ten sposób rozwinąć skrzydła – Gedanarium.
WYKORZYSTANE ŹRÓDŁA
E. Kizik: Uroczystości przy remontach szubienicy i pręgierzy w Gdańsku od drugiej połowy XVI do początku XIX wieku. Przyczynek do dziejów ceremonii publicznych w okresie nowożytnym
M. Bogucka: Życie codzienne w Gdańsku
D. Kaczor: Przedstawienia egzekucji i miejsc wymierzania sprawiedliwości w Gdańsku w XVII wieku. Przyczynek do ikonografii prawnej miasta wczesnej epoki nowożytnej
E. Kowalska: Nie dotykaj kata…
The travels of Peter Mundy in Europe and Asia, 1608-1667, t. IV
A particular description of the city of Dantzick: its fortifications, extent, trade, granaries, streets, publick and private buildings, river, harbour, government, punishments, forces, religion and churches, with many other remarkable curiosities. By an English merchant, lately resident there
J. F. Harrington: Opowieść kata. Z pamiętnika mistrza Frantza Schmidta z Norymbergi
A. Masłowski: Zwiedzanie Gdańska: Góra Szubieniczna oraz hasła szubienica, Jeruzalem na stronie Akademii Rzygaczy
M. Orski: Ostatnia publiczna egzekucja w Gdańsku. Akt sprawiedliwości czy zemsty?
Encyklopedia Gdańska: hasła kat, szubienica
J. Shuler: The Thirteenth Turn: A History of the Noose
Plany Gdańska ze zbiorów cyfrowych Biblioteki Narodowej
Fragment widoku Gdańska od zachodu – wikimedia commons
Przekrój nr. 66 (14 lipca 1946) – www.przekroj.pl
Pieter Breugel: Triumf śmierci – wikimedia commons
Fragment widoku Gdańska od zachodu – wikimedia commons
Marek
Orski
Ostatnia
publiczna egzekucja w Gdańsku
Akt
sprawiedliwości czy zemsty?
Bardzo
rzadko wymiar sprawiedliwości cywilizowanego świata zasądzał
publiczne wykonanie kary śmierci. Decydowały o tym względy natury
politycznej, historycznej (np. rewolucja francuska i październikowa),
religijnej (palenie na stosie heretyków lub czarownic, wyroki
śmierci zasądzane na podstawie prawa koranicznego, sądownictwo
islamskie działające w oparciu o zasady szarijatu itp.) lub
ukaranie winnych popełnienia szczególnie odrażających zbrodni
(jak np. egzekucje publiczne do niedawna wykonywane w Czeczeni).
Rzadko też, z wyjątkiem nielicznych egzekucji zbrodniarzy
hitlerowskich, dochodziło do wykonywania kary śmierci w obecności
tłumów ludzi poza budynkiem więzienia, np. na publicznym placu.
Decyzji
takiej nie podjęto nawet wobec osób skazanych na karę śmierci w
procesie przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym (International
Mili-tary Tribunal) w Norymberdze należących do ścisłego
kierownictwa politycznego Trzeciej Rzeszy, także w innych procesach
przed Trybunałami Narodowymi. Do wyjątków należało publiczne
powieszenie 21 lipca 1946 r. Arthura Greisera, prezydenta Senatu
Wolnego Miasta Gdańska w latach 1934-1939 i namiestnika Rzeszy w
Kraju Warty (Reichsgau Wartheland) skazanego na karę śmierci przez
Najwyższy Trybunał Narodowy oraz wykonanie publicznej egzekucji na
winnych zbrodni popełnionych na terenie obozu koncentracyjnego
Lublin (Majdanek) skazanych na karę śmierci na mocy wyroku sądu
orzeczonego 3 grudnia 1945 r. .
Jedna
z takich publicznych egzekucji odbyła się także w Gdańsku,
pewnego lipcowego popołudnia 1946 r. Skazanymi byli członkowie
załogi obozu koncentracyjnego Stutthof oraz więźniowie tego obozu
należący do tzw. więźniarskiego aparatu nadzoru będącego na
usługach funkcjonariuszy obozowych. Decyzję o publicznym wykonaniu
kary śmierci wydała, według informacji przekazanej przez Polską
Agencję Prasową na dwa dni przed terminem egzekucji, prokuratura 2
Specjalnego Sądu Karnego w Gdańsku na
zarządzenie Ministerstwa Sprawiedliwości. Organizację egzekucji
zlecono kierownictwu Więzienia w Gdańsku mieszczącego się przy
obecnej ulicy Kurkowej 12 (niem. Schiesstange), w którym skazani
przebywali do wykonania wyroku. Czy był to tylko akt
sprawiedliwości, a może jawny proces i egzekucja na publicznym
placu miejskim były odbierane także jako odwet, zemstę na
zbrodniarzach wojennych. Jak wytłumaczyć fakt, że w kilka miesięcy
po tej egzekucji zaprzestano publicznego wykonywania kary śmierci?
Proces
15 osób oskarżonych o zbrodnie popełnione w obozie koncentracyjnym
Stutthof był drugim z kolei procesem zorganizowanym w powojennym
Gdańsku. Pierwszym z nich był wzbudzający do dzisiaj wiele
kontrowersji proces biskupa gdańskiego Karola Marii Spletta
skazanego na 8 lat
więzienia, którego uznano winnym współpracy z władzami
hitlerowskimi, a ówczesna prasa gdańska w jego osobie skarżyła
cały kler niemiecki uznając, że był on „najwierniejszym sługą
i wyznawcą Hitlera”. Jednak dopiero pierwszy grupowy proces
stutthowski, jeden z pierwszych procesów zbrodniarzy hitlerowskich
zorganizowanych w Polsce, który zakończył się skazaniem na karę
śmierci 11 osób, posiadał znacznie większy ciężar gatunkowy. Po
raz pierwszy na ławie oskarżonych zasiedli ci, którzy uosabiali
zbrodniczość systemu hitlerowskiego realizowanego w bezwzględny
sposób na terenie Pomorza Gdańskiego i samego Gdańska. Skazanie
ich na karę śmierci uznano powszechnie za dokonanie się
sprawiedliwości w kategoriach wyrównywania krzywd i porachunków z
hitlerowskimi Niemcami. W tym samym czasie toczyły się rozprawy w
Norymberdze, a w Poznaniu Arthura Greisera. Rozpoczynał się
zapowiedziany kilka lat wcześniej przez przedstawicieli Wielkich
Mocarstw proces osądzenia i ukarania winnych zbrodni wojennych.
Rozprawa
tocząca się przed specjalnie powołanym do tego trybunałem,
Specjalnym Sądem Karnym (SSK), utworzonym na podstawie dekretu
P.K.W.N. z 12 września 1944 r., wywołała duże zainteresowanie w
regionie pomorskim i całym kraju. Przygotowania do jej
zorganizowania rozpoczęły się wkrótce po zakończeniu wojny.
Pierwsze przesłuchania osób podejrzanych przeprowadzili oficerowie
śledczy Wojewódzkich i Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa
Publicznego, względnie Milicji Obywatelskiej na podstawie których
wystawiano tzw. postanowienie o pociągnięciu do odpowiedzialności
karnej, a następnie postanowienie o zamknięciu śledztwa i
skierowania sprawy do dyspozycji prokuratora. Protokoły spisane
przez nich różniły się nieraz krańcowo od zeznań złożonych
wobec sę-dziów śledczych w Sądach Okręgowych oraz składanych
przez oskarżonych w trakcie procesu. Oskarżeni nie przyznawali się,
wbrew jednoznacznym oświadczeniom naocznych świadków, do
popełnienia zbrodni na więźniach tłumacząc to wymuszeniem przez
oficerów śledczych fałszywych zeznań.
Oto
wyjątek z protokołu przesłuchania podejrzanego Jana Breita z 14
września 1945 r. przez Sędziego Okręgowego Śledczego w
Bydgoszczy:
Zeznania
swoje złożone w Urzędzie Bezpieczeństwa w Bydgoszczy całkowicie
odwołuję, każdy na moim miejscu by się przyznał do tego. Byłem
bity nie tylko ręcznie, ale i pałkami, kazano mi zdjąć buty, bito
mnie pod stopami, trzydzieści dwie godziny siedziałem w karcu nago
i o głodzie.
Czy
faktycznie tak było, trudno ustalić. Zeznania naocznych świadków
nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do ich zbrodniczej
działalności w obozie nie dając żadnych podstaw do złagodzenia
wyroku. Był to tylko pozorny sposób ratowania własnej skóry w
obliczu przygniatających dowodów. Przyznanie się do winy nie
działało jednak na korzyść osób oskarżonych o najcięższe
przestępstwa, zbrodnie ludobójstwa. Zarówno dekret z 31 sierpnia o
ściganiu zbrodni hitlerowskich jak i o ustanowieniu sądów
specjalnych z września 1944 r. nie pozwalały na zastosowanie
żadnych okoliczności łagodzących przy orzekaniu winy jak przy
innych sprawach karnych. Wyroki były ostateczne i nie podlegały
zaskarżeniu do wyższej instancji.
W
dniach od 4 do 24 września 1945 r. odbyła się pierwsza jawna
rozprawa przed Specjalnym Sądem Karnym w Gdańsku przeciwko Janowi
Preissowi objęta dekretem P.K.W.N. z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze
kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i
znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz zdrajców
Narodu Polskiego. Z powodu nie stawienia się świadka oskarżenia
rozprawę odroczono nie wydając żadnego orzeczenia. Jan Preiss
podobnie jak Jan Breit zasiedli na ławie oskarżonych w pierwszym
grupowym procesie zbrodniarzy obozu Stutthof w 1946 r. Wymiar
Sprawiedliwości wydał w ich przypadku werdykty skrajnie różne,
pierwszego uniewinniając, a drugiego z nich skazując na karę
śmierci.
Akt
oskarżenia wobec winnych popełnienia zbrodni w obozie Stutthof
został sporządzony głównie w oparciu o zeznania świadków. Cenny
materiał dowodowy na etapie wstępnego śledztwa dostarczył sądowi
sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Gdańsku Antoni Zachariasiewicz.
Nie było tego zbyt dużo. Antoni Zachariasiewicz swoją
pracę rozpoczął dopiero pod koniec sierpnia 1945 r. na wniosek
ówczesnej Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce
(GKBZNwP). Na tej podstawie Sąd Okręgowy w Gdańsku zalecił
zaprowadzenie kartoteki i wniesienie do niej na podstawie
zebranych materiałów, imion, nazwisk i adresów: 1) osób
uwięzionych według narodowości i 2) tych wszystkich, którzy
dopuszczali się okrucieństw nad uwięzionymi.
Większość
dokumentacji obozowej została przez Niemców spalona, bądź
wywieziona wiosną 1945 r. do Niemiec, częściowo odzyskana przez
aliantów i zdeponowana w ich archiwach wojskowych (zwłaszcza
Berlin-Document-Center, Państwowe Archiwum im. Rewolucji
Październikowej w Moskwie). Część dokumentacji, nie wiadomo
jednak jak duża, została odnaleziona na terenie obozu przez
oddziały 48. Armii 3. Frontu Białoruskiego, które w dniu 9 maja
1945 r. wkroczyły na teren obozu po zakończeniu walk z niedobitkami
oddziałów niemieckich na Mierzei Wiślanej. W spisanym 12 maja 1945
r. akcie oględzin obozu stwierdzono, że Prawie
wszystkie dokumenty z pomieszczeń służbowych obozu zostały
wywiezione przez Niemców, a wśród pozostałych dokumentów
znaleziono: 1) teczkę z codziennymi raportami o stanie i ruchu
więźniów; 2) arkusz stanowią-cy odpis doniesienia skierowanego do
komendanta obozu Sturmbannführera Hoppe i 3) kilkaset kart
rejestracyjnych więźniów.
Należy
jednak wątpić w prawdziwość tego oświadczenia z dwóch
oczywistych powodów. Po pierwsze wiele przesłanek wskazuje na to,
że w obecnych archiwach postalinowskich znajdują się materiały
dokumentujące zbrodnie niemieckie popełnione w hitlerowskich
obozach koncentracyjnych, a po drugie po opuszczeniu obozu przez
Rosjan dokładne oględziny całego terenu przeprowadzone przez
polskich śledczych Sądu Okręgowego w Gdańsku ujawniły dodatkowe
dokumenty, m.in. zbiór zarządzeń z lat 1942-1944 Wydziału
Zatrudnienia Więźniów skierowanych do blokowych oraz książki
zmian personalnych na blokach, co świadczy o pobieżnym
spenetrowaniu obozu przez komisje radzieckie.
Materiały
zebrane przez sędziego Zachariasiewicza stanowiły dodatkowy
materiał dowodowy do wysunięcia oskarżenia wobec byłej załogi
obozu KL Stutthof oraz części byłych więźniów funkcyjnych. W
trakcie prowadzenia dochodzenia zebrano kilkadziesiąt relacji od
byłych więźniów i członków załogi obozu. Większość
materiałów dotyczyła systemu eksterminacji w obozie, śmiertelności
oraz struktury władz organizacyjnych obozu, co miało duże
znaczenie przy określeniu stopnia odpowiedzialności
poszczególnych osób za zbrodnie popełnione na więźniach.
Sam
proces 1946 r. nie stanowił dotychczas przedmiotu badań ze strony
historyków pomimo, że jego akta były wielokrotnie wykorzystywane
jako źródło historyczne z uwagi na zawarte w nich zeznania
oskarżonych oraz świadków oskarżenia i obrony. O przeprowadzeniu
publicznej egzekucji w zasadzie nie wspominano, traktując wyrok i
wykonanie kary śmierci jako fakt oczywisty. Dopiero nie-dawno sprawa
egzekucji publicznej, w większym stopniu nawet niż samego procesu,
znalazła się w centrum zainteresowania mediów prowokując z kolei
do zajęcia się nią zawodowych historyków w celu wyjaśnienia
wielu „białych plam” związanych z egzekucją i przebiegiem
procesu. Niewątpliwie zainteresowanie tą problematyką wynika z
faktu nieskrępowanego badania historii stosunków polsko-niemieckich
na terenie Gdańska w następstwie przełomowych zmian politycznych z
końca lat osiemdziesiątych, o czym świadczy m.in. otwarcie w
sierpniu br. Cmentarza Żołnierzy Niemieckich z II wojny światowej
na Cmentarzu Garnizonowym przy Bramie Oliwskiej (relacja na ten temat
ukazała się w nr 18 30
Dni).
Wcześniej było to niemożliwe z powodów czysto politycznych,
podziału Niemiec na dwa różne ustrojowo państwa i braku istnienia
form demokratycznych w państwach-satelitach ZSRR uniemożliwiających
podejmowanie trudnych i „niewygodnych” dla ówczesnych decydentów
tematów z najnowszej historii obu państw.
Całość
dokumentacji dotycząca procesu z 1946 r. jest przechowywana w
archiwum Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi
Polskiemu-Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie pod sygnaturą
SSK 417 do 423. Poza stenogramem procesu Komisja dysponuje obszernym
materiałem dowodowym sędzie-go Zachariasiewicza zebranym w
oddzielnym tomie oraz materiałami ze śledztwa z 1945 r. Zostały
one dołączone do akt procesowych jak również zabezpieczone
dokumenty z obozu Stutthof, których oryginały znajdują się
obecnie w archiwum Państwowego Muzeum Stutthof w Sztutowie.
Niezwykle
interesujący dokument związany z wykonaniem egzekucji przechowywany
jest w archiwum Zakładu Anatomii i Neurobiologii Katedry Anatomii
Akademii Medycznej w Gdańsku. Jest to dokumentacja dotycząca
przekazy-wania w latach 1946-1953 zwłok do celów dydaktycznych. Jak
wynika z pisma Dyrektora Akademii Medycznej dr n. przyr. Sławomira
Bautembacha do Komisji Ścigania w Gdańsku z 22
stycznia 1998 r., w latach 1946-1953, a także później, z różnych
miejsc na terenie województwa gdańskiego Akademia Medyczna
otrzymywała zwłoki dla potrzeb anatomii studentów Wydziału
Lekarskiego. Najczęściej były to szpitale rejonowe, domy opieki,
obozy przesiedleńcze, więzienia, m.in. z obozów w Potulicach i
„Narwiku”, więzienia Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku,
miejskich szpitali w Gdańsku, Gdyni, Malborku, Słupsku, Tczewie,
Centralnego Więzienia w Sztumie i Więzienia Karno-Śledczego w
Gdańsku. Do znacznej części przekazanych do Zakładu zwłok
ówczesne władze nie dostarczyły żadnych informacji (brak nawet
nazwiska jak i «wieku», a obecna jest tylko adnotacja «nazwisko
nieznane». Pod datą 4 lipca
figuruje grupa 11 osób powieszonych podczas publicznej egzekucji bez
podania żadnych adnotacji personalnych z wyjątkiem wskazania
miejsca wykonania wyroku śmierci przez powieszenie na wzgórzu
Stolzenberg (obecnie dzielnica gdańska Chełm).
I
być może o tej egzekucji nie wiedzielibyśmy nic więcej ponad to,
co napisano o niej, bardzo zresztą oszczędnie, w prasie lokalnej i
centralnej. Pozostali wszak świadkowie, których odczucia z tamtego
upalnego wieczoru lipcowego do pewnego stopnia zatarł czas, chociaż
wszyscy z nich, do których udało nam się dotrzeć, nigdy nie
zapomną jej szczególnego charakteru. Koronnym świadkiem tego
„ponurego widowiska”, jak ją określił dyżurny dziennikarz
„Dziennika Bałtyckiego” w relacji z wykonania wyroku, mógłby
być człowiek, którego udział w egzekucji był czysto służbowy.
Potrafił on odrzucić emocje i chłodnym okiem spojrzeć na sam
proces, oskarżonych i wykonanie sądowego wyroku. A.D. (imię i
nazwisko zastrzeżone) w marcu 1946 r. objął funkcję zastępcy
naczelnika więzienia przy ulicy Kurkowej (stanowisko naczelnika
zajmował Jan Wójcik). Ponadto wchodził w skład polskich załóg
eskortujących przestępców wojennych przekazanych władzom polskim,
m.in. odbierał od władz amerykańskich w Berlinie Alberta Forstera,
którego konwojował do Warszawy, a następnie do Gdańska. Z racji
swojej funkcji stykał się wielokrotnie z osobami osadzonymi w
więzieniu i towarzyszył im aż do końca, do wykonania na nich
wyroku śmierci. Jego obszerna relacja złożona autorowi stanowi
podstawowe źródło do odtworzenia publicznej egzekucji w Gdańsku w
1946 r. i ostatnich tygodni życia skazanych na śmierć 11
zbrodniarzy obozu Stutthof.
Dobór
ławy oskarżonych w tym procesie stanowił do pewnego stopnia dzieło
przypadku. Wszyscy oskarżeni zostali ujęci na terenie Polski, kilka
miesięcy po wyzwoleniu Pomorza Gdańskiego przez Armię
Czerwoną. Z różnych obozów jenieckich dla Niemców, w których
przebywali, skierowano ich na podstawie nakazu prokuratorskiego SSK
do więzienia w Gdańsku. Aktem oskarżenia Specjalnego Sądu Karnego
w Gdańsku (15 października 1945 r.) objęto początkowo 13 osób:
esesmana Johna Paulsa, nadzorczynie: Wandę Klaff, Gerde Steinhoff,
Elisabeth Becker, Ewę Paradies, Jenny Barkmann oraz więźniów
funkcyjnych: Józefa Reitera, Wacława Kozłowskiego, Kazimierza
Kowalskiego, Mariana Ziełkowskiego, Aleksego Duzdala, Franciszka
Szopińskiego i Tadeusza Kopczyńskiego.
W
dniu 25 sierpnia 1945 r. w więzieniu karno-śledczym w Gdańsku
zmarł na osłabienie serca jeden z oskarżonych, Marian Ziełkowski.
O jego śmierci naczelnik więzienia zawiadomił prokuraturę Sądu
Okręgowego w Gdańsku dopiero 20 kwietnia 1946 r., na kilka dni
przed rozpoczęciem procesu. Wcześniej, 15 kwietnia 1946 r.,
prokurator SSK w Gdańsku skierował dodatkowy akt oskarżenia
przeciwko Ernie Beilhardt, nadzorczyni w KL Stutthof. Poza 13
oskarżonymi sąd rozpatrzył także sprawę dwóch innych osób,
sądzonego wcześniej przez SSK, Jana Preissa oraz Jana Breita
postawionego w stan oskarżenia przez prokuraturę Sądu Okręgowego
w Bydgoszczy, którego sprawę przekazano do rozpoznania przez
Specjalny Sąd Karny w Gdańsku.
Jako
więźniów śledczych osadzono ich w Więzieniu Karno-Śledczym przy
ulicy Kurkowej na terenie tzw. „szóstki”, oddziału szóstego
obecnego pawilonu wschodniego, znanego bardziej jako oddział
polityczny gdańskiego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego, w którym osadzano więźniów politycznych. Nadzór nad
nimi pełnili funkcjonariusze więzienni rekrutujący się z byłych
więźniów więzień i obozów koncentracyjnych, robotników
przymusowych, żołnierzy Wojska Polskiego, co przy braku zawodowej
kadry służby więziennej było w tym czasie zjawiskiem powszechnym.
Wszystkim
oskarżonym postawiono na mocy dekretu P.K.W.N. z dnia 31 sierpnia
1944 r. o ściganiu zbrodni hitlerowskich generalnie zarzut znęcania
się nad osadzonymi w obozie osobami i dokonywania zabójstw tych
osób. Zarówno śledztwo jak i proces sądowy wykazały zasadność
aktu oskarżenia w stosunku do 11 oskarżonych skazując ich
prawomocnym wyrokiem Specjalnego Sądu Karne-go w Gdańsku z dnia 31
maja 1946 r. na karę śmierci, dwie osoby zostały uniewinnione, a
wobec kolejnych dwóch osób orzeczono kary więzienia od 3 do 5 lat.
Rozprawie przewodniczył prezes SSK w Gdańsku dr Józef Tarczewski w
asyście dwóch ławników: red. Józefa Iżyckiego i prof. dr
Tadeusza Tylewskiego. Oskarżycielami byli specjalnie oddelegowany z
Warszawy kierownik Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa
Sprawiedliwości A.Dąb i prokurator SSK w Gdańsku – Stanisław
Stachurski.
Rozprawa
była jawna, ale ze względu na duże zainteresowanie procesem w
całym kraju na salę rozpraw wpuszczano jedynie na podstawie biletów
wstępu. Ich wydawanie po pisemnym zgłoszeniu rozpoczęto 18 i 19
kwietnia i kolejno przez dwa dni przed rozpoczęciem procesu. Łącznie
wydano 279 kart wstępu akredytowanym dziennikarzom („Dziennik
Bałtycki”, „Polska Zachodnia”, „Robotnik”, „Kurier
Polski”, „Przekrój”, Polska Agencja Prasowa, Polskie Radio), a
także środowiskom byłych więźniów, instytucjom państwowym,
wojskowym, regionalnym itp. Pomimo tego frekwencja, szczególnie na
samym początku rozprawy, nie była wysoka. W relacji prasowej
„Dziennika Bałtyckiego” z 27 kwietnia zwraca się uwagę, że
sala sądowa na tym,
jednym z najbardziej sensacyjnych procesów w Polsce po wojnie, jest
wypełniona tylko do połowy. A szkoda. Trzeba by było, by jak
największa ilość ludzi przysłuchiwała się procesowi (...)
Rozprawa potrwa czas dłuższy. W tym stanie rzeczy byłyby zupełnie
do pomyślenia zbiorowe wyprawy poszczególnych organizacji
instytucji na bardziej interesujące fragmenty przewodu sądowego.
Temperatura
procesu wzrastała z dnia na dzień. Po zeznaniach oskarżonych
rozpoczęło się postępowanie dowodowe, konfrontacja zeznań
oskarżonych i świadków wzbudzająca wiele emocji po obydwóch
stronach ławy sądowej. Ustalona na początku lista 42 świadków
oskarżenia stale się powiększała na skutek zgłaszania się
kolejnych osób pragnących złożyć zeznania w procesie. Do
najbardziej interesujących należały zeznania generalnego świadka
oskarżenia, Alda Coradello, przed wojną włoskiego urzędnika
Ministerstwa Spraw Zagranicznych, od 1943 r. konsula generalnego, a
od czerwca 1944 r. więźnia KL Stutthof. W loży prasowej poza
dziennikarzami polskimi (dokładny serwis prasowy na temat procesu
drukowały jedynie pisma regionalne, przede wszystkim „Dziennik
Bałtycki”, a także „Zrzesz Kaszëbskó”, pozostałe pisma z
wyjątkiem „Przekroju” zamieściły jedynie krótkie wzmianki)
zauważono jedynie korespondenta radzieckiego przysłuchującego się
rozprawie przez pierwsze dni i dziennikarkę duńską, która 4 ma-ja
przybyła do Gdańska. W porównaniu do odbywającego się w tym
samym czasie procesu w Norymberdze sąd nad grupą 15 zbrodniarzy z
obozu Stutthof nie należących do ścisłego
kierownictwa obozu nie stanowił dla zagranicznej prasy
wystarczającego magnesu.
O
dużym zainteresowaniu procesem ze strony społeczeństwa Wybrzeża
świadczy fakt, że po sześciu dniach trwania przewodu sądowego, z
inicjatywy Polskiego Związku Zachodniego Obwodu Gdyńskiego odbyła
się w niedzielę 5 maja pielgrzymka do byłego obozu w Sztutowie.
Pielgrzymka stanowiła jeden z elementów obchodów dorocznego
Tygodnia Ziem Odzyskanych. Jak podawał Józef Sarota w relacji z tej
wyprawy pod prowokującym tytułem Zwiedzamy
Stutthof!,
zainteresowanie wyjazdem było ogromne. Na miejsce zbiórki przy
ulicy Świętojańskiej w Gdyni przyszło około 1500 osób.
Przygotowano dla nich 32 samochody – ciężarowe i osobowe, które
okrężną trasą przez przeprawę na Wiśle w Tczewie (na skutek
zniszczenia przez Niemców przepraw promowych w Sobieszewie i
Świbnie) dowiozły ich do Sztutowa. W tym samym czasie spod prasy
Państwowego Instytutu Wydawniczego wyszły wspomnienia byłego
więźnia obozu Stutthof, Krzysztofa Dunina-Wąsowicza, pierwsza
pozycja wydawnicza na temat obozu.
Rozprawa
trwała od 25 kwietnia do 9 maja, a następnie po przerwie
spowodowanej nagłą chorobą Przewodniczącego Sądu została
wznowiona w dniu 21 maja. Na wniosek sądu 28 maja dokonana została
na miejscu byłego obozu wizja lokalna z udziałem oskarżonych.
Przez ostatnie dwa dni na sali sądowej zainstalowano mikrofony
polskiego radia, które nadawało bezpośrednie relacje z ostatniej
fazy rozprawy. W swoim końcowym wniosku prokurator Stachurski
domagał się dla wszystkich oskarżonych, z wyjątkiem Aleksego
Duzdala, kary śmierci (posiłkowy prokurator A.Dąb wnosił o karę
śmierci dla wszystkich oskarżonych). Rola adwokatów-obrońców w
tym procesie nie była łatwa. W swoim ostatnim słowie zwracali
uwagę na specyficzne warunki panujące w obozie zgłaszając wnioski
o sprawiedliwy lub łagodny wyrok, a jedynie w przypadku Duzdala o
uniewinnienie.
Prasa
gdańska, która nie szczędziła podczas całej rozprawy oskarżonym
ta-kich określeń jak: kreatury, megery, zbiry itp. całkowicie
usprawiedliwionych zebranym materiałem dowodowym, była zaskoczona
wyglądem i postawą oskarżonych: Jesteśmy
poniekąd zaskoczeni ich wyglądem i zachowaniem się. Oto siedzi
przed nami 15-cie kreatur, które podeptały w sobie całkowicie
człowieczeństwo. Każdy z nich ma przecież na sumieniu nie jedno
ludzkie istnienie, a niektórzy setki istnień. Dlatego
spodziewaliśmy się, że ujrzymy zgnębione twarze zbrodniarzy,
przejęte mimo wszystko powagą sprawy i grożącą im karą.
Tymczasem widzimy dobrze wyglądających, ubranych z dużą dozą
staranności, pewnych siebie ludzi. Większość z nich czuje się
tak, jak gdyby na sali sądowej znaleźli się tylko przypadkowo,
przez jakieś nieporozumienie, i jakby sprawa ich uniewinnienia była
jedynie kwestią wyjaśnienia omyłki, jaka w danym wypadku zaszła.
Opinię
tę podzielił A.D., stwierdzając, że wszyscy oskarżeni do
ostatniego dnia procesu byli zatrudnieni w zakładach więziennych,
mężczyźni w zakładach krawiecko-szewskich, a kobiety w pralni i
szwalni. Pracę tę jako więźniowie śledczy mogli podejmować
jedynie ochotniczo. Każda przerwa w procesie była również
wykorzystywana do skierowania do pracy. Ich zachowanie określił
jako wzorowe
zarówno
w miejscu zatrudnienia jak i na terenie więzienia. Nie izolowano ich
od siebie, przebywali w celach wieloosobowych, a ponadto podczas
pracy stykali się nie tylko z personelem więziennym, ale i osobami
cywilnymi z zewnątrz, które występowały wobec nich jako klienci
warsztatów więziennych. Mówiąc o kobietach, nadzorczyniach z
obozu, A.D. używa określeń miłe,
usłużne, uśmiechnięte.
Nikt z nich nie spodziewał się najwyższego wymiaru kary, nawet
służba więzienna była przekonana, ze są to osoby winne wykroczeń
o mniejszej szkodliwości.
W
miarę przebiegu procesu, rozpoczęcia postępowania dowodowego
postawa oskarżonych uległa zdecydowanej zmianie. Przed ogłoszeniem
wyroku w swoim „ostatnim słowie” cztery spośród sześciu
nadzorczyń płaczą
i odwołują się do łaski polskiego sądu,
a jedynie Jenny Barkmann, która podczas rozprawy zachowywała się
najbardziej wyzywająco, zachowała spokój. Erna Beilhardt skazana
na 5 lat więzienia wobec której zebrano najmniej obciążających
zeznań jeszcze raz powołała się na swoją niewinność.
Najbardziej jednak zaskoczył swoją postawą jeden z największych
oprawców obozu Wacław Kozłowski: Osk.
Wacław Kozłowski co do którego przewód sądowy zebrał
niezliczoną ilość szczególnie obciążających materiałów, a
wśród nich wiele wypadków śmierci, spowodowanych jego
bestialstwem, nie potrafił zachować do końca „godności”
zbrodniarza (...) słyszymy łkanie arcykata Wacława Kozłowskiego i
jego gorącą prośbę skierowaną do Sądu, aby okazał się w
stosunku do niego pobłażliwym.
Reporter
„Zrzesz Kaszëbskó” zarejestrował reakcję oskarżonych i sali
sądowej tuż po ogłoszeniu wyroku. Jest to właściwie jedyna
obiektywna relacja na ten temat nie pozbawiona ostrych
akcentów:
Skazani
przyjęli wyrok spokojnie, nie widać było w ich twarzach
przerażenia, jedynie na twarzy Breita malowała się rozpacz, okazał
jednak dużo silnej woli. Podszedł do Duzdala i Preissa, życząc im
szczęścia [w] życiu, smutno się po tym uśmiechając. Reszta
zachowała się biernie, jakby otępiała. Reakcja sali była wprost
żywiołowa. Podchodzono do ław, przy których siedzieli skazani,
aby im się lepiej przyjrzeć. Straż była zmuszona usuwać z sali
bardziej natrętnych i niepohamowanych w swej ciekawości.
Ogłoszenie
wyroku spotkało się z dużym zaskoczeniem ze strony oskarżonych, a
zwłaszcza kobiet. Także służba więzienna przyjęła ten werdykt
z dużym zaskoczeniem. Natychmiast wycofano je z zatrudnienia na
terenie więzienia, żeby uniemożliwić skazanym kontakty z innymi
więźniami i osobami cywilnymi i w ten sposób udaremnić
jakiekolwiek próby ucieczki lub samobójstwa.
Wyrok
ogłoszono podczas ostatniego posiedzenia Sądu w dniu 31 maja 1946
r. o godzinie 20.00. Co działo się dalej ze skazanymi wiemy jedynie
z informacji przedstawionych przez A.D., który miał bezpośredni
nadzór nad oskarżonymi. Prasa gdańska ponownie wróciła do tego
tematu dopiero miesiąc później, po wy-znaczeniu terminu wykonania
publicznej egzekucji na Stolzenbergu. Dwoje oskarżonych skazanych na
karę pozbawienia 3 i 5 lat wolności przewieziono do Więzienia w
Sztumie. Pozostali skazani do czasu wykonania wyroku przebywali w
Więzieniu przy ulicy Kurkowej.
Do
28 czerwca trwała pozorna tylko walka o ułaskawienie. Prawo łaski
zgodnie z obowiązującym ustawodawstwem przysługiwało Prezydentowi
Krajowej Rady Narodowej, Bolesławowi Bierutowi. Wszystkie wyroki
śmierci opiniował do ułaskawienia Specjalny Sąd Karny w Gdańsku
na posiedzeniu niejawnym w dniu 4 czerwca 1946 r. Po wysłuchaniu
wniosku prokuratora Stachurskiego Specjalny Sąd Karny w Gdańsku w
składzie: przewodniczący i dwaj ławnicy zaopiniował negatywnie
prośby o ułaskawienie 10 skazanych powołując się na szcze-ółowe
uzasadnienie wyroku. Jedyny wyjątek uczyniono wobec Elisabeth Becker
wnioskując o
zamianę orzeczonej kary śmierci na karę więzienia przez lat 15
(piętnaście), ze względu na to, że spośród wszystkich skazanych
na śmierć, ta skazana odznaczała się najmniejszą aktywnością i
byłoby wskazanym, aby nie poniosła tej samej kary jak inni skazani,
którzy swoim postępowaniem przyczynili się do zniszczenia tysięcy
więźniów Stutthofu.
Wszystkie
prośby o ułaskawienie zostały odrzucone przez Prezydenta Krajowej
Rady Narodowej RP w przesłanym w dniu 28 czerwca 1946 r. piśmie
Nadzoru Sądowego Ministerstwa Sprawiedliwości do Specjalnego Sądu
Karnego w Gdańsku. Decyzja ta, jak wspomina A.D., wywołała ogromny
szok wśród skazanych, tym bardziej, że dowiedzieli się o niej
wcześniej nieoficjalnie, od jednego z życzliwych wizytatorów z
zewnątrz. Skutkiem tego
odnotowano kilka udaremnionych prób samobójczych. W jednym
przypadku konieczna okazała się interwencja chirurga, kiedy jeden
ze skazanych podciął sobie gardło. Zgodnie ze zwyczajowym prawem
nie można było wykonać wyroku śmierci na osobie chorej lub
rannej. Odpowiedzialnym za przygotowanie skazanych do egzekucji był
osobiście A.D. Na kilka dni przed jej wykonaniem wszystkich
skazanych na karę śmierci prewencyjnie skuto kajdankami w celu
uniknięcia podobnych przypadków.
Przygotowanie
i wykonanie egzekucji Sąd zlecił kierownictwu Więzienia, w którym
przebywali skazani. Nie można jednak tego poprzeć żadną
dokumentacją z wyjątkiem relacji. Archiwum Więzienia
Karno-Śledczego nie dysponuje na ten temat żadnymi dokumentami. Nie
zawierają ich także akta procesu. Jako miejsce egzekucji wyznaczono
położony najbliżej budynku więzienia duży plac otoczony
wzgórzami, tzw. Wysoka Góra, zw. wówczas Stolzenberg. Obecnie
stanowi ona część dzielnicy Gdańska – Chełm. W miejscu nie
istniejącego dzisiaj placu biegnie trzypasmowa jezdnia ze
Śródmieścia w kierunku Chełmu i Orunii. Zadaniem Więzienia było
przygotowanie przede wszystkim sprzętu do wykonania egzekucji.
Konstrukcja szubieniczna składała się z pięciu drewnianych
elementów: z czterech skrajnych szubienic w kształcie litery „T”,
z których każda posiadała po dwa umocowane powrozy oraz jednej
środkowej z dwiema podpórkami i trzema powrozami, łącznie 11. Do
wykonania egzekucji wyznaczono byłych więźniów obozu Stutthof, 10
mężczyzn i jedną kobietę. Ich nazwiska są nam nieznane, chociaż
na zachowanych zdjęciach z wykonania wyroku śmierci niektóre
twarze można by łatwo zidentyfikować. Według relacji dziennikarza
„Przekroju” wszyscy zgłosili
się ochotniczo i mimo, że przysługiwało im prawo wystąpienia w
maskach, nie skorzystali z niego uważając, że przejścia w obozach
wystarczająco uzasadniają ich udział w egzekucji.
Największy
problem związany z przygotowaniem egzekucji dotyczył posługi
duchowej skazanych na karę śmierci w więzieniu i podczas
egzekucji. Obowiązek ten spoczął także na kierownictwu Więzienia,
a osobiście był za to odpowiedzialny A.D. Przyznał
on, że miał z tym największe trudności polegające na znalezieniu
do niej kapłanów: katolickiego i ewangelickiego. Znalezienie
księdza katolickiego nie nastręczało większych trudności,
przebywał on ze skazanymi w celach i podczas egzekucji. Problemem
było natomiast odszukanie pastora. Polski pastor odmówił
uzasadniając to tym, że nie jest w stanie wykonać tej posługi w
imię Boga, ponieważ czuje żal do tych osób i dlatego posługa
byłaby sztuczna. Dopiero
odszukany w Sopocie ukrywający się niemiecki pastor zgodził się
spełnić tę po-sługę. Dwa dni spędził ze skazanymi i przyjechał
na miejsce egzekucji w jednym z 11 samochodów ciężarowych
przewożących skazanych.
Termin
i miejsce egzekucji zostały dwa dni wcześniej oficjalnie
zakomunikowane przez Polską Agencję Prasową, a za nią przez prasę
codzienną („Dziennik Bałtycki”). Egzekucja odbyła się 4
lipca, w czwartek o godz. 17-ej na Stolzenbergu. Dwa dni później
informację tę powtórzono w czwartkowym wydaniu „Dziennika
Bałtyckiego”. Nad bezpieczeństwem wykonania wyroku i utrzyma-niem
kordonu oddzielającego skazanych od publiczności czuwali
funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i wojsko. Praktycznie każdy,
bez względu na wiek, mógł przyjść na egzekucję. Przyszli zatem
dorośli z dziećmi na rękach, małoletni dziewczęta i chłopcy
wraz z rodzicami, co widać na zachowanych fotografiach z egzekucji.
W celu dowiezienia tłumów ludzi na Stolzenberg zorganizowano
specjalny tabor samochodowy, wojskowe ciężarówki, własny
transport oddały do dyspozycji zakłady pracy.
Nie
wszyscy jednak zdołali znaleźć miejsce na górze, najbliżej
miejsca wykonania wyroku śmierci. Wielkie tłumy zajmowały teren
wo-kół niego od Szpitala Kolejowego przy ulicy Powstańców
Warszawskich po Stolzenberg. Wybór Wysokiej Góry nie był więc
przypadkowy. Z jednej strony bo-wiem otaczały ją wzgórza, a z
drugiej wydzielone miejsce leżące poniżej w okoli-cy Kościoła
pod wezwaniem Chrystusa Króla i sąsiednich ulic dawało doskonały
punkt obserwacyjny do tego, co działo się na samym szczycie. Ludzi
było tak dużo, że jak wspomina A. D., siły bezpieczeństwa z
trudem mogły sprostać napie-rającym tłumom. Według różnych
źródeł egzekucję oglądało od 20-50 do 250 tys. i więcej ludzi.
Ta ostatnia liczba została wymieniona przez A.D., który oparł ją
na własnych obserwacjach, raportach milicyjnych i prasowych. Jednak
żaden relacjonujący dziennikarz nie wymienił przybliżonej nawet
liczby widzów ograniczając się do takich stwierdzeń jak:
olbrzymie tłumy widzów, olbrzymia fala ludzi, olbrzymie tłumy
publiczności, olbrzymia masa ludzka. Egzekucji przyglądali się
dziennikarze „Dziennika Bałtyckiego”, „Przekroju”,
„Zrzesz Kaszëbskó”, „Zielonego Sztandaru”, „Głosu
Ostrowskiego” i kilku innych gazet polskich. Przyciągnęła ona
także dziennikarzy z pism zachodnich, m.in. z Danii i Szwecji oraz
rosyjskich (Wolność. Gazeta Armii Czerwonej).
Przebieg
egzekucji znany jest dzięki sprawozdaniom prasowym oraz relacjom
świadków. Jedni z nich uczestniczyli w niej wykonując swoje
służbowe obowiązki, jak np. prasa, funkcjonariusze więzienni,
eskorta, siły bezpieczeństwa, a wśród pozostałych dużo było
takich, którzy przyszli po to, żeby obejrzeć mimo wszystko
makabryczne widowisko wykonania wyroku śmierci na zbrodniarzach
obozowych. Władzom zależało bardzo na masowym udziale społecznym
podczas egzekucji. Dzięki skróceniu czasu pracy do dwunastej w
południe i zorganizowaniu transportu samochodowego udało się
ściągnąć ogromną rzeszę ludzi nie tylko z samego Gdańska, ale
także Tczewa, Gdyni, Wejherowa i innych miejscowości Pomorza.
Dokładnie
o godzinie piątej po południu na plac, gdzie ustawione były
szubienice, podjechało jedenaście dużych, szarych samochodów
ciężarowych. Prze-jazd z aresztu odbywał się wąską ulicą
Strzelecką, a nie Kurkową, która do 1947 r. była ulicą
publiczną, później wyłączona z ruchu i połączona z terenem
więzienia. Wybór najkrótszej trasy przejazdu na miejsce egzekucji
został podyktowany względami bezpieczeństwa skazanych, którym
mógł grozić lincz ze strony wzburzonych tłumów. Na każdym z
samochodów znajdował się jeden skazany skuty kajdankami, eskorta i
ex-więzień obozu koncentracyjnego spełniający rolę kata. Po
dotarciu do placu po lewej stronie ustawiły się samochody, na
których znajdowało się sześciu mężczyzn, po prawej strony
bliżej skarpy zatrzymały się samochody z pięcioma kobietami.
Wyrok śmierci w językach polskim i niemieckim został odczytany
przez prokuratora. Następnie na jego sygnał do skazanych pode-szli
duchowni: katolicki i ewangelicki zamieniając ze skazanymi ostatnie
słowo i udzielając błogosławieństwa. Świadkowie podają, że
skazani zachowywali się spokojnie, opuściła ich buta, byli
zrezygnowani i półprzytomni; sparaliżowani strachem nie zdawali
sobie sprawy z tego, co ma za chwilę nastąpić. Jedynie jedna z
kobiet zaczęła spazmatycznie
łkać i krzyczeć, a gdy założono jej stryczek na szyję,
krzyknęła: Heil Hitler („Przekrój”).
Ten sam okrzyk zapamiętało wielu świadków tej egzekucji.
Jedną
z osób znajdujących się najbliżej był A.D., który jednak
usłyszał zupełnie inny okrzyk, niż pozostali świadkowie: Jedna
z dozorczyń obozu (one wszystkie rozmawiały po polsku), tuż przed
egzekucją mając już sznur na szyji zdobyła się na okrzyk: Niech
żyje Polska”. Jak było
naprawdę nie wiadomo. Zarówno jedna jak i druga wersja są bliskie
prawdy, ale wątpliwe czy wszyscy obserwatorzy zdołali usłyszeć z
miejsca, w którym się znajdowali, słaby okrzyk skazanej. Relację
A.D. uznać można za bardzo obiektywną i prawdopodobną. Skazani
pod-czas ceremonii egzekucji znajdowali się pod bezpośrednim
nadzorem personelu Więzienia i każda reakcja z ich strony musiała
być zauważona.
Znajdujący
się na samochodach byli więźniowie obozu Stutthof ubrani byli w
pasiaki obozowe. Na znak dany przez prokuratora założyli
równocześnie na szyję skazanych stryczki. Następnie samochody
ruszyły z miejsca powodując zaciśnięcie się pętli. W tym także
przypadku sprawozdania prasowe rozmijają się z wersją
przedstawioną przez A.D. Według jego relacji jednemu z kierowców
nie udało się uruchomić samochodu, na którym znajdowała się
jedna ze skazanych kobiet. Znajdująca się tam ex-więźniarka
zepchnęła ją z platformy. Jak napisał sprawozdawca „Dziennika
Bałtyckiego” tłum zafalował, słychać było nienawistne i
rozpaczliwe kobiece głosy Za
mężów naszych, za dzieci!
Po
kilkunastu minutach do skazanych podjechały sanitarki. Lekarz
stwierdził zgon po czym zwłoki załadowano do samochodów i
przewieziono do Akademii Medycznej w Gdańsku. Decyzję o tym, co
zrobić ze zwłokami pozostawiono gestii kierownictwa więzienia. Ze
wszystkich hipotetycznych rozwiązań wykluczono pochowanie zwłok na
cmentarzu, co by pozostawiło ślady po egzekucji i stwarzałoby
groźbę zbezczeszczenia zwłok ze strony tłumów. Już bowiem
chwilę po zakończeniu egzekucji publiczność pozrywała wisielców
ze sznurów. Wybrano więc inny sposób, który umożliwił pozbycie
się ciał i zatarcie wszelkich śladów. Jeszcze przed egzekucją
nawiązano kontakt z Akademią Medyczną w Gdańsku, która zgodziła
się odebrać zwłoki dla potrzeb Zakładu Anatomii podstawiając
własny transport sanitarek. W dokumentacji Zakładu Anatomii i
Neurobiologii Katedry Anatomii Akademii Medycznej w Gdańsku z
naniesioną adnotacją „Więzień wyrok. Powieszenie g.
Stolzenberg” pod datą 4 lipca 1946 r. figuruje 11 anonimowych
zwłok osób nieznanego nazwiska, narodowości niemieckiej (sic!)
przekazanych z Więzienia w Gdańsku. Zostały one udostępnione
studentom Wy-działu Lekarskiego podczas zajęć z anatomii w
październiku 1946 r.
Przed
godziną 18.00 szubienice były już puste. Niemniej jeszcze przez
kilka godzin do miejsca egzekucji spieszyli spóźnieni ludzie. Nie
obyło się bez drobnych ekscesów. Na jednym ze zdjęć wykonanych
przez reportera „Przekroju” Dobrzykowskiego przedstawiona jest
scena aresztowania przez Milicję Obywatelską jednego młodego
Niemca który odgrażał się Polakom.
Kolejny
proces zbrodniarzy obozu Stutthof w 1947 r. nie zakończył się już,
podobnie jak ten z 1946 r., wykonaniem publicznej egzekucji, chociaż
sądzone były osoby ze ścisłego kierownictwa, które miały na
swoim sumieniu znacznie cięższe winy, bo organizatorów
zaplanowanej i sterowanej zbrodni ludobójstwa. Na karę śmierci
przez powieszenie w trzech grupowych procesach w okresie od
października do listopada 1947 r. skazano łącznie 12 osób, a
egzekucję wykonano na terenie Więzienia w Gdańsku. Ich zwłoki
zostały przekazane również do Akademii Medycznej, ale już nie
anonimowo, lecz z podaniem dokładnych danych personalnych.
Co
najmniej dwukrotnie wracano jeszcze do orzeczenia Sądu wydanego 31
maja 1946 r. W zachowanych aktach procesowych odnaleźć można
późniejszą korespondencję pochodzącą z końca lat
czterdziestych i pięćdziesiątych w sprawie rewizji wyroków
orzeczonych w maju 1946 r. Wszystkie wnioski zostały oddalone przez
Sąd Najwyższy. Klara Bamert, siostra skazanej na 5 lat więzienia
Erny Beilhardt złożyła prośbę o ułaskawienie do Prezydenta RP
uzasadniając ją tym, że [Erna Beilhardt] znalazła
się w «organizacji» w czasie wojny ze względu na własne
bezpieczeństwo, a do obozu trafiła na skutek odkomenderowania. Nie
biła, nie prześladowała, bo nie mogła”. Wskazując
na „Organizację”, miała ona na myśli prawdopodobnie NSDAP,
Narodowosocjalistyczną Partię Niemiec, którą na procesie
wielokrotnie utożsamiano z SS (początkowo osobista ochrona Hitlera,
reaktywowana w 1925 r. miała charakter wewnętrznej policji i
wywiadu politycznego NSDAP, w okresie wojny dominowała nad aparatem
administracyjnym tworząc najpotężniejszy czynnik
polityczno-policyjny w państwie) do której kobiety niemieckie nie
przyjmowano. Wniosek ten na skutek braku dowodów został oddalony.
W
1957 r. o rewizję wyroku wystąpiła rodzina Franciszka Szopińskiego
skazanego na karę śmierci domagając się rewizji nadzwyczajnej.
Decyzja Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego przesłana do
Ministerstwa Sprawiedliwości i Głównej Komisji Badania Zbrodni
Hitlerowskich w Polsce datowana 7 lipca 1958 r. była odmowna.
W uzasadnieniu podano, że po zapoznaniu się z aktami sprawy nie
znaleziono podstaw do wniesienia rewizji nadzwyczajnej.
Czy
zatem publiczna egzekucja osiągnęła swój cel, jakim było jawne
napiętnowanie zbrodniarzy, a może była nie tylko aktem
sprawiedliwości, ale i zemsty ofiar wobec oprawców? Zarówno w
publikacjach prasowych jak i współczesnych relacjach świadków
podkreśla się jedynie motyw dokonania się sprawiedliwości, a nie
odwetu. Trafnie to ujął A.D. w swoim komentarzu do procesu i
egzekucji: Pierwszy
proces zbrodniarzy z obozu Stutthof (...) organizacja i przebieg
publicznej egzekucji zbrodniarzy obserwowane pilnie przez zagraniczną
prasę i innych obserwatorów uwiarygodnił, że Polska jest krajem,
w którym stosuje się prawo, a nie odwet czy zemstę (...) chciano
zadmonstrować, że naród polski karze swoich zbrodniarzy wojennych
sprawiedliwie, po wyroku sądowym, z wszystkimi proce-durami,
publicznie, żeby naród polski widział, że przestępcy wojenni nie
uchodzą bezkarnie.
Cały akt oskarżenia został sporządzony na podstawie
wstrząsających, nie zawsze jednak w pełni wiarygodnych, według
naszej obecnej wiedzy, zeznań świadków-ofiar, chociaż oskarżeni
wyparli się w trakcie trwania procesu zarzutów znęcania się nad
więźniami i mordowania ich w wyrafinowany sposób. Dowody ich
zbrodni były jednak tak przekonywujące, że jeden z dziennikarzy
„Zielonego Sztandaru” stwierdził, że lista ta jest tak wielka,
że wyrok
śmierci, jaki bez wątpienia zapadnie na tych ludzi, wydaje się
zbyt mały, zbyt litościwy.
Przez
salę sądową przewinęło się kilkudziesięciu świadków
oskarżenia. Do skazania oskarżonych wystarczyłoby zapewne
kilkunastu świadków. Nie było więc tu żadnego błędu w sztuce,
obserwatorami procesu i egzekucji byli nie tylko dziennikarze polscy,
ale i zagraniczni. W jednej z relacji, która ukazała się w prasie
szwedzkiej ze zdjęciem z wykonania kary śmierci, jej autor zwrócił
uwagę na moralny aspekt publicznej egzekucji. Zdjęcie przedstawia
skazanych bezpośrednio przed egzekucją i tłumy ludzi skupionych w
pobliżu samochodów. Reporter szwedzki komentując je napisał, że
W Europie
Wschodniej często zdarzają się osądzenia przestępców wojennych.
Oto scena z egzekucji 24 lipca 1946 r. [sic!] 10 Niemców [sic!],
wśród których znajdowały się 4 kobiety, a także 1 polski
kolaborant [sic!], zostali powieszeni za swoje przestępstwa wojenne
w obozach koncentracyjnych w obecności olbrzymiej masy ludzkiej. J e
d e n o j c i e c p o d n i ó s ł s y n a, ż e b y m ó g ł l e p
i e j w i d z i e ć (podkr.
M.O.).
Komentarz
do tej relacji wydaje się niepotrzebny. Prawdopodobnie tak misternie
przygotowany scenariusz publicznej egzekucji wymknął się spod
kontroli. Reporter szwedzki popełnił kilka poważnych błędów
dotyczących daty egzekucji, liczy skazanych osób itd., ale nie to
było dla niego najważniejsze. Zwrócił uwagę na widowiskowy
charakter egzekucji, kiedy rodzice w bezceremonialny sposób pokazują
swoim dzieciom wykonanie kary śmierci, której konieczności one nie
są w stanie jeszcze zrozumieć, ale może ono pozostawić na ich
psychice trwały ślad. Zdaniem A.D. był to jeden z powodów
wycofania się władz z organizowania publicznych egzekucji, z
których ta w Gdańsku była pierwszą i ostatnią. Dlaczego
zaprzestano tych praktyk? Ponieważ, jak potem prasa o tym pisała,
dziecko powiesiło dziecko wzorując się na tym przykładzie.
Tak
postawione pytanie o sens publicznej egzekucji padło również w
filmie Tomasza Zająca Ostatnia
gdańska egzekucja wyemitowanym
przez Telewizję Polską Oddział Gdańsk w maju 2000 r. Akt
osobistej zemsty czy ukaranie zbrodniarzy w imię sprawiedliwości, a
może jedno i drugie. Leon Lendzion, były więzień obozu Stutthof,
stwierdza kategorycznie, że ofiary nie myślały o osobistej
zemście, ponieważ nie chciały się upodobnić do esesmanów,
którzy odczuliby z tego powodu satysfakcję, bo skoro role się
odwróciły to teraz
my jesteśmy bandytami.
Nie
o zemstę chodziło, ale o sprawiedliwy wyrok za popełnione zbrodnie
ludobójstwa, które musiały być stosownie do obowiązującego
prawa osądzone, a winni ukarani. Zgodnie z przesłaniem napisanej
przez Franciszka Fenikowskiego Mszy
żałobnej,
której fragmenty znajdują się na reliefie poziomego akcentu
Pomnika Walki i Męczeństwa upamiętniającego ofiary obozu na
terenie byłego obozu w Sztutowie, Niech
z pokolenia głos nasz idzie w pokolenie; O pamięć, nie o zemstę
proszą nasze cienie!
Literatura:
Archiwum
Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu-Instytutu
Pamięci Narodo-wej w Warszawie, akta Sądu Okręgowego i Specjalnego
Sądu Karnego w Gdańsku.
Archiwum
Zakładu Anatomii i Neurobiologii Katedry Anatomii Akademii Medycznej
w Gdańsku (AMG), dokumentacja wykorzystania zwłok dla celów
dydaktycznych otrzymanych przez AMG w latach 1946-1953.
Biblioteka
Gdańska Polskiej Akademii Nauk w Gdańsku, roczniki prasy pomorskiej
i centralnej.
W.
Bielecki, Koszmar i gehenna czyli próba przedstawienia nierównej
walki niektórych organiza-cji niepodległościowych Pomorza
Gdańskiego z dyktaturą stalinowską na tle systemów
totalitar-nych, Tczew 1999.
Procès
des grands criminels de guerre devant le Tribunal Militaire
International. Nuremberg 14 Novembre 1945 – 1er Octobre 1946, édité
à Nuremberg, Allemagne 1947, Vol. I.
A.Piskozub,
Pucel do złożenia, „Bez uprzedzeń. Magazyn Konserwatywny”,
20.12.1999.
K.Piwarski,
Dzieje Gdańska w zarysie, Gdańsk 1977.
Cyprian
T., J.Sawicki, Sprawy polskie w procesie norymberskim, Warszawa 1956.
J.Stankiewicz,
B.Szermer, Rozwój urbanistyczny i architektoniczny oraz powstanie
zespołu Gdańsk-Sopot-Gdynia, Warszawa 1959.
T.
Zając, emisja filmu dokumentalnego Ostatnia
gdańska egzekucja (TV
Gdańsk, maj 2000).
Zbiory
archiwalne i ikonograficzne Archiwum Muzeum Stutthof w Sztutowie
Fotorelacja z PRZEKROJU z 14 lipca 1946 r.
Kłamliwe tezy zawarte w artykule są potem niestety powielane - na przykład tutaj: