Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Poczdam. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Poczdam. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 18 maja 2021

Lwów - serce Polski



przedruk


Wikipedia: Według sondażu przeprowadzonego w 2007 przez Instytut Pentor dla tygodnika „Wprost” 

52,2% obywateli Polski uważa Kresy Wschodnie z Wilnem i Lwowem za ziemie polskie, w tym 51% badanych w wieku poniżej 29 lat (wychowanych po 1989)




KRESY CZY ZIEMIE UTRACONE?




Marcin Hałaś, Warszawska Gazeta, nr 35, 30.08 – 5.09.2019 r.

30.12.2019


We współczesnym języku polskim zakorzeniły się eufemizmy, a nawet określenia wprowadzające w błąd i zamazujące prawdziwy obraz rzeczywistości. I tak na przykład zamiast „zabicie dziecka nienarodzonego” mówimy – „aborcja”; zamiast „homoseksualista” mówimy – „gej”.

To wyrażenia, które rzeczywistość owijają w bawełnę albo wręcz zakłamują, przystosowując ją do wymogów politycznej poprawności.


Podobne zjawisko występuje w sferze polskiej pamięci historyczno-kulturowej. Oto o wschodnich ziemiach, które nasza ojczyzna utraciła w wyniku II wojny światowej (a to przecież prawie 48 proc. terytorium sprzed wybuchu konfliktu) mówimy dzisiaj: Kresy Wschodnie. To określenie umowne, ale równocześnie nieprawdziwe, złe, szkodliwe i fałszujące historię. Bo „kresy” są gdzieś na samym końcu, bardzo daleko. Tymczasem dzisiaj określamy pojęciem „kresy” także miejsca, które stanowiły serce, centrum Polski – zarówno w sensie kulturowym, jak i tożsamościowym. Całość zresztą nie trzyma się kupy także pod względem matematycznym. Jeżeli Kresy to obrzeża, to nie mogły one stanowić prawie połowy terytorium państwa.

W październiku wyruszy pielgrzymka czytelników „Warszawskiej Gazety” do Wilna. I nie będzie to bynajmniej wyjazd na Kresy. Rozmawiałem niedawno z Renatą Cytacką – radną miasta Wilna i zarazem wiceprezesem Związku Polaków na Litwie. Ona wyraźnie akcentowała, że jest Polką z dawnego województwa wileńskiego, a nie żadnych Kresów. Tak na marginesie: winni takiemu stanowi rzeczy są także potomkowie mieszkańców ziem wschodnich, którzy sami siebie konsekwentnie nazywają Kresowiakami zamiast Wypędzonymi (z ziem wschodnich).

Bo historyczne kresy to województwa: kijowskie, smoleńskie, bracławskie i czernihowskie II Rzeczpospolitej. Akcja „Ogniem i mieczem” oraz „Pana Wołodyjowskiego” – najbardziej kresowych powieści z Trylogii (bo wydarzenia „Potopu” przerzucają się także do Częstochowy, w Pieniny i do Prus) – nie toczy się bynajmniej we Lwowie. Jampol, Kamieniec Podolski, Zbaraż – oto sienkiewiczowskie kresy. A pamiętajmy, że w XVII wieku Rzeczpospolita już się skurczyła i utraciła spore połacie ziem. Zaś mówienie „kresy” o Lwowie to już gigantyczne nieporozumienie. Wystarczy rzut oka na mapę – przez większość historii Polski ze Lwowa było bliżej do zachodniej i południowej granicy państwa niż do granicy wschodniej. Owszem, Lwów jako miasto posiadał rys, urok i klimat wielokulturowości – mieszkali tutaj Ormianie, Żydzi, Rusini (później nazywani Ukraińcami), Niemcy.

 Ale równocześnie Lwów był miastem polskim, kipiał polskością, był jednym z czterech najważniejszych dla polskiej historii, kultury i tożsamości ośrodków miejskich – obok Krakowa, Wilna i Warszawy (w takiej właśnie kolejności). Był miastem stołecznym. Ostatnio przeczytałem, że Drohobycz to miasto kresowe. Tymczasem wystarczy rzut oka na mapę: Drohobycz leży niemal na tej samej długości geograficznej co Chełm. Czy Chełm leży na kresach? Jak widać – kresy to pojęcie polityczne, pod to miano zakwalifikowano wszystko, co znalazło się na wschód od linii Curzona.

Pojęcie „kresy” spycha Lwów i Wilno gdzieś na dalekie rubieże, a równocześnie wypycha je z naszej świadomości. Jest bowiem taka zasada: jeśli coś jest daleko – tego zawsze mniej żal. Boli utrata tego co najbliżej, co najcenniejsze. Bolesna jest strata centrum, serca, a nie kresów, czyli obrzeży, dalekiego pogranicza. Inna rzecz, że dzisiaj polskiej polityce (i nie tylko polityce) ton nadają osoby, dla których kresy zaczynają się za rogatkami Żoliborza – to oczywiście gorzki żart, jednak bynajmniej nie całkiem oderwany od rzeczywistości. Dlatego warto sobie uświadomić, że Lwów to nie żadne Kresy -to było serce Polski czy też jedno z czterech serc. Polska jako jedyny kraj w Europie i na świecie straciła w wyniku II wojny światowej dwa z czterech najważniejszych dla swojej historii i tożsamości miast

Oczywiście walka z zakorzenionym już w języku pojęciem przypomina trud Don Kichota. Warto jednak podjąć taki wysiłek i stosować co najmniej zamiennie o wiele bardziej adekwatne i prawdziwe pojęcie: Ziemie Utracone. Ewentualnie istnieje druga możliwość: Ziemie Odłączone. Ze względu na brzmienie (i analogię z obecnym w świadomości terminem Ziemie Odzyskane) odpowiedniejsza wydaje się pierwsza propozycja.





Mija 30 lat odrodzonej po czasie komunizmu Rzeczpospolitej. Przez ten czas nie udało się utworzyć Muzeum Kresów. Oczywiście przyczyną był tylko i wyłącznie brak woli politycznej, który połączył w tym względzie wszystkie kolejne ekipy rządzące: od środowiska Unii Demokratycznej i postkomunistów przez Platformę Obywatelską aż do Prawa i Sprawiedliwości. Obecnie budowane {tworzone) jest Muzeum Kresów – tyle że bardzo opieszale i bez zapału, tempa i odpowiedniego finansowania. Na dodatek w Lublinie, czyli daleko od rzeczywistego centrum, którym pozostaje dzisiaj Warszawa, a przy okazji w mieście, w którym silne są środowiska sympatyzujące z ukraińską narracją historyczną. Czyż nie powinno raczej powstać Muzeum Ziem Utraconych?


Bez względu na praktykę i przyzwyczajenie języka – warto mieć świadomość, że podróżując do Wilna albo do Lwowa, nie jedziemy na żadne Kresy. Pod względem kulturowym i historycznym odwiedzamy środek, serce Polski.




Opracował:

Jarosław Praclewski Solidarność RI,

numer legitymacji 8617,

działacz Antykomunistyczny


---------------------------------------


Ziemie Zachodnie za Kresy - zysk czy strata

Autor: Janina Słomińska

 

Mija 67 lat od zakończenia II wojny światowej i wprowadzenia w Europie tzw. porządku jałtańskiego, w wyniku którego Polsce odebrano Kresy Wschodnie, rekompensując ich stratę Ziemiami Zachodnimi. Architekci tego ładu dawno już nie żyją; powoli przemijają pokolenia, które osobiście uczestniczyły w wydarzeniach będących skutkiem tamtych politycznych rozstrzygnięć. I choć nikt rozsądny nie postuluje dziś rewizji owych decyzji, odpowiedź na pytanie:

czy Polakom opłaciła się zmiana granic?

nie jest jednoznaczna.




Toruński historyk i archiwista prof. dr hab. Andrzej Tomczak, wnuk byłego rektora Uniwersytetu Lwowskiego, znakomitego filozofa prof. Kazimierza Twardowskiego, mówi bez namysłu:

  • Opłaciła się. Oczywiście to, co się stało bezpośrednio po wojnie, niosło z sobą krzywdę, dramaty i tragedie wielu ludzi i ich rodzin, ale ostatecznie wymiana ludności stworzyła Polsce teraz i na przyszłość możliwość ułożenia bezkonfliktowych stosunków z sąsiadami – Litwą, Ukrainą, Białorusią, Rosją. I to jest najważniejsze. Trzeba patrzeć na ład polityczny w Europie nie tylko przez pryzmat tego, że się jest Polakiem…

Podobnego zdania jest były „kresowiak” rodem z Wileńszczyzny prof. dr hab. Stanisław Salmonowicz:

  • Jeśli chcemy spojrzeć z perspektywy powojennych sześćdziesięciu paru lat na problem utraty Kresów i przyłączenie do Polski Ziem Zachodnich, to bilans materialny wypada korzystnie na rzecz Ziem Zachodnich. Ekonomicznie i politycznie, w jakiejś mierze, obecne państwo polskie wygrało, natomiast kultura polska niewątpliwie straciła. Czy naród polski zyskał? To jest pytanie ciągle otwarte...

Innego zdania jest prof. dr hab. Mirosław Golon:

  • Zmiana granic była gigantyczną stratą dla wszystkich, bo nie odbyła się w formie cywilizowanego aktu głosowania czy plebiscytu pozwalającego poszczególnym mniejszościom narodowym wybrać, gdzie chcą pozostać… Zrealizowała się w wyniku wojny. Ta wojna była tak okrutna, tak kosztowna, że jeśli musiała się dokonać, aby dokonała się zmiana granic, to nie ma tu zysku. Aby nie było wątpliwości: jako historyk i jako obywatel w pełni akceptuję powojenne granice Polski, akceptuję państwo. Akceptują też je elity polityczne. Zresztą od momentu, kiedy przywróciliśmy demokrację, czyli od 1990 roku nie ma na scenie politycznej Polski nikogo, kto korzystając z przywrócenia swobody wypowiedzi, domagałby się zmiany granic…


Stanisław Antoni Salmonowicz urodził się w 1931 r. w Brześciu nad Bugiem. Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1954 r. podjął pracę w Sądzie Wojskowym Krakowa, gdzie odbywał aplikację sędziowską. W latach 1955–1956 pracował jako sędzia. W 1959 r. uzyskał stopień doktora nauk prawnych na Uniwersytecie Warszawskim, a 7 lat później stopień doktora habilitowanego nauk prawnych. Od 1966 r. pracował na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie kierował Katedrą Państwa i Prawa Polskiego. W 1970 r. został odwołany ze stanowiska dziekana i aresztowany za działalność opozycyjną. Przez cztery miesiące przebywał w areszcie śledczym, po czym został zwolniony z uczelni. W 1972 r. zatrudnił się w Instytucie Historii PAN (gdzie pracował do 2003 r.), a w roku 1981 wrócił na UMK, aby objąć stanowisko kierownika Zakładu Dawnego Prawa Niemieckiego, a następnie Katedry Historii Prawa Niemieckiego. W 1989 r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego nauk prawnych. Fot. A. Willma

 

 

Dlaczego zysk?

Rozmowa z prof. dr. hab. Stanisławem Salmonowiczem

 

– Zna Pan Polesie i Wileńszczyznę. Pański ojciec przed II wojną światową był starostą jednego z pogranicznych powiatów Polski – w Kamieniu Koszyckim. Jak zapamiętał Pan Kresy?


Stanisław Salmonowicz: Generalnie Polesie stanowiło najuboższą część Polski dwudziestolecia międzywojennego. Jeśli chodzi o Wileńszczyznę – ludność polska, częściowo białoruska i w małym procencie litewska oraz żydowska znajdowały się w nieco lepszej sytuacji. Stosunkowo najlepiej prezentowały się niektóre fragmenty Wołynia, gdzie Polacy, Ukraińcy i spora mniejszość czeska organizowali rolnictwo na wyższym poziomie niż mieszkańcy Polesia czy Wileńszczyzny. Natomiast z trzech województw południowo-wschodnich: lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego, jedynie lwowskie było w miarę zamożne ze względu na to, że Lwów pełnił fumkcję ponadregionalnej stolicy oraz że II RP posiadała tam swoje zagłębie naftowe i przemysł oparty na przetwórstwie minerałów. Ale im bardziej na wschód i południe, tym biednej. Zaczynały się tereny albo rolnicze (tarnopolskie i częściowo stanisławowskie), albo tzw. huculszczyzny, gdzie jedynym źródłem zarobku była prymitywna gospodarka leśna i hodowla owiec.

Do tego dodajmy kiepskie warunki bytowe w małych miasteczkach (60–75% mieszkańców stanowiła w nich bardzo uboga ludność żydowska) i niski poziom sanitarny mieszkań (brak klozetów i łazienek), a obraz będzie jeszcze mniej zachęcający.

Tu dygresja. Ośmieszany Sławoj Składkowski, z zawodu wojskowy lekarz, dlatego właśnie rzucił hasło budowania szamb i ubikacji. Oczywiście, w bogatych dworkach szlacheckich i w kamienicach w dużych miastach, np. w Wilnie, takich problemów nie było.

 – Sławojki zadomowiły się na Kresach?


Stanisław Salmonowicz: Z dużymi oporami. Najlepiej klęskę rozporządzenia Prezydenta RP z 1928 r. o prawie budowlanym i zabudowaniu osiedli oddaje następująca anegdota. Przybywa premier Składkowski z tzw. niezapowiedzianą wizytą do małego miasteczka na Polesiu, zajeżdża pod posterunek policji. Mundurowi się prężą, składają meldunki, a premier pyta: „A jak tam u was warunki sanitarne?”. W odpowiedzi słyszy: „Dobrze, panie premierze”. Zatem rozkazuje: „Prowadzić!”. Na zapleczu posterunku policji, w ogródku, na końcu dróżki stoi domek bielony wapnem. Premier podchodzi bliżej, patrzy… Wejścia do domku strzeże duża kłódka. „A co ta kłódka robi?” – pyta i słyszy w odpowiedzi: „Melduję posłusznie – żeby nie napaskudzili!”.

Obrazu wiejskiego i małomiasteczkowego zaniedbania dopełniała kiepska infrastruktura transportowa. Kiepska z wielu powodów, choć decydująca wydaje się w tej kwestii opinia polskiego sztabu generalnego, wedle której bagna Polesia i lasy stanowiły naturalną ochronę granic Polski. Dlatego m.in. wielokrotne pomysły melioracji na szeroką skalę na Polesiu były przez władze wojskowe torpedowane. Choć późniejsze doświadczenia dowodzą, że lepiej nic nie robić aniżeli robić coś źle. Białoruś radziecka przeprowadziła z dużym impetem prace melioracyjne na Polesiu, czego rezultatem jest… pustynny jego krajobraz, bo już tak jest, że źle prowadzone prace melioracyjne zawsze skutkują małą Saharą…

 – Było źle cywilizacyjnie, ale bogato artystycznie i intelektualnie. Tymczasem w wyniku układu jałtańskiego utraciliśmy znaczące ośrodki uniwersyteckie pełne zabytków architektury, dzieł sztuki, instytucji kulturalnych…

Stanisław Salmonowicz: Dotkliwa dla Polski po II wojnie światowej okazała się przede wszystkim utrata Lwowa, miasta polskich pamiątek, bibliotek, muzeów… Podobnie utrata Wilna, które wprawdzie zawsze było stolicą Litwy historycznej, ale w biegu wydarzeń, przynajmniej od końca XVII w. było miastem kultury polskiej i takim pozostało aż do II wojny światowej. Oczywiście, można powiedzieć, że jest to wspólny dorobek polsko- litewski, ale również można żałować, że nacjonalizm litewski utrudnia dziś nazywanie po imieniu wielu rzeczy oczywistych mimo uznania przez Polskę wszystkich zmian terytorialnych na rzecz Litwy… Niektórzy mało przychylni Polsce historycy francuscy nawołują, abyśmy przestali tworzyć mitologię Kresów. Oni po prostu nie doceniają tego, co zrobiła kultura polska na tych terytoriach, przy czym „kultura polska” równała się tu „kulturze zachodniej”. Ja twierdzę tak: wszędzie tam, gdzie są resztki kościołów jezuickich na wschodzie Europy – w okolicach Kijowa, Mińska, Smoleńska – tam istnieje dowód, że mieliśmy wpływ na kształtowanie się tamtejszych ówczesnych elit intelektualnych i artystycznych. W Pińsku np. do 2. połowy XIX w. istniało kolegium jezuickie, które było głównym ośrodkiem kultury na całe Polesie. Tych kościołów już prawie nie ma. Likwidowała je władza carska, sowiecka, potem zniszczyła I wojna światowa, II wojna… Rzadko coś gdzieś przetrwało, a jeżeli przetrwało, to na terenach, które należały przed 1939 r. do Polski.

Przy okazji… Mało kto wie, że poza dużymi miastami oraz majątkami szlacheckimi rozrzuconymi na Kresach pozytywną rolę w krzewieniu kultury materialnej odgrywał, na pograniczu polsko-sowieckim, Korpus Ochrony Pogranicza, który nie tylko walczył z dywersją sowiecką, ale organizował i wspomagał życie społeczne Polesia i Wileńszczyzny. Podobnie misję kulturalną i gospodarczą wypełniała – dziś już zupełnie zapomniana – poleska Polska Flota Wojenna.

– Cóż to za formacja?

Stanisław Salmonowicz: Polska przed II wojną światową dysponowała dwiema flotami wojennymi: bałtycką i rzeczną z głównym portem w Pińsku. To miasto słynęło z handlu drewnem i produktami lasu (spoczywającym głównie w rękach żydowskich) oraz z siedziby Komendy Brygady KOP-u i komendy Polskiej Floty Wojennej na wodach Prypeci. Już w czasie kampanii 1920 r. kilka małych stateczków polskich odegrało pewną rolę w walkach na Polesiu. Po zakończeniu walk zbudowano flotę wojenną, która miała siedzibę w Pińsku. Składała się głównie z tzw. monitorów. Tu wyjaśnienie: monitor to mały statek rzeczny, który ma na wyposażeniu kilka dział i niewielką liczbę karabinów maszynowych. Wbrew pozorom flota na Polesiu była w pełni zmobilizowana w momencie wybuchu II wojny, ale uderzenie Rosjan 17 września 1939 r. pozbawiło ją możliwości manewru. Flota rzeczna może bowiem działać w miarę skutecznie, jeśli ma wsparcie piechoty, której zadaniem jest ochrona brzegów rzek.

Powiem krótko – nie jestem specjalistą od historii floty wojennej, ale wiem, że niestety pińska formacja nie odegrała większej roli w działaniach wojennych. Po mało efektywnej obronie w Pińsku i okolicy dowództwo floty zatopiło statki, a batalion marynarzy przyłączył się do armii Kleeberga i walczył aż do początków października 1939 r.

 – W 1945 r. razem z matką i bratem (ojciec już wtedy nie żył) znalazł się Pan na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Co tam zastali Polacy przesiedlani ze Wschodu?

Stanisław Salmonowicz: Moje losy tak się ułożyły, że w latach 1945–1948 mieszkałem w Zielonej Górze. To było szczęśliwe miasto. Nie dość, że wyszło cało z wojny, to jeszcze Rosjanie nie zdołali zbyt wielu rzeczy w nim zdemontować (bo trzeba pamiętać, że Armia Czerwona ziemie, które potem przypadły Polsce, traktowała w latach 1945–1947 jak łup wojenny i wywoziła, co się dało, na Wschód). Pamiętam, zakwaterowano nas w dwupokojowym mieszkaniu. Takie samodzielne lokum o podobnym standardzie uzyskałem dopiero w Toruniu w latach siedemdziesiątych.

Dziś, jako historyk, mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że przejmowaliśmy Ziemie Zachodnie zdewastowane wojną, z przemysłem częściowo zrujnowanym, z rolnictwem, które trzeba było odbudować, ale z pełną infrastrukturą. Ocalało bowiem to, czego nie można było wywieźć ani zniszczyć: drogi, kanalizacja, tory kolejowe, sieć wodociągowa, szlaki wodne. Faktem jest, że rolnik polski z Kresów obejmował gospodarstwa o znacznie wyższym aniżeli na Wschodzie standardzie technicznym, połączone siecią bitych dróg, że inteligencja i robotnicy polscy przesiedlani na Zachód wprowadzali się do zelektryfikowanych, skanalizowanych miast wyposażonych w ogrzewanie gazowe i sieć tramwajową. Z tego punktu widzenia przeskok cywilizacyjny był ogromny, niekiedy trudny do ogarnięcia dla nieprzywykłego do podobnych udogodnień osadnika Polesia czy Wileńszczyzny. Reasumując – ekonomicznie i materialnie obecne państwo polskie wygrało na tych granicznych zmianach, ale czy zyskał naród polski, zwłaszcza kultura – wątpię. Moim zdaniem kultura polska straciła. 

– Czy Polska na postanowieniach jałtańskich zyskała politycznie?

Stanisław Salmonowicz: Tak. Stała się państwem jednolitym narodowościowo, pozostawiając wszakże nie z własnej woli duże ilości polskich mniejszości na Ukrainie, Białorusi, na Wileńszczyźnie. W naszych granicach przetrwała niewielka liczba ludności białoruskiej w Białostockim, Litwinów w okolicach Suwałk, Łemków od Krynicy po Przemyśl… Są Tatarzy, Karaimowie, Żydzi (oczywiście nie mówimy tu o obywatelach, którym polska prawica przypisuje narodowość żydowską). Prawdziwych Niemców mamy również niezbyt wielu, choć – co ciekawe – mimo kilku fal emigracji ich liczba nie maleje. W Toruniu np., gdzie – wedle mojej orientacji Niemcy niemal wszyscy uciekli bądź wyjechali jeszcze w 1945 r. – do dziś działa stowarzyszenie obywateli pochodzenia niemieckiego.

A wracając do pytania… Niewątpliwie po stronie zysku politycznego trzeba zapisać również uproszczenie naszych granic, oparcie wschodniej i zachodniej granicy o rzeki: Bug i Odrę. Jedna wszakże rzecz w ramach powojennego ładu nie przysporzyła nam korzyści: mianowicie to, że tow. Józef Stalin wywalczył dla siebie część dawnych Prus Wschodnich, które dziś stanowią tzw. obwód kaliningradzki. Jest to prowincja, której istnienie jest dla nas równie niekorzystne, jak istnienie dawnych Prus Wschodnich.

 – Jeśli zatem w ogólnym pojałtańskim bilansie przeważa zysk, a nie strata, to skąd w Polakach tyle goryczy?


Stanisław Salmonowicz: Ze względu na brutalną formę repatriacji. I dlatego, że Kresy kazano wykreślić z ludzkiej pamięci. Nie wolno było jeździć w rodzinne strony, nie wolno było korespondować z krewnymi, którzy pozostali na Wschodzie. W wielu rodzinach osobisty kontakt był możliwy dopiero po roku 1990. Tak więc nie tylko Niemcy, ale również Polacy przeżyli męki wysiedlenia. I nie tylko Niemcy i Żydzi w Polsce, ale również Polacy na Wschodzie szukają śladów własnych grobów i cmentarzy. Nie zawsze je znajdują. Mój brat 10 lat temu pojechał pod Stanisławów do miejscowości Worochta, gdzie zmarł i został pochowany nasz ojciec. Nie znalazł cmentarza. Nie ma po nim nawet śladu.

Dziękuję za rozmowę.

 


Mirosław Golon, ur. w 1964 r. w Olsztynie, absolwent Instytutu Historii i Archiwistyki UMK w Toruniu. W 1995 r. odbył staż naukowy w Instytucie Historycznym UW pod kierunkiem prof. Mariana Wojciechowskiego, a cztery lata później uzyskał stopień naukowy doktora. Jego dorobek naukowy obejmuje ok. 90 pozycji, w tym 3 własne książki. Swoje badania koncentruje na kwestiach stosunków polsko-radzieckich w latach 1944–1956 oraz historii miast Pomorza Nadwiślańskiego po 1945 r., a częściowo także na zagadnieniach propagandy komunistycznej w Polsce oraz mniejszości narodowych na Pomorzu po roku 1945. Jest członkiem m.in. Polskiego Towarzystwa Historycznego, Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej, Towarzystwa Naukowego w Toruniu oraz Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Toruniu. Obecnie pełni funkcję dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku. Fot. A. Willma

 

Dlaczego strata?

Rozmowa z prof. dr. hab. Mirosławem Golonem

 

– Urodził się Pan w Olsztynie, 19 lat po wojnie, na ziemi odzyskanej przez Polskę…

Mirosław Golon: Moja rodzina pochodzi z północnego Mazowsza. Pamiętam święta zmarłych w latach siedemdziesiątych. Olsztyn pustoszał. Prawie 100-tysięczne miasto wyjeżdżało na groby bliskich w inne rejony Polski. Ja również jechałem pod Ostrołękę na groby dziadków i kuzynów. Minęło dwadzieścia parę lat. Na olsztyńskich cmentarzach pojawiły się groby członków mojej rodziny i moich przyjaciół. Już nie jadę na Mazowsze – jeżdżę do Olsztyna.

 – To dowodzi, jak długo trwa proces zakorzeniania się. Trudno się zatem dziwić, że poczucie tymczasowości i wyobcowania przez tyle lat towarzyszyło repatriantom ze Wschodu.


Mirosław Golon: Tak naprawdę nie mieliśmy uregulowania prawnego granic z państwem niemieckim do 1990 r. (normalizacja stosunków z grudnia 1970 r. dotyczyła RFN). Dopiero po zjednoczeniu Niemiec w 1991 r. zawarliśmy definitywny, ostateczny układ, w którym Niemcy w pełni zaakceptowali naszą obecność na wschód od Odry i Nysy. Ten brak stabilizacji procentował nieufnością obywateli. Każdy, kto miał kontakty z osadnikami, pamięta komentarze: „tu nie opłaca się inwestować”. Budowa czegoś trwałego materialnie w opinii starszego pokolenia nie miała sensu. Dziadek, ojciec mówili: „nie warto”. Wrócą Niemcy i będą się mścić. Dopiero wnuk urodzony na tej ziemi powiedział: „warto”. Rosjanie próbowali nam wyliczać, ile to miliardów dolarów zarobiliśmy na zmianie granic. Prawdopodobnie nie mylili się, biorąc pod uwagę potencjał Kresów i Ziem Zachodnich z 1939 r. Ale trzeba pamiętać: na swoim człowiek pracuje chętniej, efektywniej, z większym zaangażowaniem i poświęceniem, na cudzym pracuje gorzej. Kto wie, jak wyglądałyby dziś Kresy Wschodnie, gdyby nie decyzje jałtańskie…

Rozumiem starsze pokolenie, bo starsze pokolenie ma własne spojrzenie na biedę, skromność infrastruktury i znając z własnej obserwacji ziemie wschodnie, wiedząc, jakie tam było zubożenie, przenoszą pamięć i stereotypy nie zawsze poprawne, m.in. stereotyp, że ten znany im z autopsji niski poziom życia utrwalił się na Wschodzie. To nieprawda, bo dzisiejsza Białoruś czy Ukraina w stosunku do 1945 r. wyglądają zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o Wileńszczyźnie. Przy okazji dygresja… Gdybyśmy wzięli wskaźniki ekonomiczne na przykład z lat sześćdziesiątych i porównali obszary wschodnie z tzw. Ziemiami Odzyskanymi, to okazałoby się, że i tu, i tam poziom życia nie był wcale tak drastycznie różny.

 – W propagandzie minionego półwiecza pojawiało się słowo „pozostawiliśmy” ziemie na Wschodzie…

Mirosław Golon: Utraciliśmy – to jest właściwe słowo. Z Kresów nie zrezygnowaliśmy przecież dobrowolnie. Polska strona nie wyrażała zgody na zmianę granic w jakiejkolwiek formie: czy to decyzji władz parlamentarnych, czy władz wykonawczych. Był to po prostu radziecki dyktat. Dlatego twierdzę, że zmiana granic okazała się gigantyczną stratą dla wszystkich, ponieważ była jednym ze złych dzieci wojny – okrutnej, kosztownej, wymagającej tak ciężkich ofiar, że trudno tu mówić o zysku. Tu konieczne zastrzeżenie – jako historyk i jako obywatel nie oczekuję korekty granic. W pełni je akceptuję, tak jak akceptuję nasze państwo.

 – Ile jest prawdy, a ile mitu w legendzie polskiego Zachodu?

Mirosław Golon: Nowe ziemie dostaliśmy w stanie dużej dewastacji, która wynikała w części – to prawda – z przebiegu działań wojennych, ale w części z faktu, że na Ziemiach Zachodnich jeszcze w 1945 r. „zadomowiły się” formacje radzieckie. Stworzono grupę północną wojsk, która miała być tylko zapleczem dla żołnierzy stacjonujących w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, a w istocie okazała się formacją okupacyjną. Rosjanie wykorzystywali argument, że przedsiębiorstwa na tym terenie produkowały dla celów wojennych, zatem można je potraktować jak łup wojenny. Ponadto państwo radzieckie szermując argumentem, że Polska dostaje bogate w infrastrukturę ziemie poniemieckie, dokonało częściowej rekwizycji. Rabunek objął nie tylko fabryki, ale także sklepy, wyposażenie mieszkań itd. Jak duża była skala owej rekwizycji, nietrudno sobie wyobrazić, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że w 1945 r. na Ziemiach Zachodnich stacjonowało i przemieszczało się około miliona czerwonoarmistów, a w 1946 r. stacjonowało ich jeszcze 300 tysięcy – 300 tysięcy wojska, które się kwateruje i żywi za darmo! Polska na nowych ziemiach składała potężny haracz Związkowi Radzieckiemu. Dopiero w okolicach 1948 r. przejęliśmy od Rosjan mienie i ziemię. Wtedy rzeczywiście Armia Radziecka ograniczyła swoją obecność do baz. W Toruniu np. w 1950 r. czerwonoarmiści zlikwidowali swoją bazę w Przysieku i zostawili sobie tylko klasyczną bazę wojskową przy ul. Polnej.

 – Czy skala tych strat jest mierzalna?

Mirosław Golon: Oczywiście, choć to wymagałoby badań w poszczególnych sektorach. Najbardziej „mierzalne” są dostawy węgla. Można by porównać, ile płacili nam za węgiel Rosjanie, a ile np. Szwedzi. Rosjanie nie pokrywali nawet kosztów wydobycia. To już jest strata sięgająca kilku miliardów dolarów. A demontaże urządzeń fabrycznych, pozbawienie zapasów surowca, wywóz wyprodukowanych dóbr, w rolnictwie wywóz znacznej części inwentarza żywego, maszyn rolniczych i urządzeń wyposażenia technicznego gospodarstw rolnych? Gdy Polska około lat 1946–1947 stała się wreszcie rzeczywistym gospodarzem na tych terenach, były one tak wyeksploatowane, że trudno mówić o wielkim zysku. Polacy po wojnie musieli włożyć wiele trudu w odgruzowanie miast, zagospodarowanie terenów rolnych, organizację życia ekonomicznego… Gdyby „gdybać”, to sądzę, że byłoby lepiej, aby wojny nie było i zmian terytorialnych też. Jeśli zmiana terytorialna odbywa się za cenę konfliktu zbrojnego, to rozważanie w kategorii zysków i strat doprowadzi nas do przerażającej konstatacji: dobrze, że tak się stało. Zauważmy, że jeśli na pytanie: Kresy i Ziemie Zachodnie: strata czy zysk? odpowiem krótko: tak, zysk, bo niewątpliwie Wrocław był bogatszy od Lwowa, Gdańsk od Wilna, to nie mówię całej prawdy. Bo ten zysk powstał w następstwie wojny. To nas osłabiło również jako naród. Do lat sześćdziesiątych–siedemdziesiątych XX w. Ziemie Zachodnie i Północne były obszarami „niedoludnionymi” w stosunku do stanu sprzed 1945 r. Podam przykład Elbląga – to miasto ok. 80-tysięczne, które w czasie wojny liczyło prawie 100 tys. mieszkańców, odzyskało swój potencjał sprzed wojny dopiero w połowie lat sześćdziesiątych. Dopiero po 20 latach od zakończenia wojny Polacy odbudowali sieć zaludnienia na tych terenach, aby móc w pełni wykorzystać infrastrukturę – drogi, ciągi komunikacyjne, sieci energetyczne, gazowe itd.

 – Reasumując…

Mirosław Golon: Układ jałtański trzymał się na armii radzieckiej i na potędze ZSRR. W momencie, gdy potęga ZSRR zaczęła się kruszyć (co ewidentnie nastąpiło w latach osiemdziesiątych), Związek Radziecki zaczął się reformować, zmieniać koncepcje działań politycznych, ład jałtański uległ likwidacji. Na szczęście odbyło się to w sposób bezkrwawy.

Mamy to szczęście, że dziś Niemcy nie negują naszych granic, podobnie nasi sąsiedzi na wschodzie. Mamy stan idealny, jakiego w XX w. nie mieliśmy. Pamiętajmy, że ponad połowa Polaków urodziła się już na nowych ziemiach, oni nie mają w razie czego dokąd pójść, nie mają domu za Bugiem… A przecież gdybyśmy tę rozmowę prowadzili w latach pięćdziesiątych, to na 100 ludzi zapytanych na ulicy: czy chcą na Ziemiach Zachodnich zostać, większość odpowiedziałaby – nie, wracamy i już.

– Dziękuję za rozmowę.

 

Niemcy negują nasze granice - link



https://www.wolniisolidarni.czest.pl/2019/12/30/kresy-czy-ziemie-utracone/?doing_wp_cron=1621321530.2792770862579345703125

https://ioh.pl/artykuly/pokaz/ziemie-zachodnie-za-kresy--zysk-czy-strata,1132/

https://pl.wikipedia.org/wiki/Kresy_Wschodnie










czwartek, 23 stycznia 2020

Media rosyjskie

przekłamania w rt.russia


"Duda i Morawiecki tak bardzo chcą odtworzyć ten szczególny okres w polskiej historii, że zarzucają ZSRR współudział w Holokauście."


"These policies were a failure then, and there is no reason to believe they will do any better now. Yet Duda and Morawiecki are so committed to replaying this particular period in Polish history, they are accusing the USSR of being an accomplice to the Holocaust. This is simply vile."


https://www.rt.com/op-ed/478936-poland-russia-holocuaust-auschwitz/




media ukraińskie?

tłumaczenie przeglądarkowe



„Obozy koncentracyjne znalazły się pod kontrolą nowych właścicieli”. Jak Polska ostatecznie rozwiązała kwestię niemiecką

sobota, 11 marca 2017

Niemcy chcą zwrotu Gdańska!




TYLKO U NAS! Niemcy chcą zwrotu Gdańska! Sprawa jest poważna 

  

Borys Mikołajewski 

 

Od ponad 10 lat działa rząd Wolnego Miasta Gdańsk (WMG) na uchodźctwie. Nie uznaje on obecnych granic Polski i lobbuje społeczność międzynarodową za odtworzeniem Wolnego Miasta w kształcie sprzed 1939 r. Działająca „Rada Gdańska” (Rat der Danzig), która uznaje się za prawowitego następcę prawnego senatu rządzącego WMG przed wojną, złożona jest z 36 „senatorów”.

Sprawa jest o tyle poważna, że pomorscy przeciwnicy obecnego rządu coraz bardziej otwarcie spiskują z „senatem” WMG. W tej sprawie Tomasz Jaskóła z klubu Kukiz ’15 złożył interpelacje, ale sensownej odpowiedzi od Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie dostał. Polskie władze bagatelizują problem, co kiedyś może się zemścić.

Gdańsk formalnie nie jest Polski?
Wystarczy przeczytać dwa akapity, godne hitlerowskiej propagandy, pochodzące z oficjalnej strony Rządu Wolnego Miasta Gdańska (wspomniany Rat der Danzig):

Dziś Polacy są narodem próżnym i aroganckim, szczególnie tyczy się to wyższych warstw społeczeństwa. Nie są szczególnie obdarowani, nie są produktywni ani kreatywni, w żaden sposób nie wzbogacili świata. Ponieważ przez całe wieki nie było im dane się rozwijać, nastąpiło u nich rozwinięcie cech negatywnych. Przez to żądają coraz więcej, nie dając nic w zamian, chciwie patrzą na cudzą własność, myślą tylko o sobie i są przekonani, że są pępkiem świata. Nie żyją w realnym świecie, lecz pławią się w marzeniach i poczuciu wyższości.

Polacy dostrzegają swoją niższość, lecz nie są w stanie rozpoznać przyczyny tego stanu. Myślą, że są uprawnieni, by stawiać żądania, ale te żądanie kierują przeciw Niemcom, nie zaś swoim prawdziwym zniewolicielom, którzy z wielką umiejętnością sterują ich żądaniami i ich nienawiścią.

Wolne Miasto Gdańsk powstało na mocy kończącego pierwszą wojnę światową traktatu wersalskiego. Przestało istnieć w 1939 r., kiedy to III Rzesza dokonała aneksji jego terytorium. Hitlerowskie wojska i administracja opuściły miasto na początku 1945 r., uciekając w popłochu przed nacierającą Armią Czerwoną. Ustanowiono polską administrację. Najpierw tymczasową, później już stałą w ramach województwa gdańskiego. Sytuacja tego terenu jest bardzo specyficzna i różni się od pozostałych powojennych zmian polskiej granicy.

Jeszcze w 1945 r., na mocy traktatu poczdamskiego Polska otrzymała „pod tymczasową administrację” tzw. Ziemie Odzyskane, czyli Śląsk, Ziemię Lubuską oraz Pomorze Zachodnie ze Szczecinem. Ten traktat wygasł po 50 latach od podpisania, czyli w 1995 r. Ale to ma mniejsze znaczenie, gdyż umowa nie dotyczyła (jeżeli by czytać ją literalnie) do terytorium dawnego Wolnego Miasta. A to dlatego, że odnosiła się do terenów, które Rzesza Niemiecka kontrolowała przed 31 sierpnia 1939 r. Formalne przyłączenie Gdańska do Niemiec miało zaś miejsce 1 września.

Jak stwierdza w oficjalnym stanowisku nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych: Uchwały Konferencji Poczdamskiej zakładały, że ostateczne ustalenie zachodniej i północnej granicy Polski nastąpi w ramach konferencji pokojowej, której zorganizowanie w przyszłości przewidywały wielkie mocarstwa. Z uwagi jednak na rozwój sytuacji międzynarodowej po II wojnie światowej, a zwłaszcza ze względu na okres „zimnej wojny”, który rozpoczął się niedługo po zakończeniu Konferencji Poczdamskiej, konferencja pokojowa nie odbyła się.

Jest problem
Na jakiej więc podstawie przyłączono do Polski Gdańsk z okolicami? Wcielenie tego terytorium do Polski miało miejsce w drodze przyłączenia opuszczonych ziem, a nie w drodze aneksji (nie mogła ona mieć miejsca w przypadku tworu niebędącego państwem) – brzmi oficjalne stanowisko naszego MSZ.
Sprawą możliwego odrodzenia się niemieckiego państewka zainteresował się poseł Tomasz Jaskóła z klubu Kukiz ’15. Rodzi się problem terytorium Wolnego Miasta Gdańska, którego nie obejmowały w/w traktaty i umowy międzynarodowe. Sytuacja jest niestety bardzo niebezpieczna dla integralności Rzeczypospolitej Polskiej – czytamy w interpelacji Jaskóły. Sprawa jest poważna, bo do dziś w Niemczech są organizacje, które nie uznają naszych praw do stolicy Pomorza. W 1947 r. ukonstytuowała się samozwańcza „Rada Gdańska”. Sama siebie określa jako prawnego następcę przedwojennego Senatu Wolnego Miasta. Dla niej Polska jest „okupantem”, tak samo jak po 1 września 1939 była nim III Rzesza. Rada jest złożona z 36 senatorów, wybieranych przez obywateli byłego Wolnego Miasta i ich potomków. Prowadzi aktywną antypolską propagandę i nawet zwracała się do ONZ, by uznano ją jako legalnie działającą władzę.

MSZ: Nie ma problemu!
Mimo że odpowiednie traktaty wygasły już ponad 20 lat temu, to kolejne polskie rządy nie zrobiły zupełnie nic, by ten problem jakoś uregulować. W listopadzie 1990 r. Polska zawarła porozumienie o granicy na Odrze i Nysie z nowo zjednoczonymi Niemcami. Ale nie było tam ani słowa o terenach byłego Wolnego Miasta. Nasze MSZ nigdy w tej sprawie nie nawiązało nawet wstępnych, sondażowych rozmów.

Poseł Jaskóła zadał ministrowi spraw zagranicznych m.in. następujące pytanie: Mając na uwadze, że RFN jest naszym sojusznikiem w NATO i Unii Europejskiej, a podstawą traktatu waszyngtońskiego jest wzajemne poszanowanie integralności terytorialnej członków państw sygnatariuszy, Rada Ministrów zamierza wystąpić do rządu Republiki Niemiec ws. działania na terytorium naszego sojusznika grup dążących do rozbicia integralności Rzeczypospolitej Polskiej?”

MSZ bagatelizuje problem. Nie można mówić o zagrożeniu suwerenności terytorialnej RP w odniesieniu do kwestii b. Wolnego Miasta Gdańska. Potwierdzeniem prawa Polski do obszaru b. Wolnego Miasta Gdańska jest także wykonywanie w sposób efektywny i nieprzerwany zwierzchnictwa terytorialnego przez Polskę od 1945 roku z zamiarem, wskazanym wyraźnie w Konstytucji PRL z 1952 r., aby ziemie zachodnie (w tym rozumieniu również Gdańsk) na wieczne czasy powróciły do Polski – czytamy w odpowiedzi na interpelację posła Jaskóły. Nasz resort spraw zagranicznych traktuje Radę Gdańszczan jako zjawisko marginalne, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, o minimalnym zasięgu oddziaływania.

I nie jest to tylko stanowisko obecnej władzy. Od lat nie zwracamy uwagi na działalność czy to samozwańczego senatu czy też innych niemieckich organizacji, bezpośrednio kontynuujących linię polityczną Hitlera. Znaczenie tych organizacji ma charakter marginalny. Mają one w społeczeństwie niemieckim opinię rewanżystowskich, a ich przedstawiciele reprezentują poglądy zbliżone do skrajnie prawicowej NPD. MSZ RP nie jest jednak władny, aby ocenić, czy działalność tych organizacji jest zgodna z konstytucją RFN. Faktyczne istnienie organów uważających się za reprezentację Wolnego Miasta Gdańska jest z pewnością sprzeczne z literą i duchem traktatów z 1990 i 1991 r., ale ze względu na bardzo ograniczony zakres działalności nie stanowi zagrożenia dla stosunków polsko-niemieckich – pisał w odpowiedzi na interpelację posła Jana Dobrosza z 2001 r. ówczesny minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski. Żeby było jeszcze ciekawiej, teraz nasz rząd twierdzi, że kompletnie nie zna sprawy i nigdy o problemie wcześniej nie słyszały. Rada Gdańszczan (niem. Rat der Danziger) jest tworem nieznanym MSZ ani niemieckim urzędom, które nie spotkały się np. z prośbą o wsparcie (finansowe lub polityczne) czy z ofertą jakiejkolwiek współpracy –odpowiada MSZ. To zdanie brzmi nieco dziwnie nie tylko dlatego, że już ponad 15 lat temu resortowi zwracano uwagę na działalność pogrobowców Wolnego Miasta, ale też w kontekście ostatniego, uspokajającego zdania z odpowiedzi wiceministra Jan Dziedziczaka na poselską interpelację: Ministerstwo Spraw Zagranicznych we współpracy z polskimi placówkami dyplomatycznymi stale monitoruje w RFN przestrzeń publiczną, w kontekście ewentualnej działalności grup i jednostek, która mogłaby zostać odczytana jako zagrażająca integralności i interesom państwa polskiego.

Czyli MSZ nie wie, co to jest Rada Gdańszczan, ale jednocześnie wie o niej przynajmniej od 16 lat. Dodatkowo nie zna tej organizacji, ale wie, że nie stanowi ona żadnego zagrożenia. To straszliwa naiwność, bo czy zagrożeniem nie jest każdy, kto podważa kształt naszych granic?


https://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4643-tylko-u-nas-niemcy-chca-zwrotu-gdanska-sprawa-jest-powazna

 

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Deputowany litewskiego Sejmu zaproponował odebranie Rosji obwodu kaliningradzkiego

 

Litewski parlamentarzysta Linas Balsys podczas konferencji „Świat w 2017 roku. Spojrzenie z Wilna” powiedział, że UE powinna omówić kwestię „powrotu” Kaliningradu do Europy, a powojenne granice utraciły swoją moc prawną, pisze portal informacyjny Baltnews.lt.

 Według Balsysa Rosja utraciła prawo do obwodu kaliningradzkiego po „aneksji" Krymu, a teraz status przynależności państwowej ziem dawnych Prus Wschodnich musi zostać omówiona na szczeblu międzynarodowym.


„Czas Kaliningradu się skończył. Kaliningrad nie został w Poczdamie czy w Helsinkach oddany Rosji na zawsze. Było powiedziane: oddajemy pod administrację ZSRR do tej pory, aż w Europie nie zostanie podpisane ostateczne porozumienie pokojowe" — cytuje słowa deputowanego internetowa gazeta.
Wcześniej podobny pomysł już wyraził litewski politolog, obecnie deputowany Sejmu Laurynas Kasczunas.   


https://pl.sputniknews.com/swiat/201701304715096-Litwa-Rosja-Sejm-Sputnik/


wtorek, 24 stycznia 2017

Czy Gdańsk oderwie się od Polski? „To projekt antypaństwowy”






24.01.2017


Czy Gdańsk oderwie się od Polski? „To projekt antypaństwowy”




Mieszkam w Gdyni. W dobrym miejscu, na obrzeżach i tuż przy lesie, który otacza . Z domu do centrum Gdańska samochodem mam około 20 minut jazdy. To mniej niż z Ursynowa pod Pałac Prezydenta. Lecz może wkrótce zabierze to znacznie więcej czasu, bo zostaną ustawione rogatki i jadąc do Gdańska będę musiał mieć paszport, a może nawet wizę. A celnicy skrupulatnie przeszukają moje auto, czy przypadkiem nie wwożę jakichś wywrotowych materiałów. O co właściwie chodzi z tą nową paranoją? Reanimować Wolne Miasto ? Lub bardziej poprawnie – ?

Od pewnego czasu dochodziły do mnie różne plotki na temat Gdańska. Początkowo uznawałem je za bzdury wypowiadane w pijackim widzie przy suto zakrapianej kolacji. Sam nieraz słyszałem tu, na Pomorzu różne idiotyzmy, gdy alkohol rozwiązywał języki i chwalono się chlubną przeszłością dziadka w Kriegsmarine, albo w AK, co tutaj oznaczało . Takie podkreślanie swojej wyjątkowości i modne demonstrowanie, że Polakiem się jest tylko przypadkowo, bo gdyby sytuacja geopolityczna była inna, to z radością można by powrócić do, często wyimaginowanych, korzeni, które nie są polskie, tylko jakieś niemieckie, albo właśnie gdańskie. Bo wiele ludzi, po prawdzie coraz mniej, żyło w Gdańsku, żyło w Polsce, lecz uważali, iż jest to sytuacja tymczasowa i oni są Gdańszczanami.

Ostatni z nich powinni już nie żyć, bo Freie Stadt Danzig zakończył swoje istnienie w momencie wybuchu wojny w 1939 roku. Więc nawet ci, którzy się wówczas urodzili, mają dzisiaj 78 lat. Lecz nie, jest sporo czterdziesto, pięćdziesięcio i sześćdziesięciolatków, czyli cała powojenna generacja, która uważa się za spadkobierców Wolnego Miasta. Jaki w tym wszystkim jest sens i jaka logika, oprócz emocjonalnych sentymentów, aby odrzucać polskość tego miasta i rozważać utworzenie niezależnego politycznie bytu?

Nie zajmowałbym się tym tematem, gdyby nie docierały do mnie coraz częściej informacje, że istnieją w Gdańsku koła towarzyskie, ludzi naprawdę znaczących, ludzi z kręgów opiniotwórczych, naukowych i artystycznych, a także polityków różnych opcji, którzy, na razie między sobą, poważnie rozmawiają o możliwości odtworzenia Wolnego Miasta Gdańska i jakiejś secesji od Rzeczypospolitej.

Całkiem poważnie mówiąc, prezydent Gdańska , któremu chyba się w głowie pomieszało od długotrwałego sprawowania władzy, a buta i arogancja budowana na pochlebstwach dworu, spowodowała jego tęsknotę za Wolnym Miastem. Pewnie codziennie przed snem, marzy sobie ten włodarz ważnego obszaru, co by tu jeszcze uwolnomieścić. Mamy już hotel Wolne Miasto, ba, mamy całą dzielnicę Wolne Miasto. A niedawno nazwę Wolnego Miasta Gdańsk otrzymało ważne rondo po przebudowie ulicy Kartuskiej.

No dobrze, powie ktoś, to są tylko nic nieznaczące fanaberie starzejącego się aparatczyka i lokalnego satrapy. W sumie niegroźne, a właściwie humorystyczne. To ja się zapytam, dlaczego miasto Gdańsk, czyli ludzie władzy, gwałtownie optowali za dokonaniem przekopu Mierzei Wiślanej w lokalizacji Skowronki i nie popierali, teraz już oficjalnie zatwierdzonej, znacznie korzystniejszej lokalizacji Nowy Świat? Może prawdą jest to, co się mówi, że Skowronki leżą na historycznym terenie Wolnego Miasta Gdańsk, a Nowy Świat już na ziemiach polskich. Więc Gdańsk, gdyby zyskał jakąś tam suwerenność, to mógłby kontrolować ruch na Zalewie Wiślanym i czerpać z tego zyski. Może to bzdurne, ale logiczne i komuś poważnemu z tytułami przyszło do głowy.

A tymczasem komediowy prezydent Gdańska Adamowicz, wraz ze swoim przyjacielem, również komediowym, prezydentem Sopotu, Karnowskim, rozpoczęli akcję wbijania słupów granicznych przedwojennego Freie Stadt Danzig. Przypominam, że Sopot, wówczas Zoppot, był integralną częścią wolnego miasta.

***

Skąd w ogóle takie pomysły usprawiedliwiające tego typu działanie? Musimy pamiętać, że po Pierwszej Wojnie Światowej, Rzeczpospolita odradzała się w ciężkich bólach porodowych. Po latach faktycznego nie istnienia, była bardzo słaba. I każdy sąsiad szarpał dla siebie. Czesi zbrojnie zajęli spory kęs Śląska Cieszyńskiego; Niemcy, było nie było, przegrani w I WŚ, walczyli z determinacją o i Wielkopolskę.
A kwestia Gdańska została rozstrzygnięta dopiero w roku 1920, gdy wszystkimi siłami zatrzymywaliśmy nawałę bolszewików.


Wolne Miasto Gdańsk zostało utworzone 15 listopada 1920 roku jako wykonanie postanowień traktatu pokojowego. Art. 100 Traktatu określił granice Wolnego Miasta Gdańska, art. 105 ustanowił obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska dla osób tam zamieszkałych. Stosunek gdańszczan do odradzającej się Polski był z reguły niechętny, głównie z powodu słabej sytuacji gospodarczej i oderwania Gdańska od Niemiec. I tak już pozostało, aż do wybuchu wojny w 1939, gdy Hitler użył właśnie Gdańska, a konkretnie korytarza przez Polskę, który by połączył Gdańsk z Rzeszą, do usprawiedliwienia ataku na Polskę. Przez okres wojny Gdańsk był ostoją hitleryzmu. Problem zaczął się po wojnie.
„[…] Po zdobyciu miasta przez Armię Czerwoną w marcu 1945 r., do konferencji poczdamskiej miejscowi Niemcy wierzyli, że będą mogli pozostać w Gdańsku, że zostaną przywrócone instytucje Wolnego Miasta, a to pozwoli utrzymać niemiecki charakter Gdańska oraz jego najbliższego otoczenia. Obszar Wolnego Miasta Gdańska został dekretem z 30 marca 1945 przyłączony do województwa gdańskiego, a ustawą z dnia 11 stycznia 1949 razem z poniemieckimi ziemiami scalony z nową polską administracją państwową, do czego przesłanką były postanowienia konferencji poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 […]. Postanowienia te nie miały jednak formy umowy międzynarodowej, w dodatku były efektem porozumienia zupełnie innych stron niż te, które podpisały Traktat wersalski, tak więc nie miały mocy zmienić jego postanowień.” [1]

Taka oto sytuacja prawna powoduje, że ludzie, którym marzy się odtworzenie Wolnego Miasta, mają argument, by walczyć, żeby Gdańsk od Polski odłączyć. Co więcej – uciekinierzy przed Armią Czerwoną utworzyli rząd Gdańska na uchodźstwie.

„Dalsze istnienie Wolnego Miasta Gdańska uznaje za fakt de jure środowisko zamieszkałych w Niemczech obywateli WMG. Środowisko to wybrało w 1947 r. istniejącą do dziś Radę Gdańską (niem. Rat der Danziger), pełniącą obowiązki Senatu WMG na uchodźstwie. Rada Gdańska przez cały okres swego działania wywiera naciski na ONZ (jako następczynię Ligi Narodów) celem uregulowania prawno-międzynarodowego statusu WMG.” [1]

Jak zwykle tak bywa, wszyscy entuzjaści Gdańska/Danzig zapominają o jednym, o czym ja dobrze pamiętam, bo widziałem to na własne oczy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Gdańsk po zdobyciu przez Rosjan był jedną wielką ruiną. Podobną do Warszawy. I ten Gdańsk, z którego tak się dzisiaj cieszymy, został całkowicie odbudowany przez Polskę i Polaków.

***

Gdańsk, Sopot, Gdynia. Czyli Trójmiasto. Naturalna idea, która jakoś od ponad siedemdziesięciu lat nie może się zrealizować. Tak, jakby ktoś bez przerwy rzucał kłody po nogi, a na historycznej granicy Wolnego Miasta istniała niewidzialna bariera. Szczególnie mocno to widać w ostatnim dziesięcioleciu, gdy Gdańsk i Sopot zostały opanowane przez wybitnie pro-niemiecką Platformę Obywatelską, której reprezentanci: prezydent Gdańska Adamowicz i Sopotu Karnowski stworzyli układ stojący w kontrze do Gdyni i jej prezydenta dr. Szczurka. Żadne zaklęcia tu nie pomogą, taki jest stan faktyczny.
Porty morskie, zamiast pracować w symbiozie, konkurują ze sobą, szkodząc sobie nawzajem. Kolej metropolitalna, nowa dobra inwestycja, nadal nie łączy dzielnic całej aglomeracji. Lotnisko Rębiechowo sypie piasek w szprychy gdyńskiemu lotnisku w Kosakowie, które marnieje bezużytecznie. Fatalny system drogowy od lat nie może być zmodernizowany tak, by służył całemu Trójmiastu. Można podać więcej przykładów tego, co dzieli, niż tego co łączy.

To jest przykre i nierozumne. Nie ma efektu synergii, który uczyniłby z pomorskiej aglomeracji, jeden z najsilniejszych obszarów naszego kraju. Czasami ma się wrażenie, że świadomie się niszczy, zamiast tworzyć.
Czy my Polacy i władze naszego kraju, mamy nic nie robić i biernie się przyglądać? Czekać, aż coś samo z siebie się wydarzy?

Niemcy, których podejrzewam o wspieranie takiego stanu rzeczy, są mistrzami długofalowych działań. I jeżeli już postanowili, mimo zawartych w 1990 roku traktatów, że Prusy Wschodnie i Danzig to domena niemiecka, to będą do tego uparcie dążyć.

Nie możemy na to pozwolić. Dosyć już kłopotów jest na Śląsku, gdzie tzw. „mniejszość niemiecką” rozpuszczono jak dziadowski bicz i różne gorzaliki decydują na przykład, jakie mają być granice Opola. Tu w Gdańsku idea secesji dopiero się tli i łatwiej ją opanować. Uważam to za działanie antypaństwowe i jako takie powinno być pod ścisłą obserwacją służb. I to nieważne, czy ktoś jest z PO, czy zwolennikiem PiSu, bo tak się składa, że znam miłośników Freie Stadt i tu i tam.
Nie po to odzyskaliśmy po 123 latach niepodległość, a po II WŚ uzyskaliśmy dosyć marne granice, w sytuacji, jak nie mieliśmy nic do powiedzenia, żeby teraz, gdy wreszcie wybijamy się na autentyczną suwerenność, różni lokalni kacykowie, pomyleńcy, czy agenci obcych państw, starali się odrywać po kawałku polską ziemię.

Nie mamy Lwowa, Wilna, czy Grodna i Gdańsk, czy Szczecin nam ich nie zastąpią. Lecz w tysiącletniej historii Polski to były bardziej tereny nasze, niż obce. Niemcy szczególnie są w stosunku do nas butni i aroganccy. A my specjalnie ich hołubimy. W niedalekiej miejscowości Krokowo, gmina Puck, po ustanowieniu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej lepiej nie bywać, bo mile widziani są Niemcy. W stosunku do Polaków takiego podejścia nie zauważyłem. Czy również w Gdańsku, a może ponownie Danzig, Polak znowu będzie raczej niemile widzianym gościem?

________________

  - publicysta. Z zawodu inżynier elektronik pracujący od 30 lat za granicą na morzu. Konserwatysta.



http://gazetabaltycka.pl/promowane/czy-gdansk-oderwie-sie-od-polski-to-projekt-antypanstwowy#comment-359785