Nie wiem, czy było, u mnie nie było..
Banki w Polsce z pełną premedytacją przygotowały oszustwo na wielką skalę.
Zagraniczni
bankierzy w prywatnych rozmowach przyznają , że absolutnie nie są w
stanie zrozumieć, jak można dać się tak rżnąc jak Polacy, przy pełnej
akceptacji najwyższych czynników państwowych: od premiera, prezydenta,
po urzędy skarbowe – krytykuje Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, w rozmowie z miesięcznikiem „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka.”
Leszek
Sosnowski: Dyskusja o tzw. frankowiczach, gwałtownie nasilona w czasie
kampanii wyborczej spowodowała, że decyzja o repolonizacji przynajmniej
niektórych banków wisi w powietrzu. W mediach prorządowych, a także w
TVP, sprawę oczywiście przedstawia się tak, jakby państwo (czyli
podatnicy) musiało w przypadku przewalutowania dopłacić frankowiczom
jakieś 40-50 miliardów, bo tyle te banki zarobiły tylko i wyłącznie na
różnicach kursowych.
Janusz Szewczak: Świadoma
manipulacja, świadome wprowadzanie w błąd. To tylko banki wymyśliły
sobie, że w razie czego poratuje się frankowiczów z publicznych
pieniędzy; Związek Banków Polskich złożył tego rodzaju propozycję.
Zarówno prezydent elekt Andrzej Duda, jak i Jarosław Kaczyński,
powiedzieli wyraźnie: żadnych publicznych pieniędzy nie można tu
wydawać.
Inaczej
mówiąc, chodzi o to, żeby banki zwróciły ze swoich środków to, co w
niezbyt uczciwy sposób, a może nawet niezbyt zgodnie z prawem zarobiły?
Jak
najbardziej. Mało tego, stawiam tezę, co potwierdza wielu wybitnych
specjalistów z zakresu prawa finansowego, jak profesor Witold
Modzelewski, iż zyski te były nie tylko niesprawiedliwe, ale też
niezgodne z obowiązującymi wówczas w Polsce przepisami prawa. Przede
wszystkim nie były to tylko tzw. kredyty frankowe, bowiem kredytobiorcy
ani nie dostali nigdy franków do ręki, ani nikt nie przelał na ich konta
szwajcarskiej waluty. Kredyty te były jedynie indeksowane i
denominowane. Po drugie, i to jest zasadnicza wątpliwość prawna, czy w
ogóle były kredytami? Kredyt to jest postawienie do dyspozycji klienta
określonej kwoty pieniędzy z określoną wielkością odsetek, spłacalnej w
określonym terminie. Tzw. kredyty frankowe były pewnego rodzaju opcjami
spekulacyjnymi, toksycznymi opcjami walutowymi. Ludzie, którzy je
wzięli, wciąż przecież nie wiedzą, ile jeszcze będą musieli oddać
bankom, choć zobowiązania spłacają już siedem, osiem lat…
Gdyby
im ktoś od razu wyraźnie powiedział, że być może za parę lat będą
musieli płacić za franka cztery złote, nawet jeden chętny by się nie
znalazł.
Równie
dobrze może się niebawem okazać, że kurs wyniesie nie cztery, tylko np.
sześć albo osiem złotych; tu wszystko jest absolutnie otwarte – i to
jest druga wątpliwość prawna. Wreszcie jest kwestia trzecia, którą
nazwałbym uwięzieniem tych ludzi w spłacanych przez nich mieszkaniach,
bo właściwie nie mogą się ich wyzbyć, sprzedać, przenieść się – nic.
Mieszkanie może zmienić właściciela tylko na rzecz banku. Ludzie ci są w
nich tam do momentu, aż ich wyrzucą, jeśli nie będą w stanie spłacać
dalej tej lichwy. Czegoś takiego nigdzie nie ma, jest to forma wyzysku,
autentycznego wyzysku.
Niektórzy
„mędrcy” z całą bezwzględnością komentują jednak tę sytuację
stwierdzeniem: „widziały gały, co brały”. Ale to przecież nieprawda, bo
jednak nie widziały.
Nie
tylko te gały w dużej mierze nie widziały, co brały, ale – można
niestety powiedzieć – „wiedziały (tamte) gały, co dawały”. To była
misternie skonstruowana pułapka, która w moim przekonaniu ma bardzo
rozgałęzione macki w polskim systemie władzy, polityki, w sposobie
zarządzania centralnymi instytucjami finansowymi w Polsce. Otóż w latach
2005-2008 nagminna była sytuacja, że rodzina, która zgłaszała się do
banku po kredyt na mieszkanie w złotych polskich, otrzymywała
informacje, że nie posiada zdolności kredytowej, ponieważ nie może
utrzymać się przez miesiąc za trzy tysiące złotych w dużym mieście i
jeszcze płacić regularnie ratę kredytową. Ta sama rodzina u tego samego
doradcy dowiadywała się jednak, że może utrzymać się za trzy tysiące
złotych i spłacać kredyt, ale pod warunkiem, że weźmie kredyt walutowy.
Wtedy będzie miała zdolność kredytową. Ponadto stawiam tezę – na razie
jako jedyny w Polsce – że mogło dojść w tamtych latach do manipulowania
stawką WIBOR – Warsaw Interbank
Offered Rate. WIBOR jest podstawą wyznaczania oprocentowania dla
większości kredytów udzielanych przez polskie banki, w tym dla rodzin i
mniejszych przedsiębiorstw. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że ten WIBOR
przez lata, do bodajże 2013 r. ustalali w Polsce tylko przedstawiciele
banków.
Łącznie z Narodowym Bankiem Polskim i Komisją Nadzoru Finansowego?
Ależ
skąd, to były banki komercyjne. Spotykało się 16 bankierów i
przedstawiali tzw. kwotowania, czyli cenę, po jakiej banki pożyczają
sobie wzajemnie pieniądze, a więc tak naprawdę cenę pieniądza, czyli
wysokość oprocentowania dla kredytów złotowych.
Czyli mogli ustalać stawkę WIBOR po prostu z kapelusza?
Oczywiście.
Niedawno była wielka afera w Londynie w sprawie podobnych manipulacji
(LIBOR). Tam udowodniono winę, zapadły wyroki, płacone są dziesiątki
miliardów odszkodowań. Płacą znane banki, np. HSBC, UBS itd.
Płacą, bo mają z czego. Nie zwrócili się po pieniądze do podatników.
Mają
z czego, u nas też mają, ale to jest oczywiście kwestia do
udowodnienia; dwa lata temu zwróciliśmy się z senatorem Grzegorzem
Biereckim do szefa Komisji Nadzoru Finansowego z prośbą, żeby zbadał,
czy nie mogło dojść do manipulacji stawką WIBOR. Otrzymaliśmy wówczas
odpowiedź zarówno z NIK-u, bo i do NIK-u była taka interpelacja, i z
KNF-u, że od tej pory NBP zajmie się już tym tematem i będzie nadzorował
ustalanie stawki WIBOR wspólnie z KNF, że będą uważniej się temu
przyglądać – taka była odpowiedź w tej sprawie.
I na tym koniec? Nie było odpowiedzi odnośnie do tego, co działo się wcześniej?
W
tej kwestii odpowiedzi nie było. To wymagałoby poważnej kontroli, czyli
postąpienia tak, jak wszystkie instytucje nadzorcze w Londynie i Nowym
Jorku, które zbadały dokładnie fałszerstwo stopą LIBOR, w wyniku czego
okazało się, że manipulowano tam cenami kredytu na gigantyczną skalę.
Polska Komisja Nadzoru Finansowego tak naprawdę tylko wobec małych coś
może. Wobec dużych – niewiele. U nas zresztą nie chodzi wyłącznie o
kredyty frankowe; są i inne instrumenty finansowe, które, moim zdaniem,
są absolutnie bezprawne i oszukańcze, a które banki na wielką skalę
stosowały i nadal stosują, np. polisolokaty.
Wyjaśnijmy może, co to są owe polisolokaty, bo nie każdy jeszcze dał się na nie nabrać, nie każdy więc wie, co znaczy to słowo.
Sprzedawało
się akcje jakiejś firmy z jakiegokolwiek rejonu świata, obiecując,
sugerując, że za 10 lat dużo się na tych akcjach zarobi. Każdy mógł
oczywiście wcześniej zrezygnować z tego instrumentu finansowego, z tej
polisolokaty, ale – uwaga! – tzw. opłata likwidacyjna sięgała nawet 90
proc.!
Ależ to nie jest instrument finansowy, lecz złodziejstwo.
Otóż
to. Okazuje się, że aktuariusze, czyli tacy fachowcy, którzy uprzednio
sporządzali dla banków pewne opinie, obliczali stopień ich ryzyka,
zeznają w procesach, iż firmy ubezpieczeniowe, banki, instytucje
finansowe, które tego typu produkt sprzedawały, miały pełną świadomość,
że 70-80 proc. ludzi nie wytrzyma i wcześniej zerwie swoją umowę, na
czym straci prawie wszystkie swoje pieniądze. Świadczy to, że z pełną
premedytacją przygotowane oszustwo na wielką skalę. Jak w przypadku
kredytów bankowych sprawa dotyczy mniej więcej 500 tysięcy ludzi plus
rodziny, czyli około półtora miliona osób, tak w przypadku polisolokat
sprawa dotyczy czterech do pięciu milionów Polaków, w sumie na kwotę ok.
50 miliardów złotych. Też miałem propozycję takiej polisolokaty,
wykupiłem ją, a po dwóch miesiącach już się zorientowałem…
…przepraszam, ale jak Ciebie nabrali, to co dopiero zwykłego klienta bankowego!
Po
dwóch miesiącach zorientowałem się, że to jest oszustwo. Poprosiłem o
zwrot i dostałem z powrotem 10 procent. Na szczęście, to co ja
zainwestowałem, to była mała kwota, bo też był to rodzaj ćwiczenia, by
zbadać, o co chodzi w tym całym przedsięwzięciu.
Ale
teraz wyobraźmy sobie, że zachęcony intensywną reklamą idzie do banku
lub do jakiegoś pośrednika starszy człowiek, który pełen nadziei pakuje w
polisolokatę oszczędności całego życia… Skala tego procederu w Polsce,
jak mówiłem, jest olbrzymia, to cztery do pięciu milionów osób.
Pokrzywdzeni założyli stowarzyszenie pod nazwą „Przywiązani do
polisolokat”, skierowali zawiadomienie do prokuratora generalnego
przeciwko Komisji Nadzoru Finansowego, że dopuszcza i toleruje rabowanie
tych ludzi. Sprawę umorzono.
Bo pewnie to oszustwo, jak i wiele innych tego typu, dokonuje się w majestacie polskiego prawa.
Twierdzę,
że w Polsce rządzą duże grupy finansowe i duże koncerny zagraniczne,
które traktują osoby zarządzające tym teoretycznym państwem jako
marionetki, co np. wyszło na jaw, kiedy pani premier potajemnie posłała
list do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, gdzie
toczy się sprawa z powództwa rządu węgierskiego, o uznanie kredytów
walutowych za opcje spekulacyjne, za toksyczne instrumenty finansowe,
które miały być wyłącznie spekulacyjną pułapką. A polski rząd napisał
list, żeby Trybunał jednak się zastanowił, bo wyrok skazujący mógłby
grozić wielu bankom w Polsce poważnymi stratami.
Innymi
słowy rząd zadział przeciwko polskim obywatelom i polskim firmom. Ale
właściwie dlaczego akurat w tym przypadku miałoby być inaczej niż
zawsze… Wróćmy
jeszcze do kredytów frankowych. Jak coś zostało zarobione nieuczciwie,
trzeba oddać. To jest poza dyskusją. Dlatego niektóre banki podobno
wyprowadzają się z Polski.
To
jest zastanawiające, dlaczego przy takich komfortowych warunkach, przy
jednej z najlepszych zyskowności banków w całej Europie, sporo z nich
nagle wychodzi z Polski. Do sprzedania jest np. Raiffeisen, zaczęto
sprzedaż Alior Banku, zamyka działalność w Polsce Royal Bank od Scotland
(RBS), nie wyklucza się, że Deutsche Bank również się od nas wyniesie. O
tym się nie mówi, ale Millennium też będzie całkowicie sprzedany, już
uruchomiono przyspieszoną sprzedaż 15 proc. tego banku. Czy banki – nie
tylko tu wymienione – liczą się z tym, że przyjdzie nowa władza, która
zdaje sobie sprawę, jak Polacy są grabieni i zastopuje tę grabież?
Kto jak kto, ale bankier sprzedaje chyba po to, żeby zarobić, a nie ratować się przed niechęcią władzy?
Zgadza
się, chodzi zatem o to, żeby mieć podwójny zysk: zarobić na sprzedaży
banku i zarazem uniknąć kary finansowej ze strony państwa. Pytanie, czy
banki nie liczą na to, że za duże pieniądze kupi je w całości lub
częściowo Skarb Państwa? Czyli, że my, Polacy, zapłacimy naszymi
podatkowymi pieniędzmi wielokrotnie więcej za coś, co kilka lub
kilkanaście lat temu tanio sprzedaliśmy i jeszcze po drodze
doinwestowaliśmy?
Nie
używałbym sformułowania, że to „my sprzedaliśmy”, bo ani ja, ani Ty,
ani nasi Czytelnicy, ani miliony innych Polaków nie brało w tym udziału.
Sprzedawali określeni ludzie, rządowi menadżerowie. Sprzedawali bardzo
tanio, a teraz ich koledzy lub następcy odkupywać będą za duże
pieniądze?
Dokładnie
tak to może wyglądać. Najnowszy przykład – spółka Skarbu Państwa, jaką
jest PZU, kupiła właśnie 25 proc. udziałów Alior Banku za 1,6 mld
złotych; wcześniej na powstanie tego banku wyłożono 400 milionów euro,
czyli po przeliczeniu właśnie 1,6 mld zł. Alior Bank bierze zatem tyle,
ile włożył w cały bank, ale Skarb Państwa nie bierze całości, bankowi
zostaje bowiem aż 75 proc. Wcześniej, w październiku ub. roku, podobnej
operacji dokonała inna spółka Skarbu Państwa – PKO BP, która przejęła
szwedzki Nordea Bank. Ten miał w puli swych kredytów aż 90 proc.
kredytów frankowych; można szacować, że jest to kwota 17-18 miliardów
złotych. PKO BP nie wziął Nordei za darmo. Zapłacił prawie 3 miliardy, a
kupił potencjalnie olbrzymi kłopot – trzeba się bowiem liczyć z
mniejszą lub większą denominacją kredytów frankowych i zwrotem pieniędzy
frankowiczom.
Frankowiczom
zwracać (prawdopodobnie) będzie zatem już nie Nordea, ale PKO BP. A
wtedy okaże się, że koszt przejęcia szwedzkiego banku wyniesie de facto wydane
już prawie 3 mld zł na zakup akcji plus ileś tam miliardów zwracanych
jako następca prawny z powodu manipulacyjnych kredytów. Jeśli tak ma
wyglądać repolonizacja banków, to szykuje się następna manipulacja
polegająca na tym, że najpierw wpompuje się pieniądze Skarbu Państwa w
niektóre banki drogą zakupu ich udziałów i to po bardzo wysokich cenach,
a potem instytucje te „poratują” frankowiczów. Ale będą ich ratowaćde facto nie swoimi zyskami, tylko pieniędzmi publicznymi.
Oczywiście
idea repolonizacji jest ze wszech miar słuszna. Przypomnijmy, że w
Polsce udział banków zagranicznych w całym sektorze bankowym wynosi
prawie 70 proc. W większości krajów Unii Europejskiej jest to wartość od
8 do 25 proc. Jeśli zaś nie ma się własnej struktury bankowej, nie ma
się też żadnego wpływu na gospodarkę, na jej realne narzędzia itd.
Trzeba więc mieć własne banki, ale nie można kupować czegoś na kształt
wydmuszki – niby jajko, ale w środku puste lub zgniłe.
Ludzie
zastanawiają się zwykle, na czym te banki w Polsce tak dużo zarabiają?
Według mego rozeznania przede wszystkim na setkach albo i tysiącach
różnych opłat.
Zarabiają
na wszystkim, ale faktem jest, że w Polsce mamy jedne z najwyższych
bankowych marż, opłat i prowizji w Europie. Bogatsi od nas Niemcy, Włosi
czy Francuzi płacą niższe koszty podstawowych usług i opłat bankowych
niż my.
Czy to jest jakaś zmowa banków, że żaden z nich nie chce zejść z tych opłat choćby po to, aby stać się bardziej konkurencyjnym?
Żeby
wymusić taki ruch, musiałaby być tym zainteresowana władza publiczna,
polski rząd –patriotyczny, zdroworozsądkowy. Mógłby zrobić prostą rzecz –
stworzyć własny, nowy bank, który wprowadzi mocno konkurencyjne
warunki.
Nie byłoby to lepsze niż repolonizacja?
Na
pewno prostsze, dające natychmiastowe efekty i nie tak kosztowne.
Zresztą państwo ma większościowe udziały w PKO BP i można by tam
uruchomić od zaraz takie warunki kredytowe, opłatowe, licencyjne,
leasingowe, ubezpieczeniowe itd., które zmusiłyby zagraniczne banki w
naszym kraju do natychmiastowej, radykalnej zmiany ich polityki wobec
polskiego społeczeństwa.
Albo do sprzedania tanio swoich akcji, tak jak kiedyś tanio je kupili.
No
więc właśnie, środki nacisku są, nie ma tylko kto ich wykorzystać.
Śmieszne i bezczelne zarazem jest straszenie Polaków, które uskutecznia
pan Petru inspirowany przez pana Balcerowicza, że nie można narzucić
bankom żadnego ekstra podatku, nie wolno zaostrzać kursu wobec nich, bo
odbije się to na klientach, gdyż banki jakoby natychmiast podniosą
opłaty i my wszyscy poniesiemy koszty ich operacji.
Jak podniosą opłaty, to stworzy im się konkurencję i do widzenia panowie!
No
więc, odpowiedź jest prosta. To świetnie, niech tylko to zrobią –
natychmiast wyrośnie im konkurencja. Nawet tutejsi zagraniczni bankierzy
w prywatnych rozmowach przyznają – sam spotkałem się z takimi opiniami –
że absolutnie nie są w stanie zrozumieć, jak można dać się tak rżnąc
jak Polacy? Przy pełnej akceptacji najwyższych czynników państwowych: od
premiera, prezydenta, po urzędy skarbowe.
Załóżmy, że mamy już polskie banki; są to raczej banki państwowe?
Niekoniecznie,
to mogą być banki branżowe, sektorowe, np. firmy ubezpieczeniowe
zakładają własny bank, eksportowe tworzą export-import bank, powstaje
bank pocztowy itp. To mogą być również banki z publicznym udziałem, np.
samorządowym – przecież dzisiaj samorządy polskie trzymają swoje konta w
bankach zagranicznych, na tym polu tylko PKO BP z nimi trochę
konkuruje.
To byłaby lepsza forma niż bank czysto państwowy?
Zdecydowanie
tak. Uważam, że powinien istnieć bank – zresztą jestem autorem takiego
pomysłu – ZUS-owski. Jeszcze ciągle polski Zakład Ubezpieczeń
Społecznych powinien zostać zamieniony na Państwowy Bank Emerytalny,
czyli strukturę bankową działającą komercyjnie, będącą własnością
państwa i zarabiającą dla nas pieniądze, dla polskich emerytów. Gdyby
ZUS przekształcić w Państwowy Bank Emerytalny, mógłby nasze składki
inwestować w odkupywanie majątku narodowego, niegdyś tanio i głupio
sprzedanego. Stopniowo moglibyśmy zamieniać nasze płacone co miesiąc
składki na realną wartość majątku – pracowałoby to realnie na przyszłe
emerytury. Byłaby to instytucja, która zarabia i jest oparta na
składnikach majątku narodowego.
Czyli
w Polsce nie należy szukać nieustannie inwestorów z zagranicy i cieszyć
się, że byle Koreańczyk czy Chińczyk wejdzie do nas z paroma milionami,
bo może korzystać z państwowych dopłat i potężnych ulg w specjalnych
strefach ekonomicznych, lecz samemu trzeba stać się inwestorem i to nie
tylko w kraju, ale może właśnie w Chinach na przykład?
Tak
jest. Dlaczego w Polsce wpakowano do ZUS-u ponad 130 mld z OFE, a nie
utworzono na tej bazie np. banku komercyjnego? Państwowego, ale
komercyjnego.
Co robią banki zagraniczne w Polsce z zarabianymi rok w rok pieniędzmi?
W
zdecydowanej większości transferują je do swoich centrów zagranicznych
pod postacią dywidendy, ale nie tylko. Te zarabiane w Polsce pieniądze
idą np. na to, żeby klienci holenderscy, niemieccy, włoscy czy francuscy
mogli swobodnie i tanio pożyczać pieniądze w swoim banku, rozwijać się,
inwestować, pobudzać konsumpcję. Tu się drenuje, a tam się
dofinansowuje.
Repolonizacja
zatem jest potrzebna, ale absolutnie musi być realizowana przez ludzi
uczciwych, wiarygodnych i o zdecydowanym propolskim myśleniu, broń Boże
nie takich, którzy mają za sobą doświadczenia we wcześniejszych
procesach prywatyzacyjnych.
Jest to tylko cześć rozmowy. Całość można znaleźć w miesięczniku „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka” (nr 6/2015).
http://ruch-obywatelski.com/polityka/banki-w-polsce-z-pelna-premedytacja-przygotowaly-oszustwo-na-wielka-skale/
Nie pierwszy raz Niemcy pokazują swoją niecierpliwą naturę, w której brak jest miejsca na dalekowzroczną wizję rozwoju i ekspansji.
Obserwując ich poczynania z punktu widzenia Polaka, człowiek zaczyna zachodzić w głowę - po co tak robią, przecież znowu się na tym przewiozą.
Nie po raz pierwszy zresztą raz w historii.
Człowiek zaczyna więc podejrzewać, że to może nie sami Niemcy o tym decydują, że pewnie stoi za tym ktoś, komu nie chodzi o dobro Niemiec, tylko o przywileje jakiejś wąskiej grupy.
Do głowy wpadają od razu Żydzi, Masoni, albo chociaż amerykańscy kapitaliści.
Jednak patrząc wstecz, widzimy że tak robią zawsze.
Bismarck nie musiał toczyć wojny o dusze, której częścią był Kulturkampf, tylko spokojnie poczekać, aż mniejszości narodowe zasymilują się w ramach wielkich Niemiec. Tak się działo, wystarczyło tylko cierpliwie poczekać.
Hitler nie musiał nas atakować w 1939 roku zbrojnie, tylko ogłosić kolejną wojnę handlową, przy jednoczesnym wspieraniu ruchów narodowych mniejszości, co rozsadziłoby Polskę w bardzo krótkim czasie, bez jednego wystrzału. To zresztą postulowali niemieccy generałowie, których Hitler bezpardonowo się pozbył w tzw. Aferze Generałów.
Gdyby rząd niemiecki, zamiast pogrążać gospodarczo południe i wschód Europy, zajął się wspieraniem zrównoważonego rozwoju na Kontynencie, dziś pewnie najpopularniejszym dobrowolnym hobby w Europie byłaby nauka mowy Goethego.
Nam wydaje się to dziwne, gdyż jako Polacy patrzymy na państwo jako byt, który kiedyś przekażemy naszym dzieciom. \
Ich kultura to indywidualizm, który na pierwszym miejscu stawia własne ego, choć u Niemców jest ono rozszerzone o silne poczucie dumy narodowej, graniczącej z szowinizmem.
Deuschland, Deutschland uber alles.
Tu i teraz, a nie za tysiąc lat.
Moim zdaniem, gdyby przejęli nieco z mentalności Chińczyków, byłoby dawno po tzw. ptokach i na Europę mówiono by - Niemcy.
P.S. Ptaszek polski powinien siedzieć na szczebelku jeszcze niżej niż włoski, portugalski, hiszpański i grecki.
Pozdrawiam.
P.S. Pełna zgoda co do pozycji polskiego ptaszka - miejmy nadzieję, że po 25 października zacznie on swój marsz w górę - to od nas będzie zależało jak wysoko wyląduje :-)
Stanie się tak po odfrunięciu z tego obsranego słupka.
Miejscem dla orła nie jest palik między sępami.
Pozdrawiam.
Ja cię obserwuję zobacz co ta gadzina wypisywała a i teraz przemyca udajesz że nie wiedziałeś.