Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą geopolityka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą geopolityka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 sierpnia 2025

Geopolityka Polski - i szept...







przedruk


Historia kluczem do wielkiej geopolityki – prof. Arkady Rzegocki

Data publikacji: 25 lipca 2025, 14:17





Jaśmina Nowak pyta wykładowcę Uniwersytetu Jagiellońskiego, byłego ambasadora RP w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz w Republice Irlandii o postrzeganie naszego kraju za granicą, także pod kątem sporów o działalność historycznych instytucji w kraju. Jego zdaniem historia jest kluczem do przyciągnięcia uwagi na arenie międzynarodowej:

Uważam, że z jednej strony niewystarczająco wykorzystaliśmy ostatnie 35 lat, żeby lepiej przebadać polską historię, żeby mocniej inspirować innych do tego, żeby się Polską interesowali, nie tylko polską historią, ale także polską współczesną. […] Jeżeli ktoś się zafascynuje historią, to będzie zainteresowany współczesną Polską.

Arkady Rzegocki tłumaczy, że spór historyczny o politykę historyczną w państwie możemy przekuć jako siłę. Konieczna do tego jest wspólna wersja wydarzeń i zgoda co do przebiegu zdarzeń z przeszłości:

Żeby ta nasza opowieść była spójna, to musi być opowieścią pokazującą, że jednak naród polski, państwo polskie się nie poddało, że zmagało się z dwoma totalitaryzmami i to w takim stopniu, który naprawdę budzi uznanie i podziw u naszych sąsiadów.

Gość „Popołudnia Wnet” omawia tożsamość polskiej dyplomacji w ujęciu geopolitycznym. Jego zdaniem celem władz powinna być wzmożona aktywność w otaczającym nasz kraj regionie. Były ambasador mówi w szczególności o relacjach z państwami Europy Wschodniej:


Bardzo istotne jest także rozpoczęcie bliskiej współpracy w najbliższym otoczeniu. […] Nie tylko Wyszehrad, nie tylko Bukaresztańska dziewiątka, czyli dziewięć państw wschodniej flanki NATO, ale także Trójkąt Lubelski z Litwą i Ukrainą. Innymi słowy, Polska musi być bardzo aktywna w swoim regionie. […] Jesteśmy aktywni, ale z całą pewnością za mało.

– komentuje wykładowca UJ.



wnet.fm/2025/07/25/prof-rzegocki-zainteresowanie-historia-polski/


------------




Brzezinski opowiedział o spotkaniu z Nawrockim. "Byłem pod wrażeniem jego inteligencji, wiedzy o Ameryce i znajomości języka angielskiego"


opublikowano: 25 lipca

Mark Brzezinski / autor: Fratria


„Trzeba też wiedzieć, że prezydent Trump pomógł wygrać prezydenturę Karolowi Nawrockiemu. Prezydent elekt może przyjechać do Ameryki i powiedzieć prezydentowi Trumpowi: dziękuję za pomoc w wygraniu, wspólnie to zrobiliśmy” - powiedział były ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce Mark Brzezinski w wywiadzie opublikowanym na portalu Onet.pl.

Słowa byłego ambasadora można przyjąć z pewną dozą zdumienia, biorąc pod uwagę fakt, że Brzezinski prezentował się w Polsce jako jawny przyjaciel… środowisk lewico-liberalnych.

Spotkałem Karola Nawrockiego w Chicago w październiku zeszłego roku. Siedzieliśmy przy tym samym stole podczas obchodów 80. rocznicy powstania Kongresu Polonii Amerykańskiej i muszę pani powiedzieć, że byłem pod wrażeniem jego inteligencji, wiedzy o Ameryce i znajomości języka angielskiego

— powiedział Mark Brzeziński.


Najważniejsze będą relacje z Trumpem

Były ambasador wskazał, że „teraz bardzo dużo zależy od Karola Nawrockiego, od tego, jak szybko rozwinie relacje z prezydentem Trumpem”. W jego opinii największym zadaniem Nawrockiego jako prezydenta będzie „pokierowanie tak relacjami z ekipą Trumpa, by mieć wpływ na to, co się będzie działo w kontekście Ukrainy”. Brzeziński zaznaczył, że nowy polski prezydent ma na to szansę.

Istnieje ogromna społeczność polsko-amerykańska w kluczowych stanach, takich jak Michigan, Ohio i Pensylwania. I trzeba wiedzieć, że polska demografia amerykańska w tych stanach ma ogromny wpływ

— wskazał.


Trzeba też wiedzieć, że prezydent Trump pomógł wygrać prezydenturę Karolowi Nawrockiemu. Prezydent elekt może przyjechać do Ameryki i powiedzieć prezydentowi Trumpowi: dziękuję za pomoc w wygraniu, wspólnie to zrobiliśmy, a teraz, jako prezydent, chcę nawiązać bliską relację z panem, aby omówić, zwłaszcza to, co stanie się dalej w Ukrainie, ponieważ to jest ważne i dla Polski i dla USA. I my w Polsce możemy bardzo pomóc w tej kwestii


— zaznaczył.



„Polacy nie siedzą przy stole”

Mark Brzezinski przyznał, że dziś Polska „nie siedzi przy stole” w dużej polityce międzynarodowej.


Widać wyraźnie, że na razie Polacy nie siedzą przy stole. Wiemy, kto zwołuje spotkania między Rosjanami a Ukraińcami. Saudyjczycy. Oni utrzymują bardzo bliskie stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi, szczególnie dzięki Rimie Bandar, ambasador Arabii Saudyjskiej w Waszyngtonie. Ona porusza się w dynamice Waszyngtonu w zakresie dyplomacji handlowej, politycznej. Uważam, że to właśnie Polska mogłaby przejąć rolę Arabii Saudyjskiej w zwoływaniu posiedzeń amerykańsko-ukraińsko-rosyjskich. Przyniosłoby to dużą korzyść Amerykanom, ponieważ Polacy mają największą wiedzę o Ukrainie, wyczucie, jak pracować w Ukrainie, z kim rozmawiać, a z kim nie, dokąd najpierw się udać. Polska wie, co oznacza prawdziwe bezpieczeństwo w odniesieniu do Wschodu. Potrafi odczytywać działania Rosji i Ameryka, na czele z prezydentem Trumpem, powinna z tego skorzystać

— stwierdził były ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce.



wpolityce.pl/polityka/735946-brzezinski-bylem-pod-wrazeniem-inteligencji-nawrockiego



------------------



Słowo, które nie rani. Ku nowemu językowi. "Nie zbudujemy nowej wspólnoty językiem zwycięzców"


opublikowano: wczoraj


autor: Fratria



Od autora:

Nie odpowiadam nagonką na nagonkę. Odpowiadam słowem.
Poniższy esej to fragment książki „Unicestwianie. Czy Polska przetrwa epokę algorytmów?”.

Nie powstał jako reakcja na głosowanie Sejmu, lecz jako głos głębszy – ponad aktualnym hałasem, ale w samym jego sercu.

Nie zamierzam ustawiać się w kolejce do politycznego ujadania, do krzyku, do rytuałów odwetu.

Moja rola – i moje zobowiązanie – to obrona praworządności, zwłaszcza wtedy, gdy Sejm sam tę praworządność depcze.

Wobec przemocy języka nie odpowiadam kontrprzemocą. Odpowiadam językiem, który nie rani – bo tylko taki ma szansę przywrócić sens wspólnocie.

Bo Polska musi pozostać wspólnotą – nawet jeśli wydarzenia ostatnich prawie dwóch lat pokazują, że rządzący robią wszystko, by tę wspólnotę rozbić.
I trzeba powiedzieć wprost: prawie im się to udało.



I. Milczenie nie wystarczy

Istnieją momenty, w których milczenie staje się jedyną możliwą postawą. Po doświadczeniu wykluczenia. Po systematycznym publicznym poniżeniu. Po słowach, które nie pozostawiają widocznych śladów, ale dotykają głęboko. W takich sytuacjach człowiek milknie nie z wyboru, lecz z poczucia, że nie ma już przestrzeni, by mówić w sposób, który nie zostanie natychmiast zniekształcony lub odebrany mu całkowicie.

To milczenie jest aktem obrony. Chroni resztki integralności, które nie przetrwałyby kolejnej próby przystosowania się do języka fałszu. Człowiek wycofuje się w głąb siebie nie po to, by zamilknąć na zawsze, ale by móc jeszcze pozostać sobą. Cisza staje się czasem nieprzynależności. Miejscem, gdzie nie trzeba być dla nikogo, nie trzeba nic udowadniać, nie trzeba konkurować o rację, o uwagę, o potwierdzenie istnienia. Jest to forma niewidzialnego oporu - wycofania się z logiki przemocy językowej.

Ale milczenie, choć konieczne, nie jest celem. Jest środkiem. Przychodzi bowiem chwila, kiedy człowiek staje przed pytaniem: czy wystarczy nie brać udziału, by coś się zmieniło? Czy świat ocaleje tylko dlatego, że przestaniemy mówić jego językiem? Cisza może być formą oczyszczenia, ale nie jest narzędziem odbudowy. Nie wystarczy, by naprawić zniszczenia, których źródłem był język. Wcześniej czy później trzeba będzie się odezwać - i właśnie wtedy ujawnia się najtrudniejsza próba.

Bo jak mówić po tym wszystkim? Jak mówić tak, by nie powielić logiki, którą się odrzuciło? Jak nie zdradzić tej ciszy, która przez długi czas była jedynym miejscem wewnętrznej prawdy? Jak mówić tak, by nie ranić - i jednocześnie nie kłamać? Jak nie zamilknąć znowu - tym razem z lęku, że każde słowo natychmiast zostanie użyte przeciw nam?

To nie są pytania retoryczne. To pytania egzystencjalne, które zadaje sobie każdy, kto odzyskał siebie w ciszy i teraz wie, że nie może w niej pozostać na zawsze. W pewnym momencie człowiek dojrzewa do świadomości, że owszem - milczenie ocaliło go przed zniszczeniem, ale nie wystarczy, by ocalić innych. Że przychodzi pora mówienia - ale innego mówienia. Takiego, które nie służy już walce o dominację, nie wciąga w spiralę przemocy, ale tworzy przestrzeń, w której możliwe jest spotkanie.

To nie będzie język grzeczności. Ani język pojednania pozbawionego sprawiedliwości. To nie będzie też język koncyliacyjnych frazesów, które rozmywają odpowiedzialność i pozwalają wszystkim poczuć się dobrze. Chodzi o coś znacznie trudniejszego - o język, który nie reprodukuje przemocy strukturalnej, nawet gdy dotyka rzeczy bolesnych. Język, który nie zamienia prawdy w broń, ani nie rozbraja jej w imię fałszywego pokoju. Język, który ma moc, bo wyrósł z doświadczenia ciszy - a nie z potrzeby przekonania innych do czegokolwiek.

Prawdziwe słowo nie potrzebuje zwyciężać. Nie musi pokonać przeciwnika. Musi natomiast być wierne temu, co ocalało w człowieku, kiedy zamilkł, by nie stać się narzędziem systemu. Musi zachować wewnętrzną zgodność z tym, co nie uległo degradacji. I tylko z tej zgody może narodzić się nowy sposób bycia w świecie - który nie opiera się już na krzyku, na uprzedzeniu, na etykietowaniu, ale na pracy słowa, które nie rani.

To słowo będzie rzadkie. Nie pojawi się natychmiast. Będzie wymagało cierpliwości i uważności. Ale tylko ono ma sens. Wszystko inne to tylko kolejne warianty przemocy - tym bardziej skuteczne, im bardziej ukryte pod warstwą dobrych intencji.

Milczenie było konieczne, by nie wziąć udziału w kłamstwie. Ale słowo, które ma nadejść - musi być zdolne do powiedzenia prawdy tak, by nie powtórzyć mechanizmu upokorzenia. I to właśnie w tym miejscu zaczyna się najważniejsza lekcja nowej obecności: uczyć się mówić tak, jakby każde słowo mogło leczyć - i jednocześnie niczego nie ukrywać. To trudniejsze niż zamilknąć. Ale właśnie dlatego - konieczne.


II. Współczesny język jako narzędzie eskalacji


Język jako przestrzeń wojny

Język, którym mówi dziś świat, został zredukowany do narzędzia natychmiastowej odpowiedzi. Przestał być formą namysłu - stał się funkcją reakcji. Nie prowadzi już ku znaczeniu, lecz ku natychmiastowemu odcięciu się, zaklasyfikowaniu, ośmieszeniu lub zneutralizowaniu drugiego. Nie po to, by z nim wejść w rozmowę - ale by go unieważnić jeszcze zanim zdąży powiedzieć coś, co mogłoby zakłócić bieg gotowych odpowiedzi.

Mówimy nie po to, by dzielić się zrozumieniem, ale po to, by wygrać. Każde zdanie staje się elementem strategii, narzędziem służącym do osiągania przewagi. Nie ma już pytań - są tylko stanowiska. Nie ma już zdziwienia - jest tylko obrona i atak. Ten stan rzeczy tworzy społeczeństwo ludzi gotowych do walki, ale niezdolnych do spotkania. Bo nie można się spotkać, jeśli każde słowo zakłada, że druga strona to wróg.

Język, który kiedyś służył tworzeniu wspólnoty, został zawłaszczony przez system dystrybucji lęków, tożsamości i konfliktów. Skolonizowany przez politykę zredukowaną do algorytmów. Już nie mówimy - odtwarzamy. Już nie tworzymy sensu - powielamy przekonania, którymi zostaliśmy obudowani. I w tym świecie coraz trudniej odróżnić prawdziwe słowo od propagandowego hałasu.


III. Nieczytelność słowa jako porzucenie odpowiedzialności

To nie jest język życia. To język inżynierii emocji. Skompresowany, skrótowy, wydestylowany z wszelkiej złożoności, służy już tylko temu, by przyspieszać. By wywoływać. By reagować. Każdy wyraz natychmiast przypisywany jest do jakiegoś frontu, jakiejś grupy, jakiejś intencji - zanim w ogóle zostanie wysłuchany.

Żyjemy w rzeczywistości, w której każde słowo poprzedzane jest podejrzeniem. Intencja jest oceniana szybciej niż sama treść. Zamiast słuchać - dekodujemy. Zamiast interpretować - przypisujemy. Skutkiem tego jest nie tylko niemożność porozumienia, ale przede wszystkim rozpad poczucia odpowiedzialności za to, co się mówi. Gdy każde słowo ma być tylko reakcją - przestajemy je ważyć.

Język poddany presji emocjonalnego efektu przestaje być miejscem etycznym. Tam, gdzie intencja zostaje zniszczona przez percepcję, nie ma już rozmowy. Jest jedynie ruch - podział, powielenie, konfrontacja. Człowiek żyjący w takim systemie zapomina, że mowa była kiedyś aktem wolności. Że z prawdziwego języka rodziło się rozumienie, a nie przynależność.


IV. Nie reagować - znaczy wybierać

Jak więc nie wpaść w ten język? Jak ocalić mowę przed skolonizowaniem przez system reakcji? Odpowiedź nie leży w wycofaniu się, lecz w odnowieniu praktyki mówienia. W decyzji, że każde słowo będzie pochodziło z miejsca prawdy - a nie z potrzeby wygranej. Że nie będziemy mówić po to, by zdominować, lecz by zrozumieć - i pozwolić być zrozumianym. Tego nie da się osiągnąć szybko. To jest praca. Dyscyplina. Ćwiczenie serca, zanim otworzy się usta.

W tym sensie język wymaga ascezy. Wymaga powściągliwości - nie w imię grzeczności, ale w imię miłości. Potrzeba nam mowy, która nie powiela przemocy, nawet kiedy odpowiada na krzyk. Język, który nie dominuje, ale zaprasza. Który nie walczy, ale tworzy. Taka mowa nie jest naiwna - jest głęboka. I dlatego tak rzadko spotykana. Bo wymaga wewnętrznej ciszy, zanim powstanie słowo.

A jednak właśnie taka mowa staje się ostatecznym oporem wobec systemu. Bo tam, gdzie inni mówią, by nie przegrać, ty możesz mówić, by nie zdradzić. Tam, gdzie inni mówią, by odciąć, ty możesz mówić, by przywracać. Tam, gdzie inni reagują, ty możesz świadczyć - nie o sobie, ale o tym, co większe od ciebie. O dobru, które nie krzyczy, ale pozostaje.


V. Wewnętrzna rewitalizacja języka

Pierwszym krokiem jest spowolnienie. Zatrzymanie się na brzegu reakcji. Wysłuchanie tego, co się w nas rodzi - zanim zaczniemy mówić. Sprawdzanie: czy to, co zamierzam powiedzieć, jest potrzebne? Czy kogoś leczy? Czy buduje przestrzeń spotkania? Czy to naprawdę moje słowo - czy tylko echo słów, które mnie uwarunkowały? I jeśli nie jestem pewien - lepiej milczeć, niż mówić z rozpędu.

To ćwiczenie powolności jest dziś radykalnym gestem. Odmawia udziału w świecie przyspieszenia. Domaga się obecności. A tylko obecność daje językowi sens. Bo tylko ten, kto jest naprawdę obecny - może mówić naprawdę. I tylko ten, kto mówi naprawdę - może być usłyszany, nawet w milczeniu. Milczenie nie jako ucieczka, ale jako miejsce narodzin języka, który nie rani.

Drugim krokiem jest odbudowanie wewnętrznego słuchu. Czyli takiej dyspozycji, w której zanim wypowiem słowo, najpierw je sprawdzam - w sobie. Czy ono pochodzi z mojego serca - czy z mojej krzywdy? Czy jest gestem - czy odruchem? Czy jest wyrazem obecności - czy automatyzmem? To wymaga skupienia. I odwagi. Bo człowiek, który zaczyna mówić z prawdy, staje się bezbronny wobec systemu. Ale właśnie ta bezbronność jest znakiem wolności.


VI. Nie wciągać języka w grę sił

Trzecim krokiem jest decyzja: nie wezmę udziału w grze. Nie oddam swojej mowy logice plemiennej, która każe mówić tylko w swoim imieniu i tylko przeciw innym. Nie przyjmę języka, który dzieli, zanim jeszcze zdąży wysłuchać. Nie uczynię ze słowa amunicji, choćbym miał milczeć długo. To jest wybór radykalny - ale właśnie dlatego otwierający. Bo dopiero wtedy język może znowu stać się wspólnotą.

Ta decyzja zakłada, że język może jeszcze być czymś więcej niż techniką. Że słowo może być nośnikiem prawdy, a nie tylko funkcją wpływu. Że da się mówić bez uprzedzenia - i że warto za to zapłacić cenę. Bo każde takie słowo stwarza inną przestrzeń. Taką, w której nawet przeciwnik może przestać być wrogiem. Taką, w której pytanie nie oznacza ataku - ale otwarcie.

Nie chodzi o powrót do naiwności. Chodzi o wybór innego źródła. Język nie musi być bronią. Może być miejscem spotkania, jeżeli najpierw stanie się miejscem obecności. Jeżeli nie będzie musiał niczego dowodzić, tylko być prawdziwym. W świecie hałasu największym ryzykiem nie jest powiedzieć prawdę. Największym ryzykiem jest powiedzieć ją tak, żeby nie przekształcić jej w przemoc. I właśnie w tym ryzyku zaczyna się język, który ma przyszłość.


VII. Język, który stwarza. Jakiego języka potrzebuje przyszłość?

Nie wystarczy już mówić. Nie wystarczy nawet milczeć. Nadchodzi czas, w którym odnowienie świata będzie zależeć od odnowienia języka. Nie jako techniki. Nie jako stylu. Ale jako sposobu bycia. Język, który ma przyszłość, to nie język poprawny - to język prawdziwy. Język, który nie tylko coś komunikuje, ale coś stwarza. Który nie tylko mówi „co jest” - ale czyni miejsce dla tego, co może się wydarzyć. To nie jest zadanie literatury. To jest zadanie człowieka.

a) Język, który nie reaguje, tylko tworzy

Współczesność nauczyła nas mówić po to, by odpowiedzieć. Nasz język jest odpowiedzią na bodziec, na atak, na impuls - nie jest już wyrazem wnętrza. Stał się pochodną zewnętrzności. Tymczasem prawdziwy język nie jest reakcją - jest aktem stwarzania. Język, który ma znaczenie, pochodzi z miejsca, które nie zostało wywołane, ale które się otwiera.

Mówienie nie jako reakcja, ale jako gest stwórczy, domaga się powrotu do źródła: do ciszy, która nie jest ucieczką, ale zaciszem początku. Takie słowo nie powiela rytmów świata, nie podąża za hałasem, lecz wyłania się z milczenia, w którym wydarza się decyzja. To język, który niesie w sobie nie impuls, lecz intencję. Nie przymus, lecz wolność.

b) Język, który nie określa drugiego człowieka, ale zostawia mu miejsce

Współczesny język działa poprzez klasyfikację. Każdy komunikat, każdy nagłówek, każda etykieta ma jasno określić, z kim mamy do czynienia - i jak należy to ocenić. Taki język nie zostawia miejsca dla drugiego. Nie pozwala mu być. Definiuje go z góry, uprzedza jego słowo, wyprzedza jego obecność. To jest język przemocy. Nawet jeśli brzmi uprzejmie.

Ale drugi człowiek to nie rzecz do opisania. To tajemnica do przyjęcia. Język, który chce mieć przyszłość, nie może narzucać tożsamości. Musi pozwalać na obecność. Na trwanie poza uproszczeniem. Musi uznać, że prawda drugiego nie musi być dla nas zrozumiała - i że to nie znaczy, że jest mniej prawdziwa. Język, który nie zawłaszcza - stwarza przestrzeń dla spotkania.

c) Język, który odrzuca przymus zwycięstwa retorycznego

Język zbudowany na wygrywaniu przestaje być nośnikiem sensu. Staje się wojskowym manewrem - nie dialogiem. Retoryka, która służy wygranej, czyni ze słowa narzędzie dominacji. Tam, gdzie chodzi o to, kto wygra spór - nie ma już miejsca na wspólne poszukiwanie prawdy. Tam, gdzie język staje się instrumentem zwycięstwa, traci się zdolność do widzenia całości. Każde słowo służy wtedy strategii - nie rzeczywistości. Prawda przestaje być wspólnym celem, a staje się zakładnikiem narracji. Przyszłość potrzebuje języka, który nie licytuje się na trafność, ale na wierność. Który nie dominuje, ale służy. Który nie argumentuje przeciw, ale mówi dla.

d) Język, który nie chce „mieć racji” za wszelką cenę

Największym wrogiem prawdy nie jest kłamstwo. Jest nim obsesja posiadania racji. Tam, gdzie każde zdanie musi potwierdzać naszą tożsamość, każda rozmowa staje się testem lojalności wobec własnego obozu. W takim świecie nie słuchamy - tylko czekamy, aż będziemy mogli wtrącić nasze racje.

Bycie w prawdzie nie polega na posiadaniu racji. Polega na gotowości, by ją utracić, jeśli to, co napotykamy, domaga się zmiany. Taki język nie potwierdza naszego istnienia - lecz nas w nim pogłębia. Przyszłość potrzebuje języka pokory. Języka, który nie opiera się na triumfie, lecz na otwartości. Tylko taki język jest w stanie ocalić człowieka od solipsyzmu.

e) Język, który nie oddaje pola kłamstwu, ale też nie ulega złości

Wobec fałszu istnieją dwie pokusy: ucieczka albo agresja. Milczenie lub krzyk. Tymczasem przyszłość potrzebuje języka, który nie ucieka - ale też nie niszczy. Który mówi prawdę - ale mówi ją tak, że nie reprodukuje logiki nienawiści. To wymaga siły. I pokory.

To nie jest język kompromisu. To język odróżnienia. Taki, który staje wobec kłamstwa nie jako oskarżyciel, ale jako świadek. Który nie oddaje pola, ale też nie oddaje się złości. Język taki nie wchodzi w rytm przemocy - ale go zakłóca. Tylko słowo, które nie ulega gniewowi, może być naprawdę wolne. I tylko takie słowo może przynieść ukojenie.

f) Ten język nie może być tylko „stylem” - musi być postawą istnienia

Na końcu trzeba powiedzieć jasno: ten język, o którym mówimy, nie jest nowym „stylem”. Nie jest strategią. Nie jest techniką komunikacji ani zestawem narzędzi. Jest czymś głębszym. Jest ontologiczną decyzją, że chcę istnieć w prawdzie - a nie w reakcji. W obecności - a nie w autoafirmacji.

To nie jest język, który się „wymyśla”. To jest język, który się staje. On nie wypływa z poprawności - ale z doświadczenia. Z przebycia drogi przez milczenie, przez ciemność, przez niemówienie. Z odwagi, by nie mówić dopóki się nie zrozumiało, kim się jest. Taki język nie pojawia się z zewnątrz. Rodzi się w człowieku, który zamilkł, by usłyszeć - i przemówił, by nie zdradzić.

Przyszłość nie zacznie się od nowego narzędzia. Przyszłość zacznie się od nowego słowa. Ale tylko wtedy, gdy to słowo będzie pochodziło z miejsca, które nie należy do systemu. Tylko taki język nie będzie powieleniem świata, ale jego przebudzeniem. Tylko taki język nie będzie odpowiedzią - ale objawieniem. I właśnie tego języka potrzebuje świat. Nie języka poprawnego. Nie języka wygranego. Lecz języka, który daje życie.


VIII. Trzy formy nowej mowy: poezja, modlitwa, świadectwo

a) Poezja - język, który nie wyczerpuje

W epoce, która mierzy wartość wypowiedzi liczbą reakcji, poezja staje się gestem nieposłuszeństwa. Nie służy niczemu. Nie tłumaczy świata, nie upraszcza go, nie porządkuje. Zostawia rzeczy takim, jakimi są - drżącymi, niedopowiedzianymi, nieoswojonymi. Poezja nie mówi: „zrozum mnie”, lecz „bądź obecny”. Tam, gdzie język użytkowy domaga się skrótu i użyteczności, poezja otwiera pęknięcie - zaprasza do wejścia w to, co nieprzydatne, a więc prawdziwe. Nie wytwarza znaczeń na zamówienie. Zachowuje je, przekazuje w ich pierwotnej nieprzejrzystości, pozwala im być. Tylko to, co nieprzezroczyste, może jeszcze ocalać.

Poezja nie prowadzi do zgody ani nie wciąga w konflikt. Nie potrzebuje zwycięstwa. Jej rytm nie eskaluje napięcia - on je rozpuszcza. Poezja nie szuka poklasku, nie chce racji. Zamiast przekonywać, przywołuje obecność - zranioną, rozbitą, ale ciągle obecną. Tam, gdzie wszystkie inne formy mowy domagają się rezultatu, poezja przypomina, że sens nie musi być natychmiastowy. Może dojrzewać w ciszy. Może nigdy nie zostać nazwany. A mimo to - istnieje. Dlatego właśnie w epoce rozszczepienia, kiedy człowiek traci siebie między obrazami, rolami i presją reakcji - poezja jest próbą scalania. Jest językiem wnętrza, które nie krzyczy, lecz trwa.

b) Modlitwa - język skierowany poza pole walki

Jest taka forma mowy, której nie da się użyć przeciwko nikomu. Która nie służy jako narzędzie przekonywania ani nie może zostać zredukowana do argumentu. Modlitwa nie jest wypowiedzią w przestrzeni publicznej. Nie konkuruje. Nie przyciąga uwagi. Nie ma celu. Jest językiem skierowanym nie do drugiego człowieka, lecz do tego, co większe - do obecności, która nie musi odpowiedzieć. W tym sensie modlitwa jest najczystszą formą wypowiedzi - bo nie domaga się skutku.

W świecie, w którym każde słowo ma pełnić funkcję, osiągać rezultat, generować zaangażowanie - modlitwa staje się bezinteresownością. Wypowiada się nie po to, by coś zmienić, ale by coś powierzyć. Nie oczekuje. Nie kalkuluje. Nie odpowiada na nic, co jest „tu i teraz”. Dlatego właśnie może być jedyną przestrzenią naprawdę wolnej mowy. Nie takiej, którą gwarantuje prawo - ale takiej, którą gwarantuje sumienie. Modlitwa nie zna ironii, nie zna cynizmu, nie zna błyskotliwości. Jest mową, która otwiera - nie na świat, lecz na to, co przekracza świat. W niej język nie służy manipulacji ani autoprezentacji - służy obecności. W świecie, w którym każde słowo może zostać wykorzystane przeciwko mówiącemu - modlitwa jest jedynym słowem, którego nie da się przerobić na broń.

c) Świadectwo - język, który nie przekonuje, lecz wytrzymuje

Świadectwo nie chce nikogo pozyskać. Nie udowadnia. Nie używa słów, by zdominować. Świadectwo nie mówi: „mam rację”. Mówi: „oto co widziałem, oto co mnie zraniło, oto czym żyję”. Jest językiem człowieka, który przeszedł przez ciemność - i nie musi tego uzasadniać. Świadectwo nie jest mową silnych. Jest głosem tych, którzy przeszli przez cierpienie i nie zamilkli. Nie dlatego, że chcą mówić - lecz dlatego, że nie mogą już milczeć. To mowa krucha, ale prawdziwa. Mowa, która nie używa retoryki - bo wie, że prawda nie potrzebuje ozdobników.

W świecie, który nagradza krzyk i oburzenie, świadectwo pozostaje niezauważone. Nie błyszczy, nie domaga się uwagi. Ale właśnie dlatego działa najgłębiej. Jest jak szept wypowiedziany nad przepaścią - nie niesie go wiatr, lecz pamięć. Świadectwo mówi: „jestem” - i to wystarcza. Nie próbuje nikogo nawracać ani nikogo zmieniać. Nie szuka zgody ani sprzeciwu. Po prostu wytrzymuje - obecne, niezłomne, otwarte. A może właśnie dlatego jest to jedyny język, który ma szansę być usłyszanym. Nie ponad hałasem - ale poza nim. Nie przez wszystkich - ale przez tych, którzy jeszcze słyszą.

To trzy formy nowej mowy. Poezja - która nie zabija znaczenia. Modlitwa - która nie potrzebuje celu. Świadectwo - które nie wymaga potwierdzenia. Ich wspólnym mianownikiem jest jedno: mowa nie jako narzędzie wpływu, lecz jako forma bycia. Nie po to, by mieć rację - ale po to, by ocalić człowieka. Jeśli przyszłość ma mieć język, będzie to język tych, którzy nie przestali być obecni mimo wszystkiego, co miało ich uciszyć.


IX. Co znaczy mówić inaczej?

Mówić inaczej to przede wszystkim mówić z wnętrza, nie z impulsu. W świecie zalanym sygnałem, przyspieszeniem, koniecznością natychmiastowej reakcji - milczenie nie jest brakiem głosu, lecz formą wewnętrznego skupienia. Tylko to, co przeszło przez głąb człowieka, może być wypowiedziane naprawdę. Wszystko inne jest tylko echem z zewnątrz. Mowa z wnętrza nie jest odpowiedzią - jest aktem. Nie służy do tego, by zyskać przewagę, lecz po to, by uobecnić to, co wcześniej nie miało prawa istnieć.

Mówienie z wnętrza jest radykalnym odrzuceniem automatyzmu językowego, który uczynił z człowieka istotę reaktywną, przewidywalną, rozkodowaną algorytmem społecznych nawyków. Tylko człowiek, który wszedł w głąb siebie - i tam usłyszał ciszę nie będącą pustką, lecz źródłem - może mówić bez przemocy. Bo jego słowa nie są wtedy cytatem z cudzych emocji. Są wydobyciem tego, co w nim nienaruszone. Mówić z wnętrza to znaczy przywrócić mowę jej pierwotnemu sensowi: nie przekazywać informacji, lecz wydobywać obecność.

Mówić inaczej to także uznać, że drugiego człowieka nie trzeba przekonać - wystarczy go nie unicestwić. W paradygmacie dyskusji, w którym każde słowo służy zwycięstwu, nie ma miejsca na spotkanie. Przekonanie staje się formą przemocy: chcę, byś myślał jak ja, byś przyjął moje dane, moje argumenty, moje stanowisko. Ale człowieka nie trzeba zawsze przekonywać. Czasem wystarczy nie odebrać mu godności. Nie wypchnąć go poza granice istnienia. Nie wymazać.

Wielka zmiana polega na tym, że język nie musi dominować, by mieć sens. Może pozostać w trybie obecności, nie w trybie dowodzenia. Spotkanie nie potrzebuje konkluzji. Potrzebuje wierności. Mówić z założeniem, że ten drugi nie musi stać się mną, nie musi przyjąć mojego świata, nie musi się poddać - to powiedzieć: jesteś, i to wystarcza. To nie słabość. To najtrudniejsza forma odwagi: pozwolić komuś trwać poza moim zasięgiem, a mimo to nie odebrać mu światła.

Mówić inaczej to również nie oddawać języka nienawiści tym, którzy chcą nim rządzić. Są tacy, którzy chcą uczynić z języka wyłączny instrument władzy. Władzy nad obrazem, nad tożsamością, nad rzeczywistością. Kolonizują słowa, przekształcają ich znaczenie, używają ich jak narzędzi inżynierii społecznej. I jeśli nie będziemy uważni, zaczniemy mówić tak, jak oni - nawet ich krytykując. Bo język przejmuje kształt tych, którym ulega. Dlatego mówić inaczej to znaczy nie mówić ich słowami. Nie wchodzić w ich ton, w ich rytm, w ich przemoc.

Jeśli oddamy język - oddamy świat. Bo to, co nieopisane własnymi słowami, zaczyna być opisywane cudzym interesem. I wtedy człowiek mówi nie dlatego, że ma coś do powiedzenia - ale dlatego, że został nauczycielską ręką uprzednio uformowany. Mówić inaczej to akt wyzwolenia języka z mechanizmu. To nie retoryka, to nie styl. To gest: nie poddam się logice tej walki. Nie wezmę broni, nawet gdy ją mi podsuwacie jako jedyny sposób wyrażenia siebie. Wybieram inne słowa - i przez to inny świat.

Ale nade wszystko - mówić inaczej to mówić tak, jakby każde słowo miało moc stwarzania lub burzenia rzeczywistości. Bo właśnie taką moc ma. Człowiek nie jest tylko biologiczną obecnością - jest istotą, która tworzy poprzez słowo. To, co nazwane, zaczyna istnieć. To, co nazwane niegodnie - zostaje zniszczone. Słowo może ocalić albo wykluczyć. Może natchnąć albo rozbić. Nie ma słowa, które byłoby neutralne. Każde słowo jest wyborem ontologicznym: albo buduję świat, albo go podważam. Albo przywracam człowieka do bycia - albo go usuwam z królestwa znaczeń.

To nie jest teoria - to praktyka codziennego istnienia. Kiedy mówisz do dziecka, do starca, do przechodnia, do wroga - tworzysz rzeczywistość, którą on przyjmie jako swoją. Albo ją odrzuci, ale już zraniony. Mówić inaczej to mówić tak, jakby każda sylaba miała grawitację - zdolność do zakrzywiania czasu, losów, wnętrza. I właśnie dlatego słowo musi być poprzedzone ciszą. A każda odpowiedź - poprzedzona pytaniem: „czy to, co chcę powiedzieć, jest zdolne do życia?”. Jeśli nie - nie mów. Jeśli tak - mów tak, jakby świat miał zacząć się od nowa.


X. Wnioski: język przyszłości to język, który nie chce wygrać


Nie zbudujemy nowej wspólnoty językiem zwycięzców. Język, który zna tylko tryumf, zna tylko siebie. Język, który zna tylko skuteczność, zapomina o drugim człowieku. A przecież przyszłość nie należy do tych, którzy najgłośniej mówią, ale do tych, którzy słuchają. Nie do tych, którzy chcą przekonać - ale do tych, którzy pozostają wierni, gdy inni już porzucili. Nie do tych, którzy „mają rację”, lecz do tych, którzy potrafią pozostać w prawdzie, nie krzywdząc.

Język przyszłości - jeśli ma istnieć - nie będzie językiem walki. Nie będzie bronią, strategią, sposobem zarządzania obrazem. Nie będzie narzędziem szybkiego efektu. Nie będzie reagował na każdą prowokację, nie będzie odpowiadał na każdą ironię. Jego głównym celem nie będzie wygrywanie. Tylko jeden język ma przyszłość - język, który nie chce zwyciężać, bo wie, że każde zwycięstwo nad drugim człowiekiem pozostawia ślad, którego nie da się usunąć.

To język, który traktuje każde wypowiedziane słowo jak decyzję moralną. Jak dotyk. Jak obecność. Język, który wraca do źródła - nie po to, by znaleźć czystość, ale by odnaleźć siłę bycia dobrym. Nie naiwnie. Nie infantylnie. Lecz głęboko i świadomie. I tu dochodzimy do słowa, którego dzisiejszy świat już prawie nie rozumie - błogosławieństwo.

W świecie stechnicyzowanym, zdominowanym przez wydajność i funkcję, słowo „błogosławieństwo” brzmi jak relikt. Jak echo mszy w kościele, jak fraza religijna, którą zepchnięto na margines. Kojarzy się z rytuałem, nie z rzeczywistością. Z przeszłością, nie z teraźniejszością. Ale może to nie słowo jest przestarzałe - tylko my straciliśmy zdolność, by je usłyszeć?

Błogosławieństwo nie oznacza egzaltacji. Nie oznacza zgody na wszystko. Nie oznacza braku granic. W językach świata - od łacińskiego benedicere, przez słowiańskie blagosłovit’, po chińskie 赐福 (cì fú)i hebrajskie בְּרָכָה (berakha) - błogosławieństwo to zawsze coś więcej niż tylko „dobre słowo”. To udzielenie przestrzeni życia. To powiedzenie: niech twoje istnienie ma miejsce w świecie.

W języku przyszłości każde słowo będzie właśnie takie - albo błogosławieństwem, albo raną. Nie będzie już przestrzeni pośredniej. Nie będzie słów obojętnych, które „nic nie znaczą”. Albo słowo podnosi, albo przygniata. Albo stwarza, albo niszczy. Dlatego przyszłość należy do tych, którzy wybiorą błogosławieństwo - nie jako religijną formułę, ale jako postawę istnienia.

To wybór innego języka. Języka, który nie udowadnia, tylko współistnieje. Który nie kategoryzuje, tylko widzi. Który nie szuka przewagi, ale obecności. To język, który nie musi mieć ostatniego słowa - bo pierwsze słowo, wypowiedziane z miłością, już wystarczy. Niech każde słowo będzie miejscem, w którym drugi człowiek może przetrwać. Bo tylko wtedy przetrwa świat.






Maciej Świrski

Założyciel Reduty Dobrego Imienia - Polskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom (http://reduta-dobrego-imienia.pl), bloger Szczurbiurowy, w l. 2006-2009 wiceprezes Polskiej Agencji Prasowej.



polityce.pl/kultura/736162-slowo-ktore-nie-rani-ku-nowemu-jezykowi



środa, 23 lipca 2025

Możesz polegać tylko na sobie








przedruk
tłumaczenie automatyczne





Można polegać tylko na sobie i swoich sąsiadach – politolog w kwestii stanowiska Kazachstanu wobec Rosji, Stanów Zjednoczonych i Europy


ZTB NEWS 

 20 lutego, 14:10 1 849

W kontekście zawirowań geopolitycznych Kazachstan powinien zwrócić większą uwagę na zacieśnianie więzi z sąsiadami.



Taką opinię wyraził w rozmowie z ZTB NEWS politolog Zamir Karazhanov, analizując możliwą zmianę polityki USA wobec Ukrainy.



Wcześniej prezydent USA Donald Trump skrytykował prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. On powiedział, że ukraiński przywódca "lepiej działać szybko", aby osiągnąć porozumienie z Rosją, "albo nie będzie miał pozostawionego kraju". Oskarżył też Zełenskiego o chęć przedłużenia konfliktu, który zdewastował jego kraj i pochłonął dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Zachodnie media nazwały uwagi Trumpa "ostrym zwrotem".

Zdaniem Zamira Karazhanowa decyzje Stanów Zjednoczonych pod przywództwem Trumpa nie są wielkim zaskoczeniem.


"W czasie kampanii wyborczej Trump wygłaszał takie wypowiedzi na temat Ukrainy. Nie chodzi tylko o rozwiązanie tego problemu w jeden dzień. Faktem jest, że jego stanowisko nie polegało na popieraniu tej wojny. Głównym powodem jest to, że na tę wojnę wydawane są duże wydatki. Na tej podstawie chciał szybko zakończyć konflikt i rozwiązać kwestię wydatków USA na te operacje wojskowe" – powiedział Karazżanow.

Zdaniem prelegenta, poprzednie dwie wojny światowe zaczynały się w Europie i tam się kończyły. I tak po II wojnie światowej zaczęto tworzyć Europejską Architekturę Bezpieczeństwa, która pozwoliła przetrwać najtrudniejsze momenty zimnej wojny, a także zapobiec wybuchowi III wojny światowej. Na razie jednak ta architektura bezpieczeństwa zaczęła się rozpadać.

Innymi słowy, zasada integralności terytorialnej zawsze była zachowana w Europie i zapewniała stabilność i bezpieczeństwo wszystkich państw. To jest kwestia, którą Trump zamierza ponownie rozważyć. Oczywiście kraje europejskie, a przede wszystkim Ukraina, zareagowały na te popędy dość wrażliwie. A wynikają one z tego, że trzeba pomóc także Ukrainie" – powiedział politolog.

Zapytaliśmy też politologa o możliwe zagrożenia dla Kazachstanu, biorąc pod uwagę zmianę retoryki USA wobec Ukrainy i UE. To pytanie jest szczególnie ważne, biorąc pod uwagę wczesne wypowiedzi rosyjskich polityków i dziennikarzy na temat naszego kraju. Zdaniem Zamira Karazhanowa Kazachstan powinien przygotować się na pokonfliktowy rozwój sytuacji i fazę pokonfliktową na Ukrainie.

"Oczywiste jest, że to niepokoi i martwi wszystkich. I włącznie z Kazachstanem, bo

jeśli w jednym kraju zrewidowano zasadę integralności terytorialnej, to jest to również projektowane na nas. Wszelkiego rodzaju organizacje międzynarodowe, które utrzymywały bezpieczeństwo przez ostatnie 20, 30, 40 lat, zaczęły odczuwać kryzys. Oni również są teraz ubezwłasnowolnieni. OBWE została teraz zauważona, nikt nawet nie pamięta. Wiele osób zapewne myśli, że ta organizacja została już rozwiązana. Istnieje, ale nie jest w stanie poradzić sobie z takimi wyzwaniami. Jest jasne, że Kazachstan i inne "przeciętne" kraje rozumieją, że nie ma sensu polegać na takich organizacjach" – powiedział politolog.

Jego zdaniem, Kazachstan musi polegać na dobrych relacjach ze swoimi sąsiadami - nie tylko z Rosją, ale także z krajami Azji Środkowej.


"Kazachstan zaczął ostatnio zajmować bardziej aktywną pozycję w swoim regionie w Azji Środkowej, na Morzu Kaspijskim i Kaukazie. O Kazachstanie zawsze mówią, że nie ma polityki zagranicznej, jest bezwładny. Ale od 2022 roku Kazachstan zaczął aktywnie koncentrować się na swoich najbliższych sąsiadach" – powiedział.

Zamir Karazhanov powiedział, że dla Kazachstanu bardzo ważne jest, aby nie dopuścić do tego, by którykolwiek z krajów Azji Środkowej został wciągnięty w globalną konfrontację. Dlatego nasz kraj zaczął aktywnie rozwijać handel, inwestycje i współpracę gospodarczą z krajami sąsiednimi. To jest coś, co Kazachstan zaniedbywał przez 30 lat.


"Jeśli chodzi o Ukrainę, to obecnie sytuacja jest taka, że Ukraina traci część swoich terytoriów. Zobowiązania do integralności terytorium zostały podjęte przez grupę państw, w tym Stany Zjednoczone. Sugeruje to, że poleganie na odległych krajach zewnętrznych w kwestii bezpieczeństwa jest daremne. Możesz polegać tylko na sobie i swoich sąsiadach. Jest to jeden z czynników, który popycha Kazachstan do bardziej aktywnego rozwoju z najbliższymi sąsiadami" – powiedział.

Na zakończenie politolog zauważył, że obecnie Kazachstan aktywnie tworzy wokół siebie mniej lub bardziej komfortowe środowisko. I to stanowisko rezonuje z naszymi sąsiadami.


"To znaczy, oni też, może intuicyjnie, może nie intuicyjnie, ale rozumieją też, że podczas gdy na świecie jest jakaś burza geopolityczna, tworzymy taką oazę stabilności w naszym regionie, która pozwala nam zmniejszyć wszystkie ryzyka, jakie generują turbulencje geopolityczne" – podsumował.



Kontrola nad mediami i szkolnictwem, dobre patriotyczne wychowanie dzieci, liczne rodziny wspomagane przez państwo - to nas zabezpieczy w dłuższej perspektywie.

Pomiędzy dwoma silnymi krajami, wręcz mocarstwami, sami musimy być licznym narodem, i w zasadzie nie ma innych opcji, nie ma innej drogi - młodzi mężczyzni powinni mieć ambicję posiadania minimum czwórki dzieci.

Minimum czworo.







ztb.kz/polagatsia-mozno-tolko-na-sebia-i-svoix-sosedei-politolog-o-polozenii-kazaxstana-s-rossiei-ssa-i-evropoi


Ludność Kazachstanu. Demografia 2025: przyrost naturalny, średni wiek. Prognozy i dane historyczne.




piątek, 2 maja 2025

Historię studiować i wyciągać wnioski na przyszłość





przedruk





Zdrowy naród pamięta o zwycięstwach

3 dni temu




Nadwiślańskie elity polityczne uwielbiają celebrować klęski, promują w naszym narodzie kult klęski, mesjanizmu, celebracje porażek. W roku 2025 mamy do czynienia z wieloma okrągłymi rocznicami ważnymi dla naszego narodu.

Rocznice te są zarazem ważne, godne pamiętania, ale i są symbolami tryumfu naszego narodu / państwa. W tym roku obchodzimy tysiąclecie koronacji Bolesława Chrobrego, 80. rocznicę wyzwolenia zachodnich ziem naszego kraju przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie. W tym roku mija także 500 lat od złożenia hołdu lennego królowi Polski przez Albrechta Hohenzollerna. Krzyżacy stali się lennikami państwa polskiego.


Oligarchia i gnuśność Zygmunta Starego

Król Zygmunt Stary jest przeceniany w polskiej historiografii. Zamiast prowadzić politykę ekspansywną, eurazjatycką jak jego ojciec Kazimierz Jagiellończyk i dziadek Władysław Jagiełło, Zygmunt zaczął prowadzić politykę kunktatorską. Zamiast prowadzić politykę dynamiczną, król sprowadzał malarzy, rzeźbiarzy. Za czasów Zygmunta Starego szlachta zaczęła gnuśnieć. Zygmunt Stary zamiast wprowadzić nowoczesny, skuteczny system rządów, które były zarówno na zachodzie jak i na wschodzie, pozwolił rosnąć w siłę oligarchii magnackiej. Magnaci sprzedawali zboże na Zachód, kraje zachodnie budowały flotę, wprowadzały nowoczesne rozwiązania, a Polska była rządzona przez władców, którzy byli otoczeni przez ówczesnych odpowiedników Achmetowa, Kołomojskiego, Pinczuka, Chodorkowskiego, Berezowskiego, Abramowicza.


Hołd Pruski – sukces, ale nie do końca

Hołd Pruski należy uznać z jednej strony za zwycięstwo Polaków (zmuszenie do, jak się okazało – tymczasowej uległości, największego wroga, którego sobie sami sprowadziliśmy). Z drugiej strony przy pierwszej nadarzającej się okazji Prusacy wyzwolili się z zależności od Polski. Krzyżacy nie mieli oporu przed likwidacją Jaćwingów, Prusów. Polacy powinni postąpić podobnie i należało ówczesne Księstwo Pruskie przyłączyć do Polski, nadając pewne przywileje, jednocześnie ludzi nieprzychylnych zneutralizować. Polacy za swoją naiwność drogo zapłacili, bowiem to Prusy były największym orędownikiem rozbiorów Polski (wbrew propagandzie polskojęzycznej, caryca Katarzyna chciała Polskę przekształcić w prorosyjski protektorat, a chwiejny, niezdecydowany nasz król Stanisław August Poniatowski miał wiele okazji, by zawrzeć z Moskwą sojusz z pozycji junior partnera). To Prusacy opłacali i podburzali szlachtę przeciwko Rosji. Rosja nie miała żadnego interesu w rozbiorach Polski, bowiem lepiej dla Moskwy było mieć względną kontrolę nad całym terytorium Polski niż tylko nad jej częścią (mało kto pamięta, że Grodno i Warszawa przez pewien czas były w państwie pruskim).


Pruskie przekleństwo

To z Prus wywodziły się polakożercę prądy, które później objęły zjednoczone państwo niemieckie. Prusakiem był nie kto inny, jak wielki niemiecki mąż stanu, a zarazem polakożerca Otto von Bismarck. Zagrożenia niemieckiego wynikającego z wpływów pruskich nasz naród pozbył się na pewien czas wraz z wejściem Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. To o wyzwoleniu Bytomia, Wrocławia, Olsztyna, Gdańska i wielu innych miast musimy pamiętać. Zamiast tego świętujemy klęski.


Zdobycze Iwana Groźnego

Iwan IV Groźny jest demonizowany w polskiej historiografii. Rację ma profesor Aleksandr Dugin, który często porównuje Iwana do Josifa Stalina. Iwan IV Groźny i Stalin byli psychopatami, zbrodniarzami a zarazem geniuszami politycznymi. Iwan podbił Chanat Kazański, Chanat Astrachański. Za czasów jego rządów państwo ze stolicą w Moskwie podporządkowało sobie także tereny Ordy Nogajskiej i Chanatu Syberyjskiego. Za czasów rządów Iwana Groźnego Moskwa podporządkowała sobie także Baszkirię. Mimo swojej brutalności, pierwszy car Rosji tolerował odrębność etniczną i religijną pobijanych i podporządkowywanych obszarów. Widzimy to do dziś. W Kazaniu według danych z 2021 roku większość względną stanowią Tatarzy. Tatarzy stanowią 48,8% ludności stolicy Tatarstanu. W Astrachaniu nadal żyją Tatarzy Astrachańscy. Według danych z 2021 roku, 5,7% populacji Astrachania stanowią Tatarzy Astrachańscy. W Tiumeniu nadal żyją Tatarzy Syberyjscy. W Ufie – stolicy Baszkortostanu Baszkirzy według danych z 2021 roku stanowią 20,4%.


Zdrowy naród pamięta o zwycięstwach

Jak widać, Iwan IV Groźny potrafił podbić inne ludy skutecznie. Wbrew bajkom nadwiślańskich prometeistów, tendencje separatystyczne w Federacji Rosyjskiej są bardzo słabe (nieco inaczej to wyglądało w epoce anarchii za czasów rządów Borysa Jelcyna). Zwłaszcza Anglosasi, ale także Hiszpanie potrafi w trakcie kolonizacji mordować całe grupy etniczne. Iwan IV Groźny i inni rosyjscy władcy przy pomocy różnych metod byli w stanie zbudować wieloetniczne, wielowyznaniowe imperium.

Gdyby na tronie Polski w 1525 roku zasiadał ktoś o mentalności Iwana Groźnego, to z całą pewnością problem krzyżacki przy pomocy kija i marchewki zostałby rozwiązany. Jednak mimo wszystko należy pamiętać o Hołdzie Pruskim (podobnie z odsieczą wiedeńską, która była zwycięstwem, jednak politycznie należało wtedy inaczej to wszystko rozegrać), bo było to polskie zwycięstwo. Pamiętajmy o polskich zwycięstwach i je świętujmy. Z klęsk należy wyciągać wnioski, a nie je bezrefleksyjnie świętować. Zdrowy naród pamięta o swoich zwycięstwach.



Kamil Waćkowski







tygodnik Myśl Polska




piątek, 25 kwietnia 2025

Lawa





„Nasz naród jak lawa: Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.”



Adam Mickiewicz, Dziady część III






23.04.2025, 22:09

Lawa. 
Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi


Mam wrażenie, że chorobą pokoleń, które weszły w dorosłe życie po 1989 roku, jest niewiara w siebie, niewiara w sens walki - pisze Tomasz Sakiewicz w "Gazecie Polskiej".



Owszem, walka o osobiste powodzenie, karierę, stała się modna, ale dziś mało kto ma przekonanie, że swoim wysiłkiem jest w stanie podźwignąć szerszą społeczność, nie mówiąc o kraju. Pokolenie wcześniejsze przeżyło coś, co dało mu wiarę w to, że walka może się udać, że jednostkowy trud może zorganizować się w zbiorowy wysiłek. To była Solidarność. Przed nią też różowo nie było. Kiedy ktoś próbował przekonywać, że komuna może runąć, traktowano go jak wariata albo prowokatora. Tylko bardzo nieliczna grupa podejmowała jakiekolwiek wysiłki, by coś zmienić. Ale w innych krajach podbitych przez Moskwę lepiej nie było. A wręcz zdecydowanie gorzej. Rzadko kto próbował tam stawiać jakiś opór. Brakowało nawet wyobraźni, czemu miałby on służyć.



Przyszedł rok 1980 i wszystko się zmieniło: opór, walka stały się modne. To ukształtowało pokolenie dzisiejszych 50-, 60-latków. Nie wszyscy strajkowali, nie wszyscy protestowali, nie wszyscy rozdawali bibułę, ale były to dziesiątki tysięcy ludzi. Było ich na tyle dużo, że wyrosła cała legenda tego pokolenia.

Reszta stawała się tłem dla ich działań. Było ich zbyt wielu, żeby wszystkich aresztować albo izolować społecznie. Stanowili jednak nie więcej niż kilka procent obywateli naszego kraju. Wystarczyło.

Widzę, jak to zmieniło całe pokolenie. Trzon widzów Telewizji Republika to ludzie czasów Solidarności, działacze klubów „Gazety Polskiej” to generacja Solidarności. W ostatniej dekadzie zaczęło kształtować się pokolenie, które uważało, że o nic nie trzeba walczyć. Ostatnim akordem starań o zmiany społeczne były masowe protesty po zamachu smoleńskim. Ale one naturalnie musiały wygasnąć, gdy PiS przejął władzę i dostał szansę, by sprawę wyjaśnić. Potem zaczęło się kształtować pokolenie, dla którego jedyną rzeczą, o jaką naprawdę musiało walczyć, były własne kariery.

Dwudziestoparolatkowie, którzy dzisiaj są już dobrze po trzydziestce, nie zostali zmuszeni do organizowania struktur społecznych, działań, które oddolnie zmieniały nasz kraj. Dlatego prawdziwym rezerwuarem społecznej energii są dzisiaj osoby w okolicach wieku emerytalnego.


Czy więc z trochę młodszych obywateli naszego kraju nie da się dzisiaj nic wykrzesać? Da się, ale muszą zostać do tego zmotywowani przez sytuację w kraju. Najpierw trzeba było ich odczadzić z fatalnego zauroczenia tekturowymi bohaterami. To się właśnie stało. Tchórzostwo i kompromitujące wpadki Rafała Trzaskowskiego powodują, że partia Tuska może przegrać coś więcej niż tylko wybory prezydenckie. Młodzi ludzie są wściekli, że tak długo dali się wodzić za nos. Mogą teraz zamienić się w niebezpieczny dla władzy wulkan oporu. Mam wrażenie, że od dawna zastygła lawa zaczyna się właśnie wylewać.







Lawa. Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi | Niezalezna.pl




czwartek, 24 kwietnia 2025

Geopolityka: USA - Polska - Rosja



Polecam uwadze.



przedruk




Reset polsko-rosyjski. Nowa geopolityka w erze Donalda Trumpa

2 dni temu





Rosja nie stanowi dziś zagrożenia dla istnienia Polski ani jej fundamentalnych interesów. Reset polsko-rosyjski oraz deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej leżą zaś w interesie obydwu państw.

Historyczne pola sporu Polski i Rosji zostały natomiast rozstrzygnięte po II wojnie światowej oraz po rozwiązaniu ZSRR.
Niekompetentne elity

Elity III RP dowiodły, że nie są w stanie dostrzec kluczowych zmian, które przywracają do łask, takie pojęcia jak koncert mocarstw, projekcja siły czy też strefy wpływów. Horyzont myślowy oraz mentalny sięga zaś u nich nie dalej, niż docelowe zakotwiczenie Polski w instytucjach kolektywnego Zachodu, kontentując się przy tym własną niesamodzielnością polityczną i intelektualną.

W kontekście stosunków polsko-rosyjskich nasze elity władzy oraz czołowi komentatorzy świadomie zredukowali suwerenność Polski do obsługiwania interesów „wschodniej flanki” wyobrażonej republiki zbiorowego Zachodu. Nieporadność ta zostaje obnażona szczególnie teraz, gdy Donald Trump nie zamierza się liczyć z rozmaitymi zaklęciami, na przykład tymi o nienaruszalności granic w Europie. Tymczasem nad Wisłą refleksję geopolityczną zastępują prostackie hasła, dotyczy to także stosunków z Rosją. Z perspektywy Warszawy relacje z Moskwą wymagają zaś gruntownej rewizji nie tylko w imię pogodzenia się z rzeczywistością, lecz przede wszystkim celem określenia polskiego interesu narodowego na nowo. Nie zrobi tego dotychczasowa elita III RP, która już dostatecznie skompromitowała się swoimi postawami, między innymi na tle wojny ukraińskiej.

Gruntowna rewizja dotychczasowych założeń polskiej polityki zagranicznej jest tym bardziej konieczna, że obserwujemy zmierzch amerykańskiej obecności w Europie, a być może także początek erozji NATO. Bankructwa doznał atlantyzm, a wbrew marzeniom miejscowych mesjanistów i patriotów tak zwanego Międzymorza, Federacja Rosyjska się nie rozpadła.
Z zachodu na wschód – i z powrotem

Jeszcze w trakcie II wojny światowej Wielka Trójka zwycięskich mocarstw postanowiła o przesunięciu państwa polskiego na zachód, zgodnie przy tym akceptując linię Curzona jako powojenną granicę polsko-sowiecką. Nieprzypadkowo najbardziej gorliwym zwolennikiem daleko posuniętego w tym kierunku przyrostu terytorialnego Polski kosztem pokonanych Niemiec był sam Josif Stalin. Sowiecki dyktator, niepewny jeszcze rozstrzygnięć na obszarze późniejszej NRD, dążył do rozszerzenia zasięgu satelickiego państwa polskiego, a tym samym bloku wschodniego. Oponowali temu szczególnie Brytyjczycy, którzy do obszernej listy „zasług” względem Polaków dopisać mogą forsowanie dla nas terytorialnego programu minimum na zachodzie, byle tylko powojenny blok wschodni nadmiernie się nie wzmacniał. Paradoksem jest, że utrata Kresów Wschodnich i przyłączenie Ziem Odzyskanych doprowadziły do przesunięcia granic państwa na zachód, lecz w wymiarze geopolitycznym umiejscowiło to Polskę na wschodzie. W imię walki z wpływami ZSRR w Europie we wrześniu 1946 roku w niemieckim Stuttgarcie amerykański sekretarz stanu James Byrnes podważy z kolei zasięg powojennych zdobyczy terytorialnych państwa polskiego. Tym samym to ZSRR stanie się z konieczności gwarantem polskiej granicy zachodniej przed rewizjonistycznymi tendencjami Republiki Federalnej Niemiec, czyli tzw. Niemiec Zachodnich. Jednocześnie w kwestii obrony stanu posiadania na zachodzie Polska Ludowa będzie mimo wszystko reprezentować interes narodowy. „W tym zakresie interes narodu polskiego i partykularny interes polskich komunistów pokrywały się ze sobą” – zauważał Tomasz Gabiś (cyt. za dr. J. Siemiątkowskim).

Zjednoczenie Niemiec w roku 1990, a faktycznie wchłonięcie terytorium NRD przez RFN, skończyło się dla Polski względnie miękkim lądowaniem. To właśnie pod wpływem USA i Wielkiej Brytanii zjednoczone Niemcy zostały zmuszone do potwierdzenia istniejącej granicy polsko-niemieckiej oraz uznania jej za obowiązującą. Polska stosunkowo bezboleśnie przeszła z jednego bloku do drugiego, zachowując terytorialne zdobycze z czasów przynależności do konkurencyjnego wówczas obozu państw socjalistycznych. Wyjątkowo przy tym zbiegły się w tym punkcie interesy brytyjskie i polskie. Londyn nie był wówczas zainteresowany istnieniem silnego i zjednoczonego państwa niemieckiego na kontynencie europejskim, zaś premier Margaret Thatcher sprzeciwiała się nawet przyłączeniu NRD do RFN. W obliczu ewakuacji Związku Radzieckiego z Europy Wschodniej oraz późniejszego samorozwiązania tego państwa istnienie pozbawionej swego protektora NRD straciło jednak rację bytu. III Rzeczpospolita odziedziczyła zaś terytorium po PRL, a w obliczu likwidacji ZSRR uzyskała na wschodzie oraz na północy nowych sąsiadów: Litwę, Białoruś, Ukrainę oraz Rosję.
Polska wygrywa z Niemcami

Tak radykalne przesunięcie terytorium państwa na zachód to fundamentalna, epokowa zmiana etno-geopolityczna. Linia Odry i Nysy Łużyckiej, przebiegająca następnie na zachód od Szczecina i Świnoujścia, rozgranicza obecnie państwa oraz żywioły polski i niemiecki, co jest spełnieniem najśmielszych marzeń wielu twórców polskiej myśli zachodniej. Przekreśla ona co najmniej 600 lat niemieckiego parcia na Wschód, pozbawiając tym samym bazy etnicznej wszelkie niemieckie rewindykacje. Wynagradza też włożony trud i krew przelaną za to, by Polska znów sięgała dawnych ziem piastowskich: począwszy od działaczy przedwojennej Polonii w Niemczech, na polskich żołnierzach frontu wschodniego, w tym zdobywcach Kołobrzegu i Berlina kończąc. To, że 80. rocznica tego wiekopomnego wydarzenia przejdzie najprawdopodobniej bez echa, dowodzi fasadowości III RP – państwa z dykty i styropianu. Liberalna lewica tymczasem będzie w ramach dyskursu „dekonstrukcji mitów narodowych” mówić o „tak zwanych Ziemiach Odzyskanych”, a prawica w imię „antykomunizmu” zburzy nawet te miejscowe pomniki z czasów PRL, które o polskości tych ziem świadczą akurat bez obciążenia ideologicznego. Gdy Polska wreszcie z kimś wygrała, a mowa przecież o wielowiekowej batalii dosłownie na śmierć i życie, to okazuje się, iż zwycięstwo to nie robi wrażenia przede wszystkim na samych Polakach. Nie może więc dziwić, że nie rozumiemy jako naród własnej historii i nie umiemy grać w politykę międzynarodową. Jędrzej Giertych (dziadek niesławnego Romana), działacz narodowy, dyplomata II RP, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej oraz wojny obronnej 1939 roku, a później powojenny pisarz emigracyjny podkreślał dla odmiany: „To prawda, że spór polsko-niemiecki został w wyniku drugiej wojny światowej rozstrzygnięty w sposób dla Polski tryumfalny. Wojnę z Niemcami Polska mimo wszystko wygrała, wystarczy spojrzeć na mapę, by się o tym przekonać. Nie ma już ani wolnego miasta Gdańska, ani pomorskiego ‘korytarza’, które tak leżały solą w oku Niemcom zarówno epoki weimarskiej, jak hitlerowskiej. Polskie wybrzeże Bałtyku ciągnie się od Fromborka do Świnoujścia, Polska wróciła nie tylko politycznie, lecz nawet i etnicznie na granice zbliżone do granic Bolesława Chrobrego, Wrocław i Szczecin stały się na nowo miastami polskimi”.

Powyższe nie oznacza, że Niemcy porzucili temat zwasalizowania Polski. Pod względem ekonomicznym Polska jest częścią niemieckiej przestrzeni życiowej, nasi zachodni sąsiedzi umiejętnie sprzyjali również wygaszaniu konkurencyjnych gałęzi polskiej gospodarki (cukrownictwo, przemysł stoczniowy), opanowując też przy tym znaczny segment polskiego rynku medialnego. Popychanie Polski do konfrontacji z Rosją to również żywotny interes niemiecki – pod pretekstem budowy „Międzymorza” faktycznie powstaje Mitteleuropa. Proniemiecki zwrot Kijowa po uzyskaniu od Polski wszystkich możliwych zasobów odzwierciedla natomiast starą prawdę – Ukraina w postaci zaprojektowanej jako tyleż antypolska, co antyrosyjska, jest skazana na bycie klientem Berlina.
Nowa granica z Rosją

Kluczowa tymczasem dla nowego położenia etno-geopolitycznego Polski jest likwidacja śmiertelnie groźnych niemieckich Prus Wschodnich. To właśnie wspomniany Jędrzej Giertych jako pracownik polskiego konsulatu w niemieckim ówcześnie Olsztynie opisuje w swej relacji z ekspedycji po tej prowincji jej stolicę – Królewiec. Towarzyszy temu gorzka refleksja: „Pierwszą myślą Polaka w Królewcu jest przygnębienie, że takie centrum niemczyzny mogło tutaj powstać […] A jednak Polska dopuściła do tego. Chodzimy po Królewcu ze ściśniętym sercem i przepełnieni zdumieniem: skąd takie gniazdo niemieckie tu w tem miejscu, tak daleko na wschodzie za Wisłą? […] Teraźniejszość jest na wskroś niemiecka. Królewiec czuje się niewątpliwie osamotniony w swem oddaleniu od niemieckiej macierzy, lecz mimo to jest niezaprzeczalną twierdzą niemczyzny” – czytamy w pozycji Za północnym kordonem wydanej w roku 1934. „Jeszcze niejeden kłopot z tej twierdzy na Polskę spadnie” – celnie niestety prorokował Giertych.

Druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi przedwojenny Królewiec, czyli niemiecki Königsberg, zamieniając go w morze ruin. Miasto nigdy się już z nich nie podniosło, wymazano nawet jego historyczną nazwę, a Królewiec stał się Kaliningradem, otrzymując dość odpychającą sowiecką powierzchowność. Oficjalnie Prusy jako jednostkę polityczną zlikwidowano w roku 1947, kładąc kres śmiertelnemu niemieckiemu nawisowi nad naszym krajem. Całą ludność niemiecką zastąpiono zaś Słowianami – głównie Rosjanami z głębi ZSRR.

Tymczasem, o ile Stalin ze względów strategicznych maksymalizował przyrost terytorialny Polski na zachodzie, to przebiegiem granicy polsko-radzieckiej w byłych Prusach Wschodnich z tych samych powodów manipulował w sposób dowolny i niestety dla nas niekorzystny. Polaków szybko pozbawiono złudzeń odnośnie do przyszłości samego Królewca, odcinając też dostęp do Cieśniny Piławskiej, a polska administracja ewakuowała się z przygranicznej Pruskiej Iławki (współczesny Bagrationowsk) oraz z Gierdaw (Żelieznodorożnyj), które zmuszona była oddać ZSRR. Mając na uwadze te okoliczności, nie można stracić z oczu podstawowego faktu, jakim jest geopolityczne przebiegunowanie tego obszaru – z Berlina na Moskwę, co jest efektem powojennego transferu terytorium na rzecz Związku Radzieckiego. Przez miedzę sąsiadujemy zaś z relatywnie bliską kulturowo i językowo ludnością słowiańską, co w rzeczonym przypadku jest ewenementem w historii nigdy dotąd niespotykanym. Jest szansą, której Rzeczpospolita nawet nie próbuje wykorzystać.

Tymczasem łączność byłych Prus Wschodnich ze swoją obecną metropolią nie wymaga już konieczności tranzytu przez terytorium Polski – przedwojenny problem „korytarza” z Królewca do Berlina zniknął także wobec odległości współczesnego Kaliningradu względem dalekiej Moskwy czy Petersburga. Również dla mieszkańców tego rosyjskiego obwodu to właśnie sąsiadujący z nimi Polacy są najbliższą geograficznie i kulturowo ludnością. Rzut oka na mapę wskazuje, że aż prosi się, by to właśnie Rzeczpospolita była na tym terytorium aktywna – by była dla miejscowych Rosjan pozytywnym punktem odniesienia jako partner handlowy, miejsce podróży turystycznych, korzystania z usług, robienia u nas zakupów, by nauka języka polskiego była tam zarówno modna, jak i potrzebna, by popularnością cieszyło się odkrywanie polskich korzeni czy znajomość dzieł polskiej kultury, by opłacalne było rozliczanie się w polskiej walucie. Tymczasem zamiast snucia ambitnych i realnych mimo wszystko planów polska opinia publiczna jest raczona pomysłami zbrojnego odebrania Kaliningradu mocarstwu atomowemu, najlepiej po to, by przekazać go następnie Czechom, Litwinom czy – o, zgrozo – Niemcom.
Podzielona ojczyzna

Najistotniejszym interesem narodowym Polski na obszarze wielowiekowej rywalizacji z Rosją jest przetrwanie i rozwój polskości na historycznych Kresach Wschodnich. W III RP nie jest to takie oczywiste, zaś jej elita rządząca nie traktuje tamtejszych Polaków oraz narodowego dziedzictwa jako poważnego zobowiązania. Tymczasem bliski nam naród, jakim są Węgrzy, doświadczył w historii podobnej tragedii, tracąc swe „kresy” nie tylko wschodnie, lecz okalające terytorium z każdej strony. Po ponad stu latach nie zmieniło to jednak postrzegania utraconego obszaru jako ziemi ojczystej. Przykład Madziarów jest przy tym pouczający i inspirujący.

„W kapliczkach stoją często kolorowi święci. Jacy? Najczęściej św. Stefan (…) Tablice na budynkach znaczą historycznych lokatorów. Jakich? Petőfi, Jókay, Kossuth… Katedra koronacyjna. Czyja? Królów węgierskich. Pałac prymasów. Jakich? Węgierskich. Od ołtarza mówi ksiądz. Po jakiemu? Po węgiersku. Na stromej uliczce bije się dwóch łobuzów, zbiera się spora gromadka… Po jakiemu klną chłopcy? Po węgiersku. Po jakiemu gada ulica? Po węgiersku” – tak charakteryzował ówczesną Bratysławę w roku 1938 publicysta i działacz narodowy Wojciech Wasiutyński. Miało to miejsce 18 lat po podziale historycznego Królestwa Węgier po traktacie z Trianon w roku 1920, który był skutkiem wojny przegranej przez Austro-Węgry. Przez wieki zresztą obecna słowacka stolica była nazywana przez Polaków z niemiecka Pressburgiem bądź Pożoniem, co jest z kolei fonetycznym odbiciem węgierskiej nazwy Pozsony. Mimo śladowej już ilości Madziarów w tym mieście, w języku węgierskim do dziś nie nazywa się go zresztą inaczej. O przeszłości Bratysławy świadczą zaś między innymi stare cmentarze, gdzie niemało jest nagrobków niemieckich oraz węgierskich, gdzieniegdzie zachowały się też stare napisy po niemiecku i węgiersku na zabytkowych budynkach.

Podróż w czasie i przestrzeni po nieistniejącym na mapach Królestwie Węgier można jednak odbyć także i dziś. Na należącym do Ukrainy Zakarpaciu węgierski słychać na przykład w Berehowem (hist. Bereg Saski, węg. Beregszász), Mukaczewie (Munkacz, Munkács), Czopie (węg. Csap) czy nawet w stolicy regionu Użhorodzie (Ungwar, węg. Ungvár). Na ten niepodrabialny język można sie natknąć w miejscowych pubach, pizzeriach, na boiskach do gry w piłkę, widać go niekiedy na tabliczkach posesji ostrzegających przed pilnującym psem bądź na informacjach o zakazie wejścia do danego budynku. Jest też wszędzie tam, gdzie rząd Węgier wyasygnował jakąś dotację na rzecz miejscowej społeczności, na przykład na potrzeby lokalnej szkoły.

Wrażenie cofnięcia się do czasów sprzed roku 1920 można także odnieść w rumuńskim Klużu-Napoce, który oczywiście również ma historyczną nazwę polską przejętą z węgierskiego – Koloszwar (węg. Kolozsvár). Tak jak i na Zakarpaciu, węgierski jest obecny nie tylko na historycznych inskrypcjach, na przykład w kościołach. Całkiem współczesne plakaty informują po węgiersku o rozmaitych imprezach, na ulicach miasta reklamują się adwokaci z węgierskimi nazwiskami, w świątyniach można natknąć się na węgierskie śluby bądź chrzciny. Ewenementem jest jeden z lokali w centrum Klużu, gdzie słychać wyłącznie węgierski, a kulinarnym specjałem jest oczywiscie gulasz. Nie są też rzadkością dwujęzyczne szyldy sklepów, zaś pod nogami można natknąć się na pokrywy starych studzienek kanalizacyjnych z węgierską jeszcze nazwą miasta.

Jeszcze intensywniej Madziarzy zaznaczają swą wielowiekową obecność w centrum Rumunii, gdzie znajduje się Kraj Szeklerów – tam Węgrzy potrafią stanowić bezwzględną większość. Hymn Szeklerów, czyli węgierskich górali z Karpat, bywa zresztą uroczyście śpiewany w trakcie posiedzeń parlamentu w Budapeszcie, zaś charakterystyczna niebiesko-żółto-niebieska flaga szeklerska zdobi fasadę tego niepospolitej urody budynku na równi z flagą państwową. Przygraniczna rumuńska Oradea posiada z kolei nawet drugą oficjalną nazwę po węgiersku – Nagyvárad to dosłownie Wielki Waradyn, historycznie tak właśnie nazywający się po polsku. Etnicznie węgierski jest niemal cały południowy pas Słowacji, granica międzypaństwowa nierzadko dzieli tam ten sam naród. Podobna sytuacja ma miejsce w północnej Serbii, zaś węgierski to jeden z czterech urzędowych języków autonomicznej serbskiej prowincji Wojwodina.

Ten stan rzeczy – setki tysięcy autochtonicznych Madziarów w krajach ościennych, w przypadku Rumunii liczeni wręcz w milionach – to potężne zobowiązanie, jakie przyjął na siebie Viktor Orbán. Ten mąż stanu nie wahał się, gdy lata temu mówił, iż Węgry graniczą wszędzie same ze sobą, co jest aluzją nad wyraz zrozumiałą. Na stulecie rozbioru Węgier w Trianon w roku 2020 przed parlamentem w Budapeszcie utworzono z kolei miejsce pamięci – chodnik prowadzący z poziomu ulicy w dół między ścianami, na których wyryto nazwy licznych miast utraconych przez Królestwo Węgier. Na jego końcu, już pod ziemią, płonie zaś symboliczny wieczny ogień. O podobnym i równie czytelnym upamiętnieniu Kresów Wschodnich w sercu polskiej stolicy możemy na razie zapomnieć – uraziłoby to przecież państwa, które jako części składowe „wschodniej flanki” mogą liczyć w Polsce na szczególny immunitet.
Dał nam przykład Viktor Orbán

Orbanowi obcy jest jednak łzawy sentymentalizm, do którego próbuje się w Polsce sprowadzić pamięć o Kresach. Kluczowa okazała się ustawa o obywatelstwie węgierskim z 20 sierpnia 2010 roku, która była jednym z pierwszych aktów prawnych podjętych przez nową większość parlamentarną. Uchwalenie ustawy właśnie w dniu 20 sierpnia, gdy Węgrzy wspominają św. Stefana, patrona swojego historycznego królestwa, dodatkowo podkreślało doniosłość tej zmiany legislacyjnej. Madziarzy mieszkający w krajach ościennych mogli rozpocząć ubieganie się o obywatelstwo od 1 stycznia 2011 roku, akty wykonawcze przygotowano jednak już wcześniej. Ponadto, odpowiednie ministerstwa i agendy rządowe miały obowiązek uwzględniania w swoich budżetach rocznych kosztów wprowadzania nowego prawa w życie.

Rangę kwestii obywatelstwa dla rodaków w krajach ościennych podkreśla fakt, że nie zważano wówczas na koszty ekonomiczne wprowadzenia ustawy, mimo że Węgry toczył kryzys gospodarczy spotęgowany nieudolnymi rządami lewicy. Wspomniany akt prawny zinstytucjonalizował tożsamość narodową Węgrów zamieszkujących sąsiednie państwa, co przy okazji stymulowało wymianę kadr w placówkach dyplomatycznych, które miałyby być lepiej przygotowane do wcielania nowych zapisów w życie. W kolejnych latach Orbán skupił się także między innymi na inwestowaniu w rozwój klubów piłkarskich wśród „kresowych” Madziarów, zaś na niwie dyplomatycznej prawa jego rodaków nie schodzą chociażby z agendy stosunków z Kijowem.

Orbán niejako uczynił więc miejscową rację stanu „zakładnikiem” swych rodaków z sąsiednich państw, choć tak naprawdę na nowo napisał konstytucję Narodu Węgierskiego – zdefiniował go po wsze czasy jako wspólnotę losów ponad granicami państwowymi, której zbiorowy interes jest tejże racji stanu synonimem. Z pewnością ciekawym eksperymentem myślowym byłaby sytuacja, w której polityk pokroju Orbána rządzi krajem o potencjale Polski z jej strategicznym dla ukraińskiego konfliktu położeniem. Kto wie, czy dziś „polski Orbán” nie siedziałby przy jednym stole z Trumpem i Władimirem Putinem, wspólnie omawiając przyszły kształt granic Ukrainy – i to nie tylko tych wschodnich.
Klęska polskiej polityki wschodniej

Polska polityka wschodnia jest tymczasem zakładnikiem doktrynalnej antyrosyjskości elit III RP. Tak sformatowane priorytety uniemożliwiają dostrzeżenie w Kresach terytorium ojczystego, które wymagałoby od polityków określonych powinności. W zamian mamy za to obłaskawianie antypolskich nacjonalizmów Litwinów oraz Ukraińców czy też utrzymywanie przez polskich podatników kosztownego paśnika dla tych, którym przez lata nie udaje się na Białorusi obalić Aleksandra Łukaszenki, uciekając następnie do Polski. Tymczasem jeśli naród polski ma wrócić na tory normalności, a może i kiedyś wielkości, to przepracowanie lekcji związanej z Kresami jest warunkiem do tego niezbędnym.

„Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska brakuje ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było. Jerzy”. Tymi oto słowy 14-letni Jurek Bitschan pożegnał się z wychowującym go ojczymem, by ochotniczo zaciągnąć się w listopadzie 1918 roku do obrony Lwowa. W tym samym miesiącu Jurek ginie od ukraińskiej kuli na obszarze Cmentarza Łyczakowskiego, jest jednym z tysięcy małoletnich obrońców miasta, którzy zapisali się w historii jako Orlęta Lwowskie. Jedno z nich spoczywa dziś w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Polaków we Lwowie została dziś garstka, po roku 1945 władza sowiecka pozbawiła lwowian ojczyzny i zastąpiła ich Ukraińcami. Z konieczności muszą więc przemówić kamienie, a te powiedzą nam wyjątkowo dużo. Drugie po Gnieźnie arcybiskupstwo na ziemiach polskich uświetnia lwowska katedra łacińska, pobliskie Wały Hetmańskie zdobi budynek teatru zaprojektowany przez Zygmunta Gorgolewskiego, od drugiej strony perspektywę spacerowej alei zamyka niezwykle oryginalny pomnik Adama Mickiewicza z 1894 roku. Z kolei przy lwowskim rynku stoi kamienica Jakuba Sobieskiego – ojca króla Jana III, na przeciwnej pierzei zaś mieszczański budynek należący w przeszłości do Baczewskich, wytwórców słynnej polskiej wódki. Tu i ówdzie można też natrafić na lepiej lub gorzej zachowane przedwojenne polskie napisy, tabliczki z nazwami ulic i inne artefakty świadczące o polskiej codzienności miasta przed tragedią drugiej wojny światowej. Właśnie we Lwowie urodził się Zbigniew Herbert, którego rodzina mieszkała w kamienicy przy Łyczakowskiej („Co noc staję boso przed zatrzaśniętą bramą mego miasta” – pisał), stąd też pochodził trener Kazimierz Górski, lwowianami byli kompozytor Wojciech Kilar czy też światowej sławy pisarz Stanisław Lem, nazwiska wybitnych polskich lwowian zajęłyby zresztą całą książkę telefoniczną, dystansując każdą inną narodowość.

To wreszcie we Lwowie w legendarnej kawiarni „Szkockiej” przy ulicy Akademickiej spotykała się grupa genialnych matematyków na czele ze Stefanem Banachem, która dała początek słynnej lwowskiej szkole matematycznej. Atmosfera tych spotkań musiała być niepowtarzalna, nieprzeciętne umysły pochylały się bowiem nad skomplikowanymi zagadnieniami matematycznymi „przy kielichu” i to bynajmniej nie jednym. Samo miasto było rozśpiewane i wesołe, wytworzyło nawet specyficzny, radosny i beztroski, choć nie zawsze zgodny z prawem sposób bycia, który znamy pod nazwą baciara. To wszystko zabrał nam w roku 1945 Związek Sowiecki. Czy na zawsze?

„Możliwe, lecz ja bym taki pewny nie był, bo pilnie uczyłem się historii, a historia uczyła mnie, wbijając mi do głowy, że nie lubi niczego, co jest ‘na zawsze’ […] Historia jest nieprzewidywalna, gdyż jest rodzaju żeńskiego. Więc nie mówcie mi, że Lwów już nigdy nie będzie nasz, bo wszystko jeszcze może się zdarzyć” – odpowiadał nieoceniony Waldemar Łysiak. „Lwów i Wilno chętnie wyrąbałbym z powrotem czołgami i rakietami, lecz nie mam takiego uzbrojenia tudzież władzy politycznej, dlatego zrobię co innego: usiądę na brzegu rzeki i spokojnie poczekam, aż spłyną trupy wrogów. Za 50 lat, za 100 zim, za 300 wiosen – prędzej czy później. Jestem równie cierpliwy jak historia jest nieprzewidywalna i pomysłowa” – dodawał mistrz pióra. Czekać nie musiał zresztą całych dziesięcioleci, trupy „wrogów” spływają kolejny już rok gdzieś na dalekim stepie, choć Lwowa niestety nam to nie podaruje.

Kresy Wschodnie to jednak nie tylko martyrologia i historia zaklęta w kamieniu. Chociażby w Sopoćkiniach na Grodzieńszczyźnie język polski usłyszymy w przestrzeni publicznej od miejscowych mieszkańców, choć w całym regionie nie jest to zjawisko częste. Inaczej jest w tamtejszych katolickich świątyniach, gdzie wciąż to polszczyzna ma status języka Liturgii. Po drugiej stronie granicy, na Wileńszczyźnie, język polski słychać już całkiem nierzadko, na podwileńskiej prowincji jest to codzienna mowa bezwzględnej większości mieszkańców. Ogółem tzw. polski pas ciągnie się od granicy polsko-białoruskiej, przez litewsko-białoruskie pogranicze aż po łotewską Łatgalię, czyli historyczne Inflanty Polskie. Na niektórych odcinkach wymienionych granic Polacy sąsiadują ze sobą nawzajem przez miedzę.

Setkom tysięcy rodaków za wschodnią granicą III RP nie ma jednak zbyt wiele do zaoferowania. Obowiązuje paradygmat odwrotny do tego wprowadzonego na Węgrzech przez Orbána. To za rządów PiS wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki ogłosił chociażby, że „Polska nie może być zakładnikiem swojej mniejszości, na przykład na Litwie lub w innych krajach”. Dodał on, że „organizacje polskich mniejszości narodowych w innych krajach muszą brać pod uwagę interesy państwa polskiego” – zupełnie tak, jakby państwo polskie z założenia miało nie obsługiwać interesów kresowych Polaków.

Z kolei za rządów obecnej już koalicji publiczna TVP Wilno odmówiła emisji spotu Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, a jeszcze w odległym lipcu 2000 roku MSZ pod kierownictwem śp. Władysława Bartoszewskiego uznało pod rzekomym pretekstem braku chętnych, że „budowa szkoły polskiej w Nowogródku nie leży w interesie mniejszości polskiej w Republice Białoruś”. Miało to miejsce mimo tego, że już od 1992 roku miejscowy oddział Związku Polaków na Białorusi zakładał tam kolejne klasy z językiem polskim jako wykładowym, a jeszcze w 2003 roku w Polskiej Szkole Społecznej uczyło się kilkadziesiąt dzieci. Co więcej, w roku 2015 Ministerstwo Spraw Zagranicznych przeznaczyło ponad 24 razy więcej środków na TV Biełsat, niż na media polskie na Białorusi. W międzyczasie upadł natomiast polski klub piłkarski Polonia Wilno, który integrował kibicujących mu miejscowych Polaków, stymulując tym samym działalność patriotyczną wśród młodzieży. O bezskutecznym egzekwowaniu prawa do godnego pochówku pomordowanych na Wołyniu napisano z kolei już chyba wszystko, zaś „słudzy Ukrainy” od dawna są ostentacyjnie przez Kijów lekceważeni. Symbolicznym ukoronowaniem wcielania w życie „idei jagiellońskiej” czy też prometeizmu względem państw położonych na wschód od Polski jest popiersie Romana Szuchewycza wmurowane w budynek polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wszystko to ma miejsce przy świadomym braku sprzeciwu ze strony III RP, która ma przecież liczne narzędzia nacisku na państwa położone między Polską a Rosją.
Likwidacja ZSRR. Nowe rozdanie w Europie Wschodniej

„Polska przegrała wojnę ze Związkiem Sowieckim, sojusznikiem Hitlera z lat 1939-41 […] Utraciła takie twierdze polskości i ogniska polskiej kultury jak Wilno i Lwów. Została zepchnięta niżej w hierarchii narodów świata, stając się państwem i narodem niższej niż przedtem rangi, o mniejszym znaczeniu, mniejszej politycznej roli i mniejszym prestiżu” – pisał z trwogą cytowany wcześniej Jędrzej Giertych.

W roku 1991 sytuacja zmieniła się jednak na korzyść Polski, bowiem Związek Sowiecki przestał istnieć. Choć ZSRR utożsamiany jest właściwie wyłącznie z Rosją, to przynajmniej w przypadku polskich Kresów jest to daleko idące nadużycie. Lwów został przez Sowietów zukrainizowany, a nie zrusyfikowany, podobnież Wilno uzyskało dzięki ZSRR napływową większość litewską, a nie rosyjską. Faktyczny problem rusyfikacji językowej dotyczy Polaków na Białorusi, lecz – co ciekawe – ze względu na rolę języka rosyjskiego jako lingua franca na obszarze post-radzieckim nie jest on czynnikiem bezpośrednio wynaradawiającym tamtejszych rodaków, nie wiąże się bezpośrednio z przyjęciem rosyjskiej tożsamości. Dużo większym zagrożeniem jest za to białorutenizacja języka Liturgii w Kościele katolickim na Białorusi, który wciąż funkcjonuje jako „Kościół polski”, co każe stawiać pytanie o sens stymulowania przez Polskę białoruskiej tożsamości narodowej. Z kolei „ruski mir” ma w Europie Wschodniej swoją własną konfesję, jaką jest prawosławie, pod tym względem nie przenikając się ze światem katolicko-polskim i nie konkurując z nim bezpośrednio. Jest to istotne o tyle, że prawosławie – jak pisał prof. Andrzej Skrzypek z Uniwersytetu Warszawskiego – to tradycyjnie ważny czynnik rosyjskości. Trudno zatem mówić, by kresowym Polakom-katolikom groziła akurat rusyfikacja ich tożsamości narodowej.

Federacja Rosyjska nie stanowi obecnie egzystencjonalnego zagrożenia dla Polski. Wszystko, co mogliśmy na Wschodzie stracić, zabrał nam po II wojnie światowej Związek Sowiecki i współcześnie Moskwa nie ma powodu, by jakiekolwiek terytorium dziś Polsce zabierać. Aktualnie zaś nasze dawne ziemie wschodnie nie znajdują się w granicach Rosji, a z państwem tym Rzeczpospolita graniczy jedynie w dawnych Prusach Wschodnich. Sztucznie wymyśla się przy tym substytut międzywojennego „korytarza”, rozpowszechniając pojęcie „przesmyku suwalskiego” – równie abstrakcyjne jak „Międzymorze” czy „wschodnia flanka NATO”. Polska rzekomo ma mieć zupełnie tożsame interesy z Litwą czy nawet z nie będącą w NATO Ukrainą, choć to właśnie z tymi państwami obiektywnie mamy sprzeczne interesy na obszarze Kresów – które z kolei są naturalnym kierunkiem ekspansji polskich wpływów. Tymczasem w III RP „odwołania do koncepcji jagiellońskich i prometeistycznych mają charakter propagandowego oswajania Polaków, że dalej realizujemy dawne polskie koncepcje, gdy faktycznie realizujemy strategiczne cele mocarstw zachodnich” – twierdzi dr Mirosław Habowski z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Co więcej, to właśnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa. Tym bardziej zresztą może dziwić, że dla polskich „antykomunistów” świętością są granice wytyczane przez bolszewickich komisarzy, a nawet te narzucone przez pakt Ribbentrop-Mołotow. Litewski „Vilnius” czy ukraiński Krym stały się synonimem polskiego interesu narodowego i nikt nie pyta, co Polacy na tym konkretnie zyskują. W przypadku Litwy transakcyjna polityka jest zresztą dla niej nader korzystna – my zapewniamy jej bezpieczeństwo, a w zamian Litwini dyskryminują tamtejszą polską społeczność.

Tymczasem Litwa czy Łotwa mogą być przez Polskę chronione, lecz z pełnym zachowaniem proporcji między państwem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo a poszczególnymi protektoratami. Zwłaszcza w przypadku Litwy powinniśmy mówić o ambitnych celach – język polski jako drugi urzędowy, zaprzestanie antypolskiej polityki historycznej, symboliczne zrehabilitowanie wynarodowionej społeczności polskiej z Kowna i Laudy w okresie międzywojennym oraz potępienie represji z tamtego czasu, a także istotne koncesje dla Polski w porcie w Kłajpedzie. Roztaczanie protektoratu nad Litwą to zresztą stara polska tradycja – Roman Dmowski skutecznie dążył w Wersalu do oderwania Kraju Kłajpedzkiego od Prus Wschodnich, by nie tylko osłabić Niemcy, ale też docelowo przyłączyć Kłajpedę do Litwy, a samą Litwę – do Polski. Tym samym Polska miała otoczyć i trzymać w szachu Prusy Wschodnie. Na niepodległość Litwy i to z Wilnem jako stolicą godził się z kolei Józef Piłsudski, ale pod warunkiem, że będzie to federacja kantonów polskiego oraz litewskiego, do tego stowarzyszona z Polską. W naszej tradycji politycznej nigdy nie było bowiem obłaskawiania Litwy jako tworu ograniczającego u siebie polskie wpływy i to jeszcze za aprobatą samej Polski. Zmieniło się to dopiero za czasów III RP i czas tę tendencję radykalnie odwrócić.

Również na Łotwie nasza mniejszość narodowa w rejonie Dyneburga i Krasławia, a więc dawnych Inflant Polskich, wymaga od Polski aktywnej polityki i powinna być traktowana jako argument dla strategicznego podporządkowania tego kraju Rzeczypospolitej. Jeśli zresztą Litwa oraz Łotwa boją się Rosji, to nie mają pola manewru. Co więcej, zdominowanie Litwy to ewentualnie poręczny argument wobec Kaliningradu otoczonego wówczas przez polskie wpływy. Za tranzyt z Białorusi i na Białoruś moglibyśmy zresztą kazać sobie płacić, na przykład tak bardzo potrzebnymi ustępstwami dla mniejszości polskiej w rządzonym przez Łukaszenkę państwie. Jeśli Litwini i Łotysze wolą zaś u siebie od polskiej protekcji rosyjskie wpływy, to wówczas należy rozmawiać o tym obszarze z Moskwą wedle życzenia samych Bałtów. Jeśli do tej pory Putina rzekomo cieszyły polsko-litewskie spory o status naszej mniejszości, jak głosi litewska propaganda, to można odwrócić to polegające na emocjonalnym szantażu rozumowanie – od tej pory Putina cieszyć będzie brak polskiej zwierzchności nad Litwą. Strach Bałtów przed Rosją należy umiejętnie wyzyskiwać, samemu nie prowadząc polityki z założenia antyrosyjskiej.

Dyskomfort, jaki polski protektorat może sprawiać szczególnie Litwinom, to wyrzeczenie, na które Polska powinna być gotowa. Chronić Bałtów powinniśmy nawet nie tyle przed Rosją, lecz przed ich własną, skrajnie konfrontacyjną wobec Moskwy polityką zagraniczną, którą chcą oni prowadzić na rachunek Polski i innych sojuszników z NATO, ponieważ same i tak nie są w stanie się obronić. Polskie zwierzchnictwo to zresztą i tak niewielka cena za możliwość zachowania swojego języka i kultury czy też beztroskiej gry w koszykówkę (Litwini to światowa czołówka), jeśli samemu nie ma się żadnych argumentów. Dla Rzeczpospolitej jest to jednocześnie szansa, by przez Wilno oddziaływać na sąsiednią Białoruś. Tak naprawdę Wileńszczyzna obejmuje bowiem także obszar po białoruskiej stronie granicy, wśród Polaków z jednej i drugiej strony występują chociażby te same nazwiska (Mickiewicz, Mackiewicz), a częstokroć mieszkający nieopodal polscy krewni i członkowie tej samej rodziny są tam obywatelami dwóch różnych państw, bo Sowieci ze sobie znanych powodów tak właśnie wytyczyli granicę. Przykład ten wskazuje poniekąd na pustkę pojęcia „geopolityki”, które ma konkretne znaczenie dopiero wtedy, gdy uzupełnimy je mianem etno-geopolityki. To właśnie narody, a nie dopiero pochodne od nich struktury wykreślane na mapie, są podmiotem stosunków międzynarodowych w konkretnej przestrzeni. Zasięg występowania narodu polskiego wykracza przecież dalej niż granice III RP i to właśnie naród – wszelako konstytuujący dane państwo i nadający mu w ogóle sens istnienia – winien być realnym adresatem polityki zagranicznej.
Fantom „rosyjskiego zagrożenia”

Aktualnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa, co stwarza całkowicie nowe okoliczności geopolityczne. W kwestii ukraińskiej jednakowoż Polska potrzebuje jedynie przestrzeni oddzielającej ją od głównego terytorium Rosji – i to wszystko. Kwestia przebiegu granicy rosyjsko-ukraińskiej czy też dostępu Ukrainy do morza jest dla Polski zupełnie bez znaczenia.

Warszawa do niczego innego Ukrainy nie potrzebuje, a w toku zacieśniania sojuszu rosyjsko-białoruskiego i tak dyskusyjne jest, czy Ukraina pełni jeszcze rolę strefy buforowej. Istotne jest uwzględnienie, że w Europie Wschodniej może istnieć albo silna Polska, albo silna Ukraina – i na swój sposób bieżące osłabianie państwa ukraińskiego można postrzegać jako szansę dla Warszawy na podyktowanie Kijowowi swoich warunków – w dziedzinie polityki historycznej czy też w obszarze gospodarki.

Reset Polski z Rosją i ustalenie wpływów na obszarze Europy Wschodniej są zaś możliwe dzięki unikalnej i obiektywnie istniejącej sytuacji, w której ziemie będące przedmiotem historycznego polsko-rosyjskiego sporu nie należą ani do Polski, ani do Rosji. Utworzenie przez bolszewików radzieckich republik ze stolicami w Mińsku i w Kijowie oraz późniejszy rozpad ZSRR stworzyły sytuację wyjątkową, która niejako „pogodziła” Warszawę i Moskwę. Nacjonalizmy litewski, ukraiński czy potencjalnie białoruski są zaś wymierzone zarówno w Polskę, jak i w Rosję. Obecna granica z Rosją nie rodzi natomiast żadnych konfliktów etnicznych czy sporów terytorialnych – mimo gwałcących polską podmiotowość okoliczności jej wytyczania.

Wreszcie, w interesie Polski jest deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej na tyle, na ile to tylko możliwe. Samym Polakom potrzebny jest czas pokoju, aby naprawić bardzo źle rokującą demografię. Co więcej, kulturowe wpływy propagujące chociażby postawy antynatalistyczne czy też rozmaite dewiacje nie przychodzą do Polski ze wschodu, lecz z zupełnie przeciwnego kierunku. Realia w Rosji wciąż pozostawiają wiele do życzenia, ale przecież konsekwentnie wprowadza ona u siebie coraz bardziej konserwatywne ustawodawstwo, a rosyjski ambasador w Warszawie nigdy nie był tu na żadnej tęczowej paradzie.

Tymczasem to właśnie wielowektorowa polityka zagraniczna, która daje pole manewru, umożliwia asertywną postawę wobec zideologizowanych elit zachodnioeuropejskich, które to w polityce prorodzinnej i konserwatywnej widzą nie tylko rzekomy putinizm, ale wręcz faszyzm. Viktor Orbán czy Robert Fico dowiedli przecież, że poluzowanie brukselskiego gorsetu jest możliwe nawet w przypadku kraju niezbyt dużego. To zresztą nie Rosja zdominowała rynek polskich mediów i to nie Rosjanie każą Polakom zamykać kopalnie czy też ponosić koszty pseudo-ekologicznej polityki energetycznej. „Rosyjskie zagrożenie” to na ogół konstrukt ideologiczny, który ma uzasadniać dalsze pasożytowanie elity III RP na własnym narodzie oraz postępujące kolonizowanie Polski przez kraje zachodnie oraz przez tamtejszy kapitał, przy okazji robiący z naszego kraju multi-kulturowy śmietnik na tanią siłę roboczą. „Nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji” – pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego.

Deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej to także szansa na wykorzystanie strategicznego położenia Polski i włączenie się w projekt chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku, co dodatkowo angażuje Chińczyków w utrzymywanie pokoju w regionie, równoważąc wpływy innych mocarstw. Alternatywa jest mało zachęcająca – przed Polakami stoi albo wybór resetu z Rosją zgodnie z trendami lansowanymi przez administrację prezydenta Trumpa, albo dołączenie do grona „jastrzębi wojennych” na życzenie Londynu, Berlina oraz elit władzy Unii Europejskiej. Koszt nakręcania spirali wojennej jak zwykle poniosą jednak Polacy, którzy z łatwowierności uczynili znak firmowy swojej polityki zagranicznej.





Marcin Skalski








tygodnik Myśl Polska








wtorek, 15 kwietnia 2025

Geopolityczny cień Londynu








Autopr jakby pominął w swoich wynurzeniach np. ukraińskiego generała Walerego Załużnego, który obecnie jest Ambasadorem w Wielkiej Brytanii, oraz byłego już szefa BBN - pułkownika Jacka Siewierę, który podał się do dymisji ze względu na podjęcie stypendium na Uniwersytecie Oksfordzkim.



Jacek Zdzisław Siewiera (ur. 27 kwietnia 1984 we Wrocławiu) – podpułkownik Wojska Polskiego, lekarz i prawnik. Doktor habilitowany nauk medycznych, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii. W 2022 sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP, w latach 2022–2025 szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Wałerij Fedorowycz Załużny (ukr. Валерій Федорович Залужний; ur. 8 lipca 1973 w Nowogrodzie Wołyńskim) – ukraiński wojskowy i dyplomata, generał, Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych Ukrainy i członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy (2021–2024), wcześniej szef Dowództwa Operacyjnego „Północ” (2019–2021), w 2024 roku przeniesiony do korpusu dyplomatycznego i mianowany ambasadorem Ukrainy w Wielkiej Brytanii, a w roku 2025 również Przedstawicielem Stałym Ukrainy przy Międzynarodowej Organizacji Morskiej. Bohater Ukrainy (2024).







przedruk


Kwiatkowski: W kwestii brytyjskiej z perspektywy polskiej



W polskim hymnie wciąż śpiewamy o przykładzie Bonapartego, który pokazał „jak zwyciężać mamy”, chociaż przecież ostatecznie przegrał. Ale najwyraźniej do ostatnich czterech dekad bardziej pasuje fraza o tym, że „Albionu słuchamy i dlatego własnego rozumu oraz państwa już nie wiele mamy”.

Trzeba zatem poświęcić uwagę kwestii brytyjskiej z perspektywy interesów polskich.


Zerknąć w głąb duszy…

W angielskiej duszy jest głęboko zakorzeniona wiara, że Bóg wyznaczył Anglii uprzywilejowane miejsce wśród narodów. W epoce reformacji połączyli w jedno walkę o wolność religijną i swobody polityczne. Zwycięstwo utwierdziło mit, że są narodem wybranym, spadkobiercą Izraela i narzędziem boskiej opatrzności. Pojawiło się przekonanie, że każdy, kto stanie im na drodze, jest narodem nienawistnym Bogu, dlatego jego upadek leży nie tylko w interesie Anglii, ale jest zgodny z wolą bożą. Ten ukształtowany przez religię anglikańską mesjanizm został w XIX wielu uzupełniony rozwojem przyrodoznawstwa. Od wtedy dominacja i ekspansja była uzasadniania już nie tyle względami politycznymi, co koniecznością ewolucji. Kolonializm brytyjski stał się więc koniecznością. Skoro przewyższają intelektualnie i moralnie inne narody, to mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek narzucania woli w oparciu o dowolne środki. Duch brytyjski oznacza więc brutalność, egoizm, pychę, pogardę wobec słabych i upośledzonych, a także kult siły opętany przez miłość złota.


Śmiercionośny liberalny kapitalizm

W XIX wieku jego manifestacją było nie tylko pokonanie Rosji w wojnie krymskiej, ale także podporządkowanie i upokorzenie Chin, skolonizowanie Indii oraz zachowanie wpływów w USA. Mike Davis w książce Late Victorian Holocaust udowodnił związek pomiędzy kolonizacją obszarów pozaeuropejskich związaną z narzucaniem liberalnego kapitalizmu i polityki zależności a śmiercią 70 milionów ludzi. Pax Britannica to w istocie „mors coloniae deductae gentes” (śmierć kolonizowanych ludów). Ale fizyczne unicestwienie to nie wszystko, o czym świadczy mowa Lorda Macaulaya w parlamencie angielskim zapowiadająca brytyjski program kolonizacji Indii w 1835 roku: „przejechałem Indie wzdłuż i wszerz i nie widziałem ani jednej osoby, która byłaby żebrakiem lub złodziejem. Takie bogactwo, jakie widziałem w tym kraju, tak wysokie moralne wartości, ludzie takiego pokroju, że nie myślę, że moglibyśmy kiedykolwiek podbić ten kraj, dopóki nie złamiemy samego kręgosłupa tego narodu, jakim jest jego duchowe i kulturowe dziedzictwo. Z tego powodu proponuję, abyśmy zastąpili jego stary i starożytny system edukacyjny i jego kulturę, gdyż tylko wtedy gdy Hindusi zaczną myśleć, że wszystko co jest zagraniczne i angielskie, jest dobre i wspanialsze niż ich własne, utracą oni szacunek do siebie samych, swą narodową kulturę i staną się tym, czym my byśmy chcieli, aby się stali, czyli narodem prawdziwie zdominowanym”.


Rys polskiej mentalności

W XIX wieku w polskiej mentalności panował stereotyp, że system niemetryczny panujący w Rosji był wyrazem zacofania, natomiast w Anglii świadczył o przywiązaniu do tradycji. Z kolei, gdy carski policjant bił w zęby, był przedstawicielem barbarzyńskiego Wschodu; identyczne zjawisko we Francji nie jest za to typowe dla Zachodu. Oto fałszywe źródła niegasnącej fascynacji wyspą, która podbiła świat. Owszem, Roman Dmowski chciał, aby Nowoczesny Polak myślał egoistycznie niczym Anglik, ale to oznaczałoby przecież, że nie musiałby już nikogo słuchać. Tymczasem irracjonalność insurekcyjno – powstańczego modelu Józefa Piłsudskiego tak się podobała, że Zamach Majowy miał swoje wsparcie także w Londynie.


Brytyjski „napęd” w III RP

Przyjrzyjmy się brytyjskiemu wpływowi na najnowsze dzieje Polski. Pierwsze pokolenie „Londyńczyków” w dziejach nawracanej na kapitalizm Polski reprezentował z pewnością dr Stanisław Gomułka, który w latach 1970–2005 pracował w Katedrze Ekonomii w London School of Economics. W latach 1980. był konsultantem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, OECD i Komisji Europejskiej; te globalistyczne rekomendacje wystarczyły, aby w 1989 roku projektować zasady doktryny szokowej w Polsce w ramach tzw. planu Balcerowicza, a także w Rosji w ramach działań Jegora Gajdara.

W latach 1989–1991 funkcję doradcy ekonomicznego Leszka Balcerowicza pełnił także Brytyjczyk polskiego pochodzenia Jan Antony Vincent-Rostowski, który w latach 2007–2013 objął stanowisko ministra finansów, a w 2013 roku wiceprezesa Rady Ministrów. Znamienne, że jego ociec Roman Rostowski pełnił funkcję urzędnika kolonialnego Wielkiej Brytanii.



POPiS na brytyjskich usługach

Polskich finansów „doglądał” kolejny urodzony w Londynie, Tadeusz Kościński. Ten polski i brytyjski bankowiec w latach 2019–2020 oraz 2021–2022 był ministrem finansów, a w latach 2020–2021 ministrem finansów, funduszy i polityki regionalnej w rządzie Mateusza Morawieckiego. Niektórzy twierdzili, że dobrze mu szła nauka języka polskiego podczas posiedzeń rządu. Z kolei POPiSowy minister obrony, a potem spraw zagranicznych Radosław Sikorski, co prawda zrzekł się obywatelstwa brytyjskiego, za to z dumą ogłosił, że jego syn służy w amerykańskiej armii. Pojawiły się głosy, że słynne przemówienie Sikorskiego wzywające Niemców w 2012 roku do dominacji i osłabienia innych państw narodowych pt. „Polska i przyszłość Europy” na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej było napisane przez ambasadę brytyjską.


Na stypendiach i w bankach

Inny POPiSowy polityk od wszystkiego, Jarosław Gowin (minister sprawiedliwości, minister nauki i szkolnictwa wyższego, rozwoju, pracy i technologii) w latach 1980. przebywał na stypendium na Uniwersytecie Cambridge. W Polsce wyróżniał się charakterystyczną cechą angielskiej duszy, czyli pełnym pragmatyzmem w dążeniu do władzy. Czuć było również inspiracje wspomnianym Lordem Macaulay’em. Reforma polskiej nauki przez Gowina kojarzona jest nie tylko z niskim, arbitralnym finansowaniem, ale także koniecznością pisania wniosków grantowych do Narodowego Centrum Nauki w języku angielskim, gdyż często to zagraniczni naukowcy decydują o przyznawaniu polskich grantów.

W tym doborowym towarzystwie nie można nie wspomnieć o sekretarzu stanu, Władysławie Teofilu Bartoszewskim, również wyposażonym w obywatelstwo brytyjskie. Doktorat w dziedzinie antropologii kulturowej zrobił na promującym Gowina Uniwersytecie Cambridge. Takie rekomendacje sprzyjają karierze w międzynarodowych instytucjach finansowych (JP Morgan, ING Barings, Credit Suisse), gdzie pełnił funkcję prezesa i członka zarządu w Polsce.


Generałowie i alkowa

Na końcu przeglądu brytyjskiego znajduje się generał Rajmund Andrzejczak. Podczas nagrania programu „Ground Zero” w Kanale Zero pochwalił się dumnie, że po powrocie z okupowanego Afganistanu rozpoczął studia w Królewskiej Akademii Obrony w Londynie. Wspomniał szczerze, że brytyjscy wykładowcy zachęcali tam swoich uczniaków do nauki wizją osiągnięcia statusu szefa Sztabu Generalnego. I rzeczywiście w latach 2018–2023 generał został Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Warto studiować w Londynie, by otrzymać dobre stanowiska w Polsce.

Jak wiadomo z historii, tradycja imperialna ceni sobie także symbole. W 2017 roku podczas lipcowego pobytu księcia Williama wraz z żoną w Łazienkach Królewskich przyjęcie na cześć królowej brytyjskiej zostało zorganizowane przez… ambasadę brytyjską. Polska para prezydencka stała się więc zaledwie gośćmi honorowymi, dumnie wznosząc toast za zdrowie realnego władcy, brytyjskiego monarchy. Ale to nie koniec niespodzianek. Para książęca nie tylko zamieszkała w Belwederze, ale jak ogłosił „Super Express” lokalnym poddanym: „Polskę spotkał iście królewski zaszczyt! Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że księżna Kate i książę William poczęli swoje trzecie książątko nigdzie indziej, tylko w warszawskim Belwederze, w gościnie u prezydenta Andrzeja Dudy”.



In conclusion (sic!): obecność polityków, ekonomistów, finansistów, wojskowych oraz królewski sukces w belwederskiej alkowie to dowód jak ważną rolę pełni zależność Polski w geostrategicznych grach Londynu. O jakie gry chodzi?


Geopolityczny cień Londynu

Były prezydent Syrii Baszszar al-Asad, powody niszczenia swojego kraju ujawnił w krótkiej metaforze: „kiedy dwóch sąsiadów zaczyna się ze sobą bić, to najprawdopodobniej u każdego z nich dzień wcześniej w gościach był Anglik”. Ale jak to się ma do sytuacji Polski? Otóż ów Anglik zaczął chadzać do sąsiadów w Europie Środkowo – Wschodniej, by pod koniec 2017 roku zawrzeć Traktat między Rzeczpospolitą Polską a Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej o współpracy w dziedzinie obronności i bezpieczeństwa. Był on równie mało omawiany przez polską opinię publiczną jak ten podpisany z Ukrainą rok wcześniej. Wkrótce rozpoczęto programować autochtonów brytyjską wizją sojuszu Londyn -Warszawa – Kijów.

W listopadzie 2020 roku prezydent Ukrainy Władimir Zełenski w cieniu rozmów z politykami i rodziną królewską, spotkał się przede wszystkim z nowym szefem brytyjskiego wywiadu MI6, Richardem Moore’m, który miał przekazać informacje będące nawet poza wiedzą premiera Borisa Johnsona. Wymowny znak hierarchii rozkazów i posłuszeństwa. Nie dziwi więc, że gdy Rosja chciała zaprzestać interwencji, negocjując w Stambule pokój w zamian za gwarancję neutralności Ukrainy, to brytyjski premier Johnson kazał Kijowowi walczyć , co potwierdziła, pierwsza dama wojny do „ostatniego Ukraińca” Victoria Nuland.



Trump – słowianofil

Wojna trwa więc do dzisiaj, a giną w niej setki tysięcy wschodnich Słowian, a nie Anglosasów. Lecz oto w 2025 roku władzę w Waszyngtonie ponownie obejmuje słowianofil Donald Trump (dwie żony Słowianki!), który podczas swojej inauguracji zapowiada powrót republiki i odzyskanie suwerenności państwowej. Sojusz anglosaski zaczyna pękać. Już na początku stycznia Elon Musk wzywa do uwięzienia premiera Keira Starmera rzucając bombę informacyjną o tuszowaniu przez niego przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci. Nie przypadkiem dzień przed inauguracją Trumpa Ukraina i Wielka Brytania podpisały w Kijowie umowę o „stuletnim partnerstwie”. To również London prawdopodobnie sprzątnął sprzed nosa USA umowę o eksploatacji metali ziem rzadkich na terytorium kontrolowanym jeszcze przez Ukrainę.



Anglosaski rozłam

Realistyczny zwrot wobec Rosji Waszyngton uzupełnia upokarzaniem lojalistów brytyjskich. Najpierw Trump dla prezydenta Polski na rozmowę znajduje całe 10 minut, potem następuję pokazowa połajanka Zełenskiego w Białym Domu. Obaj znajdują pocieszenie w Londynie. Ukraiński dyktator – jak go nazywa amerykański przywódca – trafia prosto w ramiona samego króla Karola III. W kontrze do pokojowych planów Trumpa to właśnie w stolicy Wielkiej Brytanii zwołano szczyt prowojenny, sygnał do zbrojeń ogłoszonych przez szefową Komisji Europejskiej, a potem Donalda Tuska. Glejt ważności nowej geostrategii globalizmu daje sam „Finacial Times” w artykule z 5 marca Europa musi ograniczyć swoje państwo opiekuńcze, aby zbudować państwo wojenne. „Elegia dla bidoków” i wiara w mądrość ludzi jako podstawy realnej demokracji promowane przez wiceprezydenta J. D. Vance’a stanęły globalistom kością w gardle! Wreszcie lekcji brytyjskiemu bojownikowi o wolność Afganistanu daje lekcję sam Musk nazywając go małym człowieczkiem, który powinien siedzieć cicho. Nie zaskakuje zatem apel Geoffrey’a Hintona, laureata Nagrody Nobla i Nagrody Turinga skierowany do British Royal Society o „wyrzucenie z jej grona Elona Muska” za „szerzenie teorii spiskowych”, poparty także przez laureatów Nagrody Królowej Elżbiety II. Zapowiadany przez Trumpa powrót suwerennej republiki oznacza najwyraźniej emancypację od „Globalnej Brytanii”. W tym świetle słowa ministra spraw zagranicznych Rosji, Siergieja Ławrowa wskazującego na Europę jako źródło kolonializmu, dwóch wojen światowych, a nawet zimnej wojny nabierają określonego znaczenia.



Pożegnanie Globalnej Brytanii

Gdyby w Moskwie 9 maja 2025 podczas 70. rocznicy zwycięstwa nad europejskim nazizmem, Trump, Władimir Putin, Xi Jinping, a może także premier Narendra Modi wznieśli wspólnie toast za globalny pokój, to niechybnie oznaczałoby, że słońce nad Globalną Brytanią zajdzie, tym razem na zawsze. Jego korzenie są bowiem metodycznie usuwane. Może już wtedy Kanada nie będzie miała brytyjskiego króla, tylko amerykańskiego prezydenta jako głowę państwa! W tej sytuacji polska koniunktura geopolityczna sprzyjać będzie nowym transakcjom. Polskie sługi „jego królewskiej mości” będzie można wreszcie wymienić na miliony Polaków „przesiedlonych dobrowolnie” na roboty ku chwale brytyjskiej gospodarki, gdy nie pozostało im nic innego po zniszczeniu polskiej gospodarki w latach 1989-2004 przy pomocy opisanych reprezentantów obcych interesów.

Roman Kwiatkowski







tygodnik - Myśl Polska