Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

piątek, 28 lutego 2020

Arystofanes - język daje władzę





Komedie Arystofanesa zachowały się dzięki szkole, w której traktowano je jako lektury obowiązkowe. Ze względu na czystość dialektu attyckiego stały się wzorem[2]. Postacie w jego utworach używają dialektu attyckiego, ale poza nim można w nich znaleźć inne dialekty, na przykład dialekt megarejski w Acharnejczykach[6]

Twórczość Arystofanesa w dużej mierze opiera się na komicznych przekształceniach językowych i cechuje ją niebywała pomysłowość w tworzeniu neologizmów[7]

To, co również charakterystyczne dla tej twórczości, to bogactwo odniesień do życia płciowego człowieka. 
Arystofanes chętnie posługiwał się kolokwializmami określającymi narządy płciowe[8], jak również wypełniał swoje utwory żartami skatologicznymi[9].

Ze względu na rozliczne operacje na słowie komedie Arystofanesa można postrzegać jako przykłady „pirotechniki werbalnej”[10]

Ateńczycy V wieku p.n.e. byli zafascynowani językiem oraz władzą, jaką on daje, więc zdolności oratorskie były wysoko cenione. 

Prowadziło to do rozwoju retoryki i dialektyki, jak również stawiało duże wymogi autorom dramatycznym[10].

Komedie Arystofanesa są typowym przykładem operowania zabiegami metateatralnymi. Dialog dramatyczny jest tu dialogiem teatralnym, zawsze zakłada się jego zaistnienie w przestrzeni teatralnej. Arystofanes wprowadza wypowiedzi oraz sytuacje, które odsyłają do samego tworzywa dramatycznego i teatralnego. Postaci zazwyczaj przedstawiają własną sytuację jako sytuację teatralną, wykazują świadomość tego, że są częścią świata teatru oraz tego, że są przedmiotem obserwacji widzów. Proponuje się, aby komedię Arystofanesa traktować jako przykład „teatru nieiluzyjnego”[13].


W utworach Arystofanesa można zaobserwować konfrontację między Atenami wyobrażonymi a Atenami rzeczywistymi. Jest to wynik tego, że komediopisarz stale podejmuje aktualne problemy społeczne i polityczne oraz krytykuje osobowości ateńskiego życia publicznego. Postacie z jego komedii mają na celu poszukiwanie i znalezienie rozwiązań problemów obywateli ateńskich. Wyrażają więc rzeczywiste interesy Ateńczyków[14]. Arystofanes występuje jako doradca mieszkańców Aten, a także promuje taki teatr, który ma na celu wzmocnienie wśród nich postaw obywatelskich. Jednocześnie posługuje się on typowymi komicznymi elementami współtworzącymi fantazyjną przygodę, która wspiera się na reminiscencjach mitu boskiego albo heroicznego[15].

Nazwy osobowe

Imiona postaci w komediach Arystofanesa są dowodem jego pomysłowości językowej. Komediopisarz nadawał postaciom takie imiona, które mają wydźwięk metaforyczny i są wstępną charakterystyką tych postaci, na przykład Dikajopolis z Acharnejczyków jest tłumaczony jako „Prawogrodziec”, Pejsthetajros i Euelpides z Ptaków zostali przetłumaczeni jako „Radodaj” i „Dobromysł”, Trygajos z Pokoju jako „Winobraniec”, a Lizystrata z komedii pod tym samym tytułem jako „Bojomira” lub „Gromiwoja”[22]. Punktem wyjścia dla Arystofanesa były również czasowniki, na przykład imię bohatera Rycerzy Paflagona wskazuje na jego bełkotliwość[23].

Innym dowodem pomysłowości językowej poety są oryginalne, komiczne nazwy miejscowości jak „Chmurokukułczyn”, „Jękowice” czy „Biadolice” w Ptakach oraz rzeczowniki jak „myślarnia”, „antysędziowie”, „dupkopięciolatka” czy typowe dla Arystofanesa „ostrygo-śledzio-mureno-rekino-resztko-cierpko-kwaśno-czarciołajno-miodo-polano-kwiczoło-drozdo-turkawko-gołębio-kogucio-pieczono-grzebienio-pliszko-synogarlico-zajęczo-winnogotowano-farbo-kozio-skrzydełko” (Sejm kobiet)[24]. Bogactwo nazewnicze sprawia, że twórczość Arystofanesa stanowi ogromne wyzwanie dla tłumacza.


-----

Zbiór „sztuk kobiecych” Arystofanesa tworzą następujące komedie: LizystrataThesmoforie i Sejm kobiet[33]Lizystrata - nieco podobna do Sejmu kobiet - przedstawia obraz świata, w którym stosunki płciowe są priorytetem jednostek, co oznacza, że kondycja społeczeństwa jest uzależniona od skutecznej realizacji potrzeb seksualnych[33]. Komedia ta jest też utworem uznawanym w kulturze Zachodu za jeden z pierwszych tekstów o wydźwięku feministycznym, przy czym feminizm Arystofanesa nie ma charakteru deklaracyjnego[34]. Utwór stanowi diagnozę kryzysu kultury patriarchalnej, ponieważ to nie mężczyzna, lecz kobieta okazuje się postacią zdolną zakończyć wojnę i zlikwidować kryzys w państwie[35]Lizystrata wskazuje również na typowe kobiece i męskie role w społeczeństwie ateńskim, a tym samym podejmuje problem stereotypów płci[36]. Tytułową postać utworu „można interpretować w kategoriach maskulinizmu i/lub androgynii. Heroina została zbudowana z pierwiastków żeńskich i męskich (...) jest symbolicznym stopem pierwiastków obu płci, funkcjonuje jako kobieta z fallusem”[37].

Natomiast Thesmoforie oscylują wokół zagadnienia transwestytyzmu, zważywszy na fakt, że motorem fabuły utworu jest „przebieranie się jednostki w stroje płci przeciwnej”[38]. Komedia Arystofanesa pozwala się interpretować w świetle zagadnienia transwestytyzmu, dlatego że odtwarza model społeczeństwa, w którym funkcjonuje silny podział ról społecznych na role kobiece i role męskie[39]. W komedii występuje postać Eurypidesa, który w ramach obmyślonej intrygi przebiera swojego krewnego za kobietę, aby uniknąć kłopotliwej sytuacji[39]. Poeta przywołuje także tragika Agatona i przedstawia go jako pół-mężczyznę i pół-kobietę, zwracając uwagę na kwestie homoseksualizmu i rekwizytów płci[40]. Z utworu wyłania się wizja, że to nie tylko płeć danej osoby determinuje określony strój i rekwizyty, ale także stosowanie określonych kostiumów i rekwizytów pozwala określić to, jaka jest płeć danej osoby. Thesmoforie stawiają tezę, że płeć jest kostiumem[41].









jeleń na polowaniu podszedł do myśliwego i spytał o drogę




Często spotykam w sieci zdanie

"A dlaczego nie spróbujesz tegoiowego??"



To zdanie często się powtarza, a piszą je - na różnych forach i fanpejdźach - o piórach, atramentach i innych rzeczach podstawieni niby pasjonaci.

Oczywiście ZAWSZE taka ukryta reklama dotyczy niemieckich produktów bądź niemieckich marek akurat nie produkowanych przez niemiecką firmę.


Niektóre strony mam wrażenie służą wyłącznie reklamie...


A tu o ciekawie o audio.

Tekst dość długi.



Od dłuższego czasu przyglądam się grupom zakładanym przez audiofilów na portalach społecznościowych i powszechnemu już zjawisku szukania porad i informacji o wybranych urządzeniach nie w działających od wielu lat magazynach, nie na stronach prowadzonych przez ekspertów, nie u doświadczonych sprzedawców i instalatorów, ale w gronie amatorów. O ile rozumiałem jeszcze udzielanie się na forach i grupach dyskusyjnych dla zabicia czasu, tak zupełnie nie byłem w stanie pojąć, że ktoś mógłby traktować wpisy anonimowych ludzi zupełnie serio. Wiadomo, że w sieci ludzie wymieniają się najróżniejszymi doświadczeniami. Piszą recenzje książek, dzielą się swoimi pomysłami na urządzenie sypialni, wstawiają swoje przepisy na żurek i filmy ze sprawdzonymi patentami na szybkie mieszanie kleju do glazury. Najczęściej robią to hobbystycznie. O ile jednak książka może okazać się nudna, a żurek niedobry i nikt nie będzie z tego powodu płakał, tak kupno audiofilskiego wzmacniacza lub kolumn na podstawie wpisu anonimowego gościa z grupy dyskusyjnej wydaje się co najmniej ryzykowne. Postanowiłem jednak przyjrzeć się sprawie bliżej, a potem zadać sobie jedno, bardzo ważne pytanie - dlaczego mielibyśmy ufać testom publikowanym w specjalistycznych czasopismach, portalach i blogach? I wiecie co? Nie mam zielonego pojęcia.
Zacznijmy od dość oczywistego faktu, że jakość publikowanych w sieci recenzji jest bardzo różna. Największe szanse na znalezienie dobrych, fachowych testów mamy na stronach magazynów drukowanych (gdzie materiały te pojawiają się oczywiście ze sporym opóźnieniem), a także na portalach i blogach prowadzonych przez ludzi, którzy wiedzą jak to się robi i traktują temat naprawdę poważnie. Cała reszta to amatorszczyzna. Testy pisane na kolanie, informacje przeklejane z broszurek reklamowych i zdjęcia zrobione smartfonem wieczorową porą (bo w ciągu dnia recenzent siedzi w pracy). Wrażenia odsłuchowe można streścić w dwóch zdaniach. W oczy rzuca się przede wszystkim brak wiedzy i doświadczenia. Autor unika zagłębiania się w kwestie techniczne, bo nie ma o tym bladego pojęcia. Nie robi też żadnego podejścia do rozkręcania sprzętu, bo jeszcze by coś uszkodził, a wtedy musiałby zapłacić za naprawę sprzętu i miałby spore problemy z wypożyczeniem kolejnego. W rezultacie strona przypomina pamiętnik ze wspomnieniami początkującego audiofila, który do tej pory miał u siebie może z pięć wzmacniaczy, trzy pary kolumn i dwa komplety kabli ze średniej półki. Na szczęście większości takich specjalistów zabawa w testowanie sprzętu nudzi się maksymalnie po kilku miesiącach. W sieci przez jakiś czas straszą jeszcze strony aktualizowane pół roku temu, ale później kończy się ważność domeny i temat mamy z bani.
Jakość publikowanych w sieci artykułów nie jest jednak największym problemem. Problemem jest to, czy któremukolwiek recenzentowi lub blogerowi naprawdę możemy zaufać. Możemy bowiem trafić na profesjonalnie napisany tekst z dokładnym opisem brzmienia w różnych konfiguracjach, galerią zdjęć ze zbliżeniami na każdy kondensator, pomiarami i ocenami uwzględniającymi tysiąc różnych kryteriów, ale pytanie dotyczące wiarygodności pozostaje bez odpowiedzi. Aż do momentu, kiedy postanowimy sprawdzić dany sprzęt sami i skonfrontujemy swoje wrażenia z testem. Czasami faktycznie nadarza się ku temu okazja. A to uda nam się sprawdzić opisywane urządzenie w sklepie, a to zobaczymy i usłyszymy je w akcji na wystawie, a może nawet kupimy je i przekonamy się czy było warto. Ale w znakomitej większości przypadków ten moment nie nastąpi nigdy. Powtarzam - nigdy. Audiofilski wzmacniacz to nie baton z orzechami, który można kupić w każdym kiosku. Czytelnicy mają więc ograniczone możliwości weryfikacji wrażeń recenzentów. A jeśli okaże się, że nasza ocena jest całkowicie sprzeczna z tym, co przeczytaliśmy w teście? Cóż na to poradzić? Obsmarować autora na forum? Napisać mu maila z "podziękowaniem" za rzetelnie wykonaną pracę? Fajnie, ale przecież za przeczytanie artykułu nie zapłaciliśmy ani grosza. "Ogromnie współczuję. Reklamacja uznana. Niniejszym zwracam Panu/Pani zero złotych." - mógłby odpisać ów recenzent, gdyby w ogóle mu się chciało. I miałby, niestety, stuprocentową rację. A skoro ludzie czytający testy nic za to nie płacą, dla kogo on to właściwie robi?
Na chłopski rozum, sytuacja powinna wyglądać tak - mamy świetną stronę, na której publikujemy interesujące artykuły i ludzie czytają je na potęgę, w związku z czym kontaktuje się z nami mnóstwo firm, które chcą zamieścić na owej stronie reklamę. Autorzy dalej robią swoje, a reklamodawcy są zadowoleni, bo ich bannery nabijają tysiące wyświetleń i kliknięć, docierając do ludzi faktycznie zainteresowanych sprzętem hi-fi, a nie okrętami podwodnymi, które algorytm wyszukiwarki wziął za subwoofery. Czytelnicy dostają coraz lepsze materiały, bo redakcja się rozwija. W dzisiejszym świecie takie proste mechanizmy są jednak uznawane za przestarzałe. Twórcy mogą zarabiać nawet na zamieszczaniu zdjęć i filmów na Instagramie. Niestety, bloger piszący o wzmacniaczach lub magazyn o audiofilskim sprzęcie nigdy nie będzie miał takiej wartości i siły przebicia. Zdjęcia gramofonu nie zbiorą tylu lajków, co fotka znanej modelki z luksusową torebką na szyi. O ile jednak tam nie mamy żadnych wątpliwości, że wpis powstał na zamówienie agencji reklamowej, to test wzmacniacza powinien być rzetelny, autentyczny i wyważony. Ale... Tak właściwie, dlaczego? Skoro celebryci, blogerzy i youtuberzy biorą pieniądze za opowiadanie o tym, że używają jakiegoś kremu do rąk albo pieką ciasta w piekarniku z dzielonymi drzwiami, czemu niby autorzy testów mieliby nie zgarniać bonusów za ubarwienie swoich recenzji lub przyznawanie nagród zupełnie przeciętnym słuchawkom? Kto im zabroni? Więcej - kto ich w ogóle na tym nakryje? Może u nich te słuchawki zagrały świetnie? W końcu oni się na tym znają, a przeciętny klient - niekoniecznie.
Zarabianie na reklamach pozostaje bez wpływu na rzetelność testów tylko wtedy, gdy oba procesy są zupełnie niezależne - testy są przygotowywane bez żadnych instrukcji czy nacisków, a reklamodawcy kupują bannery dlatego, że podobają im się statystyki i profil odbiorców danego serwisu. Jedno sobie, drugie sobie. Niestety, potrafią to ogarnąć tylko ci autorzy, którzy w razie czego potrafią powiedzieć "nie" i postawić pewne granice. Intuicja podpowiada, że jeszcze bardziej rzetelne powinny być testy publikowane na stronach bez reklam, utrzymywanych z wpłat przekazywanych przez samych czytelników. Temat był jednak badany wielokrotnie i raczej się nie przyjął. Przykład? Załóżmy, że mamy do wyboru stuprocentowo niezależny test, za który musimy zapłacić 5 zł i darmową stronę, na której opublikowano już pięćset albo tysiąc podobnych recenzji. Obstawiam, że dostęp do testu wykupiłoby może z 10 osób (w tym producent i dystrybutor), co daje oszałamiające 50 zł. To się po prostu nie uda. Więcej zapłacimy za transport sprzętu, nie mówiąc już o wykonaniu zdjęć, opłaceniu serwerów czy rachunków za prąd. Jest jeszcze trzeci model, polegający na utrzymywaniu redakcji z dwóch źródeł - reklam i opłat pobieranych od czytelników. To przynosi najwięcej pieniędzy, ale czy gwarantuje rzetelność i niezależność? Chyba niekoniecznie. Pozostaje więc model czwarty - robić wszystko za darmo, mieszkać pod mostem (beton jest ostatnio w modzie), jeść szczaw, umawiać się na odsłuchy w sklepach, a wieczorami, w kafejce internetowej przy dworcu kolejowym pisać testy, bo Janek z Facebooka pytał czy do jego kolumn lepszy będzie amplituner takiej, czy może takiej firmy.
Wyobraźmy sobie zatem, że porzucamy moralne wątpliwości, zwalniamy hamulce i robimy wszystko, aby wycisnąć ze swojej działalności jak najwięcej pieniędzy, mając nadzieję, że odbiorcy albo tego nie zauważą, albo nie będą mieli nam tego za złe (coraz częściej tak właśnie jest). Wówczas trafiamy w ręce specjalistów od marketingu, dla których nasza gazeta lub strona internetowa jest po prostu tablicą ogłoszeniową, nasze nazwisko - wzmacniaczem siły reklamowej, a nasze profile w mediach społecznościowych - workiem z użytkownikami, którzy za chwilę dowiedzą się, że powinni kupić soundbar albo słuchawki do biegania. Naturalnie, speców od reklamy interesują także testy, ale tylko wtedy, gdy spełnione będą dwa bardzo ważne warunki. Po pierwsze - test ma być dobry. Nawet jedno zdanie na temat słabszych cech danego urządzenia nie wchodzi w grę. To może odstraszyć klienta, bo klient chce kupić sprzęt najlepszy i najtańszy. Po drugie - recenzent nie może samodzielnie wybierać sprzętu. Wytypowane przez zleceniodawcę modele będą mu wtedy dostarczane w odpowiednim momencie, z terminem publikacji artykułu wpisującym się w kampanię zaplanowaną dwa tygodnie temu. Jeden soundbar w ciągu dwóch tygodni obskakuje siedem redakcji, bo za chwilę ruszają bannery, spoty i promocje w mediach społecznościowych. Następnie PR-owcy poproszą o dostęp do dokładnych statystyk i zapytają o możliwość wstawienia na stronę specjalnego kodu, którego działanie nie jest do końca jasne. Ostatecznie dochodzimy do punktu, w którym recenzent nie jest im do niczego potrzebny. Sami będą sobie pisać testy i publikować na takiej stronie idiotyczne newsy o tym, że na walentynki trzeba kupić głośnik bezprzewodowy. Recenzja porządnego, audiofilskiego wzmacniacza lub hi-endowego streamera? Rzetelny artykuł o ustawianiu wkładek gramofonowych, bez agresywnych reklam i linków do strony jedynego słusznego sklepu? Zapomnijcie! To jest bardzo mały, hobbystyczny rynek. Nikogo nie interesuje. Dlatego kolejnym krokiem byłoby stopniowe zbaczanie z kursu i opisywanie urządzeń, które nie mają nic wspólnego z hi-fi. Testy telewizorów i smartfonów? Żaden problem. A gdyby ktoś narzekał, że to nie ten profil? Zawsze można powiedzieć, że audiofile też korzystają z telewizorów i smartfonów, więc ten test jest jak najbardziej dla nich.
Powiecie, że dramatyzuję? W takim razie zajrzyjcie na strony dużych sklepów, dystrybutorów i producentów sprzętu audio. Niektórzy z nich skumali już, że wielu ludzi nie wpisuje w wyszukiwarce symboli konkretnych urządzeń, ale pytania o bardziej ogólnym charakterze. Trafiają więc na poradniki - na przykład takie, jakie publikujemy w naszym serwisie od samego początku. Najnowszy trend polega więc na wlepianiu odbiorcom odpowiednich treści poprzez różnego rodzaju artykuły, które dotychczas publikowały tylko magazyny drukowane lub specjalistyczne portale. Marketingowcy przez dłuższy czas miała to w nosie. Rozpowszechnianie wiedzy było im nawet trochę nie na rękę, bo wyedukowany klient zadaje niewygodne pytania i opowiada o transformatorach, zamiast oglądać i kupować. Sytuacja zmieniła się wraz z wprowadzeniem nowych algorytmów promujących artykuły trafiające w potrzeby użytkowników. W tym momencie rozpoczęła się szeroko zakrojona akcja owijania reklam w kamuflaż, który na pierwszy rzut oka przypomina przewodnik po świecie technicznych i praktycznych aspektów korzystania ze słuchawek lub gramofonu. Stąd już tylko krok do wpisów w stylu "Jak ugotować zupę? Garnek masz? To opalasz cebulę i dodajesz sekretny składnik widoczny na załączonym obrazku!" (bez niego żadna zupa nie wyjdzie).
Tutaj znów należałoby uderzyć do dziennikarzy, którzy dokładnie tym się zajmują. Ale zaraz, zaraz... Przecież w biurze dystrybutora siedzi pan Kamil i widać, ze ma za mało roboty. Panie Kamilu, będzie pan teraz pisał artykuły o tym jak wybrać kolumny albo jak podłączyć soundbar do telewizora. Schemat jest zawsze ten sam - tekst zaczyna się od postawienia pytania lub prezentacji problemu, później jest króciutka część techniczna, a potem zaczyna się rajd po kolejnych produktach, które akurat są teraz dostępne w promocji. Producenci, dystrybutorzy i sprzedawcy postanowili wejść w buty dziennikarzy i publikują na swoich stronach artykuły w stylu "Klasa A czy D? Tak właściwie, to obie są fajne, więc kup wzmacniacz firmy..." albo "Jakie słuchawki dokanałowe wybrać? Wszystko jedno, ale pamiętaj, że najlepsze są...". Ba! Sami zaczęli kręcić wideorecenzje. Jeszcze chwila, a będą pisać własne testy. Najlepiej porównawcze, bo zamiast jednego wzmacniacza można wtedy opisać cztery. Na końcu okaże się, że wszystkie są najlepsze i cała czwórka wygrywa. Jesteśmy o krok od momentu, w którym producenci, dystrybutorzy i sprzedawcy zaczną przyznawać urządzeniom własne nagrody. Serio. Teraz, tak dla równowagi, dziennikarze powinni założyć firmę dystrybucyjną i handlować kolumnami i wzmacniaczami, którym każdy z nich przyzna rekomendację. To by dopiero była paranoja... Ale czy w tych zwariowanych czasach kogoś naprawdę by to zdziwiło? Gdyby interes zaczął się kręcić, dziennikarze w pewnym momencie mogliby zablokować innym dystrybutorom (swojej nowej konkurencji) możliwość zamieszczania reklam w swoich czasopismach i portalach. Opisywaliby wyłącznie urządzenia z oferty własnej spółki. Niejeden producent audiofilskiego sprzętu mógłby w tym momencie zmienić barwy i postawić na firmę, która kontroluje wszystkie liczące się media. No co? Jeśli bawimy się w zamianę ról, to może lećmy z tym tematem po całości?
Jeśli macie cierpliwość, zajrzyjcie chociażby na YouTube'a. Mechanizm działania filmików wstawionych niemal w jednym momencie przez wielu różnych youtuberów dobitnie wytłumaczył niedawno Kuba Klawiter. Autorzy dostają od agencji reklamowych konkretne wytyczne - w filmie trzeba powiedzieć o tym, o tym i o tym, a nie można mówić o tym, o tym i o tym. Zmienia się tylko tło i twarz. Każda taka wideorecenzja jest taka sama, bo powstaje według scenariusza dostarczonego przez zamawiającego. Naturalnie, każda osoba zrobi to po swojemu, jednak plan musi zostać zrealizowany. Szczytem fantazji były naklejki umożliwiające personalizację jakiegoś tam drona. Totalna głupota, ale producent uznał, że to świetny pomysł, więc instrukcje zostały przekazane dalej. I potem wszyscy, jak jeden mąż - cześć kochani, oto nowy dron firmy takiej i takiej, tak się rozkłada, tak lata, tyle wytrzymuje na baterii, tak się nim steruje, aaaaha, no i ma naklejki do personalizacji! Agencje reklamowe nie muszą nawet "kreować kontentu". Znajdą sobie dziesięciu albo dwudziestu statystów, którzy powiedzą wszystko, co im napisano, ładnie się przy tym uśmiechając i przekonując widzów, że cała akcja jest ich własnym wymysłem. Ja akurat nie znam się na dronach, ale ten sam mechanizm widać doskonale w filmikach o samochodach. Serwis puszcza nam jeden za drugim, a na wszystkich jest ten sam samochód, w tym samym kolorze, z tym samym silnikiem i w tej samej wersji wyposażenia. Zmieniają się tylko kierowcy i kamerzyści, ale mówią w zasadzie jednym głosem. Jeżeli dobrze traficie, takich "testów" możecie obejrzeć dziesięć, piętnaście, a może nawet dwadzieścia. Ale tak naprawdę wystarczy, że obejrzycie jeden.
O kolejnym ciekawym zjawisku, które przyszło do nas z zagranicy dowiedziałem się przed ubiegłoroczną wystawą Audio Video Show. Impreza jest ogromna, w związku z czym każdy reporter musi znaleźć swoją receptę na ogarnięcie tego, co jego zdaniem jest najciekawsze. Jakąś metodę trzeba przyjąć. Tymczasem niektórzy dziennikarze niektórych zagranicznych magazynów, zaglądający na Audio Video Show od niedawna, wprowadzili swoją własną politykę. Kilka tygodni przed wystawą rozsyłają do wystawców maila z propozycją dopisania ich pokoju do swojej marszruty, oczywiście za odpowiednią opłatą. Treść maila jest tak oczywista, że aż wali po ryju. Drogi wystawco, wpłać ileś tam euro na podane konto, a zajrzymy do ciebie, zrobimy zdjęcia i napiszemy jak grało (ma się rozumieć - fantastycznie). Pamiętaj tylko, aby w tytule przelewu wpisać numer pokoju lub nazwę firmy, zgodnie z tym, co będzie wpisane w przewodniku po wystawie (żebyśmy przypadkiem się nie pomylili i nie pochwalili kogoś, kto z naszej oferty nie skorzysta). Proste? Proste. Przed wylotem do Warszawy wystarczy wydrukować listę przelewów i trasa zwiedzania wystawy rysuje się sama. A że taki reportaż nie będzie pokazywał tego, co zwiedzający uznali za najciekawsze? Oj tam, oj tam... Oni się przecież nie znają. Dodam tylko, że polskim dziennikarzom nigdy nie przyszłoby to do głowy. Regularnie słyszą tylko, że ich reportaże są kiepskie, bo opisali w nich tylko osiemdziesiąt pomieszczeń. Tymczasem autorzy pewnego brytyjskiego bloga nawet nie wystawili stopy poza hotel Radisson Blu Sobieski i mają się dobrze. Uzbrojeni w tę wiedzę, wyobraźcie sobie jak rozwalają mnie opinie, że reportaże polskich magazynów są kiepskie i zmanierowane, a te przygotowane przez zagranicznych dziennikarzy są takie, no wiecie, dokładne, rzetelne i szczere. O słodka naiwności!
Korporacyjne nawyki największych graczy na rynku audio-video najlepiej widać podczas organizowanych z coraz większym rozmachem konferencji prasowych. Kiedyś centralnym punktem takiej imprezy była prezentacja nowego sprzętu, najlepiej z możliwością sprawdzenia go w warunkach zbliżonych do tych, w jakich będzie pracował. Ostatnio jednak wszystko stanęło na głowie. Nowości są pokazywane w sposób czysto teoretyczny. Jest to na przykład długi pokaz slajdów i pojedynczy "sampel", któremu nie można robić zdjęć. Na kilka ostatnich imprez nie brałem nawet aparatu. Po co? Teraz o wiele ważniejsza jest obecność gościa specjalnego czyli znanego prezentera telewizyjnego, sportowca lub muzyka będącego ambasadorem danej marki, nie mówiąc już o rozrywkowej części spotkania. Za chwilę dojdziemy do tego, że agencje reklamowe będą wysyłały dziennikarzom bilety na koncerty, pokazy mody i imprezy sportowe wraz z kanapkami i karteczką, na której znajdzie się link do pobrania informacji prasowych przygotowanych tak, że tylko kopiować i wrzucać. Wydawałoby się, że taka konferencja powinna być okazją do wymiany informacji. Producenci i ich przedstawiciele mogliby nie tylko mówić, ale też słuchać. Mają przecież do czynienia z ludźmi dysponującymi sporą wiedzą i przerzucającymi dziesiątki urządzeń różnych marek. Tak było chociażby z telewizorami 3D. Zapraszani na kolejne konferencje goście doskonale widzieli, że technologia była strasznie, ale to strasznie niedopracowana. Okulary były niewygodne, obraz się rozdwajał, generalnie kicha. Dziennikarze wyrażali swoje wątpliwości bez większych zahamowań. Normalna firma powinna spisać ich uwagi i przekazać je do centrali. Ale przecież nie taki był plan. Padały więc odpowiedzi w stylu "może pan za blisko siedzi" albo "tak ma być, klienci się przyzwyczają". Dlatego, na wszelki wypadek, aktywność dziennikarzy podczas takich imprez jest ograniczana. Najlepiej jakby stali przy barze sałatkowym, przytakiwali i klaskali. Znam ludzi, którzy to lubią. Niektórzy bez żadnego zażenowania pokazują na swoich stronach, jak to posłuchali występu znanej wokalistki, zdobyli jej autograf, a potem wchłonęli talerz kanapek i zatankowali się szampanem. Czytelnicy dostają reportaż o cateringu. A o co tam w ogóle miało chodzić? Aaa, no tak, o jakieś głośniki podobno. Czy o gramofon? O cholera, chyba jednak o gramofon...
Wszystko to sprawia, że czytelnicy są na przegranej pozycji. Nie dziwię się, że czasami nie odróżniają już rzetelnego testu od reklamowego bełkotu. Niektórzy zaczęli reagować na to wszystko tak alergicznie, że są skłonni uwierzyć losowemu gościowi z facebookowej grupy bardziej niż recenzentowi, który zjadł na tym sprzęcie zęby. Tutaj pojawia się jednak kolejny problem. Miejsca, w których ludzie zmęczeni informacyjnym szumem szukają rzetelnych porad są otwarte również dla specjalistów od marketingu, ukrywających się pod tą czy inną postacią. Nawet za fałszywymi nazwiskami i zdjęciami profilowymi. Inteligentnemu człowiekowi wydaje się to idiotyczne, ale jeśli ktoś to robi, to znaczy, że mechanizm działa. Nie zauważyliście takich samych zagrywek w reklamach farmaceutyków? Wyobraźmy sobie test napisany według podobnego scenariusza. "Słuchanie muzyki od dawna nie sprawiało mi radości. Sprawdziłem wiele wzmacniaczy, ale żaden się nie grał tak, jak chciałem. Wtedy znajomy polecił mi nowy wzmacniacz firmy Kartofel Audio. Kartofel Audio? Tak! Ten wzmacniacz jest inny, bo ma specjalnie zaprojektowaną końcówkę mocy z opatentowaną technologią. Spróbowałem i to było to. Teraz mogę słuchać ulubionych płyt z prawdziwą przyjemnością. Kartofel Audio. U mnie gra!". Tu i teraz wygląda to kretyńsko, ale gdybyśmy rozbili ten tekst na kawałki i opublikowali na forum, w formie dyskusji z innym podstawionym użytkownikiem? No właśnie... Specjaliści od marketingu od dawna na tych forach i grupach grasują. Kiedy wrzucamy tam pytanie o wzmacniacz lub kolumny, sami im się podstawiamy. Oto bowiem obwieszczamy światu, że zamierzamy coś kupić, ale nie podjęliśmy jeszcze decyzji. To tak, jakby jeleń na polowaniu podszedł do myśliwego i spytał o drogę. Nie twierdzę oczywiście, że na forach i grupach nie ma prawdziwych audiofilów i melomanów chcących wymienić się wiedzą i doświadczeniami z podobnymi sobie zapaleńcami. Są, i jest ich zdecydowana większość. Jeżeli jednak sądzicie, że są to miejsca stuprocentowo bezpieczne i wolne od wpływów branży, żyjecie w lepszej bajce niż Adaś Niezgódka.
Dane o użytkownikach są dziś warte więcej niż ropa naftowa. Mam jednak przeczucie, że za kilka lat zalew informacyjnego chłamu i uśmiechniętych mord czytających bzdury do internetowej kamerki doprowadzi do tego, że kolejną najcenniejszą walutą będzie wiarygodność. Była już wojna o jakość, była wojna o pierwszeństwo, teraz trwa wojna o statystyki, zasięgi, wyświetlenia i zdobycie klienta podstępem, ale ludzie nie są aż tak głupi i w końcu też im się to znudzi. Znacie kogoś, kto wchodzi do sieci tylko po to, aby poklikać sobie w reklamy? Dajecie się nabrać na wyskakujące okienka z fajerwerkami i napisami, że wygraliście smartfona? No nie. Niebawem ten sam los spotka wszystkie treści, które użytkownicy zakwalifikują do kategorii "strata czasu". No bo ile razy można czytać pseudoporadniki kończące się mało subtelnymi reklamami? Ile razy można wchodzić na bloga, na którym od dawna nie ma nic wartościowego? Ostatecznie nawet specjaliści od marketingu pojmą, że w przypadku strony darzonej dużym zaufaniem dziesięć wyświetleń testu może oznaczać dziesięciu nowych klientów, a na stronach uznawanych za mało przekonujące nawet sto tysięcy odsłon daje tyle, co nic. Niektórzy autorzy, czytelnicy, dystrybutorzy i producenci już dawno do tego doszli. Inni nie pojmą tego jeszcze długo. Z bardzo prostego powodu - wiarygodności nie da się zmierzyć. Podobnie, jak jakości dźwięku zresztą.
Ciekawe rozwiązanie funkcjonuje w branży motoryzacyjnej. Powiedzmy, że szukamy używanego samochodu i polujemy na konkretny model. Przeczesujemy ogłoszenia no i jest, dokładnie taki, ale na drugim końcu kraju. Taka wycieczka to i czas, i pieniądz, a przecież może się okazać, że w ogłoszeniu coś się nie zgadza i auto ma na przykład zupełnie inny silnik albo wady, o których sprzedawca nie wspominał. Z drugiej strony, gdyby wszystko było w porządku, chętnie byśmy kupili. Tutaj z pomocą przychodzą nam rzeczoznawcy, których możemy wynająć i wysłać na miejsce w celu zbadania sprawy. Za odpowiednią opłatą sprawdzą dane auto i przyślą nam raport dotyczący jego stanu technicznego. Usługa kosztuje, ale rzeczoznawca bierze odpowiedzialność za swoją diagnozę, w związku z czym musi wykonać robotę rzetelnie i raczej nie da się przekupić nieuczciwemu sprzedawcy. Wyobraźmy sobie, że taki mechanizm zostałby przełożony na rynek sprzętu audio. Nie używanego, lecz nowego. Wahamy się czy kupić taki czy inny wzmacniacz. Przedstawiamy swoje wymagania, opisujemy swój system i wysyłamy niezależnego eksperta na dwa odsłuchy. Po kilku dniach dostajemy dwie recenzje napisane na nasze wyłączne zamówienie, z opisem konfiguracji i warunków w jakich oba wzmacniacze były testowane, wypracowaniem na temat brzmienia, zdjęciami i pomiarami. Za każdy taki test płacimy powiedzmy 2000 zł, ale skoro mowa o urządzeniach za trzydzieści tysięcy, wolimy dołożyć i mieć pewność, że dobrze wybraliśmy. Brzmi to dość nierealnie, prawda? Po pierwsze, wciąż mamy na biurku tylko dwie recenzje, a przecież w sieci są ich setki. Wchodzimy na stronę pierwszego lepszego magazynu i dostajemy testy dziesięciu albo trzydziestu modeli, które mogłyby nas zainteresować. Po drugie, wrażenia odsłuchowe są czymś bardzo, ale to bardzo subiektywnym. Mam kolegę, który wszystko ocenia zupełnie inaczej niż większość audiofilów. Audio Physiki Tempo VI grają według niego zbyt ciepło i plastycznie, wzmacniacze Pathosa brzmią ostro i nieprzyjemnie, a kable Nordosta są cieplutkie i bardzo muzykalne. Gdybym był takim ekspertem do wynajęcia, modliłbym się aby na niego nie trafić. Co gdyby sprzęt mu się nie spodobał? Jak miałbym udowodnić, że wykonałem swoją pracę rzetelnie i uczciwie? Jego zdaniem Nordosty grają ciepło i koniec.
Dlatego najpopularniejszy model wciąż jest taki, że czytelnicy otrzymują dostęp do testów i innych artykułów za darmo. Nie wiem czy istnieje branża, w której stosunek oczekiwań odbiorców do ceny, jaką płacą za dany produkt jest gorszy. Może degustacje serków w supermarketach? Tyle, że tam możemy spróbować i ocenić sami. Nawet gdybyśmy chcieli samodzielnie przetestować serek, nie jest to wielki problem. Wystarczy kupić, spróbować, koszt żaden, a w razie czego można wyrzucić kiepski produkt do kosza i po temacie. Sprawdzenie sprzętu grającego to już znacznie większy problem. Nie każdy ma do niego dostęp. Nie każdy może wybrać się do sklepu na odsłuch. Wielu audiofilów nie ma na to zdrowia ani czasu. Wypożyczenie zawsze wiąże się z wpłaceniem kaucji i ryzykiem, że coś zepsujemy. Trzeba to wszystko załatwić, a potem podłączyć, słuchać, zapakować, odesłać. Komu by się chciało... O wiele łatwiej jest przeczytać test, obejrzeć wideorecenzję lub zapytać o zdanie ludzi na facebookowej grupie. Niektórzy próbują zrobić sobie z nich takie internetowe centrum informacji. "Jestem ciekawy Państwa opinii o...". "Proszę o porównanie opisywanego modelu z...". "Jak ma się brzmienie tego urządzenia do...". Najlepiej jakby tę wiedzę dało się tak po prostu wyczarować. Pstryk i wirtualny doradca referuje jak gra dany wzmacniacz, z czym go słuchał i do jakiej muzyki nadaje się najlepiej. Tylko skąd mają się takie opinie wziąć? Z której dziury w ziemi wyskoczą eksperci skłonni podzielić się z nami swoją wiedzą i doświadczeniem? Powiedzmy sobie szczerze - jeżeli wchodzimy na jakąś stronę, nie musimy nawet klikać w dziesiątki wyskakujących okienek, wypełniać żadnych ankiet, zakładać konta ani podawać swoich danych, jej autorzy nie mają wobec nas żadnych obowiązków i żadnej odpowiedzialności. Sytuacja, w której w miarę starannie przygotowują to, co przyszliśmy skonsumować i zarabiają na mało agresywnych reklamach jest w tym momencie najlepszą z możliwych opcji. Zwykle jest jednak o wiele gorzej. I właśnie z tej "średniej" wynika przeświadczenie czytelników, że każdy test to w rzeczywistości reklama.
O tym, że sytuacja jest naprawdę beznadziejna przekonałem się stosunkowo niedawno. Pisze do mnie Czytelnik i pyta o wzmacniacz, który bardzo mi się spodobał. Facet stwierdził jednak, że już dawno nauczył się "prawidłowo" czytać recenzje sprzętu audio i wywnioskował, że z tym modelem coś jest nie tak. Pytam więc skąd niby pomysł, że sprzęt, któremu wystawiłem bardzo dobre oceny miałby być kiepski. Odpisał, że we wszystkich recenzjach wszystko zawsze jest świetne, więc zastosował metodę przesunięcia skali - wymyślił sobie, że naprawdę dobre są tylko te urządzenia, które zbierają same szóstki, a jeśli test jest na czwórkę z plusem lub piątkę z minusem, takie urządzenie trzeba omijać z daleka. Omawiany test został przez niego uznany za taką "piątkę z minusem", stąd wniosek, że wzmacniacz mi się nie spodobał. Ani trochę nie przekonało go tłumaczenie, że nie powinien doszukiwać się czegoś, czego nie ma. Bo kiedyś kupił kolumny po entuzjastycznej recenzji innego magazynu i były takie sobie, później uwierzył w test zamieszczony na jakimś blogu i znów wtopa, więc teraz jest mądrzejszy. Teraz już wie o co z tymi testami chodzi! Jak tu udowodnić człowiekowi, że piszę szczerze, a w moich artykułach nie należy wyglądać jakiegoś drugiego dna? Nijak to do niego nie trafiało. Mam wrażenie, że szukał potwierdzenia swojej teorii lub jakiegoś argumentu, aby tego wzmacniacza nie kupować. Ostatecznie uznał, że na pewno wiem jak jest naprawdę, ale nie chcę mu powiedzieć. Ciekawa sytuacja, prawda? Dlaczego miałby ufać mojej recenzji, skoro na innych się przejechał? Może i tak, ale żadnego mojego testu najwyraźniej nie skonfrontował z rzeczywistością, a mimo to automatycznie wrzucił mnie do tego samego worka. Zapytacie po co więc do mnie napisał? Najwyraźniej liczył na to, że recenzent, człowiek z definicji nieuczciwy, mógłby przynajmniej zdobyć się na odrobinę przyzwoitości i za kulisami wyjawić mu, że omawiany wzmacniacz tak naprawdę jest do niczego. Zastanawia mnie tylko skąd ta pewność, że ja go naprawdę słuchałem. A może w ogóle nie widziałem go na oczy? Zastanówcie się. Gdybym miał napisać test zgodnie z zamówieniem producenta lub dystrybutora, mógłbym przecież darować sobie całe to noszenie, robienie zdjęć, podłączanie kabli i słuchanie. Cóż to za problem napisać taki test "z głowy" i uzupełnić go lekko przerobionymi zdjęciami producenta? Wystarczy odrobina wyobraźni. O to jeszcze nikt mnie nigdy nie posądził. Ale może powinienem się przygotować?
Zanim zaczniemy cokolwiek oceniać i krytykować, warto się zastanowić, czy do takiej sytuacji - jako czytelnicy i widzowie - nie doprowadzamy sami. Chcielibyśmy otrzymywać wartościowe artykuły, rzetelne, obszerne i drobiazgowe testy zawierające różne porównania i odniesienia, dokładne zdjęcia, pomiary i komentarze ekspertów. Ale najlepiej za darmo. Powinniśmy więc zastanowić się kto wykona tę pracę i w jakim celu. Tropiciele afer, hejterzy i miłośnicy teorii spiskowych przeliczają strony zadrukowane reklamami na gwiazdki w tabelkach. Z jednej strony wydaje im się, że są sprytni, bo nie wierzą w to, co napisał redaktor znanego czasopisma lub portalu. Tak samo nie ufają sprzedawcom, którzy są często bardzo doświadczonymi i osłuchanymi ludźmi. Za to często przyjmują za pewnik to, co napisał Krzysiek z Łomży. Różnica jest oczywiście taka, że Krzysiek z Łomży (zakładając, że w ogóle istnieje) może napisać cokolwiek bez żadnych konsekwencji. Jeśli okaże się to całkowitą bzdurą, to trudno. Nie przeszkodzi mu to w rozwijaniu kariery glazurnika, lekarza lub kierowcy ciężarówki. Recenzenci mają trochę trudniej. Z reguły zależy na tym, aby czytelnik do nich wrócił. Jeden nierzetelny artykuł raczej nikomu różnicy nie zrobi, ale po pięciu, dziesięciu lub dwudziestu ludzie zaczną się zastanawiać czy wciąż ma uszy na właściwym miejscu. Doświadczony dziennikarz nie da się tak łatwo wykorzystać. Mówimy tu jednak o ludziach normalnych, przyzwoitych, trzeźwo myślących i - to chyba wydaje się w tym wszystkim najważniejsze - traktujących swoją przygodę z hi-fi bardzo poważnie i myślących o swojej pracy w perspektywie lat, może nawet całego życia, a nie kilku miesięcy. Bo w takim wypadku można mieć wszystko w nosie i robić to, co Krzysiek z Łomży, tylko w znacznie większej skali. Za dwa lata w branży audio i tak nie będzie po nas śladu...
Temat zaufania do testów i dziennikarzy powraca jak bumerang. Wychodzi jednak na to, że niczego nie da się udowodnić. Podszedłem do tematu na chłodno, przeanalizowałem sprawę i doszedłem do wniosku, że o wiele łatwiej jest uargumentować to, że żadnym testom nie powinniśmy wierzyć niż to, że jakiemukolwiek autorowi można tak po ludzku zaufać. Rozsądek podpowiada, że każdą jedną znalezioną w sieci i dostępną za darmo recenzję należy czytać z przymrużeniem oka. Dobre rozeznanie w temacie będą mieli tylko ci audiofile, którzy zdecydują się skonfrontować testy z rzeczywistością. To jednak wymaga czasu i energii. Niecierpliwi, mało doświadczeni klienci zostaną wciągnięci w taką czy inną rozgrywkę. Ale czy naprawdę popełniają w tym momencie jakiś wielki, życiowy błąd? Jankowi z Facebooka może wydawać się, że jeśli kupi amplituner numer jeden, to będzie super, a jeśli zdecyduje się na amplituner numer dwa, kolumny nagle dostaną palpitacji membran i przestaną grać. Janek zakłada, że różnica będzie spora. Tymczasem w rzeczywistości oba modele zagrają bardzo, bardzo podobnie. Któregokolwiek by nie wybrał, będzie zadowolony. Dystrybutorzy i sprzedawcy walczą o to, aby kasa popłynęła do nich, a nie do konkurencji, jednak żadna poważna firma nie sprzedaje chłamu ani nie wysyła klientom kartofli. Od czasu do czasu na rynku pojawi się taki cymbał, ale to nie oznacza, że wszystkich innych powinniśmy z definicji traktować jak największą zarazę. Na moje oko 80% rynku to urządzenia bardzo dobre i bardzo podobne do siebie, 10% - wybitne, a 10% - słabe i niewarte uwagi. Postawcie się teraz w roli dystrybutora, dealera lub agencji reklamowej. Czy opłaca się Wam inwestować naprawdę duże pieniądze, aby promować tę ostatnią grupę? Nawet jeśli się uprzecie, klienci ostatecznie zwrócą te produkty i zrównają je z ziemią, a do Was nigdy już nie wrócą. O wiele lepiej jest zainwestować w pozostałe 90%, a słabiznę odesłać tam, skąd przyszła. Firmy dostarczające sprzęt audiofilom też są czyimiś klientami. Zanim sprzedadzą, muszą kupić. Tak samo, jak audiofile, nie lubią dostawać towaru, który do niczego się nie nadaje. Należałoby więc zastanowić się czy to, co reklamowane, musi być kiepskie. Otóż niekoniecznie. Może być dobre, ale konkurencja też ma w swojej ofercie bardzo fajny sprzęt. Mało tego. Wyobraźmy sobie, że wpisujemy hasło w wyszukiwarkę, klikamy w reklamę, wchodzimy na stronę pierwszego lepszego sklepu i kupujemy, dajmy na to, wzmacniacz. I okazuje się, że jest naprawdę rewelacyjny. Z czystej ciekawości wypożyczamy kilka innych modeli w zbliżonej cenie i stwierdzamy, że nasz jest z nich wszystkich najlepszy. Czy w takim przypadku reklama, nawet chamska lub podstępna, była naszym wrogiem, czy przyjacielem?
Nie mam zamiaru nikogo pouczać i walić w audiofilów moralizatorskim tonem. Chcę tylko zwrócić uwagę na to, że jedynym rozsądnym wyjściem i jedyną ucieczką od natłoku niesprawdzonych informacji jest systematyczne zwiększanie własnej wiedzy i nabywanie doświadczenia - również w czytaniu testów i ocenianiu ich prawdziwej wartości. Nie każdemu się chce, to prawda. Na szczęście nasz portal przyciąga trzeźwo myślących, ciekawych ludzi i prawdziwych pasjonatów. I to zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie łańcucha. Czytelnicy są z reguły dobrze poinformowani, często potrafią uzupełnić test dzieląc się własnymi obserwacjami, a mailowa korespondencja z wieloma z nich przerodziła się w dłuższą dyskusję, najczęściej coś na zasadzie regularnego pisania listów z opisem "postępów" swojej audiofilskiej choroby. Dlaczego mamy takie szczęście? Cytując klasyka, nie wiem, ale się domyślam. W branży mamy natomiast wielu sympatyków i kumpli, z którymi wciąż rozmawiamy bardziej na płaszczyźnie hobbystycznej niż biznesowej. Czy moglibyśmy brać pieniądze za wstawianie na stronę idiotycznych artykułów sponsorowanych? Pewnie, ale - uwaga, uwaga - zwyczajnie nam się to nie opłaca! Są ludzie, którzy chętnie zrobiliby z naszej strony śmietnik. Ale potem powiedzieliby, że... Nasza strona to śmietnik i nikt na nią nie wchodzi. Taki twór ma określony czas życia, jak serek z promocji. Potem pojawia się nowa strona, ma nowe logo, na początku nawet pojawia się na niej coś ciekawego, ale później cykl się powtarza. Długi staż pracy na pewno nie jest gwarancją niezależności i rzetelności, ale na pewno jest jakąś wskazówką. Nie wierzycie w testy? W porządku. Całkowicie to rozumiem. Ba! To jest bardzo zdrowe. To znak, że nie jesteście naiwni. A tak w ogóle... Może cały powyższy artykuł to jeden wielki żart? Może nic, o czym tu napisałem nie jest prawdą? A może zmyśliłem tylko połowę? No cóż, wierzę w Waszą inteligencję. Wierzę, że umiecie czytać, oceniać, słuchać i wyciągać wnioski. Ja na razie zamierzam robić swoje. Przyjmijmy, że warto.




czwartek, 27 lutego 2020

mała mysz, czyli musculus...








Łacińskie słowo musculus oznacza „małą mysz” jak i „mięsień”. 

Dwuznaczność wynika z faktu, że niektóre poruszające się mięśnie pod skórą wyglądają jak poruszające się małe myszy. Co ciekawe, musculus było to także określenie na rzymską machinę wojenną.

maskowanie? - MS

 Zgodnie z przekazem późno-rzymskiego pisarza i wojskowego Wegecjusza (w dziele O sztuce wojskowej), Rzymianie w trakcie oblężenia twierdzy wykorzystywali machinę musculus, która chroniła żołnierzy w trakcie prowadzenia prac ziemnych, mających na celu oczyszczenie trasy dojazdowej do murów, dla rzymskich wież oblężniczych (turres ambulatoriae). 

Konstrukcja posiadała dach, który pokryty był materiałem, który zapobiegał łatwemu podpaleniu drewnianej konstrukcji.

 Juliusz Cezar – swoim dziele O wojnie domowej – wspomina, że machina ta miała ponad 2 metry długości. Zapewne była to inna odmiana musculus, która w wersji Wegecjusza była z pewnością większa. ..

















„przełącznik” do aktywacji i dezaktywacji świadomości - rus



Naukowcy odkryli „przełącznik” do aktywacji i dezaktywacji świadomości

02/14/2020 22:07






Zespół naukowców odkrył „zmianę świadomości” w mózgu, która powoduje przebudzenie, gdy jest naładowany elektrycznością, a zdaniem zespołu może nawet wyprowadzić ludzi ze śpiączki.

Obszar ten, zwany centralnym wzgórzem bocznym, leży głęboko w mózgu i, gdy jest wyzwalany przez elektryczność, odkrywa, że ​​kontroluje świadomość. Zostało to przetestowane na małpach, ale ten sam obszar występuje u ludzi. Naukowcy mieli nadzieję, że tę technologię można dostosować, aby wyciągnąć ludzi ze śpiączki.
Podczas eksperymentu znieczuloną małpę wprowadzono do mózgu, który, gdy został zaciśnięty przez prąd elektryczny, skierował ich umysł i obudził. Po wyłączeniu naczelne wróciły do ​​snu. Naukowcy uspokoili małpy i ocenili ich aktywność mózgu podczas snu.

Jurij Saalmann, adiunkt na University of Wisconsin w Madison, powiedział:
„Nasze elektrody mają zupełnie inną konstrukcję. Są znacznie bardziej dostosowane do formy mózgu, którą chcemy stymulować. Dokładniej naśladują one aktywność elektryczną obserwowaną w zdrowym, normalnym systemie. ”
Badacze zawęzili potencjalne cele tak zwanej zmiany świadomości, badając mózgi przebudzonych, śpiących i znieczulonych zwierząt. Techniki obrazowania koncentrowały się na wzgórzu centralnym bocznym jako najbardziej prawdopodobnym miejscu kontrolowania świadomości. Wzgórze wystawiono na działanie prądu o częstotliwości 50 Hz.
„Odkryliśmy, że stymulując ten niewielki obszar mózgu, możemy obudzić zwierzęta i przywrócić całą aktywność neuronalną, którą zwykle obserwujesz w korze mózgowej podczas czuwania”, mówi dr Saalmann.
A gdy tylko prąd przestał płynąć, małpy natychmiast zasnęły.
Ich czujność podczas tego indukowanego okresu świadomości została przetestowana, aby zobaczyć, jak zareagowali. Sekwencja sygnałów dźwiękowych została odtworzona przez głośniki z dodatkiem innych losowych dźwięków. Zwierzęta zareagowały w taki sam sposób, jak zwierzęta na jawie, pisze DailyMail.
„Główną motywacją tego badania jest pomoc osobom z zaburzeniami świadomości w lepszym życiu”, powiedział Michel Redinbo, pierwszy autor artykułu, absolwent Wydziału Psychologii Uniwersytetu Wisconsin w Madison. „Musimy zacząć od zrozumienia minimalnego mechanizmu, który jest niezbędny lub wystarczający, aby świadomość kierowała klinicznie właściwą częścią mózgu”.
„Istnieje wiele ekscytujących implikacji dla tej pracy” - dodaje. „Możliwe jest, że możemy użyć tego rodzaju elektrod stymulujących mózg, aby wyciągnąć ludzi ze śpiączki. „Nasze wyniki mogą być również przydatne w opracowywaniu nowych sposobów monitorowania pacjentów w znieczuleniu klinicznym, aby upewnić się, że są nieprzytomni”.




http://kapital-rus.ru/news/376101-uchenye_obnarujili_perekluchatel_dlya_aktivacii_i_deaktivacii_soznan/?utm_referrer=https%3A%2F%2Fzen.yandex.com



wtorek, 25 lutego 2020

Przepisywania historii dokonują przede wszystkim Niemcy





Okno Overtona w akcji: Niemcy przepisują historię wyzwolenia Auschwitz?






Niektórzy zachodni politycy niedawno stwierdzili, że nazistowski obóz koncentracyjny Auschwitz nie został wyzwolony przez ZSRR, ale przez siły alianckie. Czeski analityk Martin Koller jest pewien, że tylko jeden kraj potrzebuje takiego przepisywania historii - Niemcy, które podobno chcą uniknąć odpowiedzialności za zbrodnie wojenne. „Okno Overtona w akcji” - komentarz w sieci.

Czeski analityk bezpieczeństwa Martin Koller przyjął raczej nieoczekiwane i dwuznaczne założenie, że przepisywania historii wyzwolenia Auschwitz dokonują przede wszystkim Niemcy - przecież najwyższą Unię Europejską, wyróżniającą się skandalicznymi uwagami, reprezentuje ten kraj (Ursula von der Lajen prowadziła Komisję Europejską w koniec zeszłego roku).
Koller na stronach publikacji  Parlamentní listy twierdzi, że w rzeczywistości obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau nie był nazistowski, ale niemiecki, dlatego przywódcy UE tak obsesyjnie próbują zmienić oficjalną wersję wydarzeń.
Zdaniem autora dowodzą tego ostatnie wypowiedzi Wysokiego Komisarza i dwóch innych przywódców tego instytutu, którzy w swoich wystąpieniach na temat Holokaustu twierdzili, że wyzwoliciele jeńców w Auschwitz nie byli żołnierzami rosyjskimi, ale siłami sprzymierzonymi.
Koller twierdzi, że państwo hitlerowskie było oficjalnie nazywane nie „nazizmem”, ale Trzecią Rzeszą narodu niemieckiego, to właśnie państwo to wynalazło i zorganizowało obozy śmierci, dlatego błędem jest nazywanie ich nazistami. Ponadto Auschwitz można również nazwać „Banderą”, pisze autor, ponieważ oprócz Niemców jako ochroniarzy pracowało około 200 Ukraińców.
Analityk przypomina również, że ówczesna niemiecka gospodarka osiągnęła znaczne zyski z niemieckich obozów koncentracyjnych: oprócz darmowej siły roboczej Niemcy otrzymali ogromne bogactwo w postaci osobistej własności Żydów, w tym nawet złotych zębów. Wszystko to pomogło Niemcom w walce, uważa autor.
Koller jest pewien, że niemieccy przywódcy Unii Europejskiej nie porzucą prób zmiany oficjalnej historii, aby stopniowo wymazać niemieckie zbrodnie II wojny światowej z pamięci świata.
Rosyjska społeczność internetowa spokojnie zareagowała na publikację:
„Zawsze zazdroszczą Rosjanom po prostu. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni - nie martw się”, pisze Viktor Volkov.
„Okno Overtona w akcji” - podsumowuje Oksana Belyaeva.