z bloga: MacGregor
NK: Renta neokolonialna czyli ile jeszcze Polak zapłaci.
Tylko w zeszłym roku legalny drenaż Polski z kapitału wyniósł blisko 82 mld zł, równowartość 5 proc. PKB. To rekord ćwierćwiecza. Jednak, wszystko na to wskazuje, zostanie on szybko pobity.
Żyjemy w ekonomicznym matriksie. Polskie
spory o wydatki na służbę zdrowia, edukację czy wojsko są śmiesznie
groszowe na tle problemu notorycznie nieanalizowanego i
niedyskutowanego, jakim jest drenaż kraju z kapitału przez zagraniczne
firmy. Tylko w zeszłym roku wyniósł on blisko 82 mld zł, równowartość 5
proc. PKB. To rekord ćwierćwiecza. Jednak, wszystko na to wskazuje,
zostanie on szybko pobity.
Ta kwota to więcej niż łączny budżet
Ministerstwa Zdrowia i NFZ oraz dwa i pół razy tyle, ile budżet MON.
Gdyby nie ten gigantyczny wypływ pieniędzy (pozwólmy sobie na odrobinę
alternatywnej historii), Polska rozwijałaby się w zeszłym roku w
oszałamiającym tempie 6,6 proc. PKB. A każdy z nas miałby w kieszeni
średnio o 2 126 zł więcej.
Jeśli ktoś nadal skłonny jest twierdzić,
że to mało, niech zauważy, że w ciągu 10 lat ów drenaż (saldo dochodów z
inwestycji w bilansie płatniczym) wzrósł radykalnie nie tylko kwotowo –
z 14 do 82 mld zł, ale i procentowo – z 1,7 proc. ówczesnego PKB do 5
proc. dzisiejszego (prawie dwa razy wyższego). Sprawa jest więc, by się
tak wyrazić, wybitnie antyrozwojowa.
Nieznośna banalność eksploatacji
Te horrendalne sumy są niczym innym jak, że pozwolę sobie na pewną innowację pojęciową, rentą neokolonialną.
Skutkiem grabieżczej prywatyzacji, przypominającej jako żywo łupienie
indiańskich „miast ze złota” przez europejskich konkwistadorów, w
trakcie której najlepsze polskie firmy sprzedano za bezcen lub łaskawie
pozwolono zniszczyć w nierównej konkurencji. W efekcie mamy sytuację, w
której właścicielami 83 proc. największych „naszych” spółek są
obcokrajowcy (dane na 2011). A ponieważ – inaczej niż w bajkach dla
grzecznych prowincjuszy – kapitał ma narodowość, właściciele ci
wyciskają swoje nadwiślańskie filie jak cytryny. Z biegiem czasu, jak
widać, coraz mocniej.
Podczas gdy w epoce kolonialnej imperia
takie jak brytyjskie eksportowały kapitał do podbitych krajów
(rekompensując to sobie rzecz jasna choćby tanim importem surowców), w
naszych, neokolonialnych czasach, relacja między centrum a peryferiami
jest odwrotna. Te ostatnie cieszą się (lub martwią) niepodległością,
niejako w zamian zasilając bogatsze od siebie metropolie gęstym
strumieniem pieniądza. Historia przyniosła więc ewidentny, skokowy wręcz
postęp: dzisiejsze mocarstwa nie tylko nie ponoszą odpowiedzialności
ani kosztów zapewnienia krajom kolonizowanym porządku i dobrobytu, ale
jeszcze wysysają je z wytwarzanego z ich walnym udziałem kapitału,
zamiast im ten kapitał dostarczać. Niech żyją innowacje!
W tym sensie drenaż Polski z pieniędzy nie
jest niczym wyjątkowym. Coroczna wielomiliardowa renta kolonialna to
banalny los każdej współczesnej peryferii. Nie chodzi oczywiście o
peryferię we wciąż używanym, XIX-wiecznym rozumieniu tego słowa, jako
miejsca geograficznie odległego od centrum, ale – na gruncie teorii
zależności i teorii systemów-światów – o kraj zdominowany przez jedno
lub więcej państw centrum i od niego (lub od nich) uzależniony.
Ta banalność może usypiać, jednak nie
powinna pocieszać. Tym bardziej że jest coraz gorsza. O ile w latach
2001–2003 zostaliśmy wydrenowani z kwoty 6 mld euro, to w następnych
trzech latach było to już 29 mld, a w ostatnich trzech: 56 mld. Oglądane
obok siebie w jednej tabelce (musiałem sam ją na potrzeby tego tekstu
sporządzić) te liczby robią wrażenie niemal lawinowego wzrostu. Na razie
jakoś to wysysanie wytrzymujemy, ale gdzie jest granica?
Jak pańszczyźniani
Zwłaszcza że powyższym liczbom daleko do
oddania pełnego sprawozdania z sytuacji. Tajemnicą poliszynela jest
powszechnie stosowany przez polskie spółki córki drenaż ukryty,
wykorzystujący elastyczność tzw. cen transferowych. Nie mogąc wysłać
legalnie do centrali tyle, ile by się chciało, sprzedaje się jej
wytwarzane na miejscu produkty po zaniżonych cenach, a kupuje od niej po
zawyżonych. Regulacje ochronne są tu dość łatwe do obejścia, a wina –
bardzo trudna do udowodnienia. Bo jak fiskus ma wykazać, że dana
ekspertyza czy koncepcja nie miała „szczególnego znaczenia dla rozwoju
polskiego rynku”, i w związku z tym nie była warta, dajmy na to,
dziesięć razy więcej niż podobne dzieła na rynku?
Coraz bardziej porażające i dojmujące
ilości pieniądza, jakie na mocy eksploatacji neokolonialnej wyciekają z
Polski, stawiają pod znakiem zapytania nie tylko bilans polityki
gospodarczej ostatniego ćwierćwiecza, lecz także bilans naszej obecności
w UE
W ten sposób – to jeden z niewielu
udokumentowanych przypadków – olsztyński Stomil wyprowadził swego czasu z
Polski prawie 200 mln zł na rzecz swojego francuskiego inwestora
strategicznego Michelina. Podobne praktyki zarzucano m.in. Philipsowi i
Siemensowi. Przykłady można by mnożyć.
Finalny skutek jest taki, że zagraniczne firmy – im większe, tym bardziej
– na wiele sprytnych, nielegalnych sposobów, nieustannie wyprowadzają
po cichu z Polski pieniądze. Przy okazji zaniżając swoje zyski (lub
zgoła wykazując straty). Dodatkowo, nie płacą więc nad Wisłą podatków
(albo płacą minimalne), bo jakoby nie mają z czego.
Skala procederu jest oczywiście niemożliwa
do dokładnego policzenia. Pewną, cząstkową jego miarą może być
gwałtowny skok wielkości pozycji bilansu płatniczego zwanej „saldem
błędów i opuszczeń”. Wraz z wybuchem kryzysu w 2008 r. następuje oto
wzrost jego ujemnej wartości w stosunku do roku poprzedniego o,
bagatela, ponad 20 mld zł, po czym (z wyjątkiem roku 2012) stabilizuje
się on na poziomie co najmniej -26 do -31 mld zł rocznie. Dlaczego „co
najmniej”? Bazuję na ostrożniejszych szacunkach. Liczone według innej metody dochodzi to saldo nawet do -45 mld zł.
Gwałtowny wzrost ilości pieniądza
znikającego w niewyjaśnionych okolicznościach prawdopodobnie potwierdza
dobrze znany w literaturze przedmiotu mechanizm: w czasach kryzysu
drenaż peryferii się wzmaga. Kiedy w metropolii zaczyna brakować kasy,
wyciska się ją z parobków, tak jak szlachta polska zwiększała w XVII w.
wymiar pańszczyzny wraz ze spadkiem cen zboża. Polsce i innym peryferiom
przypada rzecz jasna w międzynarodowym podziale pracy los
eksploatowanych chłopów pańszczyźnianych. Skądinąd ten mechanizm
wyjaśniałby też poniekąd wzrost legalnego drenażu, o którym była mowa
wcześniej.
Znaczące milczenie
Jednak do pełnego obrazu sytuacji wciąż
nam bardzo daleko. Można by jednak pokusić się przynajmniej o szacunki.
Nade wszystko skala problemu coraz wyraźniej urastającego do rangi
głównej blokady dalszego rozwoju Polski sprawia, że powinien to być
temat nieustannej, ogólnonarodowej debaty. Tymczasem: cisza.
Gdzie analizy na ten temat autorstwa
czołowych polskich ekonomistów, w tonie wszechwiedzących mędrców
perorujących o „dokańczaniu prywatyzacji” i „doganianiu krajów najwyżej
rozwiniętych”? Dlaczego milczą w tej sprawie bohaterscy tropiciele
niedostatków „wolnego rynku”: prof. Leszek Balcerowicz, prof. Witold
Orłowski, Waldemar Kuczyński oraz ich świadomi i nieświadomi naśladowcy z
większych i mniejszych środowisk i ośrodków? Dlaczego nie słychać w tej
sprawie „gospodarczej prawicy” tak chętnie broniącej pod hasłami
wolnorynkowymi centralnie zaplanowanego oligopolu (zagranicznych w
większości) funduszy emerytalnych – OFE? Czyżby wszyscy ci aktorzy nie
zauważali, że setki miliardów złotych, które na mocy opisywanych
mechanizmów wypłynęły z Polski, i kolejne setki, które wypłyną w
najbliższych latach, to problem o tyle większy od KRUS czy emerytalnych
przywilejów górników, o których tak chętnie, mówią, że – nie wchodząc w
tym miejscu w meritum – redukujący te ostatnie niemal do rangi
błahostek?
Po ćwierćwieczu takiej, a nie innej debaty
można chyba zacząć sądzić, że to niezmordowane omijanie tematów
kluczowych jest nieprzypadkowe. Mogąc je obserwować, Pierre Bourdieu
nazwałby je pewnie przemocą symboliczną. Ma ona miejsce wtedy, gdy grupy
dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty
układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod
pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako
prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na
odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako
naturalny. Dopóki zaś tak jest, nie są w stanie wygenerować ani
alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej
alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna
jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.
Były i są od tej reguły milczenia
chwalebne wyjątki w osobach m.in. prof. Jerzego Żyżyńskiego, prof.
Andrzeja Kaźmierczaka, prof. Tadeusza Kowalika, prof. Kazimierza
Poznańskiego, prof. Leokadii Oręziak, a także nieekonomistów: m.in.
prof. Witolda Kieżuna i prof. Jadwigi Staniszkis. Jednak ich głosy miały
przez lata status wołań na puszczy.
W tym świetle milczenie najbardziej
wpływowych środowisk i autorytetów ekonomicznych na temat neokolonialnej
renty jawiłoby się jako logiczna funkcja nadwiślańskiego układu
interesów po 1989 r. realnie premiującego zagraniczny kapitał, kosztem
rodzimego. Taka sama jest rola bajkowych mantr wspomnianych osób i
środowisk o „dążeniu do wolnego rynku” i „doganianiu Zachodu”. W
kontekście –zaprojektowanej „planem Balcerowicza” (będącym tak naprawdę
jedynie uszczegółowieniem planu Sachsa) i wdrożonej „reformą
gospodarczą” u progu transformacji trwałej zależności kapitałowej,
własnościowej, technologicznej od krajów centrum, są to oczywiste
eksportowe fikcje, mające skłaniać peryferyjną ludność tubylczą i jej
kompradorskich liderów do jednostronnego otwierania granic, znoszenia
ceł, sprzedawania najlepszych firm za „symboliczne złotówki”. Taka była
funkcja tych narracji, gdy dokonywała się grabieżcza prywatyzacja. Dziś,
kiedy już się dokonała – skutecznie zaciemniają one istotę jej i
ustanowionego w jej wyniku porządku. Oraz bronią jej architektów i
wykonawców przed odpowiedzialnością za ciemną część ich dorobku.
Ale ten medal ma też drugą stronę.
Przełamywanie tego milczenia, nagłaśnianie faktu drenażu i jego skutków
urasta do rangi obywatelskiego i narodowego obowiązku. Niniejszym, na
miarę skromnych możliwości, staramy się w „Nowej Konfederacji” z niego
wywiązać. Ma to również jasny wymiar praktyczny: im bardziej tę przemoc
symboliczną zdemaskujemy, tym mniej będzie ona skuteczna.
Wątpliwe korzyści
Tymczasem coraz bardziej porażające i
dojmujące ilości pieniądza, jakie na mocy eksploatacji neokolonialnej
wyciekają z Polski, stawiają pod znakiem zapytania nie tylko bilans
polityki gospodarczej ostatniego ćwierćwiecza, lecz także bilans naszej
obecności w Unii Europejskiej. W tegorocznym, opiewającym korzyści z
dziesięciu lat członkostwa raporcie
(ze względu na wyraźnie apologetyczny charakter trudno go podejrzewać o
zaniżanie wskaźników) Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało, że
łączne korzyści z członkostwa w UE (a nie same tylko fundusze unijne!)
zwiększyły polski wzrost PKB średnio o 0,7 pkt proc. rocznie. Słownie:
siedem dziesiątych punktu procentowego! „W konsekwencji skumulowane PKB
dla całego okresu członkostwa byłoby prawie o 620 mld zł mniejsze (co
odpowiada ponad 1/3 PKB faktycznie wytworzonego w 2013)” – można
przeczytać.
Aby uzyskać pełny obraz sytuacji, zespół
wysokiej klasy specjalistów powinien jednak uwzględnić w takim bilansie
jeszcze parę „drobiazgów”. Najbardziej interesujący w niniejszym
kontekście to transfer w latach 2004–2013 dochodów z inwestycji za
granicę na łączną kwotę, bagatela, 144 mld euro. Oczywiście, nawet poza
UE Polska nadal byłaby neokolonią. Jednak w trzech poprzedzających
akcesję latach ów drenaż wynosił średnio 2 mld euro rocznie. Po wejściu
do „lepszego świata” wzrósł w następnych trzech latach do prawie 10 mld
euro rocznie. Przypadek? Nie sądzę.
Wielomiliardowa renta neokolonialna jest ceną za przynależność do świata zachodniego
Do tego należałoby oczywiście doliczyć
ogólne koszty dostosowań do polityki unijnej, w tym ogromną cenę pakietu
klimatycznego, długofalowy rachunek za upadek polskich stoczni, limity
produkcyjne, utratę swobody w polityce handlowej i celnej itd. Nie bez
kozery byłoby się zastanowić, o ile mniejsza bez wejścia do UE byłaby
najnowsza polska emigracja. Należałoby też uwzględnić koszty
wydatkowania powodujących podwyższenie wzrostu PKB o owe oszałamiające
0,7 pkt proc. środków unijnych, trudnej do policzenia sumy wkładów
własnych do niepotrzebnych lub zgoła absurdalnych inwestycji, rozrostu
biurokracji, wzrostu obrotów korupcyjnych. To jednak temat na osobną
historię.
Do zrobienia takiego bilansu też nie
bardzo widać chętnych. A już z pobieżnego oglądu widać, że nieustannie
powtarzane propagandowe twierdzenia o bezdyskusyjnych korzyściach z
„powrotu do Europy” są nader wątpliwe.
Dylematy ambitnego pariasa
Niezależnie od tego systemowe kontury
bilansu zysków i strat w omawianym kontekście są coraz wyraźniej
widoczne. Wielomiliardowa renta neokolonialna jest ceną za przynależność
do świata zachodniego. Zostaliśmy do niego po 1989 r. wpuszczeni nie
jako równoprawny gracz, ale jako państwo buforowe oraz peryferyjny rynek
zbytu i podwykonawca. Możemy co nieco uszczknąć z jego dobrobytu,
wysokiej konsumpcji i techniki. Musimy jednak zaakceptować swoją
podrzędność. I – jak widać, coraz większy – drenaż z wytwarzanego nad
Wisłą kapitału.
To nie jest najgorsza sytuacja.
Przynależność do świata zachodniego ma fundamentalne zalety. Ale czy
rola pariasów tego świata nam odpowiada? Czy satysfakcjonują nas niższe
od obcokrajowców na tych samych stanowiskach płace i wolniejsze awanse,
we własnym kraju? Do tego: ile jeszcze miliardów rocznie jesteśmy
skłonni i zdolni w ramach renty neokolonialnej oddać?
Moim zdaniem stać nas na dużo więcej.
Antidotum na opisaną tu sytuację jest jasne: to repolonizacja
gospodarki. Gdyby jednak przybrała postać gwałtowną, mogłaby sprowokować
równie gwałtowną reakcję tych, w których interesy z konieczności by
uderzała. Czasami, w rzadkich w historii momentach otwarcia na oścież
„okna możliwości”, takie skoki się udają. Częściej jednak nie, co znamy z
XVIII w., kiedy rewolucyjny zapał rodzimych reformatorów ściągnął na
nas prewencyjną egzekucję w postaci II i III rozbioru.
W dzisiejszej tak turbulentnej sytuacji geopolitycznej, z niepewnością wyznaczaną przez wyczerpywanie się dotychczasowego ładu międzynarodowego i przygotowania do stworzenia nowego, jednocześnie wszystko jest możliwe, ale też w szczególności należy uważać na najczarniejsze scenariusze, obejmujące dalszą degradację naszego kraju.
Mamy obecnie pewną przestrzeń do odzyskiwania kontroli nad własną
gospodarką – i państwem – metodą małych kroków. I nawet marne rządy
ostatnich lat mogą się tu pochwalić pewnymi sukcesami, jak odparcie
próby wrogiego przejęcia PZU przez Eureko, częściowa repolonizacja
banków czy przycięcie OFE.
Powinniśmy być jednocześnie gotowi
kontynuować metodę małych kroków, a jeśli nadarzy się okazja:
przyspieszyć, a może nawet – skoczyć. Który z tych sposobów jest
najlepszy, okaże się dopiero za jakiś czas.
Dane liczbowe dotyczące drenażu Polski z kapitału to cytaty lub obliczenia własne na podstawie następujących dokumentów NBP:
INTERNETOWY MIESIĘCZNIK IDEI, NR 2 (53)/2014, 5 LISTOPADA–2 GRUDNIA, CENA: 0 ZŁ
„Nowa Konfederacja” nr 2 (53)/2014
Opublikowano: 5.11.2014
http://macgregor.neon24.pl/post/114816,nk-renta-neokolonialna-czyli-ile-jeszcze-polak-zaplaci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz