Front przegranych
Wokół Paryża rozciąga się pas małych, smutnych
miasteczek. Ich mieszkańcy często nie mają pracy, za to przepełnia ich
gniew – na wszystko i wszystkich. To teren przegranych, teren Marine Le
Pen. Tak wyglądała kampania wyborcza w Villers-Cotterêts.
Nagle w kwietniowe popołudnie zrobiło się ciepło.
Gałęziami buków w parku pałacowym Villers-Cotterêts porusza letni ciepły
wietrzyk. Kilku mężczyzn rzucających bule zdjęło kurtki i odłożyło je
na pobliską ławkę. Z daleka dobiega szczekanie psa. Potem cisza. Chwila
jak z ilustracji.
Z
początku mężczyźni nic nie mówią. Potem wręcz przeciwnie. O tym, że
pałac Villers-Cotterêts, w którym mieszkał król Franciszek I Walezjusz,
od roku jest zamknięty. – Grozi zawaleniem! Albo o tym, że bagietki i
kawa tak bardzo zdrożały. – To przez euro, tylko Niemcy na nim
korzystają! Oraz o tym, że we Francji wszystko podupada. Jeden z
mężczyzn – emeryt, brzuch jak piłka, czerwony dres – dodaje: - Głosujemy
na Front Narodowy! Cała nasza piątka.
Potem odzywa się Bernard Dubuc: - Gdybym miał
więcej odwagi, wyemigrowałbym. Dubuc ma 62 lata i jest "francuskim
Galem", czyli swojego rodzaju archetypem Francuza. – Ale przez 10 lat
byłem w związku z Turczynką. Nie jestem rasistą – zapewnia. Dubuc zawsze
ciężko pracował, najpierw w fabryce, potem w stołecznym transporcie
miejskim. Mieszkał w północnej części miasta, na typowym paryskim
przedmieściu – zwanym tu "banlieue", ale wysoka przestępczość, ciasnota i
wielokulturowość dawały mu się we znaki. – Tam wiele osób tylko pobiera
zasiłki, wszystko na nasz koszt – mówi. Kiedy rok temu przeszedł na
emeryturę, postanowił się wyprowadzić. Lepszy standard życia za połowę
paryskiej ceny? W Villers-Cotterêts to możliwe. – Tu jestem blisko
natury i płacę niższy czynsz. W internecie przeczytałem, że rządzi tu
Front Narodowy. To także miało dla mnie znaczenie.
Pozostałych czterech mężczyzn kiwa głowami, a
najwyższy z nich wypowiada slogan Frontu Narodowego: "On est chez nous",
co przetłumaczyć można jako: tu jesteśmy u siebie. Od 2014 roku w
ratuszu Villers-Cotterêts zasiada partyjny kolega Marine Le Pen. Swojego
czasu liczące 10 tysięcy mieszkańców miasto było jednym z 11 okręgów w
skali kraju, w których władzę zdobył Front. W każdym razie Wysoki ma
nadzieję, że w nadchodzących wyborach znowu będą triumfować. – Marine
musi wygrać. Teraz albo nigdy! Śmieje się, zaciska pięść, ale
jednocześnie prosi, by nie wymieniać go z nazwiska, bo ma z tym niedobre
doświadczenia. Nie przyznaje się też, że zasiada z ramienia Frontu
Narodowego w radzie miasta.
Wypchnięci na peryferie
To w miasteczkach takich jak Villers-Cotterêts
rozstrzygnie się, czy w ostatniej turze wyborów 7 maja Marine Le Pen
zdobędzie władzę, czy też nie. Tylko tutaj zdobyć może poparcie
pozwalające zrównoważyć gorsze wyniki, jakie osiągnie w lepszych
dzielnicach wielkich miast albo wśród biedoty z blokowisk. Socjologowie o
miasteczkach leżących w promieniu od 40 do 80 km od metropolii
mówią "peri-urbanizacja". To tu zwyczajni ludzie budują swoje twierdze -
małe szeregowe domki z ogródkiem – albo wynajmują tanio mieszkania.
Mieszkają w nich "petit Blancs" – czyli wykwalifikowani robotnicy i
niebieskie kołnierzyki. Właśnie w tej grupie społecznej najwięcej jest
wyborców Le Pen. W pasach "peri-urbanizacji" Front osiąga 30, a nawet 40
proc. poparcia.
Mieszkańcy tych rejonów czują się siłą wypchnięci
na peryferie – tak politycznie, jak i geograficznie. Muszą codziennie
dojeżdżać do pracy półtorej godziny w jedną stronę. Albo i dwie. Paryż
jest dla nich zbyt drogi. A przedmieście – Departament 93,
Seine-Saint-Denis – postrzegają jako zagrożenie. Blokowiska, imigranci z
Maghrebu i Afryki Zachodniej, drobna przestępczość – nie chcą tam
mieszkać. Zbyt obco, zbyt niebezpiecznie.
Francja się dzieli. Geograf Christophe Guilluy
nazywa ten trend "wielkim wypędzeniem". Zarzuca francuskim elitom, że
prowadzą odgórną walkę klas. Dla nich rejony "peri-urbanizacji" i tereny
rolnicze to tylko "peryferie Francji". Wykluczają w ten sposób połowę
mieszkańców kraju. To, co kiedyś stanowiło "La France profonde" (głęboka
Francja – przyp. Onet), staje się dziś domem dla wewnętrznych uchodźców
ekonomicznych, terenem przegranych w wyścigu globalizacji, przegranych w
Europie. Marine Le Pen nazywa ten nowy proletariat "milczącą Francją",
albo "zapomnianymi przez Republikę". W Villers-Cotterêts może liczyć na
co najmniej połowę głosów.
Jeśli nacjonalistka Marine Le Pen zdobędzie Pałac
Elizejski, zapowiada "Frexit" – wyjście Francji ze strefy euro i Unii
Europejskiej, czyli zniszczenie historycznej integracji Europy. W dniu
wyborów Villers-Cotterêts może być świadkiem historii. Kolejny raz. Tak
jak w roku 1539. Po podupadłych murach zamku Villers-Cotterêts tego nie
widać, ale to tu król Franciszek wydał edykt czyniący francuski jedynym
językiem urzędowym królestwa. A 500 metrów dalej w 1802 roku przyszedł
na świat Aleksander Dumas, autor "Trzech muszkieterów" i "Hrabiego Monte
Christo". Pomnik Dumasa z brązu króluje na tutejszym rynku. Pisarz
spogląda na smutne, żółtawe fasady Rue Général Leclerc. Interesy idą
kiepsko, witryny drogerii i sklepu z narzędziami świecą pustkami. Raczej
już na zawsze. Niedługo na emeryturę odchodzi lekarz. Nie udało się
znaleźć następcy do przejęcia praktyki.
Dzieciom i wnukom będzie ciężej
Wszystko to podsyca lęki. – Nasze miasto umiera
powolną śmiercią – mówi Pascal Poncet. – Stajemy się sypialnią -. Mimo
skórzanej kurtki i ciepłych butów marznie w porannym chłodzie. A zna ten
chłód doskonale, bo stoi tu pięć razy w tygodniu. Stacja kolejowa
Villers-Cotterêts, peron 2, ekspres regionalny do Paryża odjeżdża o
6:23. 47 minut jazdy, potem metro. Tuż przed ósmą księgowy dociera do
biura. W swoim domku szeregowym jest z powrotem około godziny 18.
W pociągu Poncet szepcze. Ludzie w wagonie nie
powinni usłyszeć, co mówi. Także swojego prawdziwego nazwiska 40-latek w
żadnym wypadku nie chce przeczytać w gazecie. – W naszej firmie wciąż
jest sporo osób, które krzywo patrzą na zwolenników Frontu. On sam
próbował wszystkiego. Najpierw głosował na prawicę, potem na lewicę. W
2007 na Sarkozy’ego, w 2012 na Hollande’a, ale nic się nie zmieniło.
Poncet widzi, jak jego naród upada, nie wie, jaka przyszłość czeka jego
10-letnią córkę i 12-letniego syna. – Będzie im ciężej niż nam – wzdycha
głęboko.
Pociąg przejeżdża obok lotniska im. Charlesa de
Gaulle’a. Właśnie startuje samolot, skrzydła odbijają poranne słońce.
Wielu mieszkańców Villers-Cotterêts codziennie dojeżdża tu do pracy,
także syn sąsiada Poncetów pracuje na zmiany przy taśmie bagażowej. –
Dostaje płacę minimalną plus dodatek i musi przeżyć za 1600 euro
miesięcznie, ale w Villers-Cotterêts nie ma pracy, nawet mimo
zatrudniającej 900 osób centrali volkswagena na skraju miasta. Wśród
młodych mężczyzn poniżej 25 roku życia pracy szuka co trzeci.
Poncet zarabia 2600 euro netto. Wcześniej, kiedy
jego żona pracowała, mieszkali w Aulnay-sous-Bois, skąd pociąg do Paryża
jedzie krócej. – Tam mieszkaliśmy, obok tych białych domów - wskazuje
przez okno. Potem w 2005 roku przyszło na świat ich pierwsze dziecko,
mieszkanie było za małe dla rodziny, a obok pobliskiego gimnazjum ciągle
kręcili się dilerzy narkotyków. Jak mówi Poncet, byli to prawie
wyłącznie młodzi Arabowie. W 2008 roku małżeństwo wyprowadziło się.
Peri-urbanizacja.
"Człowiek wciąż pozostaje zwierzęciem"
Pociąg staje. Stacja końcowa: Gare du Nord. Pascal
Poncet mówi, że także w Villers-Cotterêts widzi coraz więcej Arabów. –
Palą przed kawiarniami, obijają się pod supermarketem i nic nie robią!
Według oficjalnych statystyk w Villers-Cotterêts odsetek imigrantów
wynosi 9,4 proc. To wprawdzie mniej niż w Paryżu, ale więcej niż
dawniej. Do bloków przy Route de Vivières i mieszkań socjalnych za domem
urodzenia Aleksandra Dumasa wprowadziło się wiele osób pochodzenia
afrykańskiego – imigrantów i Francuzów. – Prześladuje mnie myśl, że
jeszcze trochę i staniemy się banlieue – mówi mężczyzna.
Franck Briffaut doskonale rozumie takie lęki,
dlatego w wieku 19 lat zajął się polityką i wstąpił do Frontu
Narodowego. Było to 40 lat temu. – Znam Marine Le Pen jeszcze z tamtych
czasów, była wówczas małą dziewczynką – wspomina burmistrz
Villers-Cotterêts, siedząc w swoim ciemnym biurze. Briffaut popierał
ojca Marine, Jean-Marie Le Pena i do dziś podziwia założyciela Frontu. –
Już wtedy przewidział wszystko to, co się dziś dzieje: masową
imigrację, upadek Francji i całej Europy.
Marine Le Pen od lat dąży do złagodzenia wizerunku
partii. Odrzuca antysemickie slogany i bezpośrednie ataki słowne na
Arabów, ale Franck Briffaut należy do starej szkoły, to członek dawnego
Frontu. Półtora roku temu, podczas rozmowy w tym samym ciemnym biurze,
burmistrz miał dużo czasu i dużo do powiedzenia. Na przykład, że Front
Narodowy to najlepsza recepta na rasistowskie uprzedzenia w stosunku do
muzułmanów. – Jeśli przyjedzie ich tu zbyt wielu, nie zintegrują się –
przekonywał. – Człowiek wciąż pozostaje zwierzęciem – kontynuował,
podkreślając wagę swych słów wyciągniętym palcem wskazującym. – A
najlepszym rozwiązaniem, żeby dwa zwierzęta ze sobą nie walczyły, jest
niezmuszanie ich do życia razem, jeśli tego nie chcą. Z kolei rolą
polityka jest uczciwe ostrzeganie ludzi o zagrożeniach, podobnie, jak
czyni to lekarz. – Jeśli lekarz informuje cię, że masz raka, nie jest to
przyjemne, ale za to właśnie mu płacą.
Dziś, wiosną 2017 roku, Franck Briffaut mówi: -
Nigdy jeszcze nie byliśmy tak bliscy zwycięstwa. W Paryżu krążą plotki,
że Marine Le Pen mianuje byłego żołnierza i kolejarza ministrem
transportu. – Nie mogę tego potwierdzić – odpowiada ze śmiechem
Briffaut.
Od lat budował struktury Frontu Narodowego w
regionie, a od trzech lat rządzi miastem. Na początku były zgrzyty, na
przykład, kiedy nowy burmistrz wahał się, czy wziąć udział w dorocznym
marszu upamiętniającym zniesienie niewolnictwa. Miał dość "tego
wiecznego samobiczowania się Francji". Na ratuszowej bramie z kutego
żelaza obok flagi Francji nie powiewa już flaga europejska. Polityka
symboliczna, podobnie jak obniżenie podatków komunalnych o jedno euro
rocznie na gospodarstwo domowe. Dzieciom bezrobotnych Briffaut odebrał
dofinansowanie do obiadów w szkole ("Rodzice mają dość czasu gotować im w
domu"). Jak dotąd nie działa jeszcze tylko obiecany nadzór kamer nad
rynkiem i ulicą przy supermarkecie, gdzie wieczorami stoją dilerzy
narkotyków.
"Czas działa na naszą korzyść"
W oczach większości burmistrz solidnie wywiązuje
się ze swoich obowiązków. – Nie mamy mu nic do zarzucenia – mówi
właściciel baru La Francaise tuż obok ratusza. – Nie jest żadnym
wampirem – dodaje. U fotografa, w sklepie mięsnym, w piekarni – wszędzie
podobne głosy. Burmistrz jak każdy inny. Front normalny.
Starsza dama kupująca właśnie w księgarni przy
rynku papier listowy zachwyca się tym, jak uprzejmie Briffaut pozdrawia
ją na ulicy. To właściwy człowiek do walki z przestępczością. Według
oficjalnych statystyk liczba aktów przemocy, włamań i napaści w
Villers-Cotterêts jest wprawdzie znacznie poniżej średniej krajowej, ale
starsza pani w to nie wierzy. – Robi się coraz gorzej, czuję to.
Krzyżuje ramiona i dodaje: - W telewizji ciągle nam pokazują, że przemoc
narasta. Wszędzie. Burmistrzowi z całego serca życzy drugiej kadencji,
choć jednocześnie zaklina się, że nie głosuje na Front Narodowy. – Nie,
nigdy!
Dla Frontu Narodowego Villers-Cotterêts to mecz na
własnym terenie. Gaëlle Lefevre, lat 34, matka czwórki dzieci, była
wcześniej kasjerką w supermarkecie a dziś pełni funkcję czwartej
wiceburmistrzyni. Właśnie rozdaje na targu błękitne ulotki wyborcze
Marine Le Pen. Lefevre zna swoją klientelę, obejmuje serdecznie
znajomych i sąsiadów. Obok niej stoi partyjny kolega. – Jeszcze pięć,
sześć lat temu wielu się odwracało, a dziś dają nam całusy – mówi.
Na rynku Villers-Cotterêts próżno szukać
konkurentów Le Pen. Nikt nie rozdaje ulotek republikanina François
Fillona ani ulubieńca wielkich miast Emmanuela Macrona. Przynajmniej na
ulicy stoi czterech "nieugiętych" - tak nazywają się radykalni lewicowcy
popierający Jean-Luca Mélenchona, założyciela ruchu "La France
insoumise".
Jednym z nich jest Jacky Boucaret. Część z tego, co
mówi kudłaty emeryt brzmi jak slogany Frontu Narodowego. Także on
pomstuje na Europę wielkiej finansjery, na cięcia wymuszane przez
Brukselę, na globalizację. I na elity w Paryżu. – Widzą, jak wszystko tu
upada i nic nie robią! Dla przykładu zaprasza do miejscowości Gandelu,
25 km na południe od Villers-Cotterêts.
Mieszka tam 700 osób, ale w ciągu dnia na ulicy nie
widać żywej duszy. – Większość pracuje na lotnisku albo w Paryżu –
wyjaśnia Boucaret. – Tu nie ma pracy. Potem wskazuje na szarożółte
fasady z odpadającymi tynkami i porzucone stragany. – Tutaj były
sklepy, tu rzeźnik, tam hotel – a tam dalej dwie kawiarnie. Wszystko to
należy do przeszłości. W ciągu dnia Gandelu to miasto wymarłe. Jak mówi
Jacky Boucaret, tylko wieczorami trochę się ożywia.
Z niewielkiego auta gramoli się starsza pani, w
ramionach tuląc siedem bagietek. Chce je zamrozić, bo muszą starczyć na
cały tydzień. – Nie mam ochoty codziennie jeździć po nie 15 km –
wyjaśnia. Na pustym ryneczku władze gminy postawiły 11 metalowych
tablic, po jednej dla każdego z kandydatów w wyborach prezydenckich.
Dziewięć wciąż jest pustych, tylko Le Pen i Mélenchon uśmiechają się z
plakatów do pustej ulicy.
Na rynku w Villers-Cotterêts Gaëlle Lefevre rozdała
już prawie wszystkie ulotki. Kilku znajomych wzięło od razu po
kilkanaście, "dla sąsiadów". Aktywistka Frontu walczy o każdy głos,
także ten sąsiada, Bernarda Santrre. Nadaremno, ponieważ stary człowiek
naciąga kaszkiet na czoło i mówi, że tym razem w ogóle nie zamierza
głosować. – To wszystko oszuści!
Gaëlle Lefevre pozwala mu odejść. W minionych
latach często słyszała takie słowa. – Jakoś koniec końców jednak
przychodzą - mówi. Bije od niej pewność siebie. Pewność siebie
zwyciężczyni. – Czas działa na naszą korzyść – dodaje.
Tłum. Agata Bader
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/front-przegranych/wpqwd02