Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.
Chiny mówią stop. Koniec podboju zachodniego świata za pomocą góry pieniędzy
Agata Kołodziej
10.04.2017,
Chiny w ostatnich latach były
jak bogaty kapryśny szejk, który kupuje wszystko to, co znajdzie się
akurat na linii jego wzroku: wytwórnie filmowe w Hollywood, legendy
europejskiego futbolu, gigantów przemysłu. Ale koniec z tym.
Komunistyczne władze powiedziały właśnie dość. Chcą zahamować
zagraniczne inwestycje, żeby pieniądze przestały wypływać z kraju.
Wiosna 2016 r. Angela Merkel chwalił się przed Barackiem Obamą firmą
Kuka na targach w Hannoverze. Kuka to producent robotów przemysłowych,
duma niemieckiego przemysłu. Jesienią Kuka należy już do Chińczyków,
którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro.
Było sporo zamieszania. Niemcy nie chcieli oddać swojej perły w ręce
chińskiego kapitału, szczególnie, że to nie pierwsza firma, która wpadła
w ręce Chińczyków - nie pierwsza niemiecka, a tym bardziej nie pierwsza
europejska. Chiny w ten sposób narażają się całemu światu już od
jakiegoś czasu.
Ale właśnie komunistyczne władze powiedziały dość - przyszedł czas na
ograniczenie ekspansji chińskiego kapitału na świecie. Wydano
rozporządzenie, dzięki któremu juany wydawane za granicą mają być
solidnie prześwietlane, żeby nie wypływały z kraju tak szerokim
strumieniem. Pierwsze efekty już widać.
Nawet Batman ma już skośne oczy
Początek 2012 r. Wang Jianlin, były żołnierz chińskiej armii, a dziś
najbogatszy Chińczyk za 2,6 mld dol. przejmuje AMC Entertainment – drugą
największą sieć kin w Stanach Zjednoczonych. Stać go. Należący do niego
koncern – Dalian Wanda Group – jest najpotężniejszym graczem na
chińskim rynku nieruchomości, należy do niego m.in. 28
pięciogwiazdkowych hoteli i 40 galerii handlowych.
Styczeń 2016. Ten sam koncern – Wanda Group za 3,5 mld dol. kupuje
Legendary Entertainment. To właśnie z tej wytwórni wyszły takie filmy
jak trylogia o Batmanie, "Jurassic World", nowa wersja "Godzilli" czy
"Incepcja". Nic dziwnego, że na imprezy do pana Wanga przyjeżdżają John
Travolta czy Nicole Kidman. Sierpień 2016. Chińczycy kupują
legendę europejskiej piłki nożnej – klub AC Milan należący do Silvio
Berlusconiego. To najbardziej utytułowany klub w Europie i na świecie.
Ale to też klub z długami – nawet 220 mln euro. Wliczając spłatę tych
długów nowy właściciel zapłacił za AC Milan 740 mln euro. Kupujący to
konsorcjum chińskich inwestorów działających w ramach Sino-Europe Sports
Investment Management Changxing Co Ltd.
To zresztą nie pierwszy europejski klub w chińskich kieszeniach.
Zaledwie w czerwcu 2016 r. chiński Suning Commerce Group kupił 70 proc.
udziałów w klubie Inter Mediolan.
Potem przyszedł czas na spektakularne transfery. Spośród dziesięciu
klubów, które w czasie ostatniego zimowego okna transferowego wydały
najwięcej, połowa była właśnie z Azji. Sumy, jakie Chińczycy oferują
piłkarzom z Zachodu, żeby ściągnąć ich do siebie, zwalają z nóg.
Najdroższym transferem był zakup przez Shanghai SIPG za 60 mln euro
brazylijskiego pomocnika – Oscara z Chelsea Londyn.
Dość rozrywki. Marzec 2015 r. China National Chemical
Corp za 7,1 mld euro kupuje włoski koncern Pirelli. Tak - piątego co do
wielkości na świecie producenta opon.
Ale to dopiero początek. W styczniu 2016 r. kupili też za 925 mln
euro niemieckiego producenta pojazdów wojskowych KraussMaffei Group, a w
lutym szwajcarskiego giganta chemicznego - koncern Syngenta. Ta
ostatnia transakcja to najprawdopodobniej największa transakcja
Chińczyków w historii, bo jej wartość sięgnęła 43 mld. dol.
Podobnych przykładów jest dużo więcej, choć nie wszystkie tak
wstydliwe dla Zachodu jak oddanie Kuka Chińczykom. Ale to koniec.
Chińskie władze właśnie zaciągnęły hamulec ręczny. Czas zatrzymać to
zakupowe szaleństwo.
Powstrzymać uciekające pieniądze
Do tej pory te zakupy były dla chińskich władz powodem do dumy –
pokazywały całemu światu, że Chiny nie są już tylko fabryką świata, a
inwestorem, z którym należy się liczyć. Więcej – inwestorem, z którym
czasem nie da się wygrać i któremu się nie odmawia. Dlaczego? Bo ma tyle
pieniędzy, że stać go niemal na wszystko. Obecnie Chiny są
eksporterem kapitału netto i w dodatku drugim na świecie państwem pod
względem inwestowanych poza swoimi granicami pieniędzy. Od kilku lat mówiło się wprost –
Chiny kupują sobie świat. Nie bez powodu. Wartość chińskich inwestycji
wychodzących w 2012 roku wyniosła 77,22 mld dol. i w kolejnych latach
rosła o kolejne 14-16 proc. r/r.
Ale to, co wydarzyło się w 2016 roku to już prawdziwy boom. Na
inwestycje za granicą chińskie firmy wydały 170 mld. dol. – o 44 proc.
więcej niż rok wcześniej.
Chińscy oficjele zorientowali się w końcu, że to już jakieś
szaleństwo i zmienili ton. W poniedziałek w oficjalnych wypowiedziach
najczęściej z ich ust pada słowo „irracjonalne” w odniesieniu do
zagranicznych zakupów. A władza nie pozostawia wątpliwości – będzie
patrzeć na każdego wypływającego z kraju juana, czy aby na pewno jest
dobrze wydany. Jeśli nie, inwestycje będą blokowane.
Dlaczego? Bo gigantyczne rezerwy walutowe zaczęły się kurczyć w szybkim tempie i spadły już poniżej 3 bln dol. Po drugie odpływ kapitału następował w takim tempie, że zaczął być poza kontrolą.
Po trzecie zaś często nie chodziło o to, żeby inwestycje miały
ekonomiczny sens, a jedynie o to, żeby wytransferować kapitał za
granicę.
To ostatnie dotyczy głównie rosnącej z roku na rok rzeszy chińskich
miliarderów, którzy w ten sposób zabezpieczają swój majątek, z drugiej
zaś zabezpieczają sobie przyszłość, otrzymując zagraniczne obywatelstwo w
zamian za zainwestowane miliony.
Dowodem na to, że zagraniczne inwestycje to zazwyczaj ucieczka
kapitału, są zeszłoroczne badania Chińskiej Akademii Nauk Społecznych.
Pokazały one, że jedynie połowa z nich przyniosła zyski, jedna czwarta
ledwo znalazła się na progu rentowności, a pozostała jedna czwarta
przyniosła straty.
To dużo, ale zdaniem Komisji Arbitrażowej Handlu Zagranicznego to
szacunki znacznie zaniżone i aż 90 proc. inwestycji zagranicznych
przynosi tylko straty. Ale koniec z tym.
Sport, rozrywka i nieruchomości na cenzurowanym
Narzędziem, które ma powstrzymać odpływ kapitału z Chin jest dokument
wydany niedawno przez Ministerstwo Handlu i Narodową Komisję ds.
Rozwoju i Reform. Rozporządzenie określa m.in. obszary do inwestycji, na
których rządowi szczególnie zależy oraz te, które są zabronione. Nowe
przepisy dotyczą wszystkich transakcji powyżej 10 mld dol., a w
przypadku nieruchomości – powyżej 1 mld dol.
Więcej, jeśli chińska firma zainwestuje za granicą więcej niż 1 mld
dol. w podmiot, który nie ma związku z jej główną działalnością, musi
liczyć się z karą.
Jakie branże przede wszystkim zostały wzięte na smycz? Po pierwsze
nieruchomości – te komercyjne jak hotele czy biurowce, ograniczenia nie
będą dotyczyły chińskich obywateli, którzy nadal mogą kupować za granicą
mieszkania.
To dlatego, że właśnie nieruchomości stały się ostatnio jednym z
głównych kanałów, przez który wypływały chińskie juany. W 2016 roku
Państwo Środka stało się największym inwestorem na tym rynku,
wyprzedzając USA. Chińczycy szli na zakupy głównie do Stanów
Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii i Hongkongu i wkrótce
zapewne te rynki solidnie odczują restrykcje wprowadzone przez Pekin.
Na drugim miejscu na czarnej liście „irracjonalnych inwestycji” jest
rozrywka, co odbije się na Hollywood, a na trzecim sport, co może
oznaczać koniec eldorado dla piłkarzy.
Pierwsze efekty już widać. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2017
roku z Chin wyszło o 53 proc. kapitału mniej niż w tym samym okresie rok
wcześniej. Rynek nieruchomości został wręcz niemal całkowicie
zablokowany – tam spadek sięgnął 80 proc.
Co stanie się z niewydanymi w ten sposób pieniędzmi? Część zostanie w
kraju, część będzie przekierowana na tzw. słuszne inwestycje, czyli te
służące rozwojowi projektu Nowego Jedwabnego Szlaku i na zakup
technologii.
Na to ostatnie na pewno nie zabraknie pieniędzy, bo Państwo Środka właśnie po cichu przeprowadza u siebie rewolucję.
Po jej zakończeniu Chiny mają stać się technologiczną potęgą, żeby nikt
na hasło „made in China” nie pomyślał już o tanich t-shirtach szytych
przez dzieci ani o podróbkach markowego sprzętu. To może się udać.
13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google
9 kwi, 09:46
5 587
Larry Page najpierw z Siergiejem Brinem założył Google i zrobił z
niego giganta, teraz jest CEO spółki-matki Google'a - Alphabetu. Do
przodu pcha go niezaspokojona ambicja - mówi się, że Page nie jest
usatysfakcjonowany, jeśli jakiś pomysł nie popycha technologii do przodu
co najmniej dziesięć razy.
Marzenia Page'a spełniane są w X - tajnym, eksperymentalnym
laboratorium Alphabetu, gdzie powstają balony mające dostarczać
internet, drony, a może nawet projekty latających samochodów.
Wizjonerstwo jednego z założycieli Google widać również w tym, co
mówi - oto kilka cytatów, które potwierdzają jego biznesowy i
technologiczny geniusz:
Niemiecka policja szuka polskiego kierowcy, który co miesiąc niepotrzebnie płaci za mandat
10 kwietnia 2017, 16:38 | Aktualizacja: 10.04.2017, 16:48
Policja w Dortmundzie poszukuje
mężczyzny, który regularnie co miesiąc przysyła jej po 30 euro tytułem
zapłacenia mandatu, choć w żadnym razie nie jest do tego zobligowany.
Policjanci pieniądze odsyłają, ale chętnie pozbyliby się tego kłopotu.
Jak
informuje agencja dpa, wszystko zaczęło się od mandatu w wysokości 30
euro, wystawionego w styczniu 2016 roku w Dortmundzie polskiemu kierowcy
za to, że nie zapiął pasów. Przyjaciel Polaka przesłał policji tę sumę, ale najwidoczniej złożył w banku stałe zlecenie.
REKLAMA
"Punktualnie 22 każdego miesiąca otrzymujemy 30 euro, które nam się
nie należy" - informuje dortmundzka policja na Facebooku. Trwa to już
ponad rok. Podjęta przez policję próba odwołania stałego zlecenia w
banku nie powiodła się, ponieważ właściciel konta, a także jego
przyjaciel, który dostał mandat, zmienili miejsce zamieszkania, nie
podając nowych adresów.
W tej sytuacji policja prosi w internecie - po niemiecku i po polsku - o pomoc w znalezieniu obu mężczyzn.
Policjanci zapewniają, że dopóki bank będzie realizował owo stałe zlecenie, oni co miesiąc odeślą 30 euro z powrotem.
Szkielet jak taśma magnetofonowa. Skąd przyszliście, bracia Piastowie?
Grzegorz Kończewski
9 kwietnia 2017
Czy twórcami państwa polskiego byli przybysze z Europy Zachodniej? -
Tego nie można wykluczyć - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z
UMK w Toruniu, koordynujący prace międzyuczelnianego zespołu, który po
raz pierwszy w historii badał DNA książąt Stanisława i Janusza,
ostatnich z dynastii Piastów mazowieckich.
O hulaszczym trybie życia tych dwóch synów Konrada III Rudego i
Anny Radziwiłłówny legendy krążyły ponoć już za ich życia. Dodajmy,
bardzo krótkiego życia, bo obaj bezpotomnie zmarli w wieku 24 lat, co
nawet w XVI w. było zaskakujące. Nic dziwnego zatem, że po nagłym zgonie
- w nocy z 9 na 10.03.1526 r. - Janusza, młodszego z braci (Stanisław
zmarł 8.08.1524 r.) pojawiło się wiele oskarżeń, podejrzeń i domysłów.
Śmierć ostatniego księcia mazowieckiego, orędownika niezależności
Mazowsza, skutkowała bowiem tym, że król Zygmunt I Stary na mocy
wcześniejszych układów mógł już bez przeszkód przyłączyć tę dzielnicę do
Korony.
O przyczynienie się do śmierci książąt podejrzewano wojewodziankę
Katarzynę Radziejowską, która z powodu nieodwzajemnionej miłości miała
zlecić najpierw otrucie ich matki Anny Radziwiłłówny, a następnie obu
braci. Mówiono też, że do tych niecnych czynów nakłaniać wojewodziankę
miała sama królowa Bona. To dlatego Zygmunt I Stary powołał komisję,
która miała sprawę ostatecznie wyjaśnić. Śledztwo wykazało, co król
ogłosił w edykcie z 9.02.1528 r., że „książęta nie sztuką ani sprawą
ludzką, lecz z woli Pana Wszechmogącego z tego świata zeszli”.
Jak było naprawdę? Ta kwestia od lat zajmuje historyków.
Nieco
informacji przyniosły badania prowadzone w latach 50. ub. wieku przez
prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, specjalistę medycyny sądowej, który
jako pierwszy zajął się szczątkami książąt, złożonymi w bazylice
archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Wtedy to udało się
potwierdzić m.in. autentyczność szczątków i fakt, że ostatni Piastowie
mazowieccy rzeczywiście zmarli bardzo młodo.
Zapili się na śmierć?
Nietrudno sobie wyobrazić, że możliwości naukowców sprzed 60 lat
przepaść dzieli od tych, którymi dysponuje współczesna nauka. Toteż gdy w
ramach prowadzonego przez prof. Annę Drążkowską z Instytutu Archeologii
Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu interdyscyplinarnego projektu
„Kultura funeralna elit Rzeczypospolitej od XVI do XVIII wieku na
terenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego” pojawiła się możliwość
ponownego otwarcia sarkofagu w warszawskiej świątyni, ożyły też nadzieje
na „uzupełnienie” książęcych życiorysów.
- Szkielet człowieka jest jak taśma magnetofonowa, na której
zapisuje się historia jego życia. A my dysponujemy obecnie
możliwościami, pozwalającymi tę taśmę coraz precyzyjniej odczytać.
Możemy dowiedzieć się, jak się ten człowiek odżywiał, na co chorował,
nieraz też udaje się wskazać przyczynę zgonu. Tych nowych informacji
chcieliśmy uzyskać jak najwięcej - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski,
antropolog z UMK, który stanął na czele zespołu badającego doczesne
pozostałości Stanisława i Janusza.
Szczegółowe badania trwały ponad dwa lata i zakończyły się na początku
tego roku. Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że bracia nie zostali
zamordowani mieczem, toporem ani innym tego typu narzędziem, co może
potwierdzać dawny przekaz, iż zmarli w swoich łóżkach. Czy zostali
otruci? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo tego typu szybka śmierć
nie pozostawia śladu w układzie kostnym. Może zatem zmarli na gruźlicę,
ponoć „dziedziczną” chorobę Piastów mazowieckich, jak sugerował w swoich
zapiskach słynny kronikarz Jan Długosz?
- Na szkielecie Janusza, ale tylko Janusza, a konkretnie na kościach
śródstopia i odcinka lędźwiowego kręgosłupa, znalazłem aktywne w chwili
śmierci infekcyjne zmiany, które mogą sugerować początki gruźlicy
kostno-stawowej - przyznaje Tomasz Kozłowski. - Ta infekcja w jakiś
sposób mogła przyczynić się do śmierci, choć wcale nie musiała.
W literaturze można też znaleźć wzmianki sugerujące, że książąt
mazowieckich mógł zgubić hulaszczy tryb życia - po prostu objedli się i
zapili na śmierć. Tego, oczywiście, nie da się dziś potwierdzić, jednak
poznanie diety Janusza i Stanisława jest już możliwe. O przeprowadzenie
badań chemicznych (izotopowych) próbek kości książąt mazowieckich
toruńscy naukowcy poprosili dr Laurie Reitsemę z University of Georgia.
Uczelnię w USA wybrali ze względu na doskonale wyposażone laboratorium i
wieloletnią współpracę, gwarantujące pewność co do autentyczności
wyników.
Chodziło o to, by - w myśl powiedzenia „jesteś tym, co jesz” - określić
preferencje kulinarne piastowskiej elity. Bo przecież wraz z wodą i
pożywieniem wchłaniamy obecne w środowisku izotopy węgla i azotu, które
zostawiają swoje ślady w kościach. Badania wykazały, że w diecie
książęcej - podobnie jak w przypadku elit z Europy Zachodniej -
dominowało mięso: wieprzowina i dziczyzna, ale pojawiały się też ryby,
które Janusz i Stanisław spożywali zapewne podczas licznych w ich
czasach postów. Posiłków bezmięsnych zdecydowanie nie preferowali.
- Największe emocje towarzyszyły nam jednak podczas badań molekularnych,
czyli genetycznych - przyznaje dr Tomasz Kozłowski. - Dostęp do
szczątków książąt Janusza i Stanisława można określić jako niemal
niepowtarzalną możliwość wyjaśnienia tajemnicy pochodzenia dynastii
piastowskiej, w sensie genetycznym oczywiście.
Pierwsze badania genetyczne
Kwestia ta od lat jest przedmiotem długiego i zaciętego sporu historyków
i archeologów. Jedni twierdzą, że twórcy państwa polskiego byli
rdzennymi Słowianami, inni z kolei widzą w Piastach potomków wikingów
albo książąt wielkomorawskich. Kto ma rację? Pierwsze na świecie badania
genetyczne Piastów mogły sporo dopowiedzieć.
Zakładowi Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w
Szczecinie, a konkretnie dr. n. med. Andrzejowi Ossowskiemu i dr n. med.
Marcie Diepenbroek, przekazano zęby oraz fragmenty kości udowej z
różnych miejsc. To dlatego, że naukowcy zdawali sobie sprawę, że w tak
starym materiale jest bardzo mało DNA, a szczególnie chromosomu Y, który
determinuje płeć męską i jest przekazywany tylko z ojca na syna. To
właśnie chromosom Y daje możliwość poznania pochodzenia danego człowieka
- w tym przypadku ostatnich Piastów mazowieckich - w linii męskiej.
- Ze szkieletu księcia Janusza, a więc tego lepiej zachowanego, udało
się wyizolować DNA z chromosomu Y i przyporządkować ten kod genetyczny
do konkretnej haplogrupy, czyli zbioru podobnych do siebie DNA z
chromosomu Y - mówi dr Tomasz Kozłowski. - Badania były przeprowadzane w
absolutnie sterylnych warunkach, kilkakrotnie powtarzane, nie pracował
przy nich ani jeden mężczyzna, a koordynowała je dr hab. n. med. Iwona
Teul, antropolog i anatom.
Mamy więc stuprocentową pewność. Jest to
haplogrupa R1b.
Słowianami nie byli
Co to oznacza? Najkrócej mówiąc - sensację. Bo haplogrupa R1b, nazywana
atlantycką albo celtycką, jest typowa dla mężczyzn żyjących w Europie
Zachodniej. W Irlandii, północnej Szkocji, położonej nad Atlantykiem
części Francji i północnej Hiszpanii występuje u 80 proc. mężczyzn,
równie wysokie wskaźniki pojawiają się m.in. w Wielkiej Brytanii (60
proc.) i Niemczech (50 proc.). W Polsce R1b dotyczy tylko 5-10 proc.
mężczyzn. U nas dominuje bowiem haplogrupa słowiańska - R1a.
Najwyraźniej przodkowie Piastów Słowianami nie byli (choć zapewne
przez kolejne pokolenia mocno wrośli w kulturę słowiańską Polan), mało
prawdopodobne też, by byli potomkami wikingów normańskich, bo w
Skandynawii dominuje haplogrupa I1, tzw. staroeuropejska. Wiele wskazuje
na to, że przodkowie księcia Janusza mazowieckiego przywędrowali na
tereny dzisiejszej Polski z północno-zachodniej Europy. Czy to możliwie,
że potomkowie np. Germanów albo Celtów byli twórcami państwa polskiego?
- Tego nie można wykluczyć - mówi Tomasz Kozłowski, zaznaczając, że stan
zachowania kilkusetletnich szczątków nie pozwolił na oznaczenie
wariantu haplogrupy R1b, który umożliwiłby wskazanie, czy Piastowie
powiązani są z linią celtycką, tą charakterystyczną dla Niemiec lub
Francji, no i kiedy mogli przybyć nad Wisłę. - W tym przypadku ogromnym
sukcesem jest już ustalenie samej haplogrupy.
A R1b charakteryzuje większość znamienitych rodów panujących w Europie,
m.in. Wettynów, Stuartów, Burbonów i Habsburgów. Teraz do tego grona
dołączyli Piastowie.
Złotawy kamyk. Niepozorny, ale możliwy do znalezienia tylko na
mazurskiej ziemi. Podobno nie ma go na Dolnym Śląsku, w Jastrzębiej
Górze ani w Cieszynie. Nie słyszałam o nim na Lubelszczyźnie i w
okolicach Kielc. Wszędzie tam pytam o ów kamyk. Nikt go tu jednak nie
widział. Może więc to zaczarowany kamień pruskiej ziemi?
Chodzi mi o pewien kamyk w kolorze bursztynu, tak zwaną piorunową
strzałkę lub piorunowy prątek. Mówiło się o nim na Prusach, że to kamień
magiczny, bo powstały po uderzeniu pioruna. Byli i tacy, co łykali
„pioruny” w nadziei na to, że ochronią ich przed prawdziwą błyskawicą. W
niemieckich rodzinach kamienie te nazywały się donnersteine.
Skąd wziął się ów tajemniczy kamień?
Informacje o nim sięgają aż do mitologii słowiańskiej. Otóż wierzono
wówczas w bóstwo Peruna. Był to bóg piorunów, błyskawic i grzmotów.
Czczony przez wszystkich Słowian, a także Bałtów. Perun mieszkał w
najstarszym i największym dębie w lesie, a jego bronią był kamienny
piorun, zwany też strzałą bożą, piorunową strzałą lub piorunowym
prątkiem. Gdy mówiono o niej, myślano o belemnitach czuli skamielinach
mięczaków, oraz o fulgorytach (z łac. fulguritus „ugodzony piorunem”),
które były szkliwem kwarcowym, wytapianym przez piorun.
To właśnie na Mazurach szczególną uwagę zwracano na owe belemnity i
fulguryty i poprzez magiczne pochodzenie nazywano je bożymi prątkami.
Uważano je za dar losu. Znane są sytuacje, że wkładano je nawet do
niemowlęcej kolebki, połykano, by już na cale życie obronić się od
uderzenia pioruna oraz pocierano nimi wymiona krów, gdy traciły mleko.
Ludzie znajdowali te kamienie, gdy kopali piach lub żwir. Niemal wszyscy
mówili, że to groty, które powstawały pod wpływem ogromnej temperatury
wytwarzającej się w czasie uderzenia piorunów i stąd właśnie powstała
nazwa: strzałki piorunów. Słowianie południowi umieszczali je pod
dachem, by chroniły domostwo przed piorunami, albo kładli na parapetach.
Używano ich także w leczeniu chorób oczu, boleściach itp. Na pewno
broniły przed nieczystą siłą.
Z mojego dzieciństwa pamiętam podwórkową rywalizację w znajdowaniu
„piorunów”. Zawsze miałam ich co najmniej kilka. Porównywałyśmy z
koleżankami ich kształty i kolor, zawsze nadając naszym kamieniom
magiczną moc. Rok temu spotkałam się z moimi Czytelniczkami z Niemiec,
Juttą Oxenknecht i Beatą Jarmusz, matką i córką. Obie mieszkały w
Mrągowie, a Jutta jeszcze przed wojną, w Sensburgu. Wysłuchałam ich
opowieści, pytając, co chciałyby w zamian, prócz książki z autografem.
Obie poprosiły mnie o donnersteine. Tak się złożyło, że miałam kilka,
które znalazłam w przydomowy ogrodzie.
Opowieści Jutty i Beaty stały się głównym wątkiem w mojej „Prowincji pełnej smaków”, wydanej w marcu tego roku.
Moje donnersteine wciąż są w moim domu. Leżą na parapetach i półkach,
od najmłodszych lat są moimi talizmanami, na długo przed tym, jak
wytłumaczyłam ich pochodzenie i związek z pruską tradycją. My, dzieci z
podwórka na osiedlu Parkowym w Mrągowie wiedziałyśmy o ich niezwykłości
już od dawna….
Belemnity. Prątki boże….
Więcej w sobotniej Gazecie Olsztyńskiej. A już teraz zapraszam moich Czytelników do przesłania mi
krótkich opowieści o niezwykłościach warmińsko – mazurskich, podobnych
do donnersteine. Te które mnie najbardziej zaintrygują, zostaną opisane w
mojej rubryce, a może również w najnowszej powieści, a ich autorzy
otrzymają ode mnie audiobooki „Prowincji pełnej marzeń”. Proszę o
wysyłanie mi kilkuzdaniowych opowieści na adres kasiae@gmail.com http://prowincjapelnamarzen.blog.pl/2013/11/2
Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?
Michał Szymajda 12.04.2017
Dużo rozmawia się
ostatnio o patriotyzmie gospodarczym, przedstawiając konieczność
wsparcia polskich firm produkujących tabor kolejowy jako priorytet. –
Czy Stadler i Alstom, firmy wytwarzające w Polsce pociągi i
zatrudniające tu setki ludzi, nie są czasami polskimi firmami i czy nie
należy im się takie traktowanie – pytali podczas przedstawiciele obu
producentów posłów zebranych na sejmowej Komisji Infrastruktury.
Spotkanie
w sejmie poświęcone było perspektywom rozwoju eksportu polskich
pojazdów kolejowych i rozwiązań, które ułatwią ich sprzedaż poza
granicami. Swoje wystąpienie miał na nim bydgoski poseł Piotr Król,
który prezentował sukcesy Pesy i Newagu w rozmaitych krajach
europejskich i nakreślił problemy, z którymi się zmagają. Przeciwko
takiej definicji polskiego eksportu zaprotestował Arkadiusz Świerkot,
członek zarządu Stadler Polska odpowiedzialny za sprzedaż.
– Z
prezentacji przedstawionej przez posła Króla wynika, że Stadler Polska
nie jest polskim producentem, albo gdzieś umknęło to w prezentacji.
Jesteśmy polską firmą, zatrudniamy 700 osób w Siedlcach i 100 w Poznaniu
(po przejęciu tramwajowej części Solarisa – dop. red.), to w Polsce
płacimy podatki – wyjaśnił Świerkot. Dodał, że w zeszłym roku Stadler
wyeksportował 67 elektrycznych zespołów trakcyjnych Flirt, czym nie może
się pochwalić żaden inny producent w Polsce. Ich wartość to 1 miliard
zł.
Alstom: My także jesteśmy z Polski Podobnie
energicznie zareagował Nicolas Halamek, dyrektor zarządzający Alstomu w
Polsce. – W Chorzowie zatrudniamy 1300 pracowników i planujemy zatrudnić
kolejnych. Być może fakt działania naszej firmy i zatrudniania takiej
liczby osób umknął Państwu, ponieważ produkujemy wyłącznie na eksport,
ale proszę o nas pamiętać. Chorzowski zakład udało nam się tak
wyspecjalizować, że uchodzi za jeden z najlepszych w całym koncercie
Alstom – powiedział Halamek.
Głos w ciekawej dyskusji na temat
mniej lub bardziej polskich producentów zabrał Tomasz Zaboklicki, prezes
Pesy. – Z wielki szacunkiem dla Alstomu i Stadlera, tym różnimy się od
Was, że nasze pojazdy są w Polsce projektowane, budowane i testowane.
Oprócz monterów, techników, spawaczy zatrudniamy także w dziale badań i
rozwoju najlepszych inżynierów – powiedział.
Kto jest "bardziej polski"? Odniósł
się do tego przedstawiciel Alstomu, który stwierdził, że jego firma
również posiada biuro badań i rozwoju. Z kolei Arkadiusz Świerkot
odwdzięczył się stwierdzeniem, że Stadler zamawia silniki trakcyjne z
łódzkiej firmy ABB, gdy tymczasem Pesa kupuje je w Hiszpanii.
–
Chcieliśmy i chcemy, aby jak najwięcej elementów do Darta i innych
naszych pociągów było produkowanych w Polsce i rzeczywiście tak się
dzieje. W przypadku Darta okazało się jednak, że z jakichś powodów nie
możemy liczyć na niektórych z krajowych poddostawców, realizujących
zamówienia dla innych producentów taboru. Zupełnie inaczej ich chęć
współpracy z nami przedstawia się w tym momencie. Podkreślam jednak, że
większość podzespołów pojazdu jest wytwarzanych w Polsce, pieniądze
zostają przy polskiej myśli technicznej – wyjaśnił Tomasz Zaboklicki.
Sukces rodzinny prezydenta, a nagła wizyta Merkel u Putina
W
momencie kiedy prezydent Donald Trump zakończył uroczystą kolację z
prezydentem Xi Jinpingiem którą zaczynała sałatka cesarska, a kończyło
ciastko czekoladowe, i kawalkada samochodów wyjeżdżała z Mar-a-Lago, od 6
minut Tomahawki leciały w kierunku bazy lotniczej Al-Szajrat w Syrii.
Poinformowany podczas kolacji o planowanej akcji prezydent Chin,
otoczony rodziną prezydenta USA, musiał odczuwać zadowolenie z rozwoju
sytuacji, która utrudniała prezydentowi Putinowi uzgodnienie stanowiska z
Chinami. A eskalacja konfliktu w sposób naturalny „wpycha” Rosję w
objęcia Chin, komplikując zawarcie porozumienia Rosja-USA wymierzone w
Kraj Środka. Decyzja zmierzająca do odebrania Putinowi karty
przetargowej w Syrii oznacza nakierowanie wysiłku amerykańskiego na
zabezpieczenie bezpieczeństwa Izraelowi z tego kierunku, przy dążeniu
aby końcowym beneficjentem nie okazała się Turcja, którą USA stara się
odgrodzić od sunnickich krajów arabskich pasem terytoriów kontrolowanych
przez Kurdów. Mimo to w przededniu wprowadzenia systemu prezydenckiego w
Turcji, całość konstelacji bliskowschodnich jawi się jako czasochłonna
operacja w której występuje coraz większa liczba aktorów, dająca Chinom
kolejne lata oddechu na zdobycie kolejnych przyczółków w światowym
wyścigu gospodarczym.
Akcja
w Syrii i jej konsekwencje geopolityczne przesłoniły kompletnie
zagrożenia jakie mogły wyniknąć ze spotkania przywódców
zantagonizowanych krajów. Opinia publiczna oczekiwała na konfrontacyjne
spotkanie porównywalne do tego z Angelą Merkel, w którym głównymi
tematami miała być wojna handlowa z krajem z którym ma się 347 mld USD
deficytu, zarzuty o manipulowanie kursem waluty, „zanieczyszczanie
Świata” emisją CO2 („Nobody wants to talk about the environment”), brak realizowania praw człowieka (“It looks like the Trump administration is determined to turn its back on human-rights diplomacy”),
prześladowanie Tybetańczyków, brak wolności prasy i kradzież
amerykańskiej własności intelektualnej. Tylko tyle i aż w kwestiach
gospodarczych, a w politycznych wysepki Morza Południowochińskiego i
brak reakcji na zagrożenie ze strony reżimu północnokoreańskiego.
Działanie w Syrii doprowadziły w praktyce do rozładowania atmosfery,
która i tak w ostatnim okresie po początkowych wypowiedziach które
opisałem w innym wpisie zostały stonowane. A nawet takie działanie można
było interpretować jako ukazanie siły względem Chin, jak i szachowanie
gościa. Przecież już samo przeniesienie spotkania na Florydę budziło
zapytania ze strony Chin o intencję, rozpoczęcie działań militarnych
podczas pobytu gościa mogło być uznane za niestosowne, nie mówiąc o
czasie przekazania informacji – gdyby naprawdę że nastąpiło tak późno
(plus brak miejsca w drzwiach dla Peng Liyuan http://www.japantimes.co.jp/wp-content/uploads/2017/04/f-trumpxi-c-20170408.jpg
które kontrastowało z szarmanckością Jareda przy stole). Do tego
narzucająca się analogia co do możliwości samodzielnego podjęcia działań
względem Korei Północnej przez USA.
Podsumowując
na chłodno, można byłoby cynicznie powiedzieć że USA z hukiem
zrezygnowała z konfrontacyjnego stanowiska względem Chin, zadawalając
się podjęciem negocjacji z nimi na polu redukowania nadwyżki handlowej –
słynne 100 dni na ułożenie planu. Na co Chiny się godzą („China now acknowledges the need for a “more balanced trade environment”)
wiedząc że czas działa na ich korzyść i lepiej równowagę zewnętrzną
osiągnąć w sposób kontrolowany negocjując równoprawne warunki, które i
tak będą premiować kraj mający większy potencjał rozwojowy. Oznacza to
jednak w praktyce że w administracji amerykańskiej zwyciężyły siły
dotychczasowego establishmentu i oznaczają przyjęcie strategii
geopolitycznej prezentowanej przez Hillary Clinton, jedynie z silną
domieszką redukcji nierównowag handlowych z Chinami, Niemcami, Japonią i
Meksykiem które urosły do poziomu 0,5 bln USD. Motorem tych zmian staje
się rodzina Trumpa w postaci Jareda Kushera i jego żony Iwanki Trump, a
symbolicznym wnuki Arabella i Joseph śpiewające i recytujące przed
dostojnym gościem po Chińsku. A praktycznym fakt że sprawami chińskimi
wśród doradców zajmuje się Kushner, a Iwanka po zeszło miesięcznej
wizycie męża na Bliskim Wschodzie rzeczywiście stała się Esterą (http://www.stefczyk.info/blogi/przez-pryzmat-ekonomii/donald-trump-a-1111,18505514051). The Washintont Post w artykule Emily Rauhala i Simon Denyer’a wytłuszcza wprost: „China policy is now a (Kushner) family affair”.Przeorientowanie
było poprzedzone odsunięciem Steve Bannona, w tym usunięciem jego z
Rady Bezpieczeństwa Narodowego, jak i groźbą zdymisjonowania łącznie ze
wspierającym jego szefem Gabinetu Prezydenta Reince Priebusem. Nie
pomogły przecieki do prasy i określanie Kushera jako „cuck’a”, co w jego
przypadku oznacza raczej „farbowanego republikanina” (RINO - Republican In Name Only), oraz „globalisty” rozumianego w kontekście reprezentowania interesów izraelskich (https://www.thejc.com/news/world/bannon-and-cuck-kushner-1.435984).
Z
punktu widzenia zmiany strategii operacja w Syrii mogłaby być uznana
jako majstersztyk propagandowy. Ukazanie prezydenta jako zdecydowanego
do działania, przesłonięcie ostatnich porażek z Obamacare w Kongresie,
zaprzeczenie pogłoskom o relacjach z Putinem (a Kushnera z jednym z
rosyjskich banków), które mogą być w zaciszu aktualnej wizyty Rex
Tillersona w Rosji nadal negocjowane. Izrael również może być
zadowolony, gdyż podział Syrii na cztery części się przybliża. A nawet
miejsce ataku z tego punktu widzenia wygląda na nieprzypadkowo wybrane –
jako osłabienie korytarza między Damaszkiem a strefą śródziemnomorską
zamieszkałą przez Alawitów. Gdzie między Libanem a Turcją w
ostateczności może znaleźć schronienie Bashar al-Assad z… rosyjskimi
bazami.
W tej konstelacji kłopoty Kushnera z jego biznesem w nieruchomościach mogą okazać się kompletnie nieistotne. Bezpieczne alibi („Because it was going to be a $400 million gift to the family”) daje nawet zerwanie porozumienia z chińskim ubezpieczycielem Anbang, a konieczność znalezienia czteromiliardowych („$4 billion construction loan”) środków na odbudowanie symbolicznego 666 Fifth Avenue drugorzędnym kłopotem. Mimo iż jak podaje Bloomberg w artykule „Kushners Seek New Partners for Tower After Anbang Talks Fail”
wieżowiec jest od trzech lat deficytowy i w 30% pusty, a oprocentowanie
długu skoczy pod koniec roku do poziomu 6,35% - dwukrotnie więcej niż w
dotychczasowej umowie z grupą Vornado (http://www.vno.com/press-release/v1xqmhzsbc/vornado-and-the-kushner-companies-announce-the-recapitalization-of-666-fifth-avenue).
Dlatego przejęcie kontroli nad procesem negocjacji handlowych między
USA i Chinami przez Jared Kushera, ukształtowanie ich po swojej myśli,
może ukazać się kluczowe w zdobyciu poparcia całej rzeszy grup interesu
żyjącego z powiązań biznesowych z azjatyckim kolosem. Odprężenie z
Chinami daje więcej swobody USA w relacjach z Niemcami, osłabia Rosyjski
„szach” w Syrii względem Izraela i jest prawdziwą (a nie wydumaną przez
Der Spiegel w artykule Matthias Gebauer’a, Ralf Neukirch’a i Kristof Shult’a: „Nach Putins Vorstellungen”) przyczyną aranżacji nagłej, majowej wizyty Angelii Merkel u Władimira Putina w Moskwie.
Archeolodzy odkryli zaginiony zamek w Borach Dolnośląskich
15.04.2017
Na terenie Borów Dolnośląskich archeolodzy znaleźli
pozostałości zamku, należącego do piastowskiego księcia Bolka II Małego
(zm. w 1368 r.) - ostatniego niezależnego księcia piastowskiego
władającego na Śląsku.
Ruiny znajdują się w opustoszałej po 1945 wsi Nowoszów (Neuhuas) na pograniczu woj. lubuskiego i dolnośląskiego.
"Odkryty przez nas zamek znany był do tej pory tylko ze
średniowiecznych dokumentów. Stało się tak dlatego, że obszar, na którym
znajdują się jego pozostałości, położony jest na terenie poligonu
wykorzystywanego aż do lat 90. ubiegłego wieku" - powiedział PAP dr
Paweł Konczewski z Katedry Antropologii Uniwersytetu Przyrodniczego we
Wrocławiu. Badania są pierwszym kompleksowym projektem naukowym
dotyczącym przeszłości tego miejsca.
Zamek nie był zbyt okazałą konstrukcją. Na podstawie odkrytych
fragmentów Konczewski przypuszcza, że była to pojedyncza wieża
wzniesiona na planie prostokąta. Jej fundament wykonano z rudy
darniowej. Nadbudowa składała się częściowo z charakterystycznych
cegieł-palcówek - ich nazwa pochodzi od śladów po odciskach
rzemieślników, którzy usuwali nadmiar gliny w czasie wyrabianie cegieł.
Do tej pory nikt nie skojarzył jednak widocznych w terenie
pozostałości murów - ze średniowiecznym zamkiem, gdyż z czasem nad
ruinami nadbudowano kolejną konstrukcję. Identyfikację umożliwiła
dopiero przeprowadzona niedawno analiza architektoniczna.
Jak wyjaśnia Konczewski, właściciel zamku - Bolko II Mały był jednym z
bardziej utalentowanych książąt z rodu Piastów Śląskich. Udało się mu
zjednoczyć księstwo świdnickie i jaworskie. Był też margrabią Dolnych
Łużyc. Tymczasem w okresie jego panowania, czyli w połowie XIV w., Śląsk
był bardzo rozdrobniony i składał się z wielu małych księstw. Bolko II
był ostatnim niezależnym księciem piastowskim władającym na Śląsku.
"To właśnie ekspansja terytorialna przyczyniła się do tego, że władca
ten zdecydował się na budowę nowych zamków lub rozbudowę starszych
twierdz" - opowiada archeolog.
Zamek, który archeolodzy odkryli w obrębie uroczyska Nowoszów, czyli
osady opuszczonej w 1945 r., powstał jako element trasy łączącej
obszerne włości księcia. Położony jest na wyspie na rzece Czerna Wielka.
"Bolko II kazał wytyczyć nowy trakt - po to, aby zaoszczędzić czas i
przejąć inicjatywę w handlu. Na jego trasie stanął zamek, wokół którego z
czasem powstała osada. Jej mieszkańcy trudnili się hutnictwem żelaza,
którego bogate złoża znajdowały się w okolicy" - dodaje naukowiec.
Bolko II Mały był jednym z bardziej utalentowanych książąt z rodu
Piastów Śląskich. Udało się mu zjednoczyć księstwo świdnickie i
jaworskie. Był też margrabią Dolnych Łużyc. Tymczasem w okresie jego
panowania, czyli w połowie XIV w., Śląsk był bardzo rozdrobniony i
składał się z wielu małych księstw. Bolko II był ostatnim niezależnym
księciem piastowskim władającym na Śląsku.
"W lokalizacji zamku pomocne okazało się skanowanie laserowe wykonane
z pokładu samolotu" - opowiada badacz. Technologia umożliwia zajrzenie
pod szatę roślinną i wykrycie form terenowych lub architektury.
Obecnie archeolodzy badają średniowieczną wieś hutników. Do tej pory
natrafili na kilka miejsc, z których pozyskiwano rudę - znajdowała się
płytko pod powierzchnią ziemi, dlatego wydobywano ją w sposób
odkrywkowy. Odkryli też obszerne hałdy żużla pohutniczego. "Do tej pory
nie udało się zlokalizować pieców" - dodaje Konczewski.
Zamek - w przeciwieństwie do osady - istniał zaledwie kilka lat. Po
śmierci Bolka II mieszczanie z pobliskiego Zgorzelca rozpuścili plotkę,
zgodnie z którą zamek w Neuhaus przejęli rozbójnicy. Mieli oni grasować
na kupców podążających traktem wytyczonym przez księcia.
Jak opowiada archeolog, zrobili to, ponieważ kupcy korzystający z
nowego szlaku handlowego omijali Zgorzelec. Tym samym zgorzelczanie
tracili dochody na cłach przewozowych. Pacyfikację zamku przeprowadzili
na mocy przywileju nadanego im przez cesarza Karola IV do niszczenia
gniazd rozbójniczych i karania rozbójników.
Archeolodzy wciąż pracują w terenie. Czeka ich wykonanie badań
geofizycznych, które pomogą zebrać więcej informacji na temat zamku i
jego infrastruktury oraz kształtu średniowiecznej osady.
"Wszystkie dotychczasowe wnioski udało się nam wyciągnąć bez
prowadzenia wykopalisk. Badany przez nas obszar jest szczególnie
chroniony ze względów przyrodniczych. Jak widać łopata nie zawsze jest
niezbędna do dokonania odkryć" - zaznacza naukowiec.
Badania są realizowane przez fundację "Łużyce wczoraj i dziś" we
współpracy z Katedrą Antropologii Uniwersytetu Przyrodniczego we
Wrocławiu oraz Uniwersytetem Zachodnioczeskim z Pilzna i Lasami
Państwowymi. (PAP)
Prof. Jerzy Robert Nowak Jak pamiętają Czytelnicy „Naszego Dziennika”, w związku ze
storpedowaniem konferencji naukowej we Wrocławiu (po naciskach „Gazety
Wyborczej” i władz uczelni) opisałem już szeroko „stalinowskie praktyki”
na Uniwersytecie Wrocławskim. Sprawa ta spowodowała również głośny
protest 225 osób ze środowisk naukowych i kulturalnych, oświadczenie 13
europosłów, głos zabrało też kilkaset osób w internecie etc. Szczególnie
szokujące okazało się jednak to, co znalazłem w różnych materiałach na
temat pełzającej germanizacji Wrocławia.
Ponad dwa miesiące poświęciłem niemal wyłącznie badaniu tej sprawy,
korzystając z pomocy blisko 20 osób ze środowisk naukowych i
kulturalnych Wrocławia (szczególnie gorąco dziękuję za pomoc prof. dr.
hab. Tadeuszowi Marczakowi, dr Marii Dębowskiej, prezesowi klubu
„Spotkanie i Dialog” Lechowi Stefaniakowi, prezesowi Związku
Dolnośląskiego Adamowi Maksymowiczowi, publicyście i nauczycielowi
Arturowi Adamskiemu). Wiele dało również wyszukiwanie w internecie
bardzo rozproszonych tekstów i protestów przeciw niemczeniu Wrocławia.
Generalny bilans tych poszukiwań jest doprawdy szokujący. Nasze
największe centrum kulturalno-naukowe na Ziemiach Odzyskanych jest w
bardzo dużym stopniu zagrożone działaniami regermanizacyjnymi,
częstokroć wspieranymi usilnie przez niektórych włodarzy miasta
(szczególnie niechlubną rolę pod tym względem odegrał były prezydent
Wrocławia, a obecny minister kultury i dziedzictwa narodowego (!) Bogdan
Zdrojewski).
Kto skłamał: „Wyborcza” czy Jego Magnificencja?
Porażające okazały się już ustalenia na temat kulisów odwołania
zaplanowanej na 10 grudnia 2008 r. konferencji naukowej na Uniwersytecie
Wrocławskim i późniejszego, po kilku dniach, usunięcia profesora
Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora Instytutu Studiów
Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Najpierw muszę tu
sprostować ewidentną nieprawdę, zawartą w nadesłanym do redakcji
„Naszego Dziennika” wyjaśnieniu rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof.
Marka Bojarskiego. Twierdził on – wbrew faktom – jakoby nie miał
żadnego wpływu na odwołanie konferencji, bo zadecydowały o tym rzekomo
wyłącznie władze Instytutu, w którym miała się odbyć konferencja. Pan
rektor zapomniał, że istnieją aż nadto wymowne dowody jego ingerencji w
tej sprawie – w postaci informujących o tym artykułów na łamach bliskiej
mu wrocławskiej edycji „Gazety Wyborczej”. Oto przykłady. 5 grudnia
2008 r. wrocławska „Gazeta Wyborcza” informowała w tekście Jacka
Harłukowicza „Nowak poległ, dyrektor Marczak w tarapatach”: „Na
wysokości zadania stanął rektor Uniwersytetu prof. Marek Bojarski,
który, mimo że trzy dni temu twierdził, że nie może naciskać na
samodzielny Instytut, w czwartek osobiście przekonywał dyrekcję ISM, by
imprezę odwołać”. A więc naciskał! Dodajmy, że wrocławska „Gazeta
Wyborcza” z 11 grudnia 2008 r. pisała, że według nieoficjalnych
informacji odwołanie konferencji miało nastąpić „za namową rektora
Bojarskiego”. Zapytajmy więc, kto kłamie w tej sprawie – „Wyborcza” czy
Jego Magnificencja? Jeśli skłamała „Wyborcza”, i to parokrotnie, to
dlaczego pan rektor nie posłał sprostowania do niej zamiast do „Naszego
Dziennika”?
Bachmann dyrygował nagonką
Szczególnie szokujące okazały się, otrzymane przeze mnie, dokładne
informacje o przebiegu Rady Naukowej Instytutu Studiów Międzynarodowych,
na której usunięto prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora.
Chodziło o skończenie z dotychczasową rolą, jaką odgrywał właśnie ten
Instytut pod kierownictwem profesora Marczaka jako najważniejszy naukowy
wrocławski przyczółek obrony polskości i polskiej racji stanu wbrew
pretensjom germanofili. Tym ostatnim bardzo nie w smak były zarówno
konferencja planowana na 10 grudnia 2008 r. z dwoma referatami
pokazującymi niemieckie zafałszowania na temat historii Polski, jak i
planowana na luty kolejna konferencja naukowa „Czy grożą nam pruskie
rugi. O niemieckich roszczeniach wobec Polski”. Bardzo nie odpowiadały
im, wydawane przez prof. Marczaka, znakomite cykliczne
kilkusetstronicowe publikacje „Racja stanu. Studia i materiały” (dotąd
ukazały się trzy tomy, pełne troski o obronę polskich interesów
narodowych). Postanowiono więc usunąć niewygodnego, tak „niepoprawnego
politycznie” prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora. Całą
operacją dyrygował były korespondent niemiecki w Polsce Klaus Bachmann,
który nagle przed paru laty przekształcił się w naukowca, dodajmy,
wielce tendencyjnego, szczególnie aktywnie współpracującego z wrocławską
„Gazetą Wyborczą”. W lecie zeszłego roku Bachmann zamieścił tam dość
szczególną propozycję, aby promować Wrocław poprzez umieszczenie w tym
mieście specjalnej międzynarodowej brygady wojskowej polsko-niemieckiej
(!). Na szczęście projekt Bachmanna został przyjęty we Wrocławiu bardzo
krytycznie. Na szczęście, bo na pewno szybko wystąpiliby podobni
pomysłodawcy z projektami promowania Gdańska (zwłaszcza Westerplatte),
Elbląga etc., przez usadowienie w nich brygad niemieckich żołnierzy.
Przypomnijmy, że to właśnie Bachmann jako pierwszy zgłosił na Radzie
Naukowej Instytutu Studiów Międzynarodowych wniosek o usunięcie
profesora Marczaka. Co ciekawsze, Bachmann był zatrudniony w tym
Instytucie zaledwie parę miesięcy (od września 2008 r.). Wiele osób
przypuszcza, że dał się zatrudnić tylko dla zrobienia brudnej roboty –
usunięcia ze stanowiska dyrektora profesora Marczaka, zatrudnionego na
Uniwersytecie Wrocławskim od 38 lat, dokładnie od 1970 roku (!).
Bachmann cały czas dyrygował na Radzie Naukowej atakiem na storpedowaną
kilka dni wcześniej konferencję i na dyrektora Marczaka osobiście.
Uzasadniając swój wniosek o odwołanie prof. Marczaka, ostrzegał, że
jeśli się go nie usunie, to można sobie wyobrazić, że „jutro ukaże się
artykuł w ‚Gazecie Wyborczej’ – ‚Dyrektor – obrońca antysemityzmu
zostaje'”. Następnie Bachmann perorował na temat „antysemickiej twarzy
prof. J.R. Nowaka w mediach”. I co najlepsze, podkreślił, że
„rzeczywiste poglądy prof. Nowaka są nieistotne, liczy się to, co
znajdzie się w prasie”. Należy zatem odwołać dyrektora Marczaka jako
obrońcę „antysemity” Nowaka!
Wiadomo dziś, że dyrygującego nagonką przeciw profesorowi Marczakowi
swoimi wystąpieniami w dyskusji wsparło tylko troje znanych miejscowych
germanofili: profesorowie Elżbieta Stadtmueller, Beata Ociepka i
Romuald Gelles. Szczególnie gwałtownie wystąpiła prof. Elżbieta
Stadtmueller, autorka skrajnie proniemieckiej książki „Granica lęku i
nadziei”. Atakowała w niej polskich polityków, m.in. Jana
Łopuszańskiego, za to, że krytycznie oceniali na skutek swego
„nacjonalizmu katolickiego” tendencje zjednoczeniowe w Niemczech i
traktat z Niemcami podpisany przez Krzysztofa Skubiszewskiego.
Parokrotnie wśród atakowanych za polski nacjonalizm wymieniła człowieka z
marginesu politycznego – B. Tejkowskiego. Całkowicie pominęła natomiast
(co dowodzi albo całkowitej słabości jej warsztatu naukowego, albo
tendencyjnej złej woli) zastrzeżenia wysuwane wobec traktatu z Niemcami
przez tak słynnego znawcę problematyki polsko-niemieckiej jak prof.
Alfons Klafkowski, czy były wiceminister spraw zagranicznych RP Ernest
Kucza. „Zapomniała” również wspomnieć i to, że bardzo krytycznie o
zjednoczeniu Niemiec wypowiadała się m.in. premier Wielkiej Brytanii
pani Margaret Thatcher. „Zapomniała” również wspomnieć, że z
ostrzeżeniami do Polaków przed zjednoczeniem Niemiec wystąpiły między
innymi takie postacie z Niemiec jak noblista Günter Grass czy dyrektor
naukowy Fundacji w Ebenhausen – Christophe Royen. Kolejną germanofilką,
która szczególnie wyróżniła się w ataku na prof. Marczaka jako swego
rodzaju „adiutantka” Bachmanna, była prof. Beata Ociepka. Jest to
autorka paru nudnych, że przy czytaniu zęby bolą, książkowych gniotów o
niemieckich przesiedleńcach z Polski, których ciągle nazywa
„wypędzonymi”, co oznacza, że padli ofiarą „polskiego bezprawia”. Pani
Ociepka należy do naukowców polskich szczególnie aktywnych w
upowszechnianiu godzącego w Polskę terminu „wypędzeni”. Cóż, pani ta
była w Niemczech przez 10 miesięcy na niemieckim stypendium, szczególnie
aktywnie uczęszczając na spotkania z niemieckimi przesiedleńcami.
Powracając do rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marka
Bojarskiego, warto przypomnieć, że odegrał on ważną rolę w umocnieniu
współpracy Uniwersytetu Wrocławskiego z Centrum Studiów Niemieckich i
Europejskich im. Willy’ego Brandta, główną instytucją niemiecką
promującą niemieckość we Wrocławiu. Powstało ono w 2002 r. i na mocy
porozumienia polsko-niemieckiego miało być corocznie finansowane po
połowie przez stronę polską (na sumę 1 mln złotych) i niemiecką (przez
Niemiecką Centralę Wymiany Akademickiej DAAD – na sumę 250 tys. euro).
Poprzedni rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Leszek Pacholski krytykował
działalność Centrum i przekonywał, że „prowadzone w nim badania są
chaotyczne, a wydawane publikacje i książki niskiej wartości” (wg tekstu
bardzo wspierającej Centrum „Gazety Wyborczej” z 27 stycznia 2009 r.
pt. „Centrum im. Willy’ego Brandta szuka dyrektora”). Przypomnę, że z
tym Centrum współpracowali tacy „naukowcy” jak Bachmann czy Ociepka (ta
ostatnia starała się nawet o funkcję dyrektora). Według „Wyborczej”, dwa
lata temu rektor UWr. Leszek Pacholski nie zdecydował się nawet na
podpisanie drugiej umowy w sprawie funkcjonowania Centrum. Nowy rektor
UWr. Marek Bojarski nie miał żadnych zastrzeżeń i podpisał kolejną umowę
ze stroną niemiecką. Co więcej, we wrześniu 2008 r. mianowano p.o.
dyrektorem Centrum prof. Marka Zyburę z Uniwersytetu Opolskiego. Ten
naukowiec dobrze jest już znany czytelnikom „Naszego Dziennika” jako
autor skrajnie proniemieckiej książki „Niemcy w Polsce”. Podał w niej
m.in. szczególnie nikczemną antypolską brechtę, oskarżającą Polaków, że
rzekomo zamordowali 5800 Niemców we wrześniu 1939 r. w Berezie
Kartuskiej. Warto dodać, że nawet kierowane przez Ribbentropa
hitlerowskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało 17 listopada 1939
r. w swym oszczerczym oświadczeniu dane o ilości rzekomo zamordowanych
Niemców w Polsce, które były znacznie mniejsze od tych zawartych w
fałszu Zybury.
Można podziwiać fakt, że rektor Bojarski zaakceptował akurat takiego
antypolskiego germanofila jak M. Zybura na stanowisku p.o. dyrektora
Centrum im. Willy’ego Brandta. Zwracam się w tym miejscu z apelem do
wszystkich patriotycznych wrocławian. Zareagujcie wreszcie w sprawie
Zybury! Do końca lutego trwa konkurs na dyrektora Centrum im. Willy’ego
Brandta. Jest kilku kandydatów, w tym usilnie popierany przez „Wyborczą”
M. Zybura. Zajrzyjcie do jego germanofilskiej książki (m.in. do
plugawego oszczerstwa, obwiniającego Polaków o śmierć 5800 internowanych
Niemców we wrześniu 1939 r. na s. 180) i zwracajcie się do rektora
Bojarskiego z postulatami: niech wyjaśni swoje zachowanie w sprawie
mianowania Zybury na p.o. dyrektora Centrum.
Regermanizacyjna fala
Efekty przeglądania materiałów na temat ekspansji niemczyzny we
Wrocławiu są wręcz przerażające. Okazało się, że Wrocław szybko dogania
Opolszczyznę i Szczecin w działaniach regermanizacyjnych typu:
przywracanie niemieckich nazw kosztem dotychczasowych polskich,
otaczanie szczególnym pietyzmem różnych pamiątek niemieckiej
przeszłości. Wielce ponurą rolę w tym względzie odgrywają miejscowe
sprzedajne pseudoelity, zwłaszcza naukowcy gotowi do wielbienia Niemiec
na klęczkach w zamian za wysokie granty, honoraria, wykłady, stypendia,
nagrody i odznaczenia. Przytoczę teraz najbardziej oburzające przykłady
oddziaływań tej germanofilskiej fali.
Uhonorowanie zbrodniarzy hitlerowskich na cmentarzu pod Wrocławiem
Do jakich żałosnych sytuacji prowadzi germanofilstwo, najlepiej
świadczy historia cmentarza w Nadolicach Wielkich niedaleko Wrocławia. 5
października 2002 r. uroczyście odsłonięto tam niemiecki cmentarz
wojskowy, na którym pochowano niemieckich żołnierzy, którzy zginęli na
Dolnym Śląsku w czasie drugiej wojny światowej. Cmentarz miał być swego
rodzaju wielkim symbolem pojednania polsko-niemieckiego. Powstał z
inicjatywy Ludowego Niemieckiego Związku Opieki nad Grobami Wojennymi.
Od 1998 r. pochowali oni tam 12 tys. żołnierzy niemieckich,
ekshumowanych z innych miejsc na Dolnym Śląsku. Związek założył na tym
terenie w 1998 r. także Park Pokoju, dla którego sponsorzy zakupili
ponad 600 drzew. Zgodnie z panującą teraz w Polsce modą na europejskość,
połowa znaczących przedsiębiorstw we Wrocławiu partycypowała w
sponsorowaniu budowy niemieckiego cmentarza wojskowego równocześnie z
niemieckimi sponsorami. Jak pojednanie, to pojednanie! W oficjalnych
uroczystościach otwarcia nekropolii brali udział m.in.: metropolita
wrocławski ks. kard. Henryk Gulbinowicz, przedstawiciel Episkopatu
Niemiec, ambasador RFN w Polsce, niemiecki konsul we Wrocławiu oraz
sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik.
Dostojni uczestnicy uroczystego otwarcia cmentarza w Nadolicach
Wielkich nie mieli pojęcia, że w tym miejscu pochowano m.in. ciała setek
niemieckich zbrodniarzy wojennych, w tym esesmanów, najbardziej
bestialskich katów Warszawy z brygady SS Dirlewangera.
Tę skandaliczną sprawę po raz pierwszy ujawniono w niemieckiej
gazecie „Junge Welt” z 9 listopada 2002 r. w artykule Mariana
Stankiewicza (przypuszczalnie Polaka) pt. „SS na drodze do katolickiego
nieba Polski”. (Można go przeczytać po niemiecku na stronie
internetowej: www.jungewelt.de/2002/ 11-09/013php). Autor publikacji w
„Junge Welt” pisał m.in. „5.10.2002 w miejscowości Nadolice Wielkie pod
Wrocławiem na Dolnym Śląsku został poświęcony niemiecki cmentarz. Polska
orkiestra wojskowa odegrała hymny narodowe, na maszt zostały wciągnięte
obie flagi narodowe, polscy żołnierze i oficerowie klękali przed
grobami i składali wieńce. Podczas gdy jedni stali na warcie honorowej,
ich przełożeni stali na baczność i salutowali. Arcybiskup Wrocławia
Henryk Gulbinowicz wraz z licznie przybyłymi kanonikami i ewangelickimi
pastorami oddali cześć tu pochowanym, którzy zostali ekshumowani z pól
bitewnych II wojny światowej z pobliskiej okolicy i pochowani w
plastikowych trumnach. (…) Niemiecki ambasador w Polsce mówił o
ofiarach, które nie na darmo poniosły śmierć, a przewodniczący
niemieckiej instytucji opieki nad grobami wojennymi, Karl Wilhelm Lange,
dał wyraz swemu poruszeniu, że także polscy żołnierze uczestniczyli w
zakładaniu cmentarza. Także polski minister Andrzej Przewoźnik [szef
Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – J.R.N.] cieszył się z pięknie
rozwijającego się posadzonego przezeń drzewa. Komu oni oddawali cześć?
Na cmentarzu poświęconym w ten sposób spoczywają polegli członkowie
20. Dywizji Grenadierów SS ‚Estland’, 18. Dywizji Grenadierów Pancernych
SS ‚Horst Wessel’, 31. i 36. Dywizji Grenadierów SS, 35. Policyjnej
Dywizji SS, Dywizji SS ‚Galizien’, Brygady SS Dirlewangera, esesmani z
Ukrainy, Litwy, Łotwy, Estonii, Węgier, Holandii, Flandrii i Niemiec. Z
pułku SS-Obersturmbannfuhrera Bessleina [jednego z pięciu fortecznych
pułków, broniących tzw. Festung Breslau – J.R.N.] przeżyli tylko
nieliczni. Tu zostali skupieni zbyteczni już w urzędach okupacyjnych
oficerowie gestapo z Krakowa i Radomia, przepędzeni niemieccy oficerowie
policji z Radomia, Łodzi, Warszawy. Nie można też zapomnieć o jeszcze
zdolnych do służby wartownikach SS obozu koncentracyjnego z Oświęcimia,
który został rozwiązany 27.01.1945 roku (…). Polscy żołnierze oddali
więc cześć katom swego narodu” (podkr. – J.R.N.).
Niemieckie marmury i polska ruina cmentarna
Pomimo publikowanego już w listopadzie 2002 r. szokującego artykułu w
„Junge Welt” o cmentarzu w Nadolicach Wielkich, w centralnej polskiej
prasie dopiero po wielu miesiącach podjęto tak kompromitującą sprawę.
Zaczęło się od artykułu Artura Guzickiego „Dwa cmentarze” w „Polityce”,
nr 46 z 2003 roku. Tekst Guzickiego jest tak wstrząsający, że warto
zacytować jego najwymowniejsze fragmenty: „Wybrukowane alejki,
przystrzyżona trawa. Marmurowe tablice z nazwiskami. Mają przypominać,
że ofiarami wojny byli także Niemcy (…). Na cmentarzu rosną 622 drzewa.
Dęby, buki i klony. Każde kosztowało 500 marek. Przy każdym jest
tabliczka z nazwiskiem fundatora (podkr. – J.R.N.). Za drzewka płaciły
osoby prywatne, stowarzyszenia byłych niemieckich żołnierzy i
wypędzonych. Wśród nich Witold Krochmal, były wojewoda dolnośląski. (…)
Kilka kilometrów za Nadolicami, przy tej samej szosie, tuż przed
wioską Miłoszyce, też jest tablica kierunkowa. Tyle, że umieszczony na
niej napis ‚Cmentarz ofiar hitleryzmu’ trudno dostrzec. Tablica stoi w
zarośniętym chwastami rowie. Polna droga prowadzi do miejsca, w którym
pochowano sześciuset więźniów filii obozu koncentracyjnego (podkr. –
J.R.N.). (…) – Słynna była nasza wioska na całą okolicę (…) tylko przez
ten obóz, co go Niemcy za wsią postawili. Tam po sześć tysięcy ludzi na
raz trzymali. A ten lasek na wzgórzu to na nieboszczykach z obozu rośnie
– opowiada pan Karol, były sołtys Miłoszyc. (…) – Tam bezpańskie psy
stadami latały. Szczątki ludzkie po okolicy rozwlekały. Wygrzebywały
kawałki ciał z wielkiego dołu. Obóz koncentracyjny w Miłoszycach powstał
jesienią 1943 roku. Był jedną z filii obozu Gross-Rossen. (…) – W tym
lasku znajdziecie wielki dół. Tuż obok jest pomnik. Chociaż pomnik to
chyba za duże słowo – mówi pan Karol. Betonowy nagrobek jest porośnięty
mchem, spękany. Pośrodku metalowy krzyż z tarczą w biało-niebieskie
pasy. Obok tablica ‚NN’. Żadnych dat, żadnych nazwisk, żadnego napisu
(podkr. – J.R.N.).
Wracając do Wrocławia, można jeszcze raz zajrzeć do Nadolic. Wśród
pochowanych w Parku Pokoju jest Karl Stoppel. W księgach cmentarnych nie
ma zapisu, że w czasie wojny był oficerem SS, komendantem obozu
Funfteichen. To on, według relacji mieszkającego dziś w Essen Hermana
Kusina, jednego z majstrów w zakładach Berta Werke, jeszcze na dzień
przed ewakuacją rozważał możliwość wymordowania wszystkich więźniów
obozu. Grób Maxa Skrzipuletza, dowódcy ukraińskiego oddziału SS,
odpowiedzialnego za transport i ewakuację więźniów do Gross-Rosen, także
można odnaleźć bez trudu. W księgach cmentarnych są też Johan
Schneider, Franz Plattner, Sejf Krinke, Robert Esterberger – esesmani z
obozu (…)”.
Niezadługo po tekście „Polityki” do tematu cmentarza w Nadolicach
Wielkich powrócił tygodnik „Wprost”, i to w sposób dużo bardziej
szczegółowy i wręcz oskarżający polskich urzędników, odpowiedzialnych za
szczególne uhonorowanie cmentarza, na którym znalazły się groby tak
licznych niemieckich oprawców i zbrodniarzy wojennych. W numerze 6.
tygodnika „Wprost” z 2004 r. ukazał się wstrząsający artykuł Sławomira
Sieradzkiego „Polski panteon SS”. „Na nadolickiej nekropolii spoczywają
m.in. żołnierze ukraińskiej dywizji SS Galizien. To oni zapędzili do
drewnianego kościoła mieszkańców Huty Pieniackiej na Wołyniu. Według
zeznań naocznego świadka Stanisława Krawczyka: ‚SS-mani w śnieżnobiałych
mundurach upychali ludzi między ławkami. Przechodzili i uderzali po
głowach: trach, trach. Ogłuszeni padali pod ławki. Wówczas wganiali
następnych. Trzy warstwy dygocących ciał’. Potem esesmani podpalili
kościół. W Nadolicach spoczęli także żołnierze niemieckiej brygady SS
Dirlewanger, odpowiedzialni za wymordowanie 1500 mieszkańców Woli
podczas Powstania Warszawskiego. (…) W Nadolicach pochowano też
wachmanów z obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Ober-scharfuhrer Erich
Slega z pułku SS Besslein (służyli w nim wartownicy z obozu
koncentracyjnego Auschwitz) zginął 15 lutego 1945 r. w obleganym przez
Sowietów Wrocławiu. Jest pochowany w bloku 4. nadolickiej nekropolii
(…). Zdobyliśmy dowody, że w Nadolicach uroczyście upamiętniono
zbrodniarzy wojennych. Może ich tam leżeć nawet kilka tysięcy. Na Śląsku
od stycznia 1945 roku do końca wojny broniło się co najmniej
kilkanaście tysięcy esesmanów. Większość z nich zginęła, bo Sowieci
rzadko brali do niewoli esesmanów. (…).
Biorący udział w ekshumacjach pracownicy niemieckiego Związku Opieki
nad Grobami Wojennymi, tak jak ich polscy koledzy, wiedzieli, że wśród
odkrywanych szczątków są też prochy i kości esesmanów. Przy szczątkach
znajdowano bowiem na przykład trupie czaszki z nierdzewnego metalu,
które esesmani nosili na czapkach” (podkr. – J.R.N.).
Wkrótce po opublikowaniu we „Wprost” bulwersującego tekstu S.
Sieradzkiego, w opracowywanym przez IPN „Przeglądzie mediów” z 26 lutego
2004 r. podano oficjalne komentarze na temat całej sprawy, pisząc:
„Szczątki SS-manów znajdują się na cmentarzu w Nadolicach Wielkich (woj.
dolnośląskie) – poinformował dzisiaj dziennikarzy we Wrocławiu
sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej
Przewoźnik. Przewoźnik przyznał, że zarówno strona niemiecka, jak i
polska wiedziały od początku, kogo chowają w tamtejszym Parku Pokoju.
Przewoźnik nie potwierdził jednak, że informacja została zatajona celowo
i z rozmysłem. Włodzimierz Suleja z IPN uważa, że ‚to wysoce
niefortunne, że ta wiedza nie została ujawniona od razu’. (…) Na
otwartym niedawno niemieckim cmentarzu wojennym w Nadolicach pod
Wrocławiem spoczywają żołnierze frontowych jednostek Waffen SS. Nie
zostali jednak tam pochowani żołnierze ze znanych ze zbrodni wojennych
dywizji SS Galizien, z brygady SS Dirlewanger oraz wachmani z załogi
obozu w Auschwitz. – Nie można wykluczyć, że wśród pochowanych,
niezidentyfikowanych żołnierzy byli także uczestnicy zbrodni wojennych –
zaznaczył jednak Przewoźnik. – Tworząc cmentarze, respektujemy
wynikające z konwencji genewskiej prawo każdego żołnierza do pochówku.
Żołnierze Waffen SS, która przez Trybunał Norymberski została uznana za
organizację przestępczą, nie powinni być upamiętniani na cmentarnych
płytach – uważa natomiast profesor Suleja, dyrektor wrocławskiego
oddziału IPN w tekście ‚Pamięć nie dla zbrodniarzy’, ‚Rzeczpospolita’ z
26 lutego 2004 r.”.
W sporze tym wyraźnie racja stoi po stronie prof. Sulei, a nie A.
Przewoźnika, który był odpowiedzialny za umieszczenie ciał esesmanów pod
upamiętniającymi ich cmentarnymi płytami. Tłumaczenie Przewoźnika
wyglądało po prostu na próby rozpaczliwego wykręcania się z niewygodnej
sytuacji.
W całej sprawie jedno nie ulega wątpliwości. Przez wiele lat władze
Wrocławia nie zadbały o odpowiednie zaopiekowanie się leżącym w pobliżu
miasta, zapuszczonym, zrujnowanym cmentarzyskiem ofiar zbrodni
niemieckich w Miłoszycach. Te same władze maksymalnie poparły uroczyste
otwarcie niemieckiego cmentarza wojskowego w Nadolicach Wielkich, na
którym spoczywają tysiące żołnierzy niemieckich – biorących udział w
agresji na inne kraje. Na uroczyście otwartym cmentarzu pochowano
licznych esesmanów, w tym również przypuszczalnie hitlerowskich
zbrodniarzy wojennych. Pomimo przejściowego rozgłosu nadanego pod koniec
2003 i na początku 2004 r., szokującemu kontrastowi: marmurowy cmentarz
ku czci agresorów i zrujnowane cmentarzysko ku czci ich ofiar, jakoś
nie słyszy się o żadnych działaniach włodarzy miasta Wrocławia dla
poprawy sytuacji w tym względzie. Choćby o staraniach w celu dużo
lepszego zadbania o cmentarz polskich ofiar w Miłoszycach i usunięcia
marmurowych tablic upamiętniających osoby, które były członkami formacji
SS, uznanych za przestępcze przez Trybunał w Norymberdze. Sprawa
wyraźnie przycichła. Rzecz szczególna. O całym skandalu tym razem pisały
– o ile wiem – wyłącznie tygodniki dość odległe od polskich narodowych
tradycji, postkomunistyczne tygodniki „Polityka” i „Wprost”, które te
tradycje bardzo często wyśmiewały. Akurat w sprawie cmentarza w
Nadolicach zachowały się jednak w sposób, za który należałoby je
pochwalić. Zapytajmy jednak, dlaczego o tak bulwersującej sprawie
milczała i milczy prasa nurtu patriotycznego? Historia cmentarzy w
Nadolicach Wielkich i Miłoszycach potwierdza moje stare przemyślenia na
temat jakże różnych zachowań Polaków w porównaniu z Niemcami i Żydami.
Przedstawiciele obu wymienionych nacji są nader konsekwentni w
forsowaniu przez dziesięciolecia celów swej polityki historycznej i
interesów narodowych. Polacy natomiast działają głównie zrywami,
przejściowo przez parę tygodni czy miesięcy donośnie reagują na jakiś
problem czy konflikt, a potem o nim całkowicie zapominają, całą sprawę
odkładając do lamusa. I płacą frycowe za swój brak systematyczności w
drążeniu poszczególnych tematów. Wygrywają ci, którzy realizują politykę
ciągłą i systematyczną.
Marcin Ogdowski: "Za kilkanaście lat Rzeczpospolita będzie krajem z dwu-trzymilionową mniejszością ukraińską"
11 kwietnia 2017 roku, 14:05
Atak na Konsulat RP w Łucku na Ukrainie był wydarzeniem w
stosunkach polsko-ukraińskich bez precedensu. Czy mamy jednak pewność
kto stoi za atakiem? Czy konflikt między naszymi krajami służy Kremlowi?
A może czeka nas w przyszłości zbliżenie? O tym mówi w wywiadzie dla
wGospodarce.pl Marcin Ogdowski - pisarz, wydawca portalu Interia.pl,
bloger i korespondent wojenny.
Arkady Saulski: Kilkanaście dni temu mieliśmy do czynienia z
atakiem na Konsulat RP w Łucku na Ukrainie. Strzelano z granatnika – kto
Twoim zdaniem mógł go użyć? Czy w ogóle łatwo wejść w posiadanie takiej
broni w kraju, którego część jest targana wojną?
Marcin Ogdowski: Trafne spostrzeżenie – „część”. To
mniej niż dziesięć procent powierzchni kraju. W dodatku – patrząc z
naszej perspektywy – na jego odległych rubieżach. Na pozostałym obszarze
Ukrainy tej wojny właściwie nie widać. Nawet w dużych miastach, gdzie
jeszcze kilkanaście miesięcy temu roiło się od patriotycznych
bilboardów, dziś właściwie nie ma już po nich śladu. Niewprawne oko nie
dostrzeże nieco większej liczby mundurowych. A zubożenie, które
przyniósł konflikt, łatwo przypisać innym czynnikom.
Owszem, jak każda wojna, i ta ukraińska sprzyja nielegalnemu obrotowi
broni. Łatwo wejść w jej posiadanie w tak zwanej strefie działań
antyterrorystycznych, łatwo wywieźć ją z „zony”. Ale pamiętajmy, że
mówimy o specyficznym kraju, gdzie zasoby armii od lat podlegały
procesom nielegalnej prywatyzacji. Zapasami wojska – od samolotów i
czołgów po pistolety – na masową skalę handlowali oligarchowie do spółki
z generalicją, na mniejszą, szefowie pododdziałów. „Tuczyły” się na tym
rozmaite państwa i państewka, doposażały międzynarodowe i lokalne grupy
przestępczo-mafijne.
Kto strzelał do naszego konsulatu? Ktoś, komu zależy na zantagonizowaniu
Polaków i Ukraińców. Najbardziej oczywisty trop wiedzie na Kreml, w
interesie którego jest izolowanie Ukrainy od zachodnich wpływów. Teraz,
gdy oba kraje są de facto w stanie wojny, tego typu zabiegi nabierają
dodatkowego, militarnego znaczenia. Pozbywanie przeciwnika sojuszników
to abecadło wojskowej strategii.
Bywasz na Ukrainie regularnie od czasu wybuchu wojny. Miałeś
okazję poznać Ukraińców. Spytam zatem wprost – jak to jest z tym
Banderą? W Polsce sporo mówi się o odrodzeniu banderyzmu, zwracając
uwagę, że banderowcom polsko-ukraińskie zbliżenie wadzi. A może to w
ogóle wymyślony problem, a z Banderą na Ukrainie jest jak u nas z
Piłsudskim – niby każdy słyszał, ale według badań sprzed kilku lat, 80
proc. Polaków uważa, że marszałek był poetą.
Bandera to bohater zachodniej Ukrainy. Na wschodzie, zamieszkałym w
dużej mierze przez ludność rosyjskojęzyczną, ten kult nigdy się nie
przyjął. Wojenne, patriotyczne wzmożenie z lat 2014-15, dobrze pamięci o
Banderze zrobiło. On też walczył z Rosjanami, mógł więc uchodzić za
pozytywny wzorzec. „Subtelności” – że walczył nie tyle z etnicznymi
Rosjanami, co z wieloetniczną Armią Czerwoną, oraz że ofiarą jego
podwładnych padło tysiące Polaków – nie mają tu większego znaczenia.
Podobnie jak kolaboracja z Niemcami. Liczy się antysowieckość, dziś
utożsamiana z antyrosyjskością.
Czy to dla nas, Polaków, problem? Może nas boleć, i wielu boli,
świadomość, że sąsiedni kraj hołubi przywódcę odpowiedzialnego za masowe
mordy na naszych rodakach. Ale po pierwsze, spójrzmy na funkcjonalny
charakter tego kultu. Zdajmy sobie sprawę, że dla większości wyznawców
nie ma on podłoża antypolskiego. Po drugie zaś, to wciąż margines jeśli
idzie o ukraińskie społeczeństwo i polityczne możliwości. A wyrażane w
jego obrębie postawy antypolskie to margines marginesów. Przypomnę, że i
my mamy swoich durniów, którym marzy się „odzyskanie” Lwowa, czy
Stanisławowa. Szkoda, że ich mamy, ale to wyłącznie społeczny i
polityczny śmietnik.
Poza tym nie zapominajmy – proeuropejskie nastawienie wyklucza
antypolonizm. Nie da się na poważnie myśleć o zbliżeniu z Europą,
wygrażając przy tym Polakom. Wschód Ukrainy może ciążyć ku Rosji, zachód
tego kraju – niezależnie od tego, czy rewolucja godności przetrwa czy
nie – będzie z tęsknotą patrzył w stronę Unii. A Unia to my. Ostatecznie
zaś, żołądek zawsze weźmie górę nad ideałami – dla wielu Ukraińców
Polska to dziś ziemia obiecana. Widzimy to i słyszymy na każdym niemal
kroku. W mojej ocenie czeka nas integracja, a nie konflikt. Nie w
wymiarze politycznym, państwowym, ale społecznym, kulturowym. Za
kilkanaście lat Rzeczpospolita będzie krajem z dwu-trzymilionową
mniejszością ukraińską.
Temat na oddzielną rozmowę... Wróćmy jednak do banderyzmu.
Istnieje hipoteza, że ów kult jest silnie wspierany przez... Kreml i
jego służby, pragnące przedstawić Ukrainę jako „faszystowski, dziki
wschód”. Czy zetknąłeś się z takimi opiniami, a jeśli tak – jak je
oceniasz?
Oczywiście. I nie są to tylko hipotezy. Izolowanie Ukrainy odbywa się
na wielu frontach, także medialnym, czy szerzej, informacyjnym. W
rosyjskich mediach konflikt na wschodzie Ukrainy przedstawia się jako
powstanie przeciwko faszystowskiemu reżimowi z Kijowa. Ta sama narracja
obowiązuje w obu separatystycznych republikach. Ten faszyzm trzeba jakoś
pokazać, zwizualizować – by przekonać publikę do swojej racji (a tym
samym, rozbudzić w niej antyukraińskie nastawienie). „Swoim”, od lat
poddanym brutalnej propagandowej obróbce, można serwować niemal
wyłącznie fake-newsy, ale by osiągnąć szerszy efekt – oddziaływać na
opinię międzynarodową – trzeba zagrać subtelniej. Znaleźć środowiska
mające odpowiedni potencjał dyskredytacyjny, pomóc im organizacyjnie,
finansowo, dostarczyć ideologiczny know-how. Tym zajmują się agenci
wpływu. Resztę roboty zrobią nieświadomi manipulacji użyteczni idioci.
Zostawmy na moment Ukrainę. Ten model działania Rosjanie wykorzystują
również we Francji. Dlaczego wspierają radykalny Front Narodowy? Bo
kwestionuje on zachodnioeuropejski porządek i widzi Francję, kraj z
jądra Unii Europejskiej, poza wspólnotą. A zatomizowana Europa to
marzenie Kremla. Ukraina, porzucona przez Zachód z racji swoich
„dzikich, faszystowskich wybryków”, też się w tym idealnym z perspektywy
Moskwy porządku świata znajduje.
Nie mogę nie zapytać o atak USA w Syrii. Czy ofensywa
Amerykanów przeciwko Assadowi może oznaczać zmiany na Ukrainie? Wściekły
Kreml rozpocznie jakąś kolejną ofensywę na wschodzie w ramach zemsty na
USA?
W tym pytaniu jest założenie, że Stanom Zjednoczonym zależy na
Ukrainie. Czy szerzej, że Ukraina ma jakieś szczególne znaczenie dla
Zachodu. A tak nie jest. Zachód zrobił dużo, by ukarać Rosję za agresję
na sąsiada. Sankcję mocno dały się Moskwie we znaki. Ale dalej ani
Europa, ani Ameryka się nie posuną. Kijów już dawno dostał sygnał, że
musi sobie radzić sam. Że wsparcie, które może otrzymać, ma i będzie
miało jedynie symboliczny wymiar. Putin dobrze o tym wie, ma świadomość,
że eskalacja konfliktu na Ukrainie nie zostałaby odebrana na Zachodzie
jako dotkliwa odpowiedź.
Przede wszystkim jednak wie coś jeszcze – że, jakkolwiek w wymiarze
wojskowym nie odniósł znaczącego sukcesu (a lokalnie sporo poniżających
porażek), to jednak politycznie jest zwycięzcą. Wojna na wschodzie
Ukrainy mocno wytraciła swoją dynamikę, ale w przysłowiowym piecu wciąż
pali się ogień, który łatwo rozbuchać. No i część kraju znajduje się
poza kontrolą kijowskich władz. Póki tak jest, póty Ukraina nie ma co
marzyć o bliższej integracji z Zachodem. Jest nieprzewidywalna,
niestabilna, dodatkowo w gospodarczej ruinie. To wystarczy by – patrząc z
perspektywy Moskwy – mogła dalej pełnić rolę bufora, oddzielającego
Rosję od NATO. Wcale nie trzeba dalej jej szatkować, czy zajmować w
całości.
Rozmawiał Arkady Saulski.
Powstaje genetyczny portret dawnych mieszkańców terenów Polski
14.04.2017
Wstępne wyniki badań sugerują, że ludzie żyjący 2 tys. lat temu na
terenach dzisiejszej Polski nie byli izolowaną grupą; nie wydaje się, by
ich DNA znacząco różniło się od DNA populacji obecnych w tym samym
czasie na zachodzie Europy – informują naukowcy z Poznania, pracujący
nad genetycznym "portretem" naszych przodków.
Genetyczny portret dawnych mieszkańców terenów Polski badają naukowcy z
Poznańskiego Centrum Archeogenomiki, pracujący pod kierunkiem prof.
Marka Figlerowicza z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN.
Przeprowadzili oni wstępną analizę genomów około stu osób, których
szczątki pochodzą z cmentarzysk Wielkopolski. Dane z analiz zestawili z
analogicznymi wynikami na temat dawnych mieszkańców Europy Zachodniej.
Wszystko wskazuje na to, że DNA ludzi żyjących dwa tysiące lat temu na
terenach dzisiejszej Polski nie różni się od materiału genetycznego
populacji obecnych wówczas np. na terenie Niemiec, Francji czy Danii.
"Wyniki nas zaskakują. Dotąd przeważał pogląd, że tereny rozciągające
się między Wisłą a Odrą były zamieszkane przez garstkę ludzi, małe
izolowane społeczności żyjące w głębi puszczy bez szerszego kontaktu ze
światem zewnętrznym" - powiedział w rozmowie z PAP prof. Marek
Figlerowicz.
"To jeden z bardziej fascynujących projektów, w jakie byłem
zaangażowany w czasie całej swojej kariery zawodowej, gdyż łączy badania
biologiczne z historycznymi" - podkreślił.
Archeolodzy mają od dawna dowody na to, że w pierwszych wiekach naszej
ery obszary obecnych ziem Polski znajdowały się na orbicie oddziaływań
Cesarstwa Rzymskiego. Wiadomo m.in., że na południe eksportowano od
"nas" ceniony w świecie śródziemnomorskim bursztyn. W zamian lokalni
kupcy otrzymywali rzymskie monety, luksusowe wyroby ceramiczne, metalowe
naczynia i szklane paciorki - znajdowane w grobach w Polsce.
"Wygląda na to, że skala kontaktów z innymi ludami, również za
zachodnią +granicą+, była szersza, niż dotąd uważano" - dodaje badacz.
Badanie genomu ludzi żyjących w Polsce 2 tys. lat temu to jeden z
elementów szeroko zakrojonego projektu badawczego, w który zaangażowani
są również historycy i archeolodzy. Realizujący go eksperci chcą
ustalić, jak doszło do ukształtowania się państwa polskiego. Chcą się
dowiedzieć m.in., czy w ten proces zaangażowani byli przybysze (na
przykład, czy byli to Skandynawowie - jak sugerują niektórzy historycy).
Aby to stwierdzić, naukowcy pobierają materiał DNA ze szczątków ludzi
należących do czterech grup: społeczności żyjącej 2 tys. lat temu, elit z
czasów wczesnopiastowskich (X-XI w.), zwykłych ludzi z czasów
kształtowania się Polski - i od samych Piastów.
"Największy problem mamy z pobraniem materiału genetycznego od
pierwszych władców Polski. Byłem przekonany, że z łatwością pozyskamy
DNA, gdyż wstępnie stworzyliśmy listę piastowskich pochówków w Polsce i
za granicą. Na liście tej znalazło się ponad pół tysiąca miejsc" -
opowiada prof. Figlerowicz.
Zderzenie z rzeczywistością okazało się dla badaczy bolesne - do tej
pory nie udało bowiem się przebadać ani jednego grobu, w którym ze
stuprocentową pewnością spoczywałby męski przedstawiciel dynastii
Piastów. Groby często okazują się zupełnie zniszczone, obecne tam
szczątki - przemieszane, poprzekładane do nowych trumien, spakowane
wtórnie do worków lub w bardzo złym stanie. W trumnie, gdzie miał
spoczywać jeden z książąt piastowskich, znaleziono kobietę. W innym
przypadku po otwarciu wieka trumny badacze znaleźli aż dwa szkielety...
Spore nadzieje naukowcy pokładają w badaniach grobów Władysława
Łokietka i Kazimierza Wielkiego na Wawelu. "Wszystko wskazuje na to, że
są to najlepiej zachowane groby członków dynastii Piastów. To ważne, by z
takich właśnie grobów pobrać DNA, który po zbadaniu może posłużyć jako
wzorzec do identyfikacji innych członków rodu" - opowiada naukowiec.
Do tej pory badaczom udało się zsekwencjonować kilkanaście próbek genomów od osób, które mogą być Piastami.
Dla genetyków kluczowe jest pozyskanie wzorcowego chromosomu Y, który
warunkuje płeć męską. Należący do jednej rodziny mężczyźni mają
jednakowy chromosom Y. Pozyskując go - naukowcy będą w stanie
stwierdzić, czy w kolejnych badanych grobach znajdują się szczątki
Piastów, czy jednak inne.
Działania na Wawelu wymagają specjalnego pozwolenia (naukowcy właśnie
na nie czekają). Wiele wskazuje jednak na to, że prowadzone w tym
miejscu badania mogą stanowić kamień milowy projektu.
"Wierzę, że uda się nam poznać wzorcowy chromosom Y, charakterystyczny
dla męskiej linii Piastów. Gdyby tak się stało, to moglibyśmy miedzy
innymi przywrócić tożsamość szczątkom, które w wyniku zdarzeń
historycznych lub różnorakich nieprzemyślanych działań utraciły ją, jak
do niedawna sądzono - bezpowrotnie" - mówi badacz.
W ramach badań materiału genetycznego naukowcy sekwencjonują łańcuch
DNA - czyli próbują poznać kolejność tworzących go nukleotydów.
Całkowity DNA człowieka, czyli tzw. genom znajduje się w każdej naszej
komórce. Jego łączna długość wynosi około 2 m.
Genomy wszystkich ludzi są do siebie podobne w ogromnym stopniu. Jednak
dzięki analizie określonych fragmentów sekwencji DNA danej osoby
eksperci mogą rozpoznać niektóre jej cechy fizyczne lub pochodzenie.
Zdecydowanie łatwiej, niż od Piastów, udało się pozyskać materiał
genetyczny od przedstawicieli pozostałych badanych grup: elit
wczesnopiastowskich, zwykłych ludzi z czasów kształtowania się państwa
Piastów i społeczności sprzed 2 tys. lat.
Jaki jest związek tych ostatnich - z państwem Piastów, które powstało
przecież dopiero pod koniec pierwszego milenium? "Archeolodzy od lat
spierają się o to, od kiedy Słowianie - od których przecież wywodzą się
Piastowie - zamieszkują obecnie tereny Polski. Są dwie główne koncepcje.
Według pierwszej Słowianie przybyli nad Wisłę w VI w. znad Dniepru.
Druga koncepcja zakłada, że zamieszkiwali ten teren od tysiącleci" -
opowiada naukowiec. Badania genetyczne mogą rzucić światło również na
ten problem.
W ramach projektu "Dynastia i społeczeństwo państwa Piastów w świetle
zintegrowanych badań historycznych, antropologicznych i genomicznych"
(finansowanego przez NCN) prof. Figlerowicz i jego zespół zajmuje się
przede wszystkim sekwencjonowaniem i analizą DNA.
Jego przedsięwzięcie może dać początek kolejnym ciekawym pracom,
związanym np. z rekonstrukcją wyglądu Piastów. Dzięki badaniom DNA
teoretycznie można wnioskować na temat wyglądu dawnych ludzi, np. koloru
ich włosów i oczu czy karnacji. "Byłoby to szczególnie ekscytujące w
przypadku władców piastowskich, których przedstawienia znamy jedynie z
portretów wykonanych setki lat po ich śmierci przez Jana Matejkę" - mówi
prof. Figlerowicz.