Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

sobota, 15 kwietnia 2017

Chińskie zakupy na zachodzie



Chiny mówią stop. Koniec podboju zachodniego świata za pomocą góry pieniędzy

 Agata Kołodziej

10.04.2017,

Chiny w ostatnich latach były jak bogaty kapryśny szejk, który kupuje wszystko to, co znajdzie się akurat na linii jego wzroku: wytwórnie filmowe w Hollywood, legendy europejskiego futbolu, gigantów przemysłu. Ale koniec z tym. Komunistyczne władze powiedziały właśnie dość. Chcą zahamować zagraniczne inwestycje, żeby pieniądze przestały wypływać z kraju.
Wiosna 2016 r. Angela Merkel chwalił się przed Barackiem Obamą firmą Kuka na targach w Hannoverze. Kuka to producent robotów przemysłowych, duma niemieckiego przemysłu. Jesienią Kuka należy już do Chińczyków, którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro.
Było sporo zamieszania. Niemcy nie chcieli oddać swojej perły w ręce chińskiego kapitału, szczególnie, że to nie pierwsza firma, która wpadła w ręce Chińczyków - nie pierwsza niemiecka, a tym bardziej nie pierwsza europejska. Chiny w ten sposób narażają się całemu światu już od jakiegoś czasu.

Ale właśnie komunistyczne władze powiedziały dość - przyszedł czas na ograniczenie ekspansji chińskiego kapitału na świecie. Wydano rozporządzenie, dzięki któremu juany wydawane za granicą mają być solidnie prześwietlane, żeby nie wypływały z kraju tak szerokim strumieniem. Pierwsze efekty już widać.

Nawet Batman ma już skośne oczy

Początek 2012 r. Wang Jianlin, były żołnierz chińskiej armii, a dziś najbogatszy Chińczyk za 2,6 mld dol. przejmuje AMC Entertainment – drugą największą sieć kin w Stanach Zjednoczonych. Stać go. Należący do niego koncern – Dalian Wanda Group – jest najpotężniejszym graczem na chińskim rynku nieruchomości, należy do niego m.in. 28 pięciogwiazdkowych hoteli i 40 galerii handlowych.
Styczeń 2016. Ten sam koncern – Wanda Group za 3,5 mld dol. kupuje Legendary Entertainment. To właśnie z tej wytwórni wyszły takie filmy jak trylogia o Batmanie, "Jurassic World", nowa wersja "Godzilli" czy "Incepcja". Nic dziwnego, że na imprezy do pana Wanga przyjeżdżają John Travolta czy Nicole Kidman.
Sierpień 2016. Chińczycy kupują legendę europejskiej piłki nożnej – klub AC Milan należący do Silvio Berlusconiego. To najbardziej utytułowany klub w Europie i na świecie. Ale to też klub z długami – nawet 220 mln euro. Wliczając spłatę tych długów nowy właściciel zapłacił za AC Milan 740 mln euro. Kupujący to konsorcjum chińskich inwestorów działających w ramach Sino-Europe Sports Investment Management Changxing Co Ltd.
To zresztą nie pierwszy europejski klub w chińskich kieszeniach. Zaledwie w czerwcu 2016 r. chiński Suning Commerce Group kupił 70 proc. udziałów w klubie Inter Mediolan.
Potem przyszedł czas na spektakularne transfery. Spośród dziesięciu klubów, które w czasie ostatniego zimowego okna transferowego wydały najwięcej, połowa była właśnie z Azji. Sumy, jakie Chińczycy oferują piłkarzom z Zachodu, żeby ściągnąć ich do siebie, zwalają z nóg. Najdroższym transferem był zakup przez Shanghai SIPG za 60 mln euro brazylijskiego pomocnika – Oscara z Chelsea Londyn.
Dość rozrywki.
Marzec 2015 r. China National Chemical Corp za 7,1 mld euro kupuje włoski koncern Pirelli. Tak - piątego co do wielkości na świecie producenta opon.
Ale to dopiero początek. W styczniu 2016 r. kupili też za 925 mln euro niemieckiego producenta pojazdów wojskowych KraussMaffei Group, a w lutym szwajcarskiego giganta chemicznego - koncern Syngenta. Ta ostatnia transakcja to najprawdopodobniej największa transakcja Chińczyków w historii, bo jej wartość sięgnęła 43 mld. dol.
Podobnych przykładów jest dużo więcej, choć nie wszystkie tak wstydliwe dla Zachodu jak oddanie Kuka Chińczykom. Ale to koniec. Chińskie władze właśnie zaciągnęły hamulec ręczny. Czas zatrzymać to zakupowe szaleństwo.

Powstrzymać uciekające pieniądze

Do tej pory te zakupy były dla chińskich władz powodem do dumy – pokazywały całemu światu, że Chiny nie są już tylko fabryką świata, a inwestorem, z którym należy się liczyć. Więcej – inwestorem, z którym czasem nie da się wygrać i któremu się nie odmawia. Dlaczego? Bo ma tyle pieniędzy, że stać go niemal na wszystko. Obecnie Chiny są eksporterem kapitału netto i w dodatku drugim na świecie państwem pod względem inwestowanych poza swoimi granicami pieniędzy.
Od kilku lat mówiło się wprost – Chiny kupują sobie świat. Nie bez powodu. Wartość chińskich inwestycji wychodzących w 2012 roku wyniosła 77,22 mld dol. i w kolejnych latach rosła o kolejne 14-16 proc. r/r.
Ale to, co wydarzyło się w 2016 roku to już prawdziwy boom. Na inwestycje za granicą chińskie firmy wydały 170 mld. dol. – o 44 proc. więcej niż rok wcześniej.



Chińscy oficjele zorientowali się w końcu, że to już jakieś szaleństwo i zmienili ton. W poniedziałek w oficjalnych wypowiedziach najczęściej z ich ust pada słowo „irracjonalne” w odniesieniu do zagranicznych zakupów. A władza nie pozostawia wątpliwości – będzie patrzeć na każdego wypływającego z kraju juana, czy aby na pewno jest dobrze wydany. Jeśli nie, inwestycje będą blokowane.
Dlaczego? Bo gigantyczne rezerwy walutowe zaczęły się kurczyć w szybkim tempie i spadły już poniżej 3 bln dol.
Po drugie odpływ kapitału następował w takim tempie, że zaczął być poza kontrolą.
Po trzecie zaś często nie chodziło o to, żeby inwestycje miały ekonomiczny sens, a jedynie o to, żeby wytransferować kapitał za granicę.
To ostatnie dotyczy głównie rosnącej z roku na rok rzeszy chińskich miliarderów, którzy w ten sposób zabezpieczają swój majątek, z drugiej zaś zabezpieczają sobie przyszłość, otrzymując zagraniczne obywatelstwo w zamian za zainwestowane miliony.
Dowodem na to, że zagraniczne inwestycje to zazwyczaj ucieczka kapitału, są zeszłoroczne badania Chińskiej Akademii Nauk Społecznych. Pokazały one, że jedynie połowa z nich przyniosła zyski, jedna czwarta ledwo znalazła się na progu rentowności, a pozostała jedna czwarta przyniosła straty.
To dużo, ale zdaniem Komisji Arbitrażowej Handlu Zagranicznego to szacunki znacznie zaniżone i aż 90 proc. inwestycji zagranicznych przynosi tylko straty. Ale koniec z tym.

Sport, rozrywka i nieruchomości na cenzurowanym

Narzędziem, które ma powstrzymać odpływ kapitału z Chin jest dokument wydany niedawno przez Ministerstwo Handlu i Narodową Komisję ds. Rozwoju i Reform. Rozporządzenie określa m.in. obszary do inwestycji, na których rządowi szczególnie zależy oraz te, które są zabronione. Nowe przepisy dotyczą wszystkich transakcji powyżej 10 mld dol., a w przypadku nieruchomości – powyżej 1 mld dol.
Więcej, jeśli chińska firma zainwestuje za granicą więcej niż 1 mld dol. w podmiot, który nie ma związku z jej główną działalnością, musi liczyć się z karą.
Jakie branże przede wszystkim zostały wzięte na smycz? Po pierwsze nieruchomości – te komercyjne jak hotele czy biurowce, ograniczenia nie będą dotyczyły chińskich obywateli, którzy nadal mogą kupować za granicą mieszkania.
To dlatego, że właśnie nieruchomości stały się ostatnio jednym z głównych kanałów, przez który wypływały chińskie juany. W 2016 roku Państwo Środka stało się największym inwestorem na tym rynku, wyprzedzając USA. Chińczycy szli na zakupy głównie do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii i Hongkongu i wkrótce zapewne te rynki solidnie odczują restrykcje wprowadzone przez Pekin.
Na drugim miejscu na czarnej liście „irracjonalnych inwestycji” jest rozrywka, co odbije się na Hollywood, a na trzecim sport, co może oznaczać koniec eldorado dla piłkarzy.
Pierwsze efekty już widać. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2017 roku z Chin wyszło o 53 proc. kapitału mniej niż w tym samym okresie rok wcześniej. Rynek nieruchomości został wręcz niemal całkowicie zablokowany – tam spadek sięgnął 80 proc.
Co stanie się z niewydanymi w ten sposób pieniędzmi? Część zostanie w kraju, część będzie przekierowana na tzw. słuszne inwestycje, czyli te służące rozwojowi projektu Nowego Jedwabnego Szlaku i na zakup technologii.
Na to ostatnie na pewno nie zabraknie pieniędzy, bo Państwo Środka właśnie po cichu przeprowadza u siebie rewolucję. Po jej zakończeniu Chiny mają stać się technologiczną potęgą, żeby nikt na hasło „made in China” nie pomyślał już o tanich t-shirtach szytych przez dzieci ani o podróbkach markowego sprzętu. To może się udać.

http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/chiny-wykupuja-swiat-zagraniczne-inwestycje,71,0,2297671.html


von Winter tramwaje gdańskie

Georg Forster

 

Leopold von Winter

 

 

 

 

13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google



13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google

 

Larry Page najpierw z Siergiejem Brinem założył Google i zrobił z niego giganta, teraz jest CEO spółki-matki Google'a - Alphabetu. Do przodu pcha go niezaspokojona ambicja - mówi się, że Page nie jest usatysfakcjonowany, jeśli jakiś pomysł nie popycha technologii do przodu co najmniej dziesięć razy.
Marzenia Page'a spełniane są w X - tajnym, eksperymentalnym laboratorium Alphabetu, gdzie powstają balony mające dostarczać internet, drony, a może nawet projekty latających samochodów.
Wizjonerstwo jednego z założycieli Google widać również w tym, co mówi - oto kilka cytatów, które potwierdzają jego biznesowy i technologiczny geniusz:

O wynalazkach i ich wdrażaniu:

Wynalazek nie wystarczy. Nikola Tesla wynalazł 
energię elektryczną, ale miał problemy z wyjściem z nią do ludzi. Musisz
 połączyć te dwie rzeczy: wynalazek i skupienie na innowacyjności plus 
firmę, która może komercjalizować te rzeczy i dać je ludziom.
Źródło: TED

O czynieniu produktów Google'a pięknymi:

Myślę, że czynnik artystyczny jest ważny w tym, co robimy. W Google, jako firmie technologicznej, bardzo kładłem na to nacisk.

 

 

O możliwościach i mediach:

Robimy może 1 proc. tego, co jest możliwe. Pomimo
 coraz szybszych zmian, wciąż poruszamy się wolno w stosunku do szans, 
które mamy. Myślę, że wynika to w dużej mierze z negatywnego podejścia. 
Każda historia, którą czytam o Google, to że z kimś walczymy. To nudne. 
Powinniśmy budować rzeczy, które jeszcze nie istnieją.
Źródło: TechCrunch

O tym, co jest ważne w biznesie:

Wiele firm nie odnosi sukcesu nawet po długim 
czasie. Jaki fundamentalny błąd popełniają? Zazwyczaj pomijają 
przyszłość. Ja próbuję się skupić właśnie na niej: jaka naprawdę będzie 
przyszłość? Jak ją tworzymy? Jak sprawimy, że nasza organizacja naprawdę
 skoncentruje się na przyszłości i naprawdę będzie szła w jej kierunku?
Źródło: TED

O robotach zastępujących ludzi:

Idea, że każdy powinien niewolniczo pracować i 
być przez to niewydajny tylko po to, by utrzymał miejsce pracy - to po 
prostu nie ma dla mnie sensu. To nie może być właściwa odpowiedź.
Źródło: Financial Times

O pieniądzach jako motywacji:

Gdyby motywowały nas pieniądze, sprzedalibyśmy firmę już dawno temu i leżelibyśmy na plaży.
Źródło: TIME

O byciu CEO:

Moja praca jako lidera to upewnianie się, czy 
każdy w firmie dostaje wspaniałe szanse oraz czy wszyscy czują, że mają 
znaczący wpływ na społeczeństwo, że dokonują ważnej kontrybucji dla 
dobra ogółu. Na świecie robimy to coraz lepiej. Celem Google jest być 
liderem tej zmiany, nie za nią podążąć.
Źródło: Fortune


O decydowaniu nad czym pracować:

Chcemy budować technologie, których ludzie 
kochają używać. Chcemy tworzyć piękne, intuicyjne usługi i urządzenia, 
które będą tak niesamowicie użyteczne, że ludzie będą ich używać dwa 
razy na dzień, tak jak szczoteczki do żebów. Wbrew pozorom, nie ma zbyt 
wielu rzeczy, których ludzie używają dwa razy dziennie.
Źródło: Business Insider

O filozofii Google i Apple:

Miałem taką dyskusję ze Stevem Jobsem, który 
zawsze mówił: "wy robicie za dużo rzeczy naraz". Jobs wykonał dobrą 
robotę, budując jedną czy dwie rzeczy naprawdę świetnie. My chcemy mieć 
większy wpływ na świat, robiąc więcej rzeczy.
Źródło: Fortune

O skupieniu Krzemowej Doliny na technologiach dla konsumentów zamiast przełomowych rozwiązaniach:

Możesz stworzyć firmę internetową z 10 osobami i 
może ona mieć miliardy użytkowników. Nie wymaga to zbyt dużego kapitału i
 pozwala zarabiać masę pieniędzy - naprawdę bardzo dużo pieniędzy - więc
 każdy skupia się na rzeczach tego typu.
Źródło: Financial Times

O potędze Google:

Korzystamy z faktu, że kiedy już powiemy, że coś 
zrobimy, ludzie w to wierzą, bo mamy odpowiednie zasoby. Nie istnieje 
zbyt wiele podobnych mechanizmów finansowania.

O rozwijaniu Alphabetu:

Chcę przesunąć granicę tego, co jest możliwe dla innowacyjnej firmy posiadającej duże zasoby.
 
 
http://businessinsider.com.pl/rozwoj-osobisty/kariera/larry-page-z-google-cytaty/8ssrtzf
 
 
 

Niemiecka policja szuka polskiego kierowcy



Niemiecka policja szuka polskiego kierowcy, który co miesiąc niepotrzebnie płaci za mandat

10 kwietnia 2017, 16:38 | Aktualizacja: 10.04.2017, 16:48
 
 
Policja w Dortmundzie poszukuje mężczyzny, który regularnie co miesiąc przysyła jej po 30 euro tytułem zapłacenia mandatu, choć w żadnym razie nie jest do tego zobligowany. Policjanci pieniądze odsyłają, ale chętnie pozbyliby się tego kłopotu.
Jak informuje agencja dpa, wszystko zaczęło się od mandatu w wysokości 30 euro, wystawionego w styczniu 2016 roku w Dortmundzie polskiemu kierowcy za to, że nie zapiął pasów. Przyjaciel Polaka przesłał policji tę sumę, ale najwidoczniej złożył w banku stałe zlecenie.
REKLAMA
"Punktualnie 22 każdego miesiąca otrzymujemy 30 euro, które nam się nie należy" - informuje dortmundzka policja na Facebooku. Trwa to już ponad rok. Podjęta przez policję próba odwołania stałego zlecenia w banku nie powiodła się, ponieważ właściciel konta, a także jego przyjaciel, który dostał mandat, zmienili miejsce zamieszkania, nie podając nowych adresów.
W tej sytuacji policja prosi w internecie - po niemiecku i po polsku - o pomoc w znalezieniu obu mężczyzn.
Policjanci zapewniają, że dopóki bank będzie realizował owo stałe zlecenie, oni co miesiąc odeślą 30 euro z powrotem.


http://forsal.pl/transport/drogi/artykuly/1034135,niemiecka-policja-szuka-polskiego-kierowcy-ktory-co-miesiac-niepotrzebnie-placi-za-mandat.html
 

Skąd przyszliście, bracia Piastowie?


Szkielet jak taśma magnetofonowa. Skąd przyszliście, bracia Piastowie?

Grzegorz Kończewski

 9 kwietnia 2017


Czy twórcami państwa polskiego byli przybysze z Europy Zachodniej? - Tego nie można wykluczyć - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z UMK w Toruniu, koordynujący prace międzyuczelnianego zespołu, który po raz pierwszy w historii badał DNA książąt Stanisława i Janusza, ostatnich z dynastii Piastów mazowieckich.


O hulaszczym trybie życia tych dwóch synów Konrada III Rudego i Anny Radziwiłłówny legendy krążyły ponoć już za ich życia. Dodajmy, bardzo krótkiego życia, bo obaj bezpotomnie zmarli w wieku 24 lat, co nawet w XVI w. było zaskakujące. Nic dziwnego zatem, że po nagłym zgonie - w nocy z 9 na 10.03.1526 r. - Janusza, młodszego z braci (Stanisław zmarł 8.08.1524 r.) pojawiło się wiele oskarżeń, podejrzeń i domysłów. Śmierć ostatniego księcia mazowieckiego, orędownika niezależności Mazowsza, skutkowała bowiem tym, że król Zygmunt I Stary na mocy wcześniejszych układów mógł już bez przeszkód przyłączyć tę dzielnicę do Korony. O przyczynienie się do śmierci książąt podejrzewano wojewodziankę Katarzynę Radziejowską, która z powodu nieodwzajemnionej miłości miała zlecić najpierw otrucie ich matki Anny Radziwiłłówny, a następnie obu braci. Mówiono też, że do tych niecnych czynów nakłaniać wojewodziankę miała sama królowa Bona. To dlatego Zygmunt I Stary powołał komisję, która miała sprawę ostatecznie wyjaśnić. Śledztwo wykazało, co król ogłosił w edykcie z 9.02.1528 r., że „książęta nie sztuką ani sprawą ludzką, lecz z woli Pana Wszechmogącego z tego świata zeszli”. Jak było naprawdę? Ta kwestia od lat zajmuje historyków. 
 
Nieco informacji przyniosły badania prowadzone w latach 50. ub. wieku przez prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, specjalistę medycyny sądowej, który jako pierwszy zajął się szczątkami książąt, złożonymi w bazylice archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Wtedy to udało się potwierdzić m.in. autentyczność szczątków i fakt, że ostatni Piastowie mazowieccy rzeczywiście zmarli bardzo młodo. Zapili się na śmierć? Nietrudno sobie wyobrazić, że możliwości naukowców sprzed 60 lat przepaść dzieli od tych, którymi dysponuje współczesna nauka. Toteż gdy w ramach prowadzonego przez prof. Annę Drążkowską z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu interdyscyplinarnego projektu „Kultura funeralna elit Rzeczypospolitej od XVI do XVIII wieku na terenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego” pojawiła się możliwość ponownego otwarcia sarkofagu w warszawskiej świątyni, ożyły też nadzieje na „uzupełnienie” książęcych życiorysów.


- Szkielet człowieka jest jak taśma magnetofonowa, na której zapisuje się historia jego życia. A my dysponujemy obecnie możliwościami, pozwalającymi tę taśmę coraz precyzyjniej odczytać. Możemy dowiedzieć się, jak się ten człowiek odżywiał, na co chorował, nieraz też udaje się wskazać przyczynę zgonu. Tych nowych informacji chcieliśmy uzyskać jak najwięcej - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z UMK, który stanął na czele zespołu badającego doczesne pozostałości Stanisława i Janusza. Szczegółowe badania trwały ponad dwa lata i zakończyły się na początku tego roku. Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że bracia nie zostali zamordowani mieczem, toporem ani innym tego typu narzędziem, co może potwierdzać dawny przekaz, iż zmarli w swoich łóżkach. Czy zostali otruci? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo tego typu szybka śmierć nie pozostawia śladu w układzie kostnym. Może zatem zmarli na gruźlicę, ponoć „dziedziczną” chorobę Piastów mazowieckich, jak sugerował w swoich zapiskach słynny kronikarz Jan Długosz? - Na szkielecie Janusza, ale tylko Janusza, a konkretnie na kościach śródstopia i odcinka lędźwiowego kręgosłupa, znalazłem aktywne w chwili śmierci infekcyjne zmiany, które mogą sugerować początki gruźlicy kostno-stawowej - przyznaje Tomasz Kozłowski. - Ta infekcja w jakiś sposób mogła przyczynić się do śmierci, choć wcale nie musiała.

W literaturze można też znaleźć wzmianki sugerujące, że książąt mazowieckich mógł zgubić hulaszczy tryb życia - po prostu objedli się i zapili na śmierć. Tego, oczywiście, nie da się dziś potwierdzić, jednak poznanie diety Janusza i Stanisława jest już możliwe. O przeprowadzenie badań chemicznych (izotopowych) próbek kości książąt mazowieckich toruńscy naukowcy poprosili dr Laurie Reitsemę z University of Georgia. Uczelnię w USA wybrali ze względu na doskonale wyposażone laboratorium i wieloletnią współpracę, gwarantujące pewność co do autentyczności wyników. Chodziło o to, by - w myśl powiedzenia „jesteś tym, co jesz” - określić preferencje kulinarne piastowskiej elity. Bo przecież wraz z wodą i pożywieniem wchłaniamy obecne w środowisku izotopy węgla i azotu, które zostawiają swoje ślady w kościach. Badania wykazały, że w diecie książęcej - podobnie jak w przypadku elit z Europy Zachodniej - dominowało mięso: wieprzowina i dziczyzna, ale pojawiały się też ryby, które Janusz i Stanisław spożywali zapewne podczas licznych w ich czasach postów. Posiłków bezmięsnych zdecydowanie nie preferowali. - Największe emocje towarzyszyły nam jednak podczas badań molekularnych, czyli genetycznych - przyznaje dr Tomasz Kozłowski. - Dostęp do szczątków książąt Janusza i Stanisława można określić jako niemal niepowtarzalną możliwość wyjaśnienia tajemnicy pochodzenia dynastii piastowskiej, w sensie genetycznym oczywiście. 


Pierwsze badania genetyczne Kwestia ta od lat jest przedmiotem długiego i zaciętego sporu historyków i archeologów. Jedni twierdzą, że twórcy państwa polskiego byli rdzennymi Słowianami, inni z kolei widzą w Piastach potomków wikingów albo książąt wielkomorawskich. Kto ma rację? Pierwsze na świecie badania genetyczne Piastów mogły sporo dopowiedzieć. 


Zakładowi Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie, a konkretnie dr. n. med. Andrzejowi Ossowskiemu i dr n. med. Marcie Diepenbroek, przekazano zęby oraz fragmenty kości udowej z różnych miejsc. To dlatego, że naukowcy zdawali sobie sprawę, że w tak starym materiale jest bardzo mało DNA, a szczególnie chromosomu Y, który determinuje płeć męską i jest przekazywany tylko z ojca na syna. To właśnie chromosom Y daje możliwość poznania pochodzenia danego człowieka - w tym przypadku ostatnich Piastów mazowieckich - w linii męskiej. - Ze szkieletu księcia Janusza, a więc tego lepiej zachowanego, udało się wyizolować DNA z chromosomu Y i przyporządkować ten kod genetyczny do konkretnej haplogrupy, czyli zbioru podobnych do siebie DNA z chromosomu Y - mówi dr Tomasz Kozłowski. - Badania były przeprowadzane w absolutnie sterylnych warunkach, kilkakrotnie powtarzane, nie pracował przy nich ani jeden mężczyzna, a koordynowała je dr hab. n. med. Iwona Teul, antropolog i anatom.
 
Mamy więc stuprocentową pewność. Jest to haplogrupa R1b. Słowianami nie byli Co to oznacza? Najkrócej mówiąc - sensację. Bo haplogrupa R1b, nazywana atlantycką albo celtycką, jest typowa dla mężczyzn żyjących w Europie Zachodniej. W Irlandii, północnej Szkocji, położonej nad Atlantykiem części Francji i północnej Hiszpanii występuje u 80 proc. mężczyzn, równie wysokie wskaźniki pojawiają się m.in. w Wielkiej Brytanii (60 proc.) i Niemczech (50 proc.). W Polsce R1b dotyczy tylko 5-10 proc. mężczyzn. U nas dominuje bowiem haplogrupa słowiańska - R1a. 



Najwyraźniej przodkowie Piastów Słowianami nie byli (choć zapewne przez kolejne pokolenia mocno wrośli w kulturę słowiańską Polan), mało prawdopodobne też, by byli potomkami wikingów normańskich, bo w Skandynawii dominuje haplogrupa I1, tzw. staroeuropejska. Wiele wskazuje na to, że przodkowie księcia Janusza mazowieckiego przywędrowali na tereny dzisiejszej Polski z północno-zachodniej Europy. Czy to możliwie, że potomkowie np. Germanów albo Celtów byli twórcami państwa polskiego? - Tego nie można wykluczyć - mówi Tomasz Kozłowski, zaznaczając, że stan zachowania kilkusetletnich szczątków nie pozwolił na oznaczenie wariantu haplogrupy R1b, który umożliwiłby wskazanie, czy Piastowie powiązani są z linią celtycką, tą charakterystyczną dla Niemiec lub Francji, no i kiedy mogli przybyć nad Wisłę. - W tym przypadku ogromnym sukcesem jest już ustalenie samej haplogrupy. A R1b charakteryzuje większość znamienitych rodów panujących w Europie, m.in. Wettynów, Stuartów, Burbonów i Habsburgów. Teraz do tego grona dołączyli Piastowie.

 
 

 
 
 
 





http://www.nowosci.com.pl/magazyn/a/szkielet-jak-tasma-magnetofonowa-skad-przyszliscie-bracia-piastowie,11961824/





Złote kamienie od piorunów


Złote kamienie od piorunów


Złotawy kamyk. Niepozorny, ale możliwy do znalezienia tylko na mazurskiej ziemi. Podobno nie ma go na Dolnym Śląsku, w Jastrzębiej Górze ani w Cieszynie. Nie słyszałam o nim na Lubelszczyźnie i w okolicach Kielc. Wszędzie tam pytam o ów kamyk. Nikt go tu jednak nie widział. Może więc to zaczarowany kamień pruskiej ziemi?
Chodzi mi o pewien kamyk w kolorze bursztynu, tak zwaną piorunową strzałkę lub piorunowy prątek. Mówiło się o nim na Prusach, że to kamień magiczny, bo powstały po uderzeniu pioruna. Byli i tacy, co łykali „pioruny” w nadziei na to, że ochronią ich przed prawdziwą błyskawicą. W niemieckich rodzinach kamienie te nazywały się donnersteine.
Skąd wziął się ów tajemniczy kamień?
Informacje o nim sięgają aż do mitologii słowiańskiej. Otóż wierzono wówczas w bóstwo Peruna. Był to bóg piorunów, błyskawic i grzmotów. Czczony przez wszystkich Słowian, a także Bałtów. Perun mieszkał w najstarszym i największym dębie w lesie, a jego bronią był kamienny piorun, zwany też strzałą bożą, piorunową strzałą lub piorunowym prątkiem. Gdy mówiono o niej, myślano o belemnitach czuli skamielinach mięczaków, oraz o fulgorytach (z łac. fulguritus „ugodzony piorunem”), które były szkliwem kwarcowym, wytapianym przez piorun.
To właśnie na Mazurach szczególną uwagę zwracano na owe belemnity i fulguryty i poprzez magiczne pochodzenie nazywano je bożymi prątkami. Uważano je za dar losu. Znane są sytuacje, że wkładano je nawet do niemowlęcej kolebki, połykano, by już na cale życie obronić się od uderzenia pioruna oraz pocierano nimi wymiona krów, gdy traciły mleko.
Ludzie znajdowali te kamienie, gdy kopali piach lub żwir. Niemal wszyscy mówili, że to groty, które powstawały pod wpływem ogromnej temperatury wytwarzającej się w czasie uderzenia piorunów i stąd właśnie powstała nazwa: strzałki piorunów. Słowianie południowi umieszczali je pod dachem, by chroniły domostwo przed piorunami, albo kładli na parapetach. Używano ich także w leczeniu chorób oczu, boleściach itp. Na pewno broniły przed nieczystą siłą.
Z mojego dzieciństwa pamiętam podwórkową rywalizację w znajdowaniu „piorunów”. Zawsze miałam ich co najmniej kilka. Porównywałyśmy z koleżankami ich kształty i kolor, zawsze nadając naszym kamieniom magiczną moc. Rok temu spotkałam się z moimi Czytelniczkami z Niemiec, Juttą Oxenknecht i Beatą Jarmusz, matką i córką. Obie mieszkały w Mrągowie, a Jutta jeszcze przed wojną, w Sensburgu. Wysłuchałam ich opowieści, pytając, co chciałyby w zamian, prócz książki z autografem. Obie poprosiły mnie o donnersteine. Tak się złożyło, że miałam kilka, które znalazłam w przydomowy ogrodzie.
Opowieści Jutty i Beaty stały się głównym wątkiem w mojej „Prowincji pełnej smaków”, wydanej w marcu tego roku.
Moje donnersteine wciąż są w moim domu. Leżą na parapetach i półkach, od najmłodszych lat są moimi talizmanami, na długo przed tym, jak wytłumaczyłam ich pochodzenie i związek z pruską tradycją. My, dzieci z podwórka na osiedlu Parkowym w Mrągowie wiedziałyśmy o ich niezwykłości już od dawna….

Belemnity. Prątki boże….
Więcej w sobotniej Gazecie Olsztyńskiej.
A już teraz zapraszam moich Czytelników do przesłania mi krótkich opowieści o niezwykłościach warmińsko – mazurskich, podobnych do donnersteine. Te które mnie najbardziej zaintrygują, zostaną opisane w mojej rubryce, a może również w najnowszej powieści, a ich autorzy otrzymają ode mnie audiobooki „Prowincji pełnej marzeń”. Proszę o wysyłanie mi kilkuzdaniowych opowieści na adres kasiae@gmail.com
 http://prowincjapelnamarzen.blog.pl/2013/11/2

1/zlote-kamienie-od-piorunow/


Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?

Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?

Michał Szymajda  12.04.2017

Dużo rozmawia się ostatnio o patriotyzmie gospodarczym, przedstawiając konieczność wsparcia polskich firm produkujących tabor kolejowy jako priorytet. – Czy Stadler i Alstom, firmy wytwarzające w Polsce pociągi i zatrudniające tu setki ludzi, nie są czasami polskimi firmami i czy nie należy im się takie traktowanie – pytali podczas przedstawiciele obu producentów posłów zebranych na sejmowej Komisji Infrastruktury.
Spotkanie w sejmie poświęcone było perspektywom rozwoju eksportu polskich pojazdów kolejowych i rozwiązań, które ułatwią ich sprzedaż poza granicami. Swoje wystąpienie miał na nim bydgoski poseł Piotr Król, który prezentował sukcesy Pesy i Newagu w rozmaitych krajach europejskich i nakreślił problemy, z którymi się zmagają. Przeciwko takiej definicji polskiego eksportu zaprotestował Arkadiusz Świerkot, członek zarządu Stadler Polska odpowiedzialny za sprzedaż.

– Z prezentacji przedstawionej przez posła Króla wynika, że Stadler Polska nie jest polskim producentem, albo gdzieś umknęło to w prezentacji. Jesteśmy polską firmą, zatrudniamy 700 osób w Siedlcach i 100 w Poznaniu (po przejęciu tramwajowej części Solarisa – dop. red.), to w Polsce płacimy podatki – wyjaśnił Świerkot. Dodał, że w zeszłym roku Stadler wyeksportował 67 elektrycznych zespołów trakcyjnych Flirt, czym nie może się pochwalić żaden inny producent w Polsce. Ich wartość to 1 miliard zł.

Alstom: My także jesteśmy z Polski
Podobnie energicznie zareagował Nicolas Halamek, dyrektor zarządzający Alstomu w Polsce. – W Chorzowie zatrudniamy 1300 pracowników i planujemy zatrudnić kolejnych. Być może fakt działania naszej firmy i zatrudniania takiej liczby osób umknął Państwu, ponieważ produkujemy wyłącznie na eksport, ale proszę o nas pamiętać. Chorzowski zakład udało nam się tak wyspecjalizować, że uchodzi za jeden z najlepszych w całym koncercie Alstom – powiedział Halamek.

Głos w ciekawej dyskusji na temat mniej lub bardziej polskich producentów zabrał Tomasz Zaboklicki, prezes Pesy. – Z wielki szacunkiem dla Alstomu i Stadlera, tym różnimy się od Was, że nasze pojazdy są w Polsce projektowane, budowane i testowane. Oprócz monterów, techników, spawaczy zatrudniamy także w dziale badań i rozwoju najlepszych inżynierów – powiedział.

Kto jest "bardziej polski"?
Odniósł się do tego przedstawiciel Alstomu, który stwierdził, że jego firma również posiada biuro badań i rozwoju. Z kolei Arkadiusz Świerkot odwdzięczył się stwierdzeniem, że Stadler zamawia silniki trakcyjne z łódzkiej firmy ABB, gdy tymczasem Pesa kupuje je w Hiszpanii.

– Chcieliśmy i chcemy, aby jak najwięcej elementów do Darta i innych naszych pociągów było produkowanych w Polsce i rzeczywiście tak się dzieje. W przypadku Darta okazało się jednak, że z jakichś powodów nie możemy liczyć na niektórych z krajowych poddostawców, realizujących zamówienia dla innych producentów taboru. Zupełnie inaczej ich chęć współpracy z nami przedstawia się w tym momencie. Podkreślam jednak, że większość podzespołów pojazdu jest wytwarzanych w Polsce, pieniądze zostają przy polskiej myśli technicznej – wyjaśnił Tomasz Zaboklicki.

http://www.rynek-kolejowy.pl/wiadomosci/stadler-i-alstom-pyta-czym-roznimy-sie-od-pesy-i-newagu-81213.html

Cezary Mech o wizycie Chin Xi u Trampa

Zmiana z „hukiem” strategii Trumpa

11.04.2017

Sukces rodzinny prezydenta, a nagła wizyta Merkel u Putina

W momencie kiedy prezydent Donald Trump zakończył uroczystą kolację z prezydentem Xi Jinpingiem którą zaczynała sałatka cesarska, a kończyło ciastko czekoladowe, i kawalkada samochodów wyjeżdżała z Mar-a-Lago, od 6 minut Tomahawki leciały w kierunku bazy lotniczej Al-Szajrat w Syrii. Poinformowany podczas kolacji o planowanej akcji prezydent Chin, otoczony rodziną prezydenta USA, musiał odczuwać zadowolenie z rozwoju sytuacji, która utrudniała prezydentowi Putinowi uzgodnienie stanowiska z Chinami. A eskalacja konfliktu w sposób naturalny „wpycha” Rosję w objęcia Chin, komplikując zawarcie porozumienia Rosja-USA wymierzone w Kraj Środka. Decyzja zmierzająca do odebrania Putinowi karty przetargowej w Syrii oznacza nakierowanie wysiłku amerykańskiego na zabezpieczenie bezpieczeństwa Izraelowi z tego kierunku, przy dążeniu aby końcowym beneficjentem nie okazała się Turcja, którą USA stara się odgrodzić od sunnickich krajów arabskich pasem terytoriów kontrolowanych przez Kurdów. Mimo to w przededniu wprowadzenia systemu prezydenckiego w Turcji, całość konstelacji bliskowschodnich jawi się jako czasochłonna operacja w której występuje coraz większa liczba aktorów, dająca Chinom kolejne lata oddechu na zdobycie kolejnych przyczółków w światowym wyścigu gospodarczym.
Akcja w Syrii i jej konsekwencje geopolityczne przesłoniły kompletnie zagrożenia jakie mogły wyniknąć ze spotkania przywódców zantagonizowanych krajów. Opinia publiczna oczekiwała na konfrontacyjne spotkanie porównywalne do tego z Angelą Merkel, w którym głównymi tematami miała być wojna handlowa z krajem z którym ma się 347 mld USD deficytu, zarzuty o manipulowanie kursem waluty, „zanieczyszczanie Świata” emisją CO2 („Nobody wants to talk about the environment”), brak realizowania praw człowieka (“It looks like the Trump administration is determined to turn its back on human-rights diplomacy”), prześladowanie Tybetańczyków, brak wolności prasy i kradzież amerykańskiej własności intelektualnej. Tylko tyle i aż w kwestiach gospodarczych, a w politycznych wysepki Morza Południowochińskiego i brak reakcji na zagrożenie ze strony reżimu północnokoreańskiego. Działanie w Syrii doprowadziły w praktyce do rozładowania atmosfery, która i tak w ostatnim okresie po początkowych wypowiedziach które opisałem w innym wpisie zostały stonowane. A nawet takie działanie można było interpretować jako ukazanie siły względem Chin, jak i szachowanie gościa. Przecież już samo przeniesienie spotkania na Florydę budziło zapytania ze strony Chin o intencję, rozpoczęcie działań militarnych podczas pobytu gościa mogło być uznane za niestosowne, nie mówiąc o czasie przekazania informacji – gdyby naprawdę że nastąpiło tak późno (plus brak miejsca w drzwiach dla Peng Liyuan http://www.japantimes.co.jp/wp-content/uploads/2017/04/f-trumpxi-c-20170408.jpg które kontrastowało z szarmanckością Jareda przy stole). Do tego narzucająca się analogia co do możliwości samodzielnego podjęcia działań względem Korei Północnej przez USA.
Podsumowując na chłodno, można byłoby cynicznie powiedzieć że USA z hukiem zrezygnowała z konfrontacyjnego stanowiska względem Chin, zadawalając się podjęciem negocjacji z nimi na polu redukowania nadwyżki handlowej – słynne 100 dni na ułożenie planu. Na co Chiny się godzą („China now acknowledges the need for a “more balanced trade environment”) wiedząc że czas działa na ich korzyść i lepiej równowagę zewnętrzną osiągnąć w sposób kontrolowany negocjując równoprawne warunki, które i tak będą premiować kraj mający większy potencjał rozwojowy. Oznacza to jednak w praktyce że w administracji amerykańskiej zwyciężyły siły dotychczasowego establishmentu i oznaczają przyjęcie strategii geopolitycznej prezentowanej przez Hillary Clinton, jedynie z silną domieszką redukcji nierównowag handlowych z Chinami, Niemcami, Japonią i Meksykiem które urosły do poziomu 0,5 bln USD. Motorem tych zmian staje się rodzina Trumpa w postaci Jareda Kushera i jego żony Iwanki Trump, a symbolicznym wnuki Arabella i Joseph śpiewające i recytujące przed dostojnym gościem po Chińsku. A praktycznym fakt że sprawami chińskimi wśród doradców zajmuje się Kushner, a Iwanka po zeszło miesięcznej wizycie męża na Bliskim Wschodzie rzeczywiście stała się Esterą (http://www.stefczyk.info/blogi/przez-pryzmat-ekonomii/donald-trump-a-1111,18505514051). The Washintont Post w artykule Emily Rauhala i Simon Denyer’a wytłuszcza wprost: China policy is now a (Kushner) family affair”. Przeorientowanie było poprzedzone odsunięciem Steve Bannona, w tym usunięciem jego z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, jak i groźbą zdymisjonowania łącznie ze wspierającym jego szefem Gabinetu Prezydenta Reince Priebusem. Nie pomogły przecieki do prasy i określanie Kushera jako „cuck’a”, co w jego przypadku oznacza raczej „farbowanego republikanina” (RINO - Republican In Name Only), oraz „globalisty” rozumianego w kontekście reprezentowania interesów izraelskich (https://www.thejc.com/news/world/bannon-and-cuck-kushner-1.435984).
Z punktu widzenia zmiany strategii operacja w Syrii mogłaby być uznana jako majstersztyk propagandowy. Ukazanie prezydenta jako zdecydowanego do działania, przesłonięcie ostatnich porażek z Obamacare w Kongresie, zaprzeczenie pogłoskom o relacjach z Putinem (a Kushnera z jednym z rosyjskich banków), które mogą być w zaciszu aktualnej wizyty Rex Tillersona w Rosji nadal negocjowane. Izrael również może być zadowolony, gdyż podział Syrii na cztery części się przybliża. A nawet miejsce ataku z tego punktu widzenia wygląda na nieprzypadkowo wybrane – jako osłabienie korytarza między Damaszkiem a strefą śródziemnomorską zamieszkałą przez Alawitów. Gdzie między Libanem a Turcją w ostateczności może znaleźć schronienie Bashar al-Assad z… rosyjskimi bazami.
W tej konstelacji kłopoty Kushnera z jego biznesem w nieruchomościach mogą okazać się kompletnie nieistotne. Bezpieczne alibi („Because it was going to be a $400 million gift to the family”) daje nawet zerwanie porozumienia z chińskim ubezpieczycielem Anbang, a konieczność znalezienia czteromiliardowych („$4 billion construction loan”) środków na odbudowanie symbolicznego 666 Fifth Avenue drugorzędnym kłopotem. Mimo iż jak podaje Bloomberg w artykule „Kushners Seek New Partners for Tower After Anbang Talks Fail” wieżowiec jest od trzech lat deficytowy i w 30% pusty, a oprocentowanie długu skoczy pod koniec roku do poziomu 6,35% - dwukrotnie więcej niż w dotychczasowej umowie z grupą Vornado (http://www.vno.com/press-release/v1xqmhzsbc/vornado-and-the-kushner-companies-announce-the-recapitalization-of-666-fifth-avenue). Dlatego przejęcie kontroli nad procesem negocjacji handlowych między USA i Chinami przez Jared Kushera, ukształtowanie ich po swojej myśli, może ukazać się kluczowe w zdobyciu poparcia całej rzeszy grup interesu żyjącego z powiązań biznesowych z azjatyckim kolosem. Odprężenie z Chinami daje więcej swobody USA w relacjach z Niemcami, osłabia Rosyjski „szach” w Syrii względem Izraela i jest prawdziwą (a nie wydumaną przez Der Spiegel w artykule Matthias Gebauer’a, Ralf Neukirch’a i Kristof Shult’a: Nach Putins Vorstel­lungen”) przyczyną aranżacji nagłej, majowej wizyty Angelii Merkel u Władimira Putina w Moskwie.
Dr Cezary Mech
Agencja Ratingu Społecznego


Zamek - wieża obronna - kościół

Archeolodzy odkryli zaginiony zamek w Borach Dolnośląskich

15.04.2017

Na terenie Borów Dolnośląskich archeolodzy znaleźli pozostałości zamku, należącego do piastowskiego księcia Bolka II Małego (zm. w 1368 r.) - ostatniego niezależnego księcia piastowskiego władającego na Śląsku.
Ruiny znajdują się w opustoszałej po 1945 wsi Nowoszów (Neuhuas) na pograniczu woj. lubuskiego i dolnośląskiego.
"Odkryty przez nas zamek znany był do tej pory tylko ze średniowiecznych dokumentów. Stało się tak dlatego, że obszar, na którym znajdują się jego pozostałości, położony jest na terenie poligonu wykorzystywanego aż do lat 90. ubiegłego wieku" - powiedział PAP dr Paweł Konczewski z Katedry Antropologii Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Badania są pierwszym kompleksowym projektem naukowym dotyczącym przeszłości tego miejsca.
Zamek nie był zbyt okazałą konstrukcją. Na podstawie odkrytych fragmentów Konczewski przypuszcza, że była to pojedyncza wieża wzniesiona na planie prostokąta. Jej fundament wykonano z rudy darniowej. Nadbudowa składała się częściowo z charakterystycznych cegieł-palcówek - ich nazwa pochodzi od śladów po odciskach rzemieślników, którzy usuwali nadmiar gliny w czasie wyrabianie cegieł.
Do tej pory nikt nie skojarzył jednak widocznych w terenie pozostałości murów - ze średniowiecznym zamkiem, gdyż z czasem nad ruinami nadbudowano kolejną konstrukcję. Identyfikację umożliwiła dopiero przeprowadzona niedawno analiza architektoniczna.
Jak wyjaśnia Konczewski, właściciel zamku - Bolko II Mały był jednym z bardziej utalentowanych książąt z rodu Piastów Śląskich. Udało się mu zjednoczyć księstwo świdnickie i jaworskie. Był też margrabią Dolnych Łużyc. Tymczasem w okresie jego panowania, czyli w połowie XIV w., Śląsk był bardzo rozdrobniony i składał się z wielu małych księstw. Bolko II był ostatnim niezależnym księciem piastowskim władającym na Śląsku.
"To właśnie ekspansja terytorialna przyczyniła się do tego, że władca ten zdecydował się na budowę nowych zamków lub rozbudowę starszych twierdz" - opowiada archeolog.
Zamek, który archeolodzy odkryli w obrębie uroczyska Nowoszów, czyli osady opuszczonej w 1945 r., powstał jako element trasy łączącej obszerne włości księcia. Położony jest na wyspie na rzece Czerna Wielka.
"Bolko II kazał wytyczyć nowy trakt - po to, aby zaoszczędzić czas i przejąć inicjatywę w handlu. Na jego trasie stanął zamek, wokół którego z czasem powstała osada. Jej mieszkańcy trudnili się hutnictwem żelaza, którego bogate złoża znajdowały się w okolicy" - dodaje naukowiec.
Bolko II Mały był jednym z bardziej utalentowanych książąt z rodu Piastów Śląskich. Udało się mu zjednoczyć księstwo świdnickie i jaworskie. Był też margrabią Dolnych Łużyc. Tymczasem w okresie jego panowania, czyli w połowie XIV w., Śląsk był bardzo rozdrobniony i składał się z wielu małych księstw. Bolko II był ostatnim niezależnym księciem piastowskim władającym na Śląsku.
"W lokalizacji zamku pomocne okazało się skanowanie laserowe wykonane z pokładu samolotu" - opowiada badacz. Technologia umożliwia zajrzenie pod szatę roślinną i wykrycie form terenowych lub architektury.
Obecnie archeolodzy badają średniowieczną wieś hutników. Do tej pory natrafili na kilka miejsc, z których pozyskiwano rudę - znajdowała się płytko pod powierzchnią ziemi, dlatego wydobywano ją w sposób odkrywkowy. Odkryli też obszerne hałdy żużla pohutniczego. "Do tej pory nie udało się zlokalizować pieców" - dodaje Konczewski.
Zamek - w przeciwieństwie do osady - istniał zaledwie kilka lat. Po śmierci Bolka II mieszczanie z pobliskiego Zgorzelca rozpuścili plotkę, zgodnie z którą zamek w Neuhaus przejęli rozbójnicy. Mieli oni grasować na kupców podążających traktem wytyczonym przez księcia.
Jak opowiada archeolog, zrobili to, ponieważ kupcy korzystający z nowego szlaku handlowego omijali Zgorzelec. Tym samym zgorzelczanie tracili dochody na cłach przewozowych. Pacyfikację zamku przeprowadzili na mocy przywileju nadanego im przez cesarza Karola IV do niszczenia gniazd rozbójniczych i karania rozbójników.
Archeolodzy wciąż pracują w terenie. Czeka ich wykonanie badań geofizycznych, które pomogą zebrać więcej informacji na temat zamku i jego infrastruktury oraz kształtu średniowiecznej osady.
"Wszystkie dotychczasowe wnioski udało się nam wyciągnąć bez prowadzenia wykopalisk. Badany przez nas obszar jest szczególnie chroniony ze względów przyrodniczych. Jak widać łopata nie zawsze jest niezbędna do dokonania odkryć" - zaznacza naukowiec.
Badania są realizowane przez fundację "Łużyce wczoraj i dziś" we współpracy z Katedrą Antropologii Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu oraz Uniwersytetem Zachodnioczeskim z Pilzna i Lasami Państwowymi. (PAP)


http://dzieje.pl/aktualnosci/archeolodzy-odkryli-zaginiony-zamek-w-borach-dolnoslaskich

Pełzająca germanizacja Wrocławia (1)

Pełzająca germanizacja Wrocławia (1)



Prof. Jerzy Robert Nowak
Jak pamiętają Czytelnicy „Naszego Dziennika”, w związku ze storpedowaniem konferencji naukowej we Wrocławiu (po naciskach „Gazety Wyborczej” i władz uczelni) opisałem już szeroko „stalinowskie praktyki” na Uniwersytecie Wrocławskim. Sprawa ta spowodowała również głośny protest 225 osób ze środowisk naukowych i kulturalnych, oświadczenie 13 europosłów, głos zabrało też kilkaset osób w internecie etc. Szczególnie szokujące okazało się jednak to, co znalazłem w różnych materiałach na temat pełzającej germanizacji Wrocławia.
Ponad dwa miesiące poświęciłem niemal wyłącznie badaniu tej sprawy, korzystając z pomocy blisko 20 osób ze środowisk naukowych i kulturalnych Wrocławia (szczególnie gorąco dziękuję za pomoc prof. dr. hab. Tadeuszowi Marczakowi, dr Marii Dębowskiej, prezesowi klubu „Spotkanie i Dialog” Lechowi Stefaniakowi, prezesowi Związku Dolnośląskiego Adamowi Maksymowiczowi, publicyście i nauczycielowi Arturowi Adamskiemu). Wiele dało również wyszukiwanie w internecie bardzo rozproszonych tekstów i protestów przeciw niemczeniu Wrocławia. Generalny bilans tych poszukiwań jest doprawdy szokujący. Nasze największe centrum kulturalno-naukowe na Ziemiach Odzyskanych jest w bardzo dużym stopniu zagrożone działaniami regermanizacyjnymi, częstokroć wspieranymi usilnie przez niektórych włodarzy miasta (szczególnie niechlubną rolę pod tym względem odegrał były prezydent Wrocławia, a obecny minister kultury i dziedzictwa narodowego (!) Bogdan Zdrojewski).

Kto skłamał: „Wyborcza” czy Jego Magnificencja?

Porażające okazały się już ustalenia na temat kulisów odwołania zaplanowanej na 10 grudnia 2008 r. konferencji naukowej na Uniwersytecie Wrocławskim i późniejszego, po kilku dniach, usunięcia profesora Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Najpierw muszę tu sprostować ewidentną nieprawdę, zawartą w nadesłanym do redakcji „Naszego Dziennika” wyjaśnieniu rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marka Bojarskiego. Twierdził on – wbrew faktom – jakoby nie miał żadnego wpływu na odwołanie konferencji, bo zadecydowały o tym rzekomo wyłącznie władze Instytutu, w którym miała się odbyć konferencja. Pan rektor zapomniał, że istnieją aż nadto wymowne dowody jego ingerencji w tej sprawie – w postaci informujących o tym artykułów na łamach bliskiej mu wrocławskiej edycji „Gazety Wyborczej”. Oto przykłady. 5 grudnia 2008 r. wrocławska „Gazeta Wyborcza” informowała w tekście Jacka Harłukowicza „Nowak poległ, dyrektor Marczak w tarapatach”: „Na wysokości zadania stanął rektor Uniwersytetu prof. Marek Bojarski, który, mimo że trzy dni temu twierdził, że nie może naciskać na samodzielny Instytut, w czwartek osobiście przekonywał dyrekcję ISM, by imprezę odwołać”. A więc naciskał! Dodajmy, że wrocławska „Gazeta Wyborcza” z 11 grudnia 2008 r. pisała, że według nieoficjalnych informacji odwołanie konferencji miało nastąpić „za namową rektora Bojarskiego”. Zapytajmy więc, kto kłamie w tej sprawie – „Wyborcza” czy Jego Magnificencja? Jeśli skłamała „Wyborcza”, i to parokrotnie, to dlaczego pan rektor nie posłał sprostowania do niej zamiast do „Naszego Dziennika”?


Bachmann dyrygował nagonką


Szczególnie szokujące okazały się, otrzymane przeze mnie, dokładne informacje o przebiegu Rady Naukowej Instytutu Studiów Międzynarodowych, na której usunięto prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora. Chodziło o skończenie z dotychczasową rolą, jaką odgrywał właśnie ten Instytut pod kierownictwem profesora Marczaka jako najważniejszy naukowy wrocławski przyczółek obrony polskości i polskiej racji stanu wbrew pretensjom germanofili. Tym ostatnim bardzo nie w smak były zarówno konferencja planowana na 10 grudnia 2008 r. z dwoma referatami pokazującymi niemieckie zafałszowania na temat historii Polski, jak i planowana na luty kolejna konferencja naukowa „Czy grożą nam pruskie rugi. O niemieckich roszczeniach wobec Polski”. Bardzo nie odpowiadały im, wydawane przez prof. Marczaka, znakomite cykliczne kilkusetstronicowe publikacje „Racja stanu. Studia i materiały” (dotąd ukazały się trzy tomy, pełne troski o obronę polskich interesów narodowych). Postanowiono więc usunąć niewygodnego, tak „niepoprawnego politycznie” prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora. Całą operacją dyrygował były korespondent niemiecki w Polsce Klaus Bachmann, który nagle przed paru laty przekształcił się w naukowca, dodajmy, wielce tendencyjnego, szczególnie aktywnie współpracującego z wrocławską „Gazetą Wyborczą”. W lecie zeszłego roku Bachmann zamieścił tam dość szczególną propozycję, aby promować Wrocław poprzez umieszczenie w tym mieście specjalnej międzynarodowej brygady wojskowej polsko-niemieckiej (!). Na szczęście projekt Bachmanna został przyjęty we Wrocławiu bardzo krytycznie. Na szczęście, bo na pewno szybko wystąpiliby podobni pomysłodawcy z projektami promowania Gdańska (zwłaszcza Westerplatte), Elbląga etc., przez usadowienie w nich brygad niemieckich żołnierzy.

Przypomnijmy, że to właśnie Bachmann jako pierwszy zgłosił na Radzie Naukowej Instytutu Studiów Międzynarodowych wniosek o usunięcie profesora Marczaka. Co ciekawsze, Bachmann był zatrudniony w tym Instytucie zaledwie parę miesięcy (od września 2008 r.). Wiele osób przypuszcza, że dał się zatrudnić tylko dla zrobienia brudnej roboty – usunięcia ze stanowiska dyrektora profesora Marczaka, zatrudnionego na Uniwersytecie Wrocławskim od 38 lat, dokładnie od 1970 roku (!). Bachmann cały czas dyrygował na Radzie Naukowej atakiem na storpedowaną kilka dni wcześniej konferencję i na dyrektora Marczaka osobiście. Uzasadniając swój wniosek o odwołanie prof. Marczaka, ostrzegał, że jeśli się go nie usunie, to można sobie wyobrazić, że „jutro ukaże się artykuł w ‚Gazecie Wyborczej’ – ‚Dyrektor – obrońca antysemityzmu zostaje'”. Następnie Bachmann perorował na temat „antysemickiej twarzy prof. J.R. Nowaka w mediach”. I co najlepsze, podkreślił, że „rzeczywiste poglądy prof. Nowaka są nieistotne, liczy się to, co znajdzie się w prasie”. Należy zatem odwołać dyrektora Marczaka jako obrońcę „antysemity” Nowaka!

Wiadomo dziś, że dyrygującego nagonką przeciw profesorowi Marczakowi swoimi wystąpieniami w dyskusji wsparło tylko troje znanych miejscowych germanofili: profesorowie Elżbieta Stadtmueller, Beata Ociepka i Romuald Gelles. Szczególnie gwałtownie wystąpiła prof. Elżbieta Stadtmueller, autorka skrajnie proniemieckiej książki „Granica lęku i nadziei”. Atakowała w niej polskich polityków, m.in. Jana Łopuszańskiego, za to, że krytycznie oceniali na skutek swego „nacjonalizmu katolickiego” tendencje zjednoczeniowe w Niemczech i traktat z Niemcami podpisany przez Krzysztofa Skubiszewskiego. Parokrotnie wśród atakowanych za polski nacjonalizm wymieniła człowieka z marginesu politycznego – B. Tejkowskiego. Całkowicie pominęła natomiast (co dowodzi albo całkowitej słabości jej warsztatu naukowego, albo tendencyjnej złej woli) zastrzeżenia wysuwane wobec traktatu z Niemcami przez tak słynnego znawcę problematyki polsko-niemieckiej jak prof. Alfons Klafkowski, czy były wiceminister spraw zagranicznych RP Ernest Kucza. „Zapomniała” również wspomnieć i to, że bardzo krytycznie o zjednoczeniu Niemiec wypowiadała się m.in. premier Wielkiej Brytanii pani Margaret Thatcher. „Zapomniała” również wspomnieć, że z ostrzeżeniami do Polaków przed zjednoczeniem Niemiec wystąpiły między innymi takie postacie z Niemiec jak noblista Günter Grass czy dyrektor naukowy Fundacji w Ebenhausen – Christophe Royen. Kolejną germanofilką, która szczególnie wyróżniła się w ataku na prof. Marczaka jako swego rodzaju „adiutantka” Bachmanna, była prof. Beata Ociepka. Jest to autorka paru nudnych, że przy czytaniu zęby bolą, książkowych gniotów o niemieckich przesiedleńcach z Polski, których ciągle nazywa „wypędzonymi”, co oznacza, że padli ofiarą „polskiego bezprawia”. Pani Ociepka należy do naukowców polskich szczególnie aktywnych w upowszechnianiu godzącego w Polskę terminu „wypędzeni”. Cóż, pani ta była w Niemczech przez 10 miesięcy na niemieckim stypendium, szczególnie aktywnie uczęszczając na spotkania z niemieckimi przesiedleńcami.

Powracając do rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marka Bojarskiego, warto przypomnieć, że odegrał on ważną rolę w umocnieniu współpracy Uniwersytetu Wrocławskiego z Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta, główną instytucją niemiecką promującą niemieckość we Wrocławiu. Powstało ono w 2002 r. i na mocy porozumienia polsko-niemieckiego miało być corocznie finansowane po połowie przez stronę polską (na sumę 1 mln złotych) i niemiecką (przez Niemiecką Centralę Wymiany Akademickiej DAAD – na sumę 250 tys. euro). Poprzedni rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Leszek Pacholski krytykował działalność Centrum i przekonywał, że „prowadzone w nim badania są chaotyczne, a wydawane publikacje i książki niskiej wartości” (wg tekstu bardzo wspierającej Centrum „Gazety Wyborczej” z 27 stycznia 2009 r. pt. „Centrum im. Willy’ego Brandta szuka dyrektora”). Przypomnę, że z tym Centrum współpracowali tacy „naukowcy” jak Bachmann czy Ociepka (ta ostatnia starała się nawet o funkcję dyrektora). Według „Wyborczej”, dwa lata temu rektor UWr. Leszek Pacholski nie zdecydował się nawet na podpisanie drugiej umowy w sprawie funkcjonowania Centrum. Nowy rektor UWr. Marek Bojarski nie miał żadnych zastrzeżeń i podpisał kolejną umowę ze stroną niemiecką. Co więcej, we wrześniu 2008 r. mianowano p.o. dyrektorem Centrum prof. Marka Zyburę z Uniwersytetu Opolskiego. Ten naukowiec dobrze jest już znany czytelnikom „Naszego Dziennika” jako autor skrajnie proniemieckiej książki „Niemcy w Polsce”. Podał w niej m.in. szczególnie nikczemną antypolską brechtę, oskarżającą Polaków, że rzekomo zamordowali 5800 Niemców we wrześniu 1939 r. w Berezie Kartuskiej. Warto dodać, że nawet kierowane przez Ribbentropa hitlerowskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało 17 listopada 1939 r. w swym oszczerczym oświadczeniu dane o ilości rzekomo zamordowanych Niemców w Polsce, które były znacznie mniejsze od tych zawartych w fałszu Zybury.

Można podziwiać fakt, że rektor Bojarski zaakceptował akurat takiego antypolskiego germanofila jak M. Zybura na stanowisku p.o. dyrektora Centrum im. Willy’ego Brandta. Zwracam się w tym miejscu z apelem do wszystkich patriotycznych wrocławian. Zareagujcie wreszcie w sprawie Zybury! Do końca lutego trwa konkurs na dyrektora Centrum im. Willy’ego Brandta. Jest kilku kandydatów, w tym usilnie popierany przez „Wyborczą” M. Zybura. Zajrzyjcie do jego germanofilskiej książki (m.in. do plugawego oszczerstwa, obwiniającego Polaków o śmierć 5800 internowanych Niemców we wrześniu 1939 r. na s. 180) i zwracajcie się do rektora Bojarskiego z postulatami: niech wyjaśni swoje zachowanie w sprawie mianowania Zybury na p.o. dyrektora Centrum.


Regermanizacyjna fala


Efekty przeglądania materiałów na temat ekspansji niemczyzny we Wrocławiu są wręcz przerażające. Okazało się, że Wrocław szybko dogania Opolszczyznę i Szczecin w działaniach regermanizacyjnych typu: przywracanie niemieckich nazw kosztem dotychczasowych polskich, otaczanie szczególnym pietyzmem różnych pamiątek niemieckiej przeszłości. Wielce ponurą rolę w tym względzie odgrywają miejscowe sprzedajne pseudoelity, zwłaszcza naukowcy gotowi do wielbienia Niemiec na klęczkach w zamian za wysokie granty, honoraria, wykłady, stypendia, nagrody i odznaczenia. Przytoczę teraz najbardziej oburzające przykłady oddziaływań tej germanofilskiej fali.


Uhonorowanie zbrodniarzy hitlerowskich na cmentarzu pod Wrocławiem


Do jakich żałosnych sytuacji prowadzi germanofilstwo, najlepiej świadczy historia cmentarza w Nadolicach Wielkich niedaleko Wrocławia. 5 października 2002 r. uroczyście odsłonięto tam niemiecki cmentarz wojskowy, na którym pochowano niemieckich żołnierzy, którzy zginęli na Dolnym Śląsku w czasie drugiej wojny światowej. Cmentarz miał być swego rodzaju wielkim symbolem pojednania polsko-niemieckiego. Powstał z inicjatywy Ludowego Niemieckiego Związku Opieki nad Grobami Wojennymi. Od 1998 r. pochowali oni tam 12 tys. żołnierzy niemieckich, ekshumowanych z innych miejsc na Dolnym Śląsku. Związek założył na tym terenie w 1998 r. także Park Pokoju, dla którego sponsorzy zakupili ponad 600 drzew. Zgodnie z panującą teraz w Polsce modą na europejskość, połowa znaczących przedsiębiorstw we Wrocławiu partycypowała w sponsorowaniu budowy niemieckiego cmentarza wojskowego równocześnie z niemieckimi sponsorami. Jak pojednanie, to pojednanie! W oficjalnych uroczystościach otwarcia nekropolii brali udział m.in.: metropolita wrocławski ks. kard. Henryk Gulbinowicz, przedstawiciel Episkopatu Niemiec, ambasador RFN w Polsce, niemiecki konsul we Wrocławiu oraz sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik.

Dostojni uczestnicy uroczystego otwarcia cmentarza w Nadolicach Wielkich nie mieli pojęcia, że w tym miejscu pochowano m.in. ciała setek niemieckich zbrodniarzy wojennych, w tym esesmanów, najbardziej bestialskich katów Warszawy z brygady SS Dirlewangera.

Tę skandaliczną sprawę po raz pierwszy ujawniono w niemieckiej gazecie „Junge Welt” z 9 listopada 2002 r. w artykule Mariana Stankiewicza (przypuszczalnie Polaka) pt. „SS na drodze do katolickiego nieba Polski”. (Można go przeczytać po niemiecku na stronie internetowej: www.jungewelt.de/2002/ 11-09/013php). Autor publikacji w „Junge Welt” pisał m.in. „5.10.2002 w miejscowości Nadolice Wielkie pod Wrocławiem na Dolnym Śląsku został poświęcony niemiecki cmentarz. Polska orkiestra wojskowa odegrała hymny narodowe, na maszt zostały wciągnięte obie flagi narodowe, polscy żołnierze i oficerowie klękali przed grobami i składali wieńce. Podczas gdy jedni stali na warcie honorowej, ich przełożeni stali na baczność i salutowali. Arcybiskup Wrocławia Henryk Gulbinowicz wraz z licznie przybyłymi kanonikami i ewangelickimi pastorami oddali cześć tu pochowanym, którzy zostali ekshumowani z pól bitewnych II wojny światowej z pobliskiej okolicy i pochowani w plastikowych trumnach. (…) Niemiecki ambasador w Polsce mówił o ofiarach, które nie na darmo poniosły śmierć, a przewodniczący niemieckiej instytucji opieki nad grobami wojennymi, Karl Wilhelm Lange, dał wyraz swemu poruszeniu, że także polscy żołnierze uczestniczyli w zakładaniu cmentarza. Także polski minister Andrzej Przewoźnik [szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – J.R.N.] cieszył się z pięknie rozwijającego się posadzonego przezeń drzewa. Komu oni oddawali cześć?

Na cmentarzu poświęconym w ten sposób spoczywają polegli członkowie 20. Dywizji Grenadierów SS ‚Estland’, 18. Dywizji Grenadierów Pancernych SS ‚Horst Wessel’, 31. i 36. Dywizji Grenadierów SS, 35. Policyjnej Dywizji SS, Dywizji SS ‚Galizien’, Brygady SS Dirlewangera, esesmani z Ukrainy, Litwy, Łotwy, Estonii, Węgier, Holandii, Flandrii i Niemiec. Z pułku SS-Obersturmbannfuhrera Bessleina [jednego z pięciu fortecznych pułków, broniących tzw. Festung Breslau – J.R.N.] przeżyli tylko nieliczni. Tu zostali skupieni zbyteczni już w urzędach okupacyjnych oficerowie gestapo z Krakowa i Radomia, przepędzeni niemieccy oficerowie policji z Radomia, Łodzi, Warszawy. Nie można też zapomnieć o jeszcze zdolnych do służby wartownikach SS obozu koncentracyjnego z Oświęcimia, który został rozwiązany 27.01.1945 roku (…). Polscy żołnierze oddali więc cześć katom swego narodu” (podkr. – J.R.N.).


Niemieckie marmury i polska ruina cmentarna


Pomimo publikowanego już w listopadzie 2002 r. szokującego artykułu w „Junge Welt” o cmentarzu w Nadolicach Wielkich, w centralnej polskiej prasie dopiero po wielu miesiącach podjęto tak kompromitującą sprawę. Zaczęło się od artykułu Artura Guzickiego „Dwa cmentarze” w „Polityce”, nr 46 z 2003 roku. Tekst Guzickiego jest tak wstrząsający, że warto zacytować jego najwymowniejsze fragmenty: „Wybrukowane alejki, przystrzyżona trawa. Marmurowe tablice z nazwiskami. Mają przypominać, że ofiarami wojny byli także Niemcy (…). Na cmentarzu rosną 622 drzewa. Dęby, buki i klony. Każde kosztowało 500 marek. Przy każdym jest tabliczka z nazwiskiem fundatora (podkr. – J.R.N.). Za drzewka płaciły osoby prywatne, stowarzyszenia byłych niemieckich żołnierzy i wypędzonych. Wśród nich Witold Krochmal, były wojewoda dolnośląski. (…)

Kilka kilometrów za Nadolicami, przy tej samej szosie, tuż przed wioską Miłoszyce, też jest tablica kierunkowa. Tyle, że umieszczony na niej napis ‚Cmentarz ofiar hitleryzmu’ trudno dostrzec. Tablica stoi w zarośniętym chwastami rowie. Polna droga prowadzi do miejsca, w którym pochowano sześciuset więźniów filii obozu koncentracyjnego (podkr. – J.R.N.). (…) – Słynna była nasza wioska na całą okolicę (…) tylko przez ten obóz, co go Niemcy za wsią postawili. Tam po sześć tysięcy ludzi na raz trzymali. A ten lasek na wzgórzu to na nieboszczykach z obozu rośnie – opowiada pan Karol, były sołtys Miłoszyc. (…) – Tam bezpańskie psy stadami latały. Szczątki ludzkie po okolicy rozwlekały. Wygrzebywały kawałki ciał z wielkiego dołu. Obóz koncentracyjny w Miłoszycach powstał jesienią 1943 roku. Był jedną z filii obozu Gross-Rossen. (…) – W tym lasku znajdziecie wielki dół. Tuż obok jest pomnik. Chociaż pomnik to chyba za duże słowo – mówi pan Karol. Betonowy nagrobek jest porośnięty mchem, spękany. Pośrodku metalowy krzyż z tarczą w biało-niebieskie pasy. Obok tablica ‚NN’. Żadnych dat, żadnych nazwisk, żadnego napisu (podkr. – J.R.N.).

Wracając do Wrocławia, można jeszcze raz zajrzeć do Nadolic. Wśród pochowanych w Parku Pokoju jest Karl Stoppel. W księgach cmentarnych nie ma zapisu, że w czasie wojny był oficerem SS, komendantem obozu Funfteichen. To on, według relacji mieszkającego dziś w Essen Hermana Kusina, jednego z majstrów w zakładach Berta Werke, jeszcze na dzień przed ewakuacją rozważał możliwość wymordowania wszystkich więźniów obozu. Grób Maxa Skrzipuletza, dowódcy ukraińskiego oddziału SS, odpowiedzialnego za transport i ewakuację więźniów do Gross-Rosen, także można odnaleźć bez trudu. W księgach cmentarnych są też Johan Schneider, Franz Plattner, Sejf Krinke, Robert Esterberger – esesmani z obozu (…)”.

Niezadługo po tekście „Polityki” do tematu cmentarza w Nadolicach Wielkich powrócił tygodnik „Wprost”, i to w sposób dużo bardziej szczegółowy i wręcz oskarżający polskich urzędników, odpowiedzialnych za szczególne uhonorowanie cmentarza, na którym znalazły się groby tak licznych niemieckich oprawców i zbrodniarzy wojennych. W numerze 6. tygodnika „Wprost” z 2004 r. ukazał się wstrząsający artykuł Sławomira Sieradzkiego „Polski panteon SS”. „Na nadolickiej nekropolii spoczywają m.in. żołnierze ukraińskiej dywizji SS Galizien. To oni zapędzili do drewnianego kościoła mieszkańców Huty Pieniackiej na Wołyniu. Według zeznań naocznego świadka Stanisława Krawczyka: ‚SS-mani w śnieżnobiałych mundurach upychali ludzi między ławkami. Przechodzili i uderzali po głowach: trach, trach. Ogłuszeni padali pod ławki. Wówczas wganiali następnych. Trzy warstwy dygocących ciał’. Potem esesmani podpalili kościół. W Nadolicach spoczęli także żołnierze niemieckiej brygady SS Dirlewanger, odpowiedzialni za wymordowanie 1500 mieszkańców Woli podczas Powstania Warszawskiego. (…) W Nadolicach pochowano też wachmanów z obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Ober-scharfuhrer Erich Slega z pułku SS Besslein (służyli w nim wartownicy z obozu koncentracyjnego Auschwitz) zginął 15 lutego 1945 r. w obleganym przez Sowietów Wrocławiu. Jest pochowany w bloku 4. nadolickiej nekropolii (…). Zdobyliśmy dowody, że w Nadolicach uroczyście upamiętniono zbrodniarzy wojennych. Może ich tam leżeć nawet kilka tysięcy. Na Śląsku od stycznia 1945 roku do końca wojny broniło się co najmniej kilkanaście tysięcy esesmanów. Większość z nich zginęła, bo Sowieci rzadko brali do niewoli esesmanów. (…).

Biorący udział w ekshumacjach pracownicy niemieckiego Związku Opieki nad Grobami Wojennymi, tak jak ich polscy koledzy, wiedzieli, że wśród odkrywanych szczątków są też prochy i kości esesmanów. Przy szczątkach znajdowano bowiem na przykład trupie czaszki z nierdzewnego metalu, które esesmani nosili na czapkach” (podkr. – J.R.N.).

Wkrótce po opublikowaniu we „Wprost” bulwersującego tekstu S. Sieradzkiego, w opracowywanym przez IPN „Przeglądzie mediów” z 26 lutego 2004 r. podano oficjalne komentarze na temat całej sprawy, pisząc: „Szczątki SS-manów znajdują się na cmentarzu w Nadolicach Wielkich (woj. dolnośląskie) – poinformował dzisiaj dziennikarzy we Wrocławiu sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik. Przewoźnik przyznał, że zarówno strona niemiecka, jak i polska wiedziały od początku, kogo chowają w tamtejszym Parku Pokoju. Przewoźnik nie potwierdził jednak, że informacja została zatajona celowo i z rozmysłem. Włodzimierz Suleja z IPN uważa, że ‚to wysoce niefortunne, że ta wiedza nie została ujawniona od razu’. (…) Na otwartym niedawno niemieckim cmentarzu wojennym w Nadolicach pod Wrocławiem spoczywają żołnierze frontowych jednostek Waffen SS. Nie zostali jednak tam pochowani żołnierze ze znanych ze zbrodni wojennych dywizji SS Galizien, z brygady SS Dirlewanger oraz wachmani z załogi obozu w Auschwitz. – Nie można wykluczyć, że wśród pochowanych, niezidentyfikowanych żołnierzy byli także uczestnicy zbrodni wojennych – zaznaczył jednak Przewoźnik. – Tworząc cmentarze, respektujemy wynikające z konwencji genewskiej prawo każdego żołnierza do pochówku. Żołnierze Waffen SS, która przez Trybunał Norymberski została uznana za organizację przestępczą, nie powinni być upamiętniani na cmentarnych płytach – uważa natomiast profesor Suleja, dyrektor wrocławskiego oddziału IPN w tekście ‚Pamięć nie dla zbrodniarzy’, ‚Rzeczpospolita’ z 26 lutego 2004 r.”.

W sporze tym wyraźnie racja stoi po stronie prof. Sulei, a nie A. Przewoźnika, który był odpowiedzialny za umieszczenie ciał esesmanów pod upamiętniającymi ich cmentarnymi płytami. Tłumaczenie Przewoźnika wyglądało po prostu na próby rozpaczliwego wykręcania się z niewygodnej sytuacji.

W całej sprawie jedno nie ulega wątpliwości. Przez wiele lat władze Wrocławia nie zadbały o odpowiednie zaopiekowanie się leżącym w pobliżu miasta, zapuszczonym, zrujnowanym cmentarzyskiem ofiar zbrodni niemieckich w Miłoszycach. Te same władze maksymalnie poparły uroczyste otwarcie niemieckiego cmentarza wojskowego w Nadolicach Wielkich, na którym spoczywają tysiące żołnierzy niemieckich – biorących udział w agresji na inne kraje. Na uroczyście otwartym cmentarzu pochowano licznych esesmanów, w tym również przypuszczalnie hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. Pomimo przejściowego rozgłosu nadanego pod koniec 2003 i na początku 2004 r., szokującemu kontrastowi: marmurowy cmentarz ku czci agresorów i zrujnowane cmentarzysko ku czci ich ofiar, jakoś nie słyszy się o żadnych działaniach włodarzy miasta Wrocławia dla poprawy sytuacji w tym względzie. Choćby o staraniach w celu dużo lepszego zadbania o cmentarz polskich ofiar w Miłoszycach i usunięcia marmurowych tablic upamiętniających osoby, które były członkami formacji SS, uznanych za przestępcze przez Trybunał w Norymberdze. Sprawa wyraźnie przycichła. Rzecz szczególna. O całym skandalu tym razem pisały – o ile wiem – wyłącznie tygodniki dość odległe od polskich narodowych tradycji, postkomunistyczne tygodniki „Polityka” i „Wprost”, które te tradycje bardzo często wyśmiewały. Akurat w sprawie cmentarza w Nadolicach zachowały się jednak w sposób, za który należałoby je pochwalić. Zapytajmy jednak, dlaczego o tak bulwersującej sprawie milczała i milczy prasa nurtu patriotycznego? Historia cmentarzy w Nadolicach Wielkich i Miłoszycach potwierdza moje stare przemyślenia na temat jakże różnych zachowań Polaków w porównaniu z Niemcami i Żydami. Przedstawiciele obu wymienionych nacji są nader konsekwentni w forsowaniu przez dziesięciolecia celów swej polityki historycznej i interesów narodowych. Polacy natomiast działają głównie zrywami, przejściowo przez parę tygodni czy miesięcy donośnie reagują na jakiś problem czy konflikt, a potem o nim całkowicie zapominają, całą sprawę odkładając do lamusa. I płacą frycowe za swój brak systematyczności w drążeniu poszczególnych tematów. Wygrywają ci, którzy realizują politykę ciągłą i systematyczną.


http://www.radiomaryja.pl/bez-kategorii/pelzajaca-germanizacja-wroclawia-1/

"Za kilkanaście lat Rzeczpospolita będzie krajem z dwu-trzymilionową mniejszością ukraińską"

Marcin Ogdowski: "Za kilkanaście lat Rzeczpospolita będzie krajem z dwu-trzymilionową mniejszością ukraińską"
 
11 kwietnia 2017 roku, 14:05 



Atak na Konsulat RP w Łucku na Ukrainie był wydarzeniem w stosunkach polsko-ukraińskich bez precedensu. Czy mamy jednak pewność kto stoi za atakiem? Czy konflikt między naszymi krajami służy Kremlowi? A może czeka nas w przyszłości zbliżenie? O tym mówi w wywiadzie dla wGospodarce.pl Marcin Ogdowski - pisarz, wydawca portalu Interia.pl, bloger i korespondent wojenny.

 
Arkady Saulski: Kilkanaście dni temu mieliśmy do czynienia z atakiem na Konsulat RP w Łucku na Ukrainie. Strzelano z granatnika – kto Twoim zdaniem mógł go użyć? Czy w ogóle łatwo wejść w posiadanie takiej broni w kraju, którego część jest targana wojną?

 
Marcin Ogdowski: Trafne spostrzeżenie – „część”. To mniej niż dziesięć procent powierzchni kraju. W dodatku – patrząc z naszej perspektywy – na jego odległych rubieżach. Na pozostałym obszarze Ukrainy tej wojny właściwie nie widać. Nawet w dużych miastach, gdzie jeszcze kilkanaście miesięcy temu roiło się od patriotycznych bilboardów, dziś właściwie nie ma już po nich śladu. Niewprawne oko nie dostrzeże nieco większej liczby mundurowych. A zubożenie, które przyniósł konflikt, łatwo przypisać innym czynnikom. Owszem, jak każda wojna, i ta ukraińska sprzyja nielegalnemu obrotowi broni. Łatwo wejść w jej posiadanie w tak zwanej strefie działań antyterrorystycznych, łatwo wywieźć ją z „zony”. Ale pamiętajmy, że mówimy o specyficznym kraju, gdzie zasoby armii od lat podlegały procesom nielegalnej prywatyzacji. Zapasami wojska – od samolotów i czołgów po pistolety – na masową skalę handlowali oligarchowie do spółki z generalicją, na mniejszą, szefowie pododdziałów. „Tuczyły” się na tym rozmaite państwa i państewka, doposażały międzynarodowe i lokalne grupy przestępczo-mafijne. Kto strzelał do naszego konsulatu? Ktoś, komu zależy na zantagonizowaniu Polaków i Ukraińców. Najbardziej oczywisty trop wiedzie na Kreml, w interesie którego jest izolowanie Ukrainy od zachodnich wpływów. Teraz, gdy oba kraje są de facto w stanie wojny, tego typu zabiegi nabierają dodatkowego, militarnego znaczenia. Pozbywanie przeciwnika sojuszników to abecadło wojskowej strategii.


Bywasz na Ukrainie regularnie od czasu wybuchu wojny. Miałeś okazję poznać Ukraińców. Spytam zatem wprost – jak to jest z tym Banderą? W Polsce sporo mówi się o odrodzeniu banderyzmu, zwracając uwagę, że banderowcom polsko-ukraińskie zbliżenie wadzi. A może to w ogóle wymyślony problem, a z Banderą na Ukrainie jest jak u nas z Piłsudskim – niby każdy słyszał, ale według badań sprzed kilku lat, 80 proc. Polaków uważa, że marszałek był poetą.

 
Bandera to bohater zachodniej Ukrainy. Na wschodzie, zamieszkałym w dużej mierze przez ludność rosyjskojęzyczną, ten kult nigdy się nie przyjął. Wojenne, patriotyczne wzmożenie z lat 2014-15, dobrze pamięci o Banderze zrobiło. On też walczył z Rosjanami, mógł więc uchodzić za pozytywny wzorzec. „Subtelności” – że walczył nie tyle z etnicznymi Rosjanami, co z wieloetniczną Armią Czerwoną, oraz że ofiarą jego podwładnych padło tysiące Polaków – nie mają tu większego znaczenia. Podobnie jak kolaboracja z Niemcami. Liczy się antysowieckość, dziś utożsamiana z antyrosyjskością. Czy to dla nas, Polaków, problem? Może nas boleć, i wielu boli, świadomość, że sąsiedni kraj hołubi przywódcę odpowiedzialnego za masowe mordy na naszych rodakach. Ale po pierwsze, spójrzmy na funkcjonalny charakter tego kultu. Zdajmy sobie sprawę, że dla większości wyznawców nie ma on podłoża antypolskiego. Po drugie zaś, to wciąż margines jeśli idzie o ukraińskie społeczeństwo i polityczne możliwości. A wyrażane w jego obrębie postawy antypolskie to margines marginesów. Przypomnę, że i my mamy swoich durniów, którym marzy się „odzyskanie” Lwowa, czy Stanisławowa. Szkoda, że ich mamy, ale to wyłącznie społeczny i polityczny śmietnik. Poza tym nie zapominajmy – proeuropejskie nastawienie wyklucza antypolonizm. Nie da się na poważnie myśleć o zbliżeniu z Europą, wygrażając przy tym Polakom. Wschód Ukrainy może ciążyć ku Rosji, zachód tego kraju – niezależnie od tego, czy rewolucja godności przetrwa czy nie – będzie z tęsknotą patrzył w stronę Unii. A Unia to my. Ostatecznie zaś, żołądek zawsze weźmie górę nad ideałami – dla wielu Ukraińców Polska to dziś ziemia obiecana. Widzimy to i słyszymy na każdym niemal kroku. W mojej ocenie czeka nas integracja, a nie konflikt. Nie w wymiarze politycznym, państwowym, ale społecznym, kulturowym. Za kilkanaście lat Rzeczpospolita będzie krajem z dwu-trzymilionową mniejszością ukraińską.


Temat na oddzielną rozmowę... Wróćmy jednak do banderyzmu. Istnieje hipoteza, że ów kult jest silnie wspierany przez... Kreml i jego służby, pragnące przedstawić Ukrainę jako „faszystowski, dziki wschód”. Czy zetknąłeś się z takimi opiniami, a jeśli tak – jak je oceniasz?

 
Oczywiście. I nie są to tylko hipotezy. Izolowanie Ukrainy odbywa się na wielu frontach, także medialnym, czy szerzej, informacyjnym. W rosyjskich mediach konflikt na wschodzie Ukrainy przedstawia się jako powstanie przeciwko faszystowskiemu reżimowi z Kijowa. Ta sama narracja obowiązuje w obu separatystycznych republikach. Ten faszyzm trzeba jakoś pokazać, zwizualizować – by przekonać publikę do swojej racji (a tym samym, rozbudzić w niej antyukraińskie nastawienie). „Swoim”, od lat poddanym brutalnej propagandowej obróbce, można serwować niemal wyłącznie fake-newsy, ale by osiągnąć szerszy efekt – oddziaływać na opinię międzynarodową – trzeba zagrać subtelniej. Znaleźć środowiska mające odpowiedni potencjał dyskredytacyjny, pomóc im organizacyjnie, finansowo, dostarczyć ideologiczny know-how. Tym zajmują się agenci wpływu. Resztę roboty zrobią nieświadomi manipulacji użyteczni idioci. Zostawmy na moment Ukrainę. Ten model działania Rosjanie wykorzystują również we Francji. Dlaczego wspierają radykalny Front Narodowy? Bo kwestionuje on zachodnioeuropejski porządek i widzi Francję, kraj z jądra Unii Europejskiej, poza wspólnotą. A zatomizowana Europa to marzenie Kremla. Ukraina, porzucona przez Zachód z racji swoich „dzikich, faszystowskich wybryków”, też się w tym idealnym z perspektywy Moskwy porządku świata znajduje.


Nie mogę nie zapytać o atak USA w Syrii. Czy ofensywa Amerykanów przeciwko Assadowi może oznaczać zmiany na Ukrainie? Wściekły Kreml rozpocznie jakąś kolejną ofensywę na wschodzie w ramach zemsty na USA?

 
W tym pytaniu jest założenie, że Stanom Zjednoczonym zależy na Ukrainie. Czy szerzej, że Ukraina ma jakieś szczególne znaczenie dla Zachodu. A tak nie jest. Zachód zrobił dużo, by ukarać Rosję za agresję na sąsiada. Sankcję mocno dały się Moskwie we znaki. Ale dalej ani Europa, ani Ameryka się nie posuną. Kijów już dawno dostał sygnał, że musi sobie radzić sam. Że wsparcie, które może otrzymać, ma i będzie miało jedynie symboliczny wymiar. Putin dobrze o tym wie, ma świadomość, że eskalacja konfliktu na Ukrainie nie zostałaby odebrana na Zachodzie jako dotkliwa odpowiedź. Przede wszystkim jednak wie coś jeszcze – że, jakkolwiek w wymiarze wojskowym nie odniósł znaczącego sukcesu (a lokalnie sporo poniżających porażek), to jednak politycznie jest zwycięzcą. Wojna na wschodzie Ukrainy mocno wytraciła swoją dynamikę, ale w przysłowiowym piecu wciąż pali się ogień, który łatwo rozbuchać. No i część kraju znajduje się poza kontrolą kijowskich władz. Póki tak jest, póty Ukraina nie ma co marzyć o bliższej integracji z Zachodem. Jest nieprzewidywalna, niestabilna, dodatkowo w gospodarczej ruinie. To wystarczy by – patrząc z perspektywy Moskwy – mogła dalej pełnić rolę bufora, oddzielającego Rosję od NATO. Wcale nie trzeba dalej jej szatkować, czy zajmować w całości.
Rozmawiał Arkady Saulski.


 http://wgospodarce.pl/informacje/35380-marcin-ogdowski-za-kilkanascie-lat-rzeczpospolita-bedzie-krajem-z-dwu-trzymilionowa-mniejszoscia-ukrainska

Powstaje genetyczny portret dawnych mieszkańców terenów Polski



Powstaje genetyczny portret dawnych mieszkańców terenów Polski

14.04.2017 


Wstępne wyniki badań sugerują, że ludzie żyjący 2 tys. lat temu na terenach dzisiejszej Polski nie byli izolowaną grupą; nie wydaje się, by ich DNA znacząco różniło się od DNA populacji obecnych w tym samym czasie na zachodzie Europy – informują naukowcy z Poznania, pracujący nad genetycznym "portretem" naszych przodków. 
 
Genetyczny portret dawnych mieszkańców terenów Polski badają naukowcy z Poznańskiego Centrum Archeogenomiki, pracujący pod kierunkiem prof. Marka Figlerowicza z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN.

Przeprowadzili oni wstępną analizę genomów około stu osób, których szczątki pochodzą z cmentarzysk Wielkopolski. Dane z analiz zestawili z analogicznymi wynikami na temat dawnych mieszkańców Europy Zachodniej. Wszystko wskazuje na to, że DNA ludzi żyjących dwa tysiące lat temu na terenach dzisiejszej Polski nie różni się od materiału genetycznego populacji obecnych wówczas np. na terenie Niemiec, Francji czy Danii.

"Wyniki nas zaskakują. Dotąd przeważał pogląd, że tereny rozciągające się między Wisłą a Odrą były zamieszkane przez garstkę ludzi, małe izolowane społeczności żyjące w głębi puszczy bez szerszego kontaktu ze światem zewnętrznym" - powiedział w rozmowie z PAP prof. Marek Figlerowicz.

"To jeden z bardziej fascynujących projektów, w jakie byłem zaangażowany w czasie całej swojej kariery zawodowej, gdyż łączy badania biologiczne z historycznymi" - podkreślił.

Archeolodzy mają od dawna dowody na to, że w pierwszych wiekach naszej ery obszary obecnych ziem Polski znajdowały się na orbicie oddziaływań Cesarstwa Rzymskiego. Wiadomo m.in., że na południe eksportowano od "nas" ceniony w świecie śródziemnomorskim bursztyn. W zamian lokalni kupcy otrzymywali rzymskie monety, luksusowe wyroby ceramiczne, metalowe naczynia i szklane paciorki - znajdowane w grobach w Polsce.

"Wygląda na to, że skala kontaktów z innymi ludami, również za zachodnią +granicą+, była szersza, niż dotąd uważano" - dodaje badacz.

Badanie genomu ludzi żyjących w Polsce 2 tys. lat temu to jeden z elementów szeroko zakrojonego projektu badawczego, w który zaangażowani są również historycy i archeolodzy. Realizujący go eksperci chcą ustalić, jak doszło do ukształtowania się państwa polskiego. Chcą się dowiedzieć m.in., czy w ten proces zaangażowani byli przybysze (na przykład, czy byli to Skandynawowie - jak sugerują niektórzy historycy).

Aby to stwierdzić, naukowcy pobierają materiał DNA ze szczątków ludzi należących do czterech grup: społeczności żyjącej 2 tys. lat temu, elit z czasów wczesnopiastowskich (X-XI w.), zwykłych ludzi z czasów kształtowania się Polski - i od samych Piastów.

"Największy problem mamy z pobraniem materiału genetycznego od pierwszych władców Polski. Byłem przekonany, że z łatwością pozyskamy DNA, gdyż wstępnie stworzyliśmy listę piastowskich pochówków w Polsce i za granicą. Na liście tej znalazło się ponad pół tysiąca miejsc" - opowiada prof. Figlerowicz.

Zderzenie z rzeczywistością okazało się dla badaczy bolesne - do tej pory nie udało bowiem się przebadać ani jednego grobu, w którym ze stuprocentową pewnością spoczywałby męski przedstawiciel dynastii Piastów. Groby często okazują się zupełnie zniszczone, obecne tam szczątki - przemieszane, poprzekładane do nowych trumien, spakowane wtórnie do worków lub w bardzo złym stanie. W trumnie, gdzie miał spoczywać jeden z książąt piastowskich, znaleziono kobietę. W innym przypadku po otwarciu wieka trumny badacze znaleźli aż dwa szkielety...

Spore nadzieje naukowcy pokładają w badaniach grobów Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego na Wawelu. "Wszystko wskazuje na to, że są to najlepiej zachowane groby członków dynastii Piastów. To ważne, by z takich właśnie grobów pobrać DNA, który po zbadaniu może posłużyć jako wzorzec do identyfikacji innych członków rodu" - opowiada naukowiec.

Do tej pory badaczom udało się zsekwencjonować kilkanaście próbek genomów od osób, które mogą być Piastami.

Dla genetyków kluczowe jest pozyskanie wzorcowego chromosomu Y, który warunkuje płeć męską. Należący do jednej rodziny mężczyźni mają jednakowy chromosom Y. Pozyskując go - naukowcy będą w stanie stwierdzić, czy w kolejnych badanych grobach znajdują się szczątki Piastów, czy jednak inne.

Działania na Wawelu wymagają specjalnego pozwolenia (naukowcy właśnie na nie czekają). Wiele wskazuje jednak na to, że prowadzone w tym miejscu badania mogą stanowić kamień milowy projektu.

"Wierzę, że uda się nam poznać wzorcowy chromosom Y, charakterystyczny dla męskiej linii Piastów. Gdyby tak się stało, to moglibyśmy miedzy innymi przywrócić tożsamość szczątkom, które w wyniku zdarzeń historycznych lub różnorakich nieprzemyślanych działań utraciły ją, jak do niedawna sądzono - bezpowrotnie" - mówi badacz.

W ramach badań materiału genetycznego naukowcy sekwencjonują łańcuch DNA - czyli próbują poznać kolejność tworzących go nukleotydów. Całkowity DNA człowieka, czyli tzw. genom znajduje się w każdej naszej komórce. Jego łączna długość wynosi około 2 m.

Genomy wszystkich ludzi są do siebie podobne w ogromnym stopniu. Jednak dzięki analizie określonych fragmentów sekwencji DNA danej osoby eksperci mogą rozpoznać niektóre jej cechy fizyczne lub pochodzenie.

Zdecydowanie łatwiej, niż od Piastów, udało się pozyskać materiał genetyczny od przedstawicieli pozostałych badanych grup: elit wczesnopiastowskich, zwykłych ludzi z czasów kształtowania się państwa Piastów i społeczności sprzed 2 tys. lat.

Jaki jest związek tych ostatnich - z państwem Piastów, które powstało przecież dopiero pod koniec pierwszego milenium? "Archeolodzy od lat spierają się o to, od kiedy Słowianie - od których przecież wywodzą się Piastowie - zamieszkują obecnie tereny Polski. Są dwie główne koncepcje. Według pierwszej Słowianie przybyli nad Wisłę w VI w. znad Dniepru. Druga koncepcja zakłada, że zamieszkiwali ten teren od tysiącleci" - opowiada naukowiec. Badania genetyczne mogą rzucić światło również na ten problem.

W ramach projektu "Dynastia i społeczeństwo państwa Piastów w świetle zintegrowanych badań historycznych, antropologicznych i genomicznych" (finansowanego przez NCN) prof. Figlerowicz i jego zespół zajmuje się przede wszystkim sekwencjonowaniem i analizą DNA.

Jego przedsięwzięcie może dać początek kolejnym ciekawym pracom, związanym np. z rekonstrukcją wyglądu Piastów. Dzięki badaniom DNA teoretycznie można wnioskować na temat wyglądu dawnych ludzi, np. koloru ich włosów i oczu czy karnacji. "Byłoby to szczególnie ekscytujące w przypadku władców piastowskich, których przedstawienia znamy jedynie z portretów wykonanych setki lat po ich śmierci przez Jana Matejkę" - mówi prof. Figlerowicz.

PAP - Nauka w Polsce,  Szymon Zdziebłowski


http://naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news,413826,powstaje-genetyczny-portret-dawnych-mieszkancow-terenow-polski.html