Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 października 2020

Białoruś - o 7 godzinnym dniu pracy

 


18 października, Mińsk / Corr. BELTA /.



Ministerstwo Pracy i Ochrony Socjalnej proponuje wprowadzenie siedmiogodzinnego dnia pracy dla rodzin wielodzietnych za wynagrodzeniem - poinformowała BelTA minister pracy i ochrony socjalnej Irina Kostevich w wywiadzie dla programu Nedelya na kanale telewizyjnym STV .

„Dokładnie przyjrzeliśmy się możliwościom Kodeksu pracy i dziś zaproponowaliśmy matkom wielodzietnym przejście na elastyczny grafik, zredukowany z 8 do 7 godzin dnia pracy. Jednocześnie pełne wynagrodzenie, jak za ośmiogodzinny dzień pracy. po raz kolejny z pewnymi zmianami w Kodeksie pracy, więc zasugerujemy posłom, aby nas również poparli - powiedziała Irina Kostevich.

Mówiąc o środkach wsparcia państwa dla rodzin wielodzietnych, Irina Kostevich powiedziała, że ​​wprowadzenie kapitału rodzinnego dało super efekt. „Dziś mamy 110 tysięcy rodzin wielodzietnych i obserwujemy poważny znaczący wzrost w trakcie pracy rodzinnego kapitału” - powiedziała.

Według niej z rodzinnego kapitału skorzystało już 24 tysiące rodzin. Spośród nich 90% skierowało środki na mieszkanie, 6% - edukację dla starszych dzieci, 4% - na usługi medyczne.



https://www.belta.by/society/view/mintruda-predlagaet-vvesti-semichasovoj-rabochij-den-dlja-mnogodetnyh-s-sohraneniem-zarplaty-411560-2020/





niedziela, 2 kwietnia 2017

Darwin i Dickens pracowali tylko 4 godziny dziennie.


Darwin i Dickens pracowali tylko 4 godziny dziennie. Ty też powinieneś

2 kwietnia 2017, 08:50

Dzisiaj silne i powszechne jest przekonanie, że im więcej pracujesz, tym więcej zrobisz. To z pozoru logiczne założenie wcale nie musi być jednak prawdziwe.
„Pracowitość” prowadzi bowiem do epidemii wypalenia i stresu zawodowego. Bycie ciągle „zajętym” stało się w XXI wieku symbolem statusu. Amerykanie pracują średnio w tygodniu 34,4 godz. (osoby zatrudnione na pełen etat nawet 47 godz.!) - pisze Quartz.
Ruchy anty-pracoholistyczne podkreślają, że kluczem do wzrostu produktywności pracy jest skrócenie czasu jej trwania. Konsultant z Doliny Krzemowej Alex Soojung-Kim Pang napisał w książce „Rest: Why You Get More Done When You Work Less”, że „dekady badań pokazały, że korelacja pomiędzy liczbą przepracowanych godzin a produktywnością jest bardzo słaba”. Przekonuje, że 4-godzinny dzień pracy byłby znacznie bardziej efektywny.
W przeprowadzonych jeszcze w latach 50. na Illinois Institute of Technology badaniach dowiedziono, że naukowcy, którzy spędzają 25 godzin w miejscu pracy nie są bardziej produktywni od tych, którzy przepracowywali zaledwie 5. Uczeni pracujący przez 35 godzin byli o połowę mniej produktywni niż ich koledzy, którzy pracowali w tygodniu 20 godzin. Najmniej produktywne były osoby, które pracowały 60 albo więcej godzin. Również późniejsze badania wielokrotnie potwierdzały podobne obserwacje.
Quartz zauważył inną ciekawą zależność: najbardziej kreatywne umysły w historii pracowały bardzo mało. Organizowały one życie wokół pracy, ale paradoksalnie – nie poszczególne dni. Według dzisiejszych standardów Charles Darwin, Charles Dickens, Ingmar Bergman czy Gabriel Garcia Marquez byliby uważani za nierobów. Spędzali oni natomiast wiele czasu na, jak to nazywa Pang, „celowym odpoczynku”, który pozwalał im naładować baterie i zwiększał kreatywność. Specjalista z Doliny Krzemowej zachęca nas do tego, byśmy poszli ich śladem.


 http://forsal.pl/artykuly/1031242,liczba-przepracowanych-godzin-a-efektywnosc-pracy-badania.html

piątek, 10 marca 2017

Niska wydajność Polaków to mity - produkcja Pandy


Produkcja Pandy nie musi wrócić do Polski, ale prawdopodobnie wróci



Autor: wnp.pl (Piotr Myszor)
08-03-2017 14:25



Sergio Marchionne na konferencji prasowej w Genewie powiedział kilka słów, które mogą w Polsce budzić spore nadzieje, ale i takich, które nie są tak korzystne. Co najważniejsze - jest duża szansa na powrót Pandy do Tychów.
Prezes koncernu FCA zapowiedział, że włoskie fabryki mają się skupić na produkcji większych i droższych aut, na których można uzyskać wyższe marże, a kolejna generacja Pandy lub jej następca będzie produkowany poza Włochami. Wybór nie jest na razie duży, a mało prawdopodobne, aby Fiat zdecydował się na budowę od podstaw nowej fabryki. Zwłaszcza kiedy ma Tychy, produkujące obecnie „na pół gwizdka”.

Wydaje się, że to bardzo dobra informacja dla polskiej fabryki Fiata, która przez lata była jedynym koncernowym specjalistą od produkowania najmniejszych aut. Tylko w Tychach produkowano Cinquecento i Seicento, poprzednią generację Pandy i Fiata 500.

Fabryka Fiata w Tychach przez lata była zaliczana do najlepszych w koncernie. Kiedy podejmowano decyzję o umieszczeniu obecnej generacji Pandy we Włoszech zamiast w Polsce tyska fabryka była w stanie wyprodukować około 600 tys. aut zatrudniając 5 tysięcy osób, podczas gdy 22 tysiące Włochów produkowało łącznie 645 tys. samochodów koncernu.

Kiedy pojawiły się naciski związków zawodowych we Włoszech na przeniesienie produkcji Pandy na Półwysep Apeniński, Sergio Marchionne mówił, że decyzja taka nie miałaby nic wspólnego z ekonomią. Polityka jednak dopięła swego. Jak widać nie na długo.

Co prawda w tym czasie pojawiła się jeszcze jedna fabryka w Europie (poza Włochami) i to produkująca Fiaty 500, serbski Kragujewac , ale to „pięćsetki” L, a więc oparte na większej platformie podłogowej, wykorzystywanej przez Fiata Punto. Wciąż jednak jest to położona poza Włochami i „droższą” częścią Europy fabryka produkująca małe auta. Na mniejszych samochodach mniej się zarabia, więc np. koszty pracy mają większe znaczenie.

Dla samochodów produkowanych w Tychach Włochy są podstawowym rynkiem. W ubiegłym roku zakład wyprodukował 261 150 aut marek Fiata, z czego 99 proc. trafiło na eksport do 59 krajów.  Z 259 201 eksportowanych aut do Włoch trafiło jednak aż 112 860, do Francji (trzeci największy rynek) 23 556, a do Hiszpanii (piąty rynek tych aut) 15 183 samochody. Do wszystkich tych krajów bliżej jest z Serbii.

Kragujewac jest jednak znacznie mniejszą fabryką od Tychów - zaprojektowano ją do produkcji 700 aut dziennie, podczas gdy w Tychach można produkować ponad trzykrotnie więcej - efekt skali to kolejny element nabierający znaczenia wraz z obniżaniem się ceny auta.

Poza Włochami Fiat produkuje jeszcze w Turcji (nie licząc fabryk na bardziej odległych kontynentach). Tam jednak powstaje większy Fiat Tipo i samochody dostawcze.

Szanse Tychów na ponowne przejęcie produkcji najmniejszych Fiatów są więc bardzo duże, zwłaszcza że zakład ten zawsze bronił się jakością, możliwościami produkcyjnymi i silną, rozwijaną przez lata siecią dostawców. Jeżeli to jednak nastąpi, to dopiero przy okazji wejścia do produkcji kolejnej generacji Pandy lub jej następcy), a więc w latach 2019 - 2020.

Niezbyt dobra dla Tychów jest natomiast zapowiedź stopniowego wygaszania marki Lancia, która stanowiła znaczną część tyskiej produkcji - w ubiegłym roku wyprodukowano 67 417 aut tej marki.

środa, 8 marca 2017

15-godzinny tydzień pracy się opłaca


15-godzinny tydzień pracy się opłaca

8 marca 2017, 06:14

Są dobre ekonomiczne powody, by radykalnie zmniejszyć liczbę przepracowywanych godzin i bezwarunkowo wypłacać każdemu obywatelowi pieniądze umożliwiające przeżycie – wynika z książki Rutgera Bregmana „Utopia for Realists. The Case for Basic Imcome, Open Borders and a 15-hour Week”.

Jak opisuje autor w publikacji (jej polski tytuł to „Argumenty za bezwarunkowym pensją dla każdego, otwartymi granicami i 15-godzinnym tygodniem pracy”), pod koniec 1973 r. na czele brytyjskiego rządu stał premier Edward Heath, a gospodarka Wielkiej Brytanii była w bardzo złym stanie. Szalała inflacja, wydatki rządowe wymknęły się spod kontroli, a górnicy przystąpili do strajku. 1 stycznia 1974 r. wprowadzono trzydniowy tydzień pracy.

Przykłady z historii

Pracodawcom wolno było wykorzystać tylko tyle energii, ile można zużyć przez trzy dni. Przedstawiciele przemysłu stalowego szacowali, że produkcja spadnie o 50 proc. Kiedy w marcu 1974 r. przywrócono pięciodniowy tydzień pracy, podsumowano straty. Nikt nie mógł uwierzyć w wynik – choć pracowano o 40 proc. krócej, produkcja spadła tylko o 6 proc.
W grudniu 1930 r. amerykański magnat zajmujący się produkcją płatków kukurydzianych W.K. Kellog zdecydował się wprowadzić 6-godzinny dzień pracy w jednej ze swoich fabryk z Battle Creek w stanie Michigan. Liczba wypadków przy pracy spadła o 41 proc., a produktywność poszybowała w górę. Kellog tak komentował wynik tego eksperymentu w rozmowie z dziennikarzem lokalnej gazety: „Jednostkowy koszt spadł tak bardzo, że stać mnie na to, by płacić ludziom za sześć godzin tyle, ile wcześniej płaciliśmy im za osiem”.
Autor powołuje się na inne badania, z których wynika iż ludzie wykonujący pracę wymagającą kreatywności są wydajni przez średnio sześć godzin dziennie. To nie przypadek, że najkrócej pracuje się w zamożnych krajach, które mają duży odsetek wykształconych pracowników umysłowych. Jednak nawet w Holandii, gdzie jest najkrótszy średni czas pracy (ok. 1300 godzin rocznie), trzy czwarte pracujących twierdzi, że odczuwa presję spowodowaną brakiem czasu, a co ósmy ma symptomy wypalenia zawodowego.
Co ciekawe, historyk z Uniwersytetu Harvarda Juliet Schor oszacowała, że w średniowieczu (ok. 1300 r.) ludzie mieli niepracujące święta przez prawie jedną trzecią roku. W Hiszpanii było to aż pięć miesięcy, a we Francji sześć. W 1930 r. słynny brytyjski ekonomista John Maynard Keynes oceniał, że w 2030 r. będziemy pracować przeciętnie piętnaście godzin tygodniowo.

Gwarantowany dochód

Kolejnym postulatem autora, poza zdecydowanie krótszym tygodniem pracy, jest gwarantowany dochód, czyli pozwalające na przeżycie pieniądze, które każdy miałby otrzymywać od państwa bez względu na to, czy pracuje czy nie.
Co ciekawe, niewiele brakowało, by taki program wprowadzono w USA. W 1969 r. prezydent Richard Nixon zlecił przygotowanie projektu ustawy wprowadzającej w USA roczny bezwarunkowy dochód dla każdej amerykańskiej rodziny. Była to równowartość dzisiejszych 10 tys. USD, czyli ok. 40 tys. zł rocznie. Rok wcześniej takie działanie w liście otwartym do Kongresu poparło pięciu wybitnych ekonomistów: John Kenneth Galbraith, Harold Watts, James Tobin, Paul Samuelson i Robert Lampman. Podpisało się pod nim także 1200 mniej znanych kolegów.
90 proc. amerykańskich gazet poparło ten projekt; podobnie jak 80 proc. Amerykanów. W kwietniu 1970 r. 243 głosami za i 155 przeciw ustawa została uchwalona przez Izbę Reprezentantów. Utknęła jednak w Senacie i ostatecznie dochód gwarantowany nie wszedł w życie. Bezpośrednim powodem były działania Martina Andersona, doradcy prezydenta, który był zdecydowanym przeciwnikiem projektu.
Anderson był wielkim zwolennikiem ideologii wolnorynkowej, a dawanie każdemu pieniędzy „za nic” kłóciło się z koncepcją indywidualnej odpowiedzialności za swój los i jak najmniej ingerującego w życie obywateli rządu. Anderson wręczył Nixonowi sześciostronicowy dokument opisujący wyniki eksperymentu przeprowadzonego 150 lat wcześniej w Anglii w miejscowości Speenhamland.
Każdej rodzinie uzupełniono tam dochody do poziomu pozwalającego na zaspokojenie wszystkich podstawowych potrzeb. Rzekomo eksperyment okazał się katastrofą i program zakończono. Jednak w latach 60. i 70. XX w. historycy przyjrzeli się raportowi na temat tego przypadku. Okazało się, że większość wniosków wyciągnięto, zanim jeszcze zebrano wyniki z ankiet od obywateli. Poza tym zaledwie 10 proc. mieszkańców odpowiedziało na te ankiety. Formułując konkluzje, opierano się głównie na wywiadach z przedstawicielami lokalnej zamożnej elity, którym program się nie podobał. Nixon zmienił zatem zdanie na temat polityki rządu USA, opierając się na sfabrykowanym raporcie sprzed półtora wieku.
Ale zwolennicy bezwarunkowego dochodu ciągle byli silni i doprowadzili do przeprowadzenia w latach 70. XX wieku naukowych eksperymentów, które miały ostatecznie rozstrzygnąć, czy jest to dobry pomysł. Do badania zaproszono 8500 Amerykanów ze stanów New Jersey, Pensylwania, Iowa, Północna Karolina, Indiana, Seattle i Denver. Najbardziej obawiano się, że ludzie będą masowo rzucać pracę. Nic takiego nie nastąpiło. Początkowo oszacowano, że wykonano o 9 proc. mniej płatnej pracy, ale szacunków tych dokonano na podstawie deklaracji ankietowanych. Gdy sprawdzono w oficjalnych danych, żadnego istotnego spadku nie zanotowano. A te osoby, który zmniejszały liczbę przepracowanych godzin, w tym czasie wykonywały wartościowe z punktu widzenia społecznego działania, głównie uczyły się i podwyższały kwalifikacje.
W New Jersey odsetek kończących szkołę średnią wzrósł o 30 proc. Podobnych eksperymentów dokonywano od tego czasu wielokrotnie i najciekawszy wniosek z nich jest taki, że bezwarunkowe dawanie pieniędzy to najtańszy sposób na pomaganie, taki, który daje najwyższą stopę zwrotu.

Eksperyment z bezdomnymi

I tak na przykład w maju 2009 r. zebrano trzynastu najbardziej „zatwardziałych” bezdomnych w Londynie. Niektórzy mieszkali na ulicy od 40 lat. Oszacowano, że te 13 osób kosztuje podatników w kosztach sądowych i kosztach pracy urzędników opieki społecznej równowartość 400 tys. USD rocznie. Postanowiono więc ufundować im „pensję”. Po półtora roku jej otrzymywania siedmiu z trzynastu bezdomnych miało dach nad głową, a kolejnych dwóch miało zaraz wprowadzić się do mieszkania.
Wszyscy podjęli odpowiedzialne, rozsądne decyzje i wydali pieniądze na cele związane z poprawieniem swojej sytuacji życiowej. Zapisywali się na odwyk, wzięli udział w kursach, odwiedzili rodzinę mieszkającą dalej itd. Koszt programu wyniósł 50 tys. funtów rocznie, jedna ósma tego, co wcześniej wydawano bez większego efektu. Nawet wolnorynkowy brytyjski tygodnik „The Economist” konkludował, że najbardziej efektywnym sposobem wydawania pieniędzy na walkę z bezdomnością może być dawanie tych pieniędzy do ręki zainteresowanym.
|Rutger Bregman to 27-letni holenderski dziennikarz i historyk, którego książka stała się głośna. Wychwalał ją m.in. Zygmunt Bauman i brytyjski dziennik „The Independent”. Niedługo ukażą się przetłumaczone edycje tej publikacji w większości europejskich krajów (ale nic mi nie wiadomo o polskim wydaniu), a wydawnictwa licytowały się o prawo do jej wydania, co świadczy o dużym zainteresowaniu tematem. Czy zamieszanie wokół tej publikacji jest uzasadnione?
W mojej opinii w dużej części tak, choć nie jest to książka wybitna, a jedynie dobra. Czytając ją, miałem wrażenie, że autor wyciągnął esencję z kilku ważnych książek, które się ukazały w ostatnich latach, dodał trochę rzeczy od siebie, a całość sprzedał w atrakcyjny sposób. Jeżeli ktoś nie jest na bieżąco z najnowszymi publikacjami z szeroko rozumianej ekonomii, socjologii i politologii, to może te braki szybko nadrobić, czytając publikację Bregmana.
Autorowi udało się mnie przekonać do dwóch z trzech swoich postulatów. Zdecydowanie najsłabsze są jego argumenty za otwarciem granic. Mimo tego krótszy czas pracy i bezwarunkowy dochód są na tyle interesująco uzasadnione, że bez wątpienia warto po tę pozycję sięgnąć.
Autor: Aleksander Piński


http://forsal.pl/artykuly/1024907,15-godzinny-tydzien-pracy-sie-oplaca.html

poniedziałek, 27 lutego 2017

Cztery dni w firmie, a potem wolne


14-11-2016, 22:00

Na krótszy tydzień pracy decydują się obecnie głównie pracodawcy z branży IT, ale producenci już zaczynają iść w ich ślady.

— Szacuje się, że obecnie w Polsce około 700 firm, głównie w sektorze przemysłowym i na terenie aglomeracji śląskiej, oferuje swoim pracownikom czterodniowy tydzień pracy — mówi Agnieszka Skuza, dyrektor sprzedaży w Adecco Poland. Z obserwacji firmy wynika, że w kraju rośnie świadomość korzyści płynących ze stosowania elastycznego czasu pracy. Oczekują tego pracownicy zatrudnieni w zakładach oddalonych od domów o wiele kilometrów, którzy tracą bardzo dużo czasu na dojazdy. Dla pracodawców to oszczędność. W Polsce na cztery dni pracy w tygodniu decyduje się już nie tylko branża IT, ale też produkcyjna.

— Mamy w końcu rynek pracownika i czasami nie tyle chodzi o pozyskanie, co o utrzymanie zatrudnionych. Zdarza się, że ludzie są dowożeni do pracy 60 km i więcej. To duża strata czasu i pieniędzy, które trzeba przeznaczyć na taki dojazd. Z pewnością jest to także kolejna forma benefitu pozapłacowego, który powoduje, że ta, a nie inna oferta na rynku jest ciekawsza z punktu widzenia kandydata. Od kilku miesięcy problem z pozyskiwaniem ludzi do pracy jest bardzo zauważalny — podkreśla Agnieszka Skuza. 

 
W ubiegłym roku Międzynarodowa Organizacja Pracy oceniła, że 36-godzinny czterodniowy tydzień pracy będzie korzystny i dla pracowników, i dla gospodarki. Według Adecco Poland, elastyczne formy zatrudnienia pojawiają się w kolejnych branżach. Na przykład w Szwecji trwa eksperyment z sześciogodzinnym dniem pracy wśród pracowników biurowych. Sprawdzana jest tam teza, że efektywność sześcio- i ośmiogodzinnego dnia pracy jest taka sama. Portal CNNMoney w 2013 r. wyliczył, że najkrócej pracują Holendrzy — średnio 29 godzin tygodniowo, a czterodniowy tydzień pracy to niemal standard. W Danii liczy on 33 godziny, powszechne są tam elastyczne harmonogramy pracy i płatne urlopy, a pracownicy mają prawo do co najmniej pięciu tygodni płatnego urlopu rocznie. 33 godziny to średni tygodniowy czas pracy obowiązujący również w Norwegii. 

Tamtejsze prawo umożliwia pracownikom minimum 21 dni płatnego urlopu w roku, a także pozwala rodzicom z małymi dziećmi do zmniejszania liczby godzin pracy w tygodniu. W Irlandii tydzień pracy liczy obecnie średnio 34 godziny, podczas gdy jeszcze w 1983 r. Irlandczycy pracowali po 44 godziny tygodniowo. Polacy są jednym z najdłużej pracujących narodów w Europie — wynika z tegorocznego raportu OECD Better Life Index. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju podaje, że 7,4 proc. Polaków spędza w pracy ponad 50 godzin w tygodniu. Polska to ósmy najbardziej zapracowany kraj na świecie. © Ⓟ 
 
© ℗
Podpis: Iwona Jackowska
 
 
 
https://www.pb.pl/cztery-dni-w-firmie-a-potem-wolne-847203

środa, 23 listopada 2016

Dochód gwarantowany ma skończyć z pogonią za byle jaką pracą


Dochód gwarantowany ma skończyć z pogonią za byle jaką pracą i pozwolić na samorealizację

  • Data: 1 września 2016 ·
  • Autor: ·

Eksperymenty z dochodem gwarantowanym podejmują kolejne zamożne państwa oraz miasta. W przyszłym roku pilotażowy program chce wprowadzić Finlandia, a wcześniej prawo do otrzymania 900 euro na utrzymanie dla każdego wprowadził m.in. Utrecht i kilka innych holenderskich miast. Dla zwolenników tej metody to przede wszystkim zmniejszenie zjawiska ubóstwa i wykluczenia społecznego. Przeciwnicy uważają, że to deprawujące zniechęcanie ludzi do pracy. Projekt dochodu podstawowego w referendum odrzucili np. Szwajcarzy.

Kolejny głos w tej kwestii dorzucił serwis Quartz, który przede wszystkim przekonuje, że dochód gwarantowany nie jest wcale aż tak demotywujący. Autor artykułu powołuje się na badania przeprowadzone na Uniwersytecie Manitoba, gdzie analizowano m.in. skutki kanadyjskich eksperymentów z wprowadzeniem tego typu świadczenia w mieście Dauphin. Jak się okazuje w jego efekcie obciążenie pracą spadło zaledwie o 13 proc. W niewielkim stopniu dotyczyło mężczyzn, ale raczej kobiet, których zarobki tylko uzupełniały znacznie wyższą płacę męża. Otrzymując dochód podstawowy część z nich po prostu uznała, że zamiast dorabiać do domowego budżetu zajmą się domem i dziećmi (podobny efekt w Polsce wywołał program 500+).

I są to właśnie społeczne plusy przedsięwzięcia, na które wskazuje autor tekstu. Ludzie otrzymują pieniądze na utrzymanie, nie ma presji do podejmowania pracy za wszelką cenę i mieszkańcy mogą zajmować się rzeczami bardziej istotnymi. Dlatego np. nastolatkowie mogą skupić się na nauce, a nie myśleć o tym jak tu dorobić – wśród rodzin z New Jersey, Seatle i Denver, które uczestniczyły w programie odnotowano dwucyfrowy procentowy wzrost ukończenia szkół średnich.
Serwis Quartz znacząco poszerza perspektywę zjawiska. Przypomina, że najwięksi odkrywcy, wynalazcy i myśliciele, którzy popchnęli cywilizację do przodu – od Galileusza, przez Adama Smitha, aż po Karola Darwina – byli ludźmi zamożnymi, którzy nie musieli troszczyć się o sprawy bytowe. Skupili się na rozwoju własnego pierwiastka twórczego. Dlatego dochód podstawowy postrzega jako siatkę bezpieczeństwa dla wszystkich ambitnych, którzy chcą podjąć życiowe ryzyko, stać się innowatorami czy start-uperami. Stworzyć nową wartość, na którą czas zazwyczaj pochłania myślenie o tym jak utrzymać się na powierzchni.


http://www.miasto2077.pl/dochod-gwarantowany-ma-skonczyc-z-pogonia-za-byle-jaka-praca-i-pozwalic-na-samorealizacje/

 

Pracujemy dziś dłużej niż w średniowieczu


Kapitalizm nas wyzwolił? Pracujemy dziś dłużej niż w średniowieczu

12 listopada 2016, 12:45 | Aktualizacja: 14.11.2016, 12:57



Panuje dość powszechne przekonanie, że dawniej losem człowieka była praca ponad siły. I dopiero kapitalizm ludzkość z tej pułapki wyzwolił. Fakty pokazują jednak, że było dokładnie odwrotnie.
Oczywiście wszyscy przypomną zaraz, że zanim doszło do ustawowego ograniczenia dniówki do ośmiu godzin (40 godzin tygodniowo), robotnicy tyrali nawet dwa razy tyle. Faktycznie. Praca po kilkanaście godzin na dobę była chlebem powszednim XIX-wiecznego robotnika. Istnieją statystyki dowodzące, że w roku 1840 w Wielkiej Brytanii pracowało się 70 godzin tygodniowo. Co daje grubo ponad 3 tys. przepracowanych godzin rocznie. Na tym tle dzisiejsze 1,8–1,9 tys. godzin rocznie (a w Polsce to nawet 1963 godziny, według nowych danych OECD) wydaje się rajem na ziemi.

Tylko że jest jeden problem. Takie porównanie nie uwzględnia tego, ile właściwie pracowało się wcześniej. A więc zanim kapitalizm wprowadził ludzkość na ścieżkę szybkiego wzrostu. A może raczej należałoby powiedzieć, zagnał większą część populacji w kierat. Próbował to pokazać już wiktoriański ekonomista Thorold Rogers (1823–1890). Szacował on, że w średniowieczu robotnik rolny był „w pracy” nie dłużej niż 8 godzin. Rogers komentował w ten sposób postulaty skrócenia czasu pracy wysuwane przez rodzące się ruchy robotnicze. „To nie jest żadna fanaberia. Oni postulują powrót do tego, co było normą jakieś 400 czy 500 lat temu”.
Rogers oraz wszyscy następni ekonomiści zajmujący się problemem czasu pracy nie bazowali oczywiście na gotowych statystykach. Bo takie nie istniały. Opierali się jednak na mocnych dowodach. Czyli na dokumentach z epoki. Na przykład na opisach takich jak ten elżbietańskiego kronikarza (XVI wiek) Jamesa Pilkingtona, biskupa Durham. Który delikatnie nawet pomstował na współczesnych mu robotników rolnych, którzy „nie przychodzą wcześnie, bo muszą się wyspać”. A jak już przyjdą, to nie zaczynają dniówki bez śniadania. W południe oddalą się na drzemkę. Po południu mają zaś jeszcze jedną przerwę na posiłek. Innym źródłem dla takich szacunków są dokumenty określające warunki zatrudniania służby. Pisał o tym jeszcze przed drugą wojną historyk H.S. Bennett w książce „Life on the English Manor. A Study On Peasants Condition 1150–1400” (Życie w angielskim dworze 1150–1400). Z jego odkryć wynika, że gdy służący musiał być na nogach przez cały dzień od rana do świtu, to liczyło mu się to jako dwie dniówki. Znów więc normalnością było owe osiem godzin lub mniej.

>>> Czytaj też: Pracujemy najdłużej od 6 lat. Opublikowano najnowszy raport OECD
Do tego dodać należy całą masę świąt kościelnych (nie tylko niedziele), gdy praca była jeśli nie zabroniona, to na pewno mocno ograniczona. I tu literatura jest obfita. Szacuje się (choćby Edith Rodgers w książce „Discussion of Holidays in the Later Middle Ages”), że w Anglii czas świąteczny zabierał około jedną trzecią roku. We Francji na wolne składały się 52 niedziele, 38 świąt oraz 90 dni odpoczynku. W Hiszpanii zagraniczni podróżnicy ze zdziwieniem notowali, że wakacje trwały tam w sumie ok. pięciu miesięcy.

Nie zapominajmy też o sile przetargowej pracownika najemnego. Która bywało, że znacząco rosła. Zwłaszcza gdy w wyniku epidemii (dżuma w XIV wieku) albo wojen zaczynało brakować rąk do pracy. Wygląda jednak na to, że mieszkańcy średniowiecznego Zachodu zachowywali się wówczas zupełnie inaczej niż dzisiejszy pracownik wychowany do życia w kapitalizmie. Dziś jest bowiem tak, że gdy popyt na pracę rośnie, to teoretycznie zaczyna się „rynek pracownika”. Czyli (znów teoretycznie, bo w praktyce to różnie bywa) w górę powinny iść płace. W średniowieczu też szły. Co sprawiało, że ówczesny robotnik szybciej zarabiał sobie wystarczającą (z jego punktu widzenia) sumę. I wtedy odmawiał dalszej pracy. Jeszcze bardziej czas odpoczynku przedłużając. Z dzisiejszego punktu widzenia jest to posunięcie raczej nietypowe. Co tylko pokazuje, że kierat, o którym pisałem na początku tego tekstu, jest zjawiskiem jak najbardziej realnym.

poniedziałek, 24 października 2016

Ukraińskie media rozważają atak Polski na Ukrainę



Robią nam nadzieję - takie działania mają na celu podpuszczać nas, żebyśmy zaczęli negować porządek pojałtański - TO BARDZO NIEBEZPIECZNA GRA!! Niemcom chodzi to, byśmy to my sami wywołali wilka z lasu - a wtedy oni głośno upomną się o nasze ziemie zachodnie, Gdańsk i Mazury. 

W dodatku tamtejszy Werwolf podający się za nacjonalistów banderowskich, przez Rosjan nazywany nazistami, podżega do bratobójczej wojny, podobnie jak Macierewicz w Polsce przeciwko atomowej Rosji. 

Ukrainę należy pozyskać drogą pokojową, najpierw sojusz z Białorusią, dopiero wtedy rozmowy z Ukrainą - zajmie to parę lat, ale problem banderyzmu powinien już się wtedy wypalić, ponieważ nikt na świecie nie rozmawia z kimś, kto stosuje język zniewag i siły. 


Zauważmy, że mowa jest o przedwojennych terenach polskich, a nie o terytorium I RP - a gdzie Chocim, Kamieniec Podolski, Chmielnicki, Berdyczów, czy Winnica - że o Kijowie nie wspomnę?

Na Ukrainę nie mogą wjechać polskie czołgi, tylko, jak mówi Prezydent Białorusi - białoruskie traktory i polskie kombajny.

Ukraińcy sami powinni wypowiedzieć się w tej kwestii i odrodzenie I RP powinno nastąpić drogą pokojową - być może wschodnia Ukraina, tzw. Noworosja, jest nie do uratowania, ale i tak nie mamy teraz na to wpływu. 


To jest próba podpuszczenia nas! 

Powtarzam jeszcze raz - Ukrainę należy pozyskać do wspólnej federacji drogą pokojową, bez negowania porządku pojałtańskiego, który narazi nas na poważne komplikacje związane z rewizjonizmem niemieckim.



Pamiętajmy, że Ukraina powstała z inicjatywy niemieckiej, drogą pobudzania odrębności lokalnych społeczności i budowania regionalnych nacjonalizmów.


Polska kluczem do mocarstwowości Niemiec:

2. Jak Niemcy stworzyli Ukrainę i w jakim celu

http://werwolfcompl.blogspot.com/p/i.html














W rozmowie jaką opublikował uznawany za związany z nacjonalistyczną "Swobodą" ukraiński portal vgolos.com.ua, rozważany jest możliwy atak Polski na Ukrainę.

Zdaniem redaktorów portalu, zarówno polska polityka związana z dążeniami do uznania rzezi wołyńskiej za ludobójstwo, jak i pojawianie się filmów takich jak "Wołyń" wskazuje, że Polska moża dążyć do wojny z Ukrainą. Redaktorzy sugerują również związki niektórych polskich polityków, takich jak chociażby Janusz Korwin Mikke, z Rosją.


Portal zaprezentował także dyskusję pomiędzy dziennikarzem Ołeksijem Arestowyczem, wykładowcą Akademii Kijowsko-Mohylańskiej Ołeksijem Kurinnyjem oraz ekspertem wojskowym Olegiem Żdanowem. Kurinnyj stwierdził, że dążenie Polski do uznania rzezi wołyńskiej za ludobójstwo jest wstępem do wystąpienia przez nasz kraj o odszkodowanie. Zdaniem wykładowcy żądanie poprzedzone będzie widocznymi już teraz działaniami propagandowymi. Jak twierdzi, później zostaną wysunięte roszczenia finansowe bądź terytorialne.


Dalej rozmówcy rozpatrywali realność scenariusza polskiego ataku mającego na celu przyłączenie terenów dawnej II Rzeczypospolitej aż po rzekę Zbrucz. Według Olega Żdanowa, chociaż na razie Polska pozostaje w bloku NATO-wskim, który nie pozwali na atak na sąsiada, można wyobrazić sobie sytuację w której nasz kraj opuści Sojusz Północnoatlantycki i skieruje swoją agresję na Zachodnią Ukrainę.



Rozmówcy nie zgadzają się jednak ze sobą w rozważaniach nad wynikim takiego starcia. Według Arestowicza, wojna taka przyniosłaby łatwe zwycięstwo armii Ukrainy, posiadającej znaczące doświadczenie bojowe zdobyte podczas wojny w Donbasie. Przeczy temu jednak Żdanow, który podkreśla, że Wojsko Polskie, chociaż jest mniej liczne, jest dużo nowocześniejsze od ukraińskiego, dostosowane do standardów NATO. Według eksperta wojskowego polskie uderzenie w ciągu dwóch do pięciu dni osiągnęłoby granice z 1939 roku i tam przeszło do defensywy, skutecznie broniąc zajętego terytorium.


Żdanow podkreśla, że ludność ukraińska mogłaby powitać z radością polską armię, widząc w Polsce szansę na wejście do prawdziwego Zachodu, cywilizowanego świata i Unii Europejskiej. Zdaniem eksperta bardzo dużo zależałoby od tego jaki model okupacji przyjęłoby Wojsko Polskie, ale według niego nie można byłoby liczyć na rozbudowane podziemie antypolskie.




 Kamieniec Podolski





Lansowany w mediach rozbiór Ukrainy - Polska bez twierdzy Chocim, Kamieńca Podolskiego, Winnicy...





Podole na mapie Ukrainy







 I RP






kresy.pl / vgolos.com.ua

http://www.kresy.pl/wydarzenia,bezpieczenstwo-i-obrona?zobacz%2Fukrainskie-media-rozwazaja-atak-polski-na-ukraine


http://xportal.pl/?p=27183


piątek, 9 września 2016

Wyzysk w ramach prawa pracy.



Niewolnictwo w Europie działa pod przykrywką. Wyzysk odbywa się w ramach prawa pracy.

 

Wielkie koncerny w białych rękawiczkach zwalniają pracowników chronionych: młode matki, kobiety w ciąży, pracowników z długim stażem. Zdarza się, że nie wypłacają pensji, sprzedając pracowników wraz z wydzieloną spółką. Wyzysk maskują marketingową działalnością charytatywną. - Potężne firmy stać jest na rodzaj "whitewashingu". Tworzy się sympatyczny wizerunek firmy, przykrywający wyzysk, który dzieje się daleko, poza oczami konsumentów – mówi money.pl Maria Świetlik z Inicjatywy Pracowniczej.
Przemysław Ciszak, money.pl: O wykorzystywaniu pracowników tzw. krajów globalnego południa mówi się dużo. Jednak ostatnie raporty, jak choćby Clean Clothes, pokazują, że współczesne niewolnictwo ma miejsce również w Europie.
Maria Świetlik, Inicjatywa Pracownicza: Oczywiście. Skala zjawiska jest inna, ale również nasz region boryka się z tym problemem. Jeżeli pracownik za swoją pracę otrzymuje pensję poniżej kosztów własnego utrzymania, to de facto świadczy pracę niewolniczą. Jeśli pracownica zakładów obuwniczych, produkujących dla najsłynniejszych marek z Londynu, Paryża czy Rzymu, za fabryczną pensję nie jest w stanie wykarmić własnych dzieci i nie ma perspektyw na lepiej płatne zajęcie, to oznacza, że stała się współczesną niewolnicą.

Opisana w raporcie fabryka w Macedonii płaciła pracownikom równowartość 131 euro miesięcznie pracy plus nadgodziny, tymczasem pensja minimalna wynosi w tym kraju 145 euro i to bez nadgodzin.

Takie przykłady można znaleźć w wielu krajach Europy, choćby w Albanii, Bośni, Rumunii, Słowacji, a nawet w Polsce. Duże koncerny obuwnicze czy odzieżowe, ale także elektroniczne i każde inne, wykorzystują spółki córki albo firmy podwykonawcze zakładane w krajach, gdzie koszt pracy jest stosunkowo niski, a prawo niedostatecznie broni pracowników przez tego typu wyzyskiem.

Firmom w Polsce autorzy raportu zarzucają zalew umów cywilnoprawnych. Ich zdaniem zatrudnianie pracowników przez agencje pracy tymczasowej na tzw. śmieciówki jest obejściem prawa i utrudnia pracownikom dochodzenie swoich praw.

Europejskie niewolnictwo ma bardziej zamaskowaną, ucywilizowaną formę. Ujęte jest właśnie w ramy quasi-prawa pracy. Zmiana firmy niewiele pomaga, bo systemowo wygląda to podobnie. Większość z tych koncernów działa według tej samej zasady, liczy się zysk, a pracownik traktowany jest nie tylko jako tania siła robocza, ale właściwie jako koszt.

Modnym określeniem stosowanym przez korporacje jest tak zwana optymalizacja kosztów. Powołując się na nią - różnymi metodami - omijają prawa pracownicze.

Dekodując to eleganckie pojęcie, można powiedzieć, że to nic innego, jak próba wyciśnięcia z pracowników jak największej ilości pracy za jak najniższe pieniądze. Nie jest to nic nowego, bo optymalizacja kosztów istniała od zawsze. Wpisana jest w system kapitalistyczny – ktoś oferuje pracę, a kto inny ją spienięża i zachowuje zysk dla siebie. Im mniej płaci oraz im więcej tej pracy wyegzekwuje, tym większy ma zysk.
No dobrze, ale wydaje się, że kodeks pracy powinien nas chronić.

Problem w tym, że państwo, które do tej pory za pomocą systemów prawnych, inspekcji, właśnie kodeksu i innych uregulowań chroniło pracownika, dziś zaczyna się z tego wycofywać, oddając pole bezwzględnemu biznesowi. Prekaryzacja pracy spowodowała, że coraz mniej pracowników podlega kodeksowi pracy, jak i opiece związków zawodowych, których tworzenie stara się utrudniać. To dlatego coraz częściej firmy pozwalają sobie na nieetyczne manewry na granicy prawa, które mają pomóc ominąć zabezpieczenia stworzone przez prawo.

Znamienne wydaje się to, że o takie działania oskarżana są również spółki, w których udziałowcem większościowym jest właśnie państwo. Przykładem niech będzie choćby Telewizja Polska, spółka akcyjna Skarbu Państwa. Przeniesienie części pracowników TVP do agencji pracy LeasingTeam to przecież nic innego jak ukrywanie zwolnień grupowych.

Zarząd TVP oczywiście zaprzeczy, twierdząc, że chodzi o mądre zarządzanie kadrą pracowniczą, a przy okazji oszczędność w budżecie stacji. Trudno bronić tego argumentu w sytuacji, kiedy zaraz po przeniesieniu firma LeasingTeam zmienia wszystkim warunki pracy i wysokość pensji na gorsze i zwalnia pracowników.

To konsekwencja tego, jak przez ostatnie lata wyglądała ochrona interesów pracowniczych. Ani ze strony państwa, ani mediów, ani nawet społeczeństwa nie było silnego zainteresowania tematem. Brakuje nam umiejętności organizowania oporu przeciwko takim praktykom. Wciąż w Polsce funkcjonuje przeświadczenie, że niewiele można zrobić, że tak już musi być. Panująca od 30 lat doktryna minimalizowania kosztów spowodowała, że pracujemy ponad normę, za długo i za intensywnie, a nie dostajemy za to adekwatnego wynagrodzenia. A na dokładkę w półcieniu prawa pozbawia się nas praw i świadczeń.
Dodatkowo dwa lata od działań outsourcingowych państwowy nadawca nie zamierza przedłużać umowy z firmą i właściwie wypina się na swoich byłych pracowników, nie zamierzając przywrócić ich do struktur TVP. Wszystko w świetle prawa?

Wciąż jeszcze trwa proces cywilny wytoczony przez związek zawodowy "Wizja" dążący do tego, aby jednak uznać umowę między TVP a LeasigTeam za nieważną. Wydawałoby się, że państwo ma w tym wypadku więcej do powiedzenia w sprawie ochrony pracowniczej i sprawiedliwości niż w przypadku firm o prywatnym kapitale.

Gdzie - jak się okazuje - możliwe jest w świetle prawa zwolnienie pracowników chronionych, np. młodych matek czy kobiet w cięży albo niewypłacanie pensji pracownikom i sprzedaż ich wraz z wydzieloną spółką?

Jest wiele przykładów na takie działania. W części z nich istnieje podstawa prawna do dochodzenia swoich praw przed sądem, ale w dużej mierze koncerny zatrudniają prawników, aby ci wykorzystywali nieprecyzyjne prawo na niekorzyść pracowników. I wszystko odbywa się w białych rękawiczkach.
Głośnym przykładem może być działanie jednego z czołowych polskich dystrybutorów stali - poznańskiego Akrostalu, który notabene funkcjonuje do dziś.
To sprawa zaledwie sprzed roku. Pracodawca wyodrębnił spółkę córkę Akrostal Trading, do której przeniósł siedem kobiet, wszystkie w ciąży, na urlopie macierzyńskim albo wychowawczym. Po trzech miesiącach, zgodnie z prawem, zlikwidował spółkę, a kobiety straciły pracę.
Sprawa trafiła do sądu. Cztery pokrzywdzone kobiety złożyły pozew.
Pewnie rozeszłaby się po kościach, gdyby nie perfidia w działaniu i skala. Firma wykorzystała furtkę, która w wyjątkowych tylko sytuacjach dopuszcza zwolnienie kobiety w czasie w objętym ochroną. Skoro pracodawca nie miał podstaw do zwolnienia dyscyplinarnego, zakład nie ogłosił upadłości, to została jedynie likwidacja stanowiska wraz z całą - jak można przypuszczać właśnie w tym celu wydzieloną - spółką.


Przykład Akrostalu jest może najmniej subtelny, ale przecież niejedyny.
To bulwersujący przypadek, ale to prawda, proceder ten uprawia bardzo wiele firm. To samo dzieje się z pracownikami mającymi długi staż pracy, którym należą się odprawy. Mechanizm działa dokładnie tak samo. Na własnym przykładzie stałam się ofiarą takich praktyk. Zatrudniający mnie koncern mediowy podzielił się na kilka małych firm, po czym części się pozbył, aby uniknąć wypłacania odpraw przy zwolnieniach.

Sprawa InPostu i nieznanej spółki Tenes One [red. pisaliśmy o tym tutaj] pokazuje, że może być jeszcze gorzej. Pocztowcy nie tylko stracili pracę, ale nie dostali nawet wynagrodzenia za ostatni przepracowany miesiąc.

To również ciekawy przykład. InPost bowiem zdążył się pozbyć spółki córki – Bezpieczny List - tuż przed terminem wypłaty. Teraz problem zaległych wypłat to sprawa nie prezesa Brzoski, który umywa ręce, a firmy, która przejęła spółkę. Od nowego właściciela listonosze jednak zamiast wyrównania dostają wypowiedzenia. Jeśli do tego dołożymy śmiesznie niską kwotę 10 tys. zł, za jaką został oddany Bezpieczny List, cała sprawa wydaje się etycznie niezwykle śliska. To ewidentna próba pozbycia się zobowiązania wobec pracowników.
Podobno 1,2 tys. pracowników tej spółki szykuje pozew zbiorowy przeciwko byłemu pracodawcy. Mają szanse?

To zawsze bardzo trudne sprawy, ale walczyć trzeba. Gdyby w Polsce istniał silniejszy ruch robotniczy i konsumencki, byłaby możliwość wywarcia jakiegoś nacisku. W tej chwili ciężar odpowiedzialności, aby regulować takie sprawy, spada na państwo: sądy pracy, Państwową Inspekcję Pracy. Musimy pamiętać, że takie firmy jak InPost funkcjonują dzięki zamówieniom publicznym. W przypadku takich nieetycznych działań powinny być z nich wykluczane.
Sądzi pani, że to ma szansę się zmienić?
Mam nadzieję, że tego typu sprawy będą piętnowane i karane. Ale nie możemy liczyć tylko na sprawiedliwość dziejową. Potrzeba samoorganizacji pracowników, zmiany świadomości. Tylko w masie mają oni równowagę konfrontacyjną z dużą firmą, korporacją zatrudniającą prawników i ekspertów od prawa spółek, prawa cywilnego i praw pracowniczych. Trzeba świadomości, że tego typy wykorzystywanie pracowników, wyzysk, to przemoc wymierzona w pracownika.
Coraz więcej mówi się o etyce biznesu, ekonomii wartości, sprawiedliwym handlu, zaangażowaniu w działania charytatywne wielkich koncernów. Przykładem niech będą czerwone sznurówki Nike czyli kampania na rzecz walki z AIDS w Afryce, a jednoczesny wyzysk młodych kobiet w fabrykach tej firmy w krajach Dalekiego Wschodu, do czego Nike oficjalnie się przyznała w 2005 roku. Tę etykę można sobie wykupić?
Wielkie koncerny stać jest na ten rodzaj "whitewashingu", "greenwashingu" czy "pinkwashingu". Poprzez właśnie działania PR-owe i marketingowe tworzy się sympatyczny wizerunek firmy przykrywający wyzysk, który dzieje się daleko, poza oczami docelowych konsumentów. Tego typu wybielanie jest monitorowane przez wiele instytucji pozarządowych i piętnowane. Globalne łańcuchy dostaw są ujawniane i to od nas, konsumentów, zależy, czy będziemy chcieli dalej wspierać swoimi wyborami zakupowymi te firmy, czy zdecydujemy się na np. bojkot konsumencki.
Może się to okazać trudniejsze niż się wydaje. Zwłaszcza w dobie globalizacji, gdzie 10 korporacji kontroluje niemal wszystko, co znajdziemy na półkach sklepowych.
To wymaga zachodu i podjęcia pewnego trudu, ale zapewniam pana, że jest to możliwe. Inicjatywa oddolna już nieraz pokazała, jak bardzo może okazać się skuteczna i wpływać na politykę działań wielkich korporacji czy nawet państw. Niech za przykład posłużą protesty przeciwko umowie handlowej TTIP, zmuszenie Google'a, by po latach zapłacił podatek Brytyjczykom, czy głośne bojkoty przeciwko takim gigantom jak Shell i Adidas.
Zgadzam się jednak, że musi za tym musi pójść zmiana polityk handlowych na poziomie ponadpaństwowym. To jednak wymaga od polityków odwagi, by przeciwstawić się głównej grupie interesów, czyli korporacjom i wielkiemu, zamożnemu biznesowi.


 

środa, 21 października 2015

Sześć zamiast ośmiu godzin pracy.

przedruk




19 października 2015, godz. 11:15










40-godzinny tygodniowy czas pracy w Polsce to obecnie najdłuższy w Unii Europejskiej. Średnia to 38 godzin, a i tak dzięki układom zbiorowym wymiar jest dużo niższy od tego, który przewiduje prawo.






Szwedzi zdecydowali się na eksperyment. Sześć zamiast ośmiu godzin pracy ich zdaniem potrafi zdziałać cuda. Wzrost motywacji, równowaga między życiem prywatnym i zawodowym, zadowolenie z wykonywanych obowiązków. Choć to rozwiązanie dla wybranych, jeśli któraś z polskich firm odważy się na podobny krok, poza rozgłosem może sporo zyskać.

Ostatnio polskie media rozpisywały się o eksperymencie, który przeprowadzono w jednym ze szwedzkich domów opieki. Na czym polegał? Skrócono tam czas pracy do 6 godzin dziennie. Na takie rozwiązanie zdecydował się też sąsiedni oddział Toyoty. Tam jednak sześciogodzinny dzień pracy obowiązuje od... 13 lat i zarówno pracownicy, jak i pracodawca są zadowoleni z takiego rozwiązania. Co faktycznie daje krótszy czas pracy? Czy to dobry sposób na zwiększenie motywacji i efektywności pracowników czy propozycja, która rozleniwi zespół? 
 
Szwedzi przyjmują pierwszą opcję, a wszyscy z ciekawością czekają na wynik przeprowadzonego eksperymentu. Bo dla porównania do udziału zaproszono także drugi dom opieki, w którym pracownicy nadal mają ośmiogodzinny dzień pracy.
 
Trójmiejscy pracodawcy Pytanie o sześciogodzinny dzień pracy skierowaliśmy do tych pracodawców z Trójmiasta, którzy często podkreślają swoje elastyczne nastawienie i propracownicze działania. Chcieliśmy wiedzieć, w jakich warunkach można wprowadzić mniejszy wymiar pracy i jakie korzyści dostrzegają z tego dla siebie i pracowników. 
 
W końcu według Komisji Europejskiej Polacy to jeden z najbardziej zapracowanych narodów Unii, prześciga nas tylko Grecja. I choć i my, i Grecy powinniśmy pracować 40 godzin tygodniowo, spędzamy w niej odpowiednio 42,5 i 44 godziny. Na drugim biegunie mamy Francuzów, którzy dzięki układom zbiorowym w wielu gałęziach gospodarki już dawno wprowadzili sześciogodzinny dzień pracy. 
 
- Efektywność pracowników nie zależy od tego, ile godzin spędzają w pracy, ale od tego, w jakim stopniu są w stanie wykorzystać ten czas - zauważa Lucyna Federowicz, dyrektor ds. personalnych i strategii GPEC, w którym pracownicy dostają m.in. dodatkowy miesiąc urlopu po urodzeniu dziecka. 
 
Nikogo pewnie nie zdziwią wyniki badań, które pokazują, że w pracy wcale ośmiu godzin nie poświęcamy na zadania zawodowe. W ankietach przeprowadzonych przez firmę Sedlak&Sedlak jedni przyznawali się do kilku, inni do kilkunastu godzin w tygodniu poświęcanych na rzeczy niezwiązane z pracą w jej formalnym czasie.

Charakter pracy, który sprzyja skracaniu Bez wątpienia są zawody, w których skrócenie czasu pracy wydaje się wyjątkowo proste i takie, w których ze względów technicznych wymagałoby to dodatkowych nakładów finansowych ze strony pracodawcy. 
 
 - Jeśli praca wymaga wysokiego skupienia, którego nie sposób utrzymać przez wiele godzin, wtedy ośmiogodzinny dzień pracy zwyczajnie nie ma sensu. I tu warto rozważać inne opcje. Przy stanowiskach, które wymagają dostępności w godzinach, w jakich działa firma i jej otoczenie biznesowe, takie rozwiązanie jest trudniejsze do zrealizowania - wyjaśnia Andrzej Jędrzejczak, który zajmuje się PR w Bluemedia. 
 
- Ale jeśli pracownik jest w stanie zrealizować powierzone zadania w ciągu sześciu godzin, to skrócenie ustawowego dnia pracy może przynieść same korzyści - dodaje. Wymierne korzyści dla obu stron Jakie to korzyści? Ze skróconego czasu pracy mogą czerpać obie strony. Mniej godzin poświęconych na pracę wcale nie oznacza niższej efektywności. Wręcz przeciwnie. 
 
 - Tak naprawdę elastyczne godziny pracy pozwalają zwiększyć efektywność i lepiej pogodzić pracę z życiem prywatnym. Pomocna dla pracowników jest też praca zdalna, która przy dzisiejszej technologii świetnie się sprawdza - zauważa Julia Łaszkiewicz, członek zarządu Ekolanu, w którym większość współpracowników ma możliwość indywidualnego dostosowania godzin i trybu pracy do swojej sytuacji. 
 
Największym minusem ośmiogodzinnego dnia pracy jest właśnie trudność pogodzenia życia zawodowego z prywatnym. To może powodować problem w obu sferach. Pracownik, który nie ma czasu dla rodziny, po pierwsze ma wyrzuty sumienia związane z zaniedbywaniem roli partnera, rodzica, przyjaciela, po drugie jest narażony na więcej konfliktów w życiu prywatnym. 
 
 - To wtórnie wpływa na jego produktywność. Nieporozumienia z domu przenosimy do pracy. W pracy potrzebujemy więcej czasu, żeby skupić się na zadaniach, więc później wracamy do domu i koło się zamyka - wyjaśnia Małgorzata Osowiecka, psycholog Uniwersytetu SWPS w Sopocie. 
 
- Sześciogodzinny czas pracy byłby dużym wsparciem właśnie dla zachowania równowagi między pracą a rodziną - dodaje. Wymieniając plusy skróconego dnia pracy nie można zapomnieć o jego wpływie na zdrowie.
 
- Kiedy jesteśmy wypoczęci i zrelaksowani, nasza praca staje się bardziej efektywna. Z punktu widzenia pracodawcy zdecydowanie bardziej cenimy sobie jakość pracy niż liczbę godzin "wysiedzianych" w biurze. Na dziś zapewniamy pracownikom czasoumilacze w postaci masażerów, konsoli czy hamaków, ale widzimy też duży potencjał w sześciogodzinnym czasie pracy i czekamy na wyniki badań - przyznaje Alicja Sawicka, kierownik Działu Rekrutacji Sii Gdańsk. 
 
 
My też czekamy i liczymy, że uda nam się opisać przykład lokalnej firmy, która zdecyduje się na podobny do szwedzkiego eksperyment. Nie zmienia to jednak faktu, że skracanie czasu pracy to wybór dla nielicznych firm, a nie kierunek, w którym pójdzie polska gospodarka. - Musimy pamiętać, że Polska to nadal kraj na dorobku. Skracanie czasu pracy sprawdzi się w krajach, w których jest nadwyżka siły roboczej, duża efektywność procesów produkcyjnych. 
 
Musimy jeszcze poczekać na takie rozwiązania. Dziś nie jesteśmy do tego gotowi ani mentalnie, ani gospodarczo. Na razie dobrym pomysłem jest uelastycznianie godzin pracy, możliwość pracy z domu czy ruchomy czas pracy. Na to rozwiązanie coraz częściej są otwarte firmy z Trójmiasta - mówi Zbigniew Canowiecki, prezes Pracodawców Pomorza.

Agnieszka Śladkowska




http://biznes.trojmiasto.pl/Szesc-zamiast-osmiu-godzin-pracy-Czy-to-realne-n95471.html#





poniedziałek, 8 czerwca 2015

Brawo PESA Bydgoszcz!


Polacy też potrafią robić pociągi wysokich prędkości








A że nie wyglądają na takie...

 
 A muszą?



Tańszy i lepszy?
Nie wiem, wiem tylko, że w Pendolino jest ciasno i duszno mimo klimatyzacji, a w dodatku włoski pociąg nie może jeździć, gdy temperatura powietrza spadnie poniżej -20 stopni Celsjusza...






Pesa Dart to pociąg określany jako elektryczny zespół trakcyjny. Każdy posiada osiem członów. Są produkowane w bydgoskiej Pesie dla PKP Intercity, które zamówiło 20 składów. Zgodnie z kontraktem Pesa ma czas do końca października na dostarczenie wszystkich pojazdów. Pierwsi pasażerowie pojadą nimi więc najpewniej w przyszłym roku. Wartość kontraktu wynosi 1 320 626 400 zł brutto.


– Ten projekt zakupu pociągów jest równie ważny, jak zakup pendolino, ale będzie miał większe znaczenie dla polskiej gospodarki. Pozwoli rozwinąć się największemu polskiemu producentowi, oraz trzystu polskim firmom, które zostaną zaangażowane w produkcję – mówił „Rynkowi Kolejowemu” zaraz po wygranym przetargu prezes Pesy Tomasz Zaboklicki.


Trasy, po których będą jeździły pociągi Pesa Dart: Jelenia Góra - Wrocław - Łódź - Warszawa - Białystok/Lublin oraz Białystok/Lublin - Warszawa - Koluszki - Częstochowa - Katowice - Bielsko Biała. Wszystkie relacje będą obsługiwane kategorią pociągów TLK.
Pesa Dart będą jednoprzestrzennymi pojazdami, co ułatwia przemieszczanie się po nich i podnosi komfort podróży. Podobnie jak włoskie pendolino, Darty będą miały dwie kabiny maszynisty. W klasie drugiej będą 292 miejsca, w klasie pierwszej 60. W całym pociągu będzie jednopoziomowa podłoga.


Poniżej wybrane parametry techniczne pociągu.

Prędkość
160km/h
Liczba członów
8
Rozstaw szyn
1435mm
Długość
153 000mm
Szerokość
2 820mm
Wysokość pojazdu bez odbieraka prądu
4 300mm
Liczba drzwi na stronę
8
Przyspieszenie
0,6m/s2
Liczba miejsc siedzących/w tym 1 klasy
352/60
Liczba toalet dla pasażerów
6
Materiał konstrukcji
Stal wysokowytrzymałościowa
System sterowania ruchem
ERTMS poziom 2
Liczba miejsc dla rowerów
6
Dostosowanie dla niepełnosprawnych
TSI PRM
Wysokość podłogi
1220mm
Wytrzymałość zderzeniowa
EN 15227 (4 scenariusze zderzeniowe)
Kategoria wytrzymałości
PII wg PN EN 12663

Prędkość eksploatacyjna, czyli ta którą Pesa Dart będzie osiągać na co dzień z pasażerami, wynosi 160 km/h. Na testach w Żmigrodzie udało się tę prędkość uzyskać bez przeszkód. Ale możliwości bydgoskiego superpociągu są znacznie większe. Testy na najszybszej trasie kolejowej w Polsce, na Centralnej Magistrali Kolejowej, pokazały, że Pesa Dart może rozpędzić się aż do 200 km/h. To dobrze wróży Pesie i otwiera przed firmą możliwość produkowania superszybkich pociągów. Do tej pory Pesa zapewniała, że jest w stanie wyprodukować pociąg, który mógłby konkurować z pendolino, teraz to udowodniła.

Pociągi Pesa Dart zapewniają nie tylko komfort podróżowania pasażerów, ale również komfort pracy obsługi pojazdów. Kabina maszynisty została zaprojektowana na podstawie wieloletnich doświadczeń producenta pojazdu, a także w oparciu o wiedzę maszynistów użytkownika. System monitoringu pozwala na obserwację i automatyczną rejestrację widoku ze strefy drzwi wejściowych oraz wnętrza pojazdu. Pojazd będzie posiadać pomieszczenie przeznaczone dla załogi pojazdu i do przewozu przesyłek ekspresowych. Dzięki zamontowanemu systemowi zliczania pasażerów użytkownik pojazdów będzie miał możliwość optymalnego planowania jazdy taboru.

Charakterystyka pojazdu:
  • Klimatyzowany przedział pasażerski i kabina maszynisty
  • Jednoprzestrzenne wnętrze z dużymi powierzchniami okien
  • Zamknięty układ WC
  • Ergonomiczna konstrukcja i wyposażenie kabiny maszynisty
  • Trakcja wielokrotna do 3 pojazdów
  • Komfort dla obsługi pociągu (osobne przedziały)
  • Bar dla pasażerów
  • Pojazd ekologiczny: 80% odpadów podlega recyklingowi
  • Własne oprogramowanie – lepsze dostosowanie do wymagań przewoźnika
  • Falownik zamontowany na dachu (zwiększony komfort dla pasażerów z uwagi na wyciszenie)

 









http://biznes.onet.pl/wiadomosci/transport/tak-wyglada-polski-superpociag/8eewfn
http://www.rynek-kolejowy.pl/52458/nowe_wizualizacje_darta_i_zdjecia_z_podpisania_umowy.htm

 ilustracje - internet
 



  • @Autor
    Polecam zbadać wątek Rothschildów wokół PESY.
  • @Krzysztof Zagozda 17:54:37
    Że niby co?

    I niby jak mam to sprawdzić?
    Wysłać swoich agentów, których nie mam, na przeszpiegi??
  • @Maciej Piotr Synak 00:20:46
    He...


    ... których jeszcze nie mam....

    :)
  • @Maciej Piotr Synak 00:20:46
    Dziwnie nerwowo Pan zareagował.
  • @Krzysztof Zagozda 09:18:59
    Dziwnie nerwowo???

    A po czym pan to wnioskuje?

    Wpisałem Rotschild i pesa w google i nic z tego nie wyszło.

    Więc jak mam to niby sprawdzić?
  • @Maciej Piotr Synak 12:20:07
    To kopia mojego postu na wp.pl sprzed niemal 2 lat:
    http://tech.wp.pl/kat,1009779,title,Polski-pociag-Pendolino-pobil-rekord-predkosci-Rozpedzil-sie-az-do-270-kmh,wid,16177782,wiadomosc.html
    "Oto kilka mitów w temacie Pendolino, którymi się nas karmi. 1) Centr. Mag. Kolejowa jest gotowa do wykorzystania szybkości Pendolino. Realia - CMK liczy sobie 224km, gdzie, po wprowadzeniu ETCS, NA NIEKTÓRYCH ODCINKACH prędkość maksymalna wyniesie 220 km/h. Niedługo będzie tam 250km/h - mówią nam. Czyżby? Jakoś mało mówi się o tym, że ta szybkość W REGULARNYM RUCHU zostanie wprowadzona tylko wtedy, kiedy zmieni się tam zasilanie z 3kV DC na 25kV 50Hz AC. Po prostu - obecna sieć nie poradzi sobie z ze zwiększonym poborem mocy. Dzisiaj Pendolino może tam jeździć 275km/h, pod warunkiem, że jest jedynym pociągiem na odcinku - wpuszczenie drugiego, spowodowałoby "zgaśniecie światła". Taka zmiana sporo kosztuje, poza tym pociąga za sobą konieczność wymiany taboru na wielosystemowy. Obecne woły robocze IC - lokomotywy EP09, "Epoki", 160km/h, których wraz z EP08 jest obecnie ponad 60 sztuk, są jednosystemowe. Jedyne wielosystemowe EU44, vel Husarze, całe 10 szt, obsługują inne połączenia, a nowo zamówione 20 szt Flirtów Staedlera/Newagu są przeznaczone w większości na inne trasy niż CMK. Podniesienie napięcia na CMK nie jest obecnie najpilniejszym zadaniem na polskich szlakach kolejowych - pierwszorzędnym jest modernizacja Węzła Warszawskiego - więc pewnie zostanie odłożone na św. Nigdy, a V max=220km/h, skądinąd całkiem wystarczająca, będzie tam obowiązywać jeszcze długi czas. 2) Zmodernizowana linia E-65, Wwa-Gdańsk jest na połowie długości przystosowana do 200km/h. Fakty- są tam jedynie DWA dłuższe odcinki dla 200 km/h, razem 24% trasy: 60km, Nasielsk - Mława i 26 km pod Pruszczem Gd., poza tym jest 9 krótkich odcinków, od.. 5 do 13 km. Oprócz tego jest 10 zwolnień do 60-80km/h. Tymczasem Pendolino, aby przyśpieszyć ze 120 do 200km/h, w trybie oszczędnym potrzebuje ok.. 10km. I najważniejsze - szybkość 200km/h jest na E-65 dopuszczalna TYLKO dla pociągów z wychylnym pudłem, inne mają limit 160km/h. PKP mgliście obiecuje, że "zwykłe" Pendolino też tyle tam pojedzie, ale gdzie tu wykorzystanie 250km/h, skoro nawet 200 jest tylko teoretyczne, na paru odcinkach? Fakty są takie - jedynym odcinkiem kolei w Polsce, na którym teoretycznie da się wprowadzić 250km/h jest tylko CMK. 3) Tylko Pendolino miało odpowiednie parametry, określone w warunkach przetargu. No właśnie- kto ustalił ten nieszczęsny limit 250km/h, skoro takich tras nie ma i długo nie będzie? Nawet gdy się wprowadzi ten limit na CMK, to w porównaniu z 220km/h da teoretycznie zaledwie.. 7 minut oszczędności!Teoretycznie - bowiem nie na całej trasie pociąg tyle pojedzie. Pamiętajmy, że dopóky nie wprowadzono tego limitu, konkurencja w przetargu była spora- były firmy zagraniczne i dwa konsorcja zagraniczno- polskie. Zainteresowanych odsyłam do artykułów na portalach branżowych, poświęconych kolejnictwu. Dopiero kiedy PKP podniosło limit, doszło do absurdu, że w przetargu brał udział JEDEN oferent. Dodajmy - przeciwko tej firmie toczy się na świecie parę dochodzeń z podejrzeniem o przekupstwo urzędników państwowych. Pamiętajmy, że przed dekadą NIK unieważnił przetarg na Pendolino i rząd Buzka się z zakupu wycofał".
    Na koniec dyskusji, jaka się pod tym postem wywiązała, jakiś fachura w sprawach kolejnictwa napisał, że typ sygnalizacji ETSC przyjęty na CMK jest dostosowany tylko do 200 km/h, więc nawet 220 nie będzie.
    Nic się w tej sprawie do dziś nie zmieniło.
    Pozdrawiam.
  • @alek.san 18:18:26
    Dziękuję za przypomnienie tego artykułu, pozdrawiam!



http://argo.neon24.pl/post/123158,brawo-pesa-bydgoszcz