Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

poniedziałek, 27 listopada 2023

Niemcy i brak rozliczenia zbrodniarzy



przedruk






25.11.2023 17:58



„Zbrodnie trzeba nazwać i podać nazwiska zbrodniarzy”. 

A jak to wygląda w rzeczywistości?



- W czasie wojny co piąty dorosły Niemiec należał do NSDAP, w Wehrmachcie służyło 15,6 mln młodych Niemców i Austriaków, a Hitlera popierały wielkie koncerny przemysłowe. Niechęć do rozliczeń w RFN po wojnie była więc naturalną niechęcią do przyznania się do winy swojej lub swoich bliskich – ocenia historyczka dr Joanna Lubecka z IPN. Według szacunków historyków około 30 tys. zbrodniarzy zdołało po wojnie uciec z kraju tzw. „szczurzymi szlakami” (niem. „Rattenlinien”), głównie do Ameryki Łacińskiej.


Obecnie Niemcy generalnie uznają swoją odpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej, ale jednocześnie zwolenników zyskują skrajnie prawicowe partie AfD czy NPD, których członkom „zdarzają się niefortunne wypowiedzi, na przykład nazwanie pomnika Holokaustu pomnikiem hańby lub relatywizowanie zbrodni i roli Hitlera” – zaznacza badaczka.

- Niemiecki kryminolog Dieter Schenk nazwał politykę rządu, administracji i wymiaru sprawiedliwości w latach 50. i 60. "strukturalnym nieściganiem morderców". Odsetek byłych członków NSDAP w organach decyzyjnych i wymiaru sprawiedliwości był stosunkowo duży. Schenk podaje, iż w 1950 roku 66-75 procent sędziów i prokuratorów było dawnymi członkami NSDAP



Wielu nazistów zrobiło po wojnie kariery polityczne.

- Jak podaje w swoim tajnym raporcie dla CIA szef niemieckiego wywiadu BND Reinhard Gehlen, w 1950 roku 129 deputowanych Bundestagu należało w okresie III Rzeszy do NSDAP, co stanowiło 26,5 procent


W 1952 r. 33,9 proc. pracowników MSZ RFN – łącznie 184 osoby - było dawnymi członkami NSDAP.

- Głośnych było też kilka pojedynczych przypadków karier osób podejrzewanych o udział bądź współudział w zbrodniach. Była to m.in. historia Hansa Globke, współtwórcy ustaw norymberskich dyskryminujących Żydów, który w latach 1953 do 1963 był szefem Urzędu Kanclerskiego i doradcą kanclerza Konrada Adenauera


- Z polskiej perspektywy najbardziej oburzający jest przypadek gen. Heinza Reinefartha, dowódcy odpowiedzialnego za zbrodnie popełnione w trakcie Powstania Warszawskiego, który po wojnie robił karierę polityczną jako deputowany do Landtagu Szlezwik-Holsztyn oraz burmistrz Westerlandu na wyspie Sylt


Według szacunków historyków około 30 tys. zbrodniarzy zdołało po wojnie uciec z kraju tzw. „szczurzymi szlakami” (niem. „Rattenlinien”), głównie do Ameryki Łacińskiej. Byli wśród nich „Anioł Śmierci” z KL Auschwitz Josef Mengele, „architekt Holokaustu” Adolf Eichmann (złapany później przez Mosad, osądzony i stracony), a także twórca ruchomych komór gazowych Walter Rauff.


Niektórzy funkcjonariusze III Rzeszy byli chronieni przez aliantów, a ich wiedzę i umiejętności wykorzystywano w konflikcie Wschód-Zachód. W tej grupie był m.in. generał Wehrmachtu Gehlen, którego Amerykanie zaangażowali do stworzenia służby wywiadowczej BND, a także naukowiec Wernher von Braun, twórca niemieckich rakiet V-2, a później współautor programu kosmicznego USA.

- Procesy, które odbywały się w RFN, m.in. proces frankfurcki w latach 60., czy proces w Düsseldorfie w drugiej połowie lat 70., wpłynęły na wzrost wiedzy Niemców o zbrodniach, ale nie zmieniły procedur karnych, które nadal pozwalały sprawcom żyć w spokoju i cieszyć się społecznym szacunkiem




- Dobrym przykładem byłby tu przedsiębiorca Josef Neckermann – nazista, który dorobił się na przejmowaniu żydowskich majątków, prawnik Paul Reimers, który w latach 1941–1943 pracował w sądzie specjalnym w Berlinie, a później w Trybunale Ludowym i dopiero w 1984 roku oskarżono go o 62 morderstwa i 35 usiłowań morderstwa, czy stojący na czele akcji T-4 lekarz Werner Heyde, którego w 1962 roku oskarżono o "podstępne, okrutne i celowe zabicie co najmniej 100 tys. osób"




Jej zdaniem okres alianckiej okupacji Niemiec był intensywny, jeśli chodzi o sądzenie zbrodniarzy i denazyfikację. Sytuacja zmieniła się po powstaniu dwóch państw niemieckich w 1949 roku. W NRD kontrolę nad sądownictwem utrzymali Sowieci, a władze budowały tajne służby STASI na dawnych funkcjonariuszach SS. W RFN liczba procesów znacznie spadła, co wynikało z nieprzystosowania zachodnioniemieckiego prawa do tzw. zasad norymberskich, ale też z szeregu obiektywnych czynników.


- Po pierwsze, wraz z narastaniem zimnej wojny, zabrakło nacisku i determinacji ze strony aliantów, aby mobilizować Niemców do przeprowadzenia rozliczeń. Coraz bardziej oczywisty stawał się fakt, że RFN jest niezbędnym sojusznikiem w walce z Sowietami. Rozdrażnianie i zniechęcanie niemieckiej opinii publicznej poprzez przypominanie niedawnej, niechlubnej przeszłości wydawało się nierozsądne z politycznej perspektywy



Jednak również społeczeństwo RFN było niechętne rozliczeniom. „Żeby zrozumieć stosunek Niemców do narodowego socjalizmu, należy przyjrzeć się w jaki sposób naród niemiecki współuczestniczył w tworzeniu systemu III Rzeszy. Liczba wydanych legitymacji partyjnych NSDAP osiągnęła 10,7 mln, co oznacza, że co piąty dorosły Niemiec należał do partii nazistowskiej. W Wehrmachcie służyło od 1939 do 1945 r. 15,6 mln Niemców i Austriaków. Najbardziej ostrożne szacunki niemieckich historyków dotyczące udziału Wehrmachtu w zbrodniach, szczególnie na froncie wschodnim, – wynoszą 5 procent. Oznaczałoby to, że zbrodnie mogło popełnić ponad 700 tys. żołnierzy” - wylicza ekspertka.

- Jeśli dodamy do tych liczb członków formacji SS, urzędników Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS, a także przedstawicieli wielkich koncernów przemysłowych wspierających Hitlera, otrzymamy obraz "uwikłania" i skalę poparcia, jakiej udzielił Hitlerowi naród niemiecki. Niechęć do rozliczeń była więc naturalną niechęcią do przyznania się do winy swojej lub swoich bliskich




Kolejnym powodem był fakt, że dla władz nowo powstałej RFN, na czele których stał kanclerz Konrad Adenauer, ważniejsza była integracja społeczeństwa i odbudowa gospodarki.

- Sprawę rozliczenia zbrodni niemieckich uznawał za "załatwioną" w procesach norymberskich, a wracanie do niej za działanie szkodliwe i antypaństwowe. Niechęć wobec rozliczeń zbrodni III Rzeszy demonstrowały również oba kościoły niemieckie, katolicki i protestancki




Według niej w historii państw nie istnieje „gruba kreska”, a do budowy nowego państwa trzeba było wykorzystać ludzi byłego reżimu, często podejrzanych o zbrodnie.

- Jeśli już ktoś stawał przed sądem, obrońcy i sędziowie stosowali kilka prostych procedur, przede wszystkim oskarżano o zabójstwo, które ulegało przedawnieniu, a nie o morderstwo. Uznawano, że oskarżeni działali w systemie totalitarnym, a więc nie mogą odpowiadać jako sprawcy, gdyż działali "w stanie wyższej konieczności wywołanej rozkazem". Krótko mówiąc, RFN świetnie wykorzystała sytuację międzynarodową, aby zająć się ważniejszymi z perspektywy młodego państwa sprawami, niż sądzenie własnych obywateli


Ekspertka zwraca uwagę, że stosunki międzynarodowe rządzą się swoimi prawami, a każde państwo realizuje i chroni własne interesy. „Przyznanie się i rozliczenie zbrodni, szczególnie w świetle reflektorów i na arenie międzynarodowej nie sprzyja budowaniu własnej silnej pozycji. Dlatego robią to jedynie państwa przegrane” – zaznacza.

- Jeśli miałabym więc odpowiedzieć na pytanie, czy Niemcy właściwie i w pełnym stopniu rozliczyli się z nazizmem i sprawcami zbrodni, to odpowiem: nie. Ale być może rozliczyli się lepiej niż inne państwa. Zbrodnie komunizmu zarówno na terenie byłych republik sowieckich, jak i w strefie wpływów sowieckich w przeważającej części w ogóle nie zostały rozliczone, co więcej w zasadzie zostały całkowicie wyparte



Obecnie Niemcy generalnie uważają, że rozliczyli się ze swoją nazistowską przeszłością, a w kraju wykonano ogromną pracę na rzecz poszerzania wiedzy o zbrodniach wobec Żydów, Romów i Sinti. Naukowcy niemieccy, którzy badają te zagadnienia, twierdzą jednak, że wiedza dotycząca Holokaustu, szczególnie wśród młodych Niemców jest dość powierzchowna, natomiast wiedza dotycząca zbrodni wobec innych narodów w zasadzie nie istnieje.

Zdaniem dr. Lubeckiej mimo starszego wieku oskarżonych należy im wytaczać procesy, ponieważ wymaga tego poczucie sprawiedliwości wobec ofiar. „Zbrodnie trzeba nazwać i podać nazwiska zbrodniarzy. Obecnie w Niemczech toczy się kilkanaście takich procesów, a w ostatnich latach udało się postawić przed sądami m.in. Iwana vel Johna Demianiuka, strażnika z Sobiboru (2011 r.), Oskara Gröninga, strażnika i księgowego z Auschwitz (2015 r.), w grudniu 2022 r. skazano sekretarkę komendanta KL Stutthof Irmgard Furchner na karę dwóch lat więzienia” – wymienia historyczka z IPN.




„Zbrodnie trzeba nazwać i podać nazwiska zbrodniarzy”. A jak to wygląda w rzeczywistości? | Niezalezna.pl






Konsolidacja wokół spraw ważnych





przedruk







PREZYDENCI LUBUSKICH MIAST

PRZECIWNI POMYSŁOM LIKWIDACJI WOJEWÓDZTWA



27 listopada 2023 12:39

Radio Maryja


Prezydenci Gorzowa Wlkp., Zielonej Góry i Nowej Soli zorganizują konferencję pt. „Nowe Porozumienie Paradyskie”. To ich reakcja na pojawiające się pomysły dot. zmiany podziału administracyjnego kraju mogące skutkować m.in. likwidacją woj. lubuskiego – poinformował rzecznik UM Gorzowa Wlkp., Wiesław Ciepiela.

Jak wskazano w komunikacie, lubuscy prezydenci chcą wskazać na zagrożenia dla woj. lubuskiego oraz porozmawiać o przyszłości, konsolidować się wokół spraw ważnych dla całego regionu w kolejnych latach, na przykład działań na rzecz równomiernego rozwoju komunikacyjnego regionu.


„Ostatnio w przestrzeni publicznej pojawiają się mapy z nowymi propozycjami podziału administracyjnego. Nie można wykluczyć, że poza czyjąś aktywnością jest to jakaś forma prezentacji, swego rodzaju testowanie możliwych do przyjęcia w przyszłości rozwiązań. W ramach tych propozycji województwo lubuskie przestanie istnieć i zostanie przyłączone do nowych powstających dużo większych niż obecne województw” – powiedział cytowany prezydent Gorzowa Wlkp., Jacek Wójcicki.

Dodał, że takie rozwiązanie jest absolutnie nie do zaakceptowania i wraz z prezydentami Zielonej Góry, Januszem Kubickim, oraz Nowej Soli, Jackiem Milewskim, chcą podjąć próbę zwrócenia uwagi na te plany nie tylko przez mieszkańców woj. lubuskiego, ale także wszystkich Polaków.

Jacek Wójcicki przypomniał, że woj. lubuskie – utworzone z województw gorzowskiego i zielonogórskiego – funkcjonuje od początku 1999 r., ale jego powstanie poprzedziły ustalenia gorzowskich i zielonogórskich parlamentarzystów w Gościkowie-Paradyżu, których efektem był list w sprawie utworzenia woj. lubuskiego skierowany 13 marca 1998 r. do ówczesnego premiera Jerzego Buzka. Ten list określany jest mianem Umowy paradyskiej.

Prezydent Gorzowa podkreślił, że prezydenci trzech największych lubuskich miast na zapowiadanej konferencji będą także chcieli zwrócić uwagę na fakt, iż samorząd od chwili swojego powstania jest nadmiernie przeciążony obowiązkami, za którymi nie idą wystarczające środki do ich realizacji.

„Pora zerwać z tą złą tradycją. Skoro stać nas na monumentalne inwestycje centralne, to również powinno być nas stać na faktyczne, a nie pozorne, finansowanie zleconych działań. Chcemy też konsolidować ludzi sprzyjających równomiernemu rozwojowi województwa, sprzyjających samorządności, rozumiejących, jak ważny dla rozwoju kraju jest rozwój miast, gmin i regionów” – zaznaczył Jacek Wójcicki.

Konferencja pn. „Nowe Porozumienie Paradyskie” została zaplanowana na 7 grudnia br., w pocysterskim zespole klasztornym w Gościkowie-Paradyżu. Na konferencję zostaną zaproszeni lubuscy wójtowie, burmistrzowie, starostowie i prezydenci, parlamentarzyści i politycy, również ci, którzy podpisywali pierwsze Porozumienie paradyskie – zapowiedział Wiesław Ciepiela.







Prezydenci lubuskich miast przeciwni pomysłom likwidacji województwa – RadioMaryja.pl






niedziela, 26 listopada 2023

Polska po lodzie










Badanie: przed pojawieniem się Homo sapiens cała Europa nie była porośnięta gęstymi lasami


2023-11-26




Podręczniki biologii i leśnictwa zapewniają, że zanim do Europy przybyli współcześni ludzie, duże obszary były gęsto porośnięte lasami (oczywiście poza epokami lodowcowymi). Potem przyszli nasi przodkowie, wycięli drzewa, osuszyli bagna i uprawiali rolę. W ten sposób jeszcze przed pojawieniem się nowoczesnego rolnictwa stworzyli różnorodne krajobrazy łąk, wrzosowisk i użytków zielonych.


Tymczasem nowe badania sugerują, że terenów otwartych i tylko częściowo porośniętych drzewami i krzewami było dużo więcej niż oczekiwano. W skład miedzynarodowego zespołu autorów badania i publikacji weszli naukowcy z Polski - z uniwersytetów: Łódzkiego, Śląskiego, Warszawskiego, Wrocławskiego, Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i Państwowyego Instytutu Geologicznego. Pracami kierowali naukowcy z Aarhus University (Dania).


Jak wyjaśnia Elena Pearce, postdoc na wydziale biologii Aarhus University i główna autorka badania, "pogląd, jakoby krajobraz większości kontynentu pokrywał gęsty las jest po prostu błędny. Nasze wyniki pokazują, że musimy ponownie ocenić nasz pogląd na to, czym jest europejska przyroda".


Jej współpracownik i współautor, profesor Jens -Christian Svenning kontynuuje: "Przyroda podczas ostatniego okresu międzylodowcowego – okresu o łagodnym klimacie podobnym do dzisiejszego, ale przed przybyciem współczesnego człowieka – była pełna różnorodności. Co ważne, krajobrazy charakteryzowały się dużą ilością otwartej i półotwartej roślinności z krzewami, wymagającymi dużo światła drzewami i ziołami obok drzewostanów wysokich drzew dających cień".


Wahania orbity Ziemi wokół Słońca i przesunięcia płyt tektonicznych oznaczają, że na naszą planetę wpływają długie okresy niższych temperatur. Okresy te nazywamy epokami lodowcowymi lub okresami zlodowacenia. Naukowcy są zgodni co do tego, że w czteromiliardowej historii Ziemi miało miejsce co najmniej pięć głównych okresów zlodowacenia. Najwcześniejszy - około 2 miliardów lat temu - trwał około 300 milionów lat. Wbrew pozorom obecnie też znajdujemy się w okresie zlodowacenia. Badacze dzielą także okresy zlodowacenia na okresy zimne i ciepłe, a mianowicie na poszczególne epoki lodowcowe oraz okresy cieplejsze - interglacjały.




Obecny okres zlodowacenia trwa prawie 2,6 miliona lat, ale teraz znajdujemy się w okresie międzylodowcowym, który prawdopodobnie przedłuża się z powodu emisji gazów cieplarnianych przez człowieka. Badanie dotyczy poprzedniego okresu międzylodowcowego, który trwał od 129 000 lat temu do około 115 000 lat temu.
W Europie ten okres międzylodowcowy nazywa się Eem.



Próbki pyłku kopalnego z dużych części Europy pomogły zespołowi badawczemu zidentyfikować, które rośliny rosły ponad 100 000 lat temu w ostatnim okresie międzylodowcowym. Okazało się, że duża część zbadanego pyłku należała do roślin, które nie rosną w gęstym lesie.



„Wysokie drzewa dające cień, takie jak świerk, lipa, buk i grab, będą najbardziej rozpowszechnione w gęstych lasach. Wyniki pokazują jednak, że leszczyna często pokrywała duże obszary. Leszczyna to krzew, który nie rośnie w dużych ilościach w gęstym lesie” – podkreślił Jens-Christian Svenning.


W świecie roślin rywalizacja o światło słoneczne jest zacięta. Drzewa, których korony są najwyżej, mogą wychwycić najwięcej światła słonecznego i wygrać tę konkurencję. W lasach bukowych drzewa pochłaniają prawie całe światło słoneczne. Oznacza to, że inne, mniejsze drzewa i krzewy, takie jak leszczyna, nie mogą rosnąć w lesie bukowym.


„Leszczyna rośnie na otwartej przestrzeni oraz w otwartym lub naruszonym lesie i toleruje niepokojenie ze strony dużych zwierząt. Podczas gdy gatunki takie jak buk i świerk są często poważnie uszkadzane lub giną w wyniku cięcia lub zgryzania, leszczyna radzi sobie bez problemów. Nawet jeśli wytniesz leszczynę nadal wypuści mnóstwo nowych pędów” – mówił prof. Svenning.


Prawie wszystkie drzewa, kwiaty i krzewy wydzielają pyłek. Pyłek jest dla roślin tym, czym plemniki dla zwierząt. Aby roślina mogła wytworzyć nasiona, jej komórki jajowe muszą zostać zapylone. Duża część pyłku ląduje na glebie, gdzie nie może zapylić innych roślin. Zamiast tego jest zjadany przez owady lub rozkładany przez mikroorganizmy. Niewielka ilość pyłku ląduje jednak w jeziorach, torfowiskach czy strumieniach, gdzie opada na dno. Pod powierzchnią często nie ma tlenu ani życia, a pyłek utrzymuje się w warstwach gleby przez setki tysięcy lat.


Analizując skład różnych rodzajów pyłków w warstwach gleby na pradawnych, zasypanych terenach podmokłych, badacze mogą wywnioskować, jak roślinność wyglądała ponad 100 000 lat temu.


Według obliczeń przeprowadzonych w ramach nowego badania od 50 do 75 proc. krajobrazu pokrywała roślinność otwarta lub półotwarta. Było tak najprawdopodobniej za sprawą dużych ssaków, które żyły w tamtych czasach.


„Wiemy, że w Europie żyło wówczas wiele dużych zwierząt. Tury, konie, żubry, słonie i nosorożce. Musiały one zjadać duże ilości biomasy roślinnej i dzięki temu były w stanie kontrolować wzrost drzew – wyjaśniał profesor Svenning. - Oczywiście prawdopodobne jest, że również inne czynniki, takie jak powodzie i pożary lasów odegrały pewną rolę. Nie ma jednak dowodów sugerujących, że spowodowało to wystarczające zakłócenia. Na przykład pożary lasów sprzyjają wzrostowi sosny, ale w większości przypadków nie znaleźliśmy sosny jako gatunku dominującego".


Chociaż grupa badawcza nie może być w 100 proc. pewna, w jakim stopniu duże zwierzęta były odpowiedzialne za otwarte obszary, istnieją mocne przesłanki, że tak było. Po pierwsze, duże zwierzęta, takie jak żubry, wywierają dokładnie taki efekt na obszarach, gdzie nadal można je spotkać w europejskich lasach. Co więcej, skamieniałości chrząszczy z ostatniego okresu międzylodowcowego pokazują również, że żyło w tym czasie wiele dużych zwierząt.


„Przyjrzeliśmy się wielu znaleziskom skamieniałości chrząszczy z tamtego okresu w Wielkiej Brytanii. Chociaż istnieją gatunki chrząszczy, które żyją w lasach, w których często występują pożary lasów, nie znaleźliśmy żadnego z nich. Zamiast tego znaleźliśmy dużo żuków gnojowych, co pokazuje, że części krajobrazu są gęsto zasiedlone przez duże zwierzęta roślinożerne” – stwierdził profesor.


Wiele wskazuje na to, że duże zwierzęta utrzymywały różnorodność krajobrazu, zanim pojawił się człowiek, z dużymi obszarami roślinności otwartej i półotwartej.


Jak wskazał prof. Jens-Christian Svenning, teorię wspiera dodatkowo bardzo szczególne badanie przeprowadzone w Polsce.


„W Polsce badacze przyjrzeli się bliżej skamieniałościom nosorożca leśnego (Dicerorhinus kirchbergensis, nazywany też nosorożcem Mercka), aby zobaczyć, czym żywiło się to duże zwierzę. Między jego zębami znaleźli resztki pyłku i gałązek, a gdy je przeanalizowali, okazało się, że duża ich część pochodziła z leszczyny. Zatem nosorożce włóczyły się po okolicy, zjadając gałęzie i liście leszczyny. Potwierdza to teorię, że duże zwierzęta wpłynęły na roślinność. Jednocześnie ślady na ich zębach sugerują, że przez całe życie dużo żerowały na trawie i turzycach" - opisał.


Jak wyjaśniła Elena Pearce, wyniki badania potwierdzają, że duże zwierzęta odgrywają zasadniczą rolę w restytucji różnorodności biologicznej.


„Teraz wiemy, że istniało duże zróżnicowanie krajobrazu. Wszystko wskazuje na to, że zróżnicowanie to powstało w wyniku wpływu dużych zwierząt na strukturę roślinności. Wiele dużych zwierząt z okresu międzylodowcowego już wymarło, ale nadal mamy żubry, konie i bydło. Bez dużych zwierząt obszary naturalne stają się zdominowane przez gęstą roślinność, w której na przykład wiele gatunków roślin i motyli nie może się rozwijać. Dlatego ważne jest, abyśmy przywracali duże zwierzęta do ekosystemów, jeśli mamy wspierać różnorodność biologiczną” - dodała.












Badanie: przed pojawieniem się Homo sapiens cała Europa nie była porośnięta gęstymi lasami (tvp.pl)



piątek, 24 listopada 2023

Lepszość





"Jedynym sposobem, w jaki społeczeństwo może żyć przez dowolny czas bez przemocy, jest ustanowienie sprawiedliwości społecznej, a sprawiedliwość społeczna wydaje się każdemu człowiekowi niesprawiedliwością, jeśli jest przekonany, że jest lepszy od swoich sąsiadów."


Bertrand Russell




młoda kobieta:

"jeśli prawdą jest to, co napisałeś w Werwolfie - to znaczy, że my wszyscy jesteśmy głupi!!"


Czyż to nie wspaniała wiadomość ??!!

już nie musisz się bać, że ktoś pewnego dnia przyłapie cię na byciu głupim - bo to już się stało!


JUŻ NIE MUSISZ SIĘ BAĆ!!

Czy świat się skończył?
Czy ziemia zadrżała w posadach?
Tsunami zmiotło całe życie na planecie?

Każdy okazał się być głupim....


[tu potrzeba rozszerzyć opis - ale ciągle nie mam na to weny...]


ale każdy jest inny, co nie znaczy gorszy

inny to inny



tak więc

nikt z was nie jest lepszy jeden od drugiego

i to jest podstawa do zbudowania zdrowych relacji w społeczeństwach

i między społecznościami - sąsiednimi narodami,  a potem - na całym świecie








Pełna cytacja

tłumaczenie automatyczne

━━


„Jeśli chcesz zostać filozofem, musisz starać się, jak najdalej, pozbyć się przekonań, które zależą wyłącznie od miejsca i czasu Twojej edukacji oraz od tego, co powiedzieli Ci rodzice i mistrzowie szkoły. Nikt nie może tego zrobić całkowicie i nikt nie może być doskonałym filozofem, ale do pewnego momentu wszyscy możemy to osiągnąć, jeśli tego chcemy. „Ale dlaczego mielibyśmy tego chcieć? ” możesz zapytać.

Jest kilka powodów.

Jedną z nich jest to, że irracjonalne opinie mają wiele wspólnego z wojną i innymi formami przemocy.

Jedynym sposobem, w jaki społeczeństwo może żyć przez dowolny czas bez przemocy, jest ustanowienie sprawiedliwości społecznej, a sprawiedliwość społeczna wydaje się każdemu człowiekowi niesprawiedliwość, jeśli jest przekonany, że jest lepszy od swoich sąsiadów.

Sprawiedliwość między klasami jest trudna tam, gdzie jest klasa, która uważa, że ma prawo do czegoś więcej niż proporcjonalnego udziału władzy czy bogactwa. Sprawiedliwość między narodami jest możliwa tylko dzięki mocy neutrali, ponieważ każdy naród wierzy w swoją wyższą doskonałość.

Sprawiedliwość między wyznaniami jest jeszcze trudniejsza, ponieważ każde wyznanie jest przekonane, że ma monopol na prawdę najważniejszych ze wszystkich tematów. Coraz łatwiej byłoby układać spory po przyjacielsku i sprawiedliwie, gdyby filozoficzne poglądy były szeroko rozłożone. „



— Bertrand Russell The Art of Philosophising: And Other Essays (1968), Essay I: The Art of Rational Conjecture (1942), s. 9
━━
Eseje znalezione w tej książce zostały napisane przez Bertranda Russella podczas II wojny światowej. W tamtych latach autor wykładał filozofię na uniwersytetach amerykańskich, wywierając coraz większy wpływ na amerykańską populację studentów.



tekst oryginalny



“The only way in which a society can live for any length of time without violent strife is by establishing social justice, and social justice appears to each man to be injustice if he is persuaded that he is superior to his neighbors.“


Bertrand Russell


Full citation
━━
“If you wish to become a philosopher, you must try, as far as you can, to get rid of beliefs which depend solely upon the place and time of your education, and upon what your parents and school- masters told you. No one can do this completely, and no one can be a perfect philosopher, but up to a point we can all achieve it if we wish to. “But why should we wish to?” you may ask. There are several reasons.
One of them is that irrational opinions have a great deal to do with war and other forms of violent strife. The only way in which a society can live for any length of time without violent strife is by establishing social justice, and social justice appears to each man to be injustice if he is persuaded that he is superior to his neighbors.
Justice between classes is difficult where there is a class that believes itself to have a right to more than a proportionate share of power or wealth. Justice between nations is only possible through the power of neutrals, because each nation believes in its own superior excellence. Justice between creeds is even more difficult, since each creed is convinced that it has a monopoly of the truth of the most important of all subjects. It would be increasingly easier than it is to arrange disputes amicably and justly if the philosophic outlook were more wide-spread.“
Bertrand Russell, The Art of Philosophizing: And Other Essays (1968), Essay I: The Art of Rational Conjecture (1942), p. 9
━━
The essays found in this book were written by Bertrand Russell during the Second World War. In those years the author was teaching philosophy at US universities, exercising a growing influence on America’s student population.








czwartek, 23 listopada 2023

Po wyborach...




przedruk






22.11.2023


Co stało za wyborczymi decyzjami części Polaków?

Lubach: „Uciekali od elementarnej logiki”



Wyniki ostatnich wyborów ujawniły kilka interesujących zjawisk, z których najważniejszy wedle mnie objaw jest zaiste zadziwiający – chęć zjedzenia ciasteczka i posiadania go nadal. Oto wedle powyborczych sondaży większość Polaków chciałaby kontynuacji działań Zjednoczonej Prawicy praktycznie we wszystkich sferach – politycznej, społecznej, gospodarczej, militarnej – a zarazem, co świadczy o elementarnym braku logiki, odsunęła ją od władzy na rzecz tych, którzy otwarcie zapowiadali odwrócenie tu wektorów o 180 stopni - pisze w najnowszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie Jerzy „Bayraktar” Lubach



Niezalezna.PL


Powoduje to poważny kłopot przy planowaniu oporu społecznego i politycznego wobec zamierzeń partii rwących się do władzy nad państwem, którego demontaż zapowiadają, gdyż opracowanie jakiejkolwiek strategii zakładać musi wykryty i zdefiniowany przez starożytnych myślicieli związek przyczynowo-skutkowy, tymczasem wygląda na to, że nie tylko w Polsce u sporej części wyborców to podstawowe dla świadomego życia zjawisko po prostu nie istnieje.


Ucieczka od logiki

W tej sytuacji zarzucanie dotychczas rządzącym, że nie dotarli ze swym przekazem a to do „młodych”, a to „przedsiębiorców”, a to mitycznych „ludzi środka”, jest bez sensu, skoro duża część tych grup w nadziei na ciasteczko jeszcze lepsze wybrała klikę zapowiadającą, iż ciasteczka zostaną odebrane i skonsumowane przez „swoich”, a zamiast nowych frykasów czeka wyborców nowej władzy zaciskanie pasa. Pisałem niedawno, że myślenie boli, ale unikanie go zaboli uprawiających ucieczkę od logiki jeszcze bardziej.

Żerowanie na emocjach elektoratu słabo ogarniającego całokształt nie jest li tylko polską specyfiką, a stało się o wiele łatwiejsze, odkąd od ponad stu lat fundamenty kultury zachodniej są z zajadłością podważane przez wszelakich samozwańczych „inżynierów dusz”, od bolszewików i narodowych socjalistów zwanych dla niepoznaki nazistami, przez neomarksizm wyrażany we wciskanych nam dziś na siłę antyludzkich ideologiach, a właściwie quasi-religiach: klimatyzmu, genderyzmu, przebudzeń, wykreśleń kulturowych etc. Właśnie „cancel culture” najlepiej i to dość otwarcie definiuje ich cel – wykreślenie ze świadomości dzisiejszej ludzkości całego bagażu jej doświadczeń, z religią, filozofią, tradycją na czele.

Efekty są: już od czasów tzw. oświecenia XVIII w. poniewierana i spychana na coraz większy margines wiara chrześcijańska przestała w istocie wpływać na wybory większości ludów europejskich, a wbrew oczerniaczom religia dawała spójny system logiczny, porządkujący życie społeczeństw, co było nader korzystne zwłaszcza w przypadku mniej rozgarniętych ich członków, bo nie musząc natężać umysłów, żyli sobie w świecie logicznie urządzonym. Skoro z tego świata wyrwano trzymające cały gmach filary, to co prawda runie on na głowy nam wszystkim, ale do czasu korzystają na tym manipulanci.


Zniewoleni i samozniewoleni

A manipulowanym można wcisnąć to, co wygodne – np. pedagogikę wstydu, gdy dumne dzieje narodu przedstawia się jako haniebne, więc po co nam duża dobra armia, czyżby do podboju mniejszości niegdyś uciśnionych w rozpasanej szlacheckiej Rzeczypospolitej? Na obchodach Narodowego Święta Niepodległości 11 listopada prezydent Andrzej Duda podkreślił w swoim przemówieniu:
„Straciliśmy ją przez warcholstwo, zdradę, głupotę, zacietrzewienie, przez tyle naszych narodowych przywar, które spowodowały, że Polska z jednego z największych i najsilniejszych państw w Europie, tej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a w istocie wielu narodów, stała się państwem upadłym, które zostało rozdarte przez sąsiednie mocarstwa”

To prawda, ale warto też przypomnieć, jak po odrodzeniu tej niepodległości nasi dziadowie radzili sobie ze spadkiem po obcej i wrogiej narodowi władzy, wspieranej też masowo przez wewnętrznych kolaborantów, dla których poczucie narodowe nie istniało, bo wszak „polskość to nienormalność”. Niemal zaraz po objęciu sterów nawy państwowej Józef Piłsudski zapowiedział:
„Sobór na placu Saskim zniesiemy z oblicza ziemi, ażeby śladu po nim nie pozostało. Jakże można tolerować zabytek, który by przyszłym pokoleniom przypominał, żeśmy dźwigali na swoich barkach jarzmo ucisku; niech wszelki ślad niewoli zginie w Warszawie, niech przyszłe pokolenia nie ujrzą w Warszawie śladu niewoli i klęski narodu”

I ten symbol zniewolenia carskiego – sobór – pracowicie rozebrano w ciągu trzech lat do roku 1926, a Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina też w sercu polskiej stolicy stoi, stoi, stoi...

„A mury rosną, rosną, rosną...” – by posłuchać barda, czyli wieszcza na naszą miarę – z gitarą, w świetle reflektorów, otoczonego grupą fanów. Bywałem na koncertach Jacka Kaczmarskiego, gdzie podobnie jak w przypadku wielkich bardów rosyjskich – Wertyńskiego, Okudżawy, Wysockiego – magnetyzm wykonania często o dziwo zasłaniał główną myśl. Gdy się czyta same teksty ich pieśni, widać wpływ magii osobowości pieśniarza na odbiór słuchacza – to oczywiście całkiem dobra poezja, ale jednak nie najwyższego lotu, to ich natchnione wykonanie dodawało jej skrzydeł. Kaczmarski jest zupełnie innym przypadkiem – ma podobną magię sceniczną, śpiewa własne teksty, ale gdy się je czyta oddzielnie od wykonania, okazują się one wielką i wyrafinowaną poezją. Która wieszczy tak samo jak Mickiewicz, Słowacki, Norwid czy bliżej nam: Lechoń i Wierzyński.


Dlaczego mury, które runęły, rosną?

Tym pytaniem nie zaprzątaliśmy sobie głowy za karnawału Solidarności, nie trzeźwego sceptycyzmu było nam wtedy trzeba, ale napędu do dalszej walki. I nie było to niesłuszne, bo zdławienie tego bojowego ducha przez teatrzyk kukiełkowy okrągłego stołu pokazało, jak to strasznie będzie się odbijać przez całe dekady niby niepodległej i suwerennej. Pozbawienie narodu ambicji i wielkich perspektyw nieuchronnie prowadzi do jego skarlenia, co wygodne jest dla potężnych sąsiadów i kolaborantów w ich imieniu zarządzających taką w istocie prowincjonalną gubernią, a nie żadną wbrew nazwie Rzecząpospolitą.


W 1919 r. naczelnik państwa Józef Piłsudski w trakcie walki o kształt Rzeczypospolitej odradzanej wyrzekł znamienne słowa, które mogą nam tu wiele wyjaśnić:

„Tak polityki prowadzić nie można. Jak to, mamy takie nieocenione chwile, taką wspaniałą okazję dokonania na wschodzie wielkich rzeczy, zajęcia miejsca Rosji, tylko z odmiennymi hasłami, i wahamy się? Boimy się dokonać czynów śmiałych, choćby wbrew koalicji, podczas gdy tą drogą możemy sobie dać radę wobec takich wrogów, jakim jest Republika Sowiecka. Potrzeba nam więcej wiary w nasze siły i więcej odwagi, inaczej zginiemy i nie zdołamy spełnić naszego zadania, i tak odgraniczyć Polskę od wrogów, żeby mogła wielkość swą wypisać nie drogą rewolucji i strasznych eksperymentów wschodu, lecz drogą ewolucji.



Piętno niewoli kołacze nam w duszach. Mimo tysiącznych dowodów, jak potężna jest siła kultury polskiej i ile zdziałała ona w ostatnich latach – podczas których Polska jako państwo już nie istniała – boimy się dać jej zadania zbyt wielkie teraz, gdy siła kultury poparta została przez państwowość. I cóż z tego, że nasze pokolenie jest zgniłe, spodlałe w kolebce niewoli, za nim przyjdą nowe pokolenia i upomną się o warunki egzystencji lepsze niźli te, jakie niektórym z naszych obecnych tchórzów zdają się wystarczać”.

I te pokolenia przyszły, Kolumbowie rocznik 20, ludzie Solidarności, ale zawsze były zaciekle zwalczane, prześladowane i niszczone przez wrogów zewnętrznych i wewnętrznych. Cytowałem już gorzką refleksję anonimowego internauty:

„Kiedyś nie mogłem zrozumieć, jak te mendy doprowadziły do rozbiorów Polski, a teraz widzę w telewizorze te mordy i już wiem”.

Bo jak niegdyś w „Kantyczce z lotu ptaka” śpiewał Kaczmarski z Gintrowskim i Łapińskim:

„Co nam hańba, gdy talary
Mają lepszy kurs od wiary!
Wymienimy na walutę
Honor i pokutę…”.

Trzeba z bólem przypomnieć, że kolejne rozbiory Rzeczypospolitej niestety zatwierdzał sprzedajny polski Sejm. Czy zezwolimy i teraz lege artis na kolejny rozbiór?



------



Dewolucja jest procesem, a nie stanem. 

Jest procesem decentralizacji i dekoncentracji władzy.

Jest procesem dynamicznym, nie zaś stanem niezmiennym i nieelastycznym. 












DEWOLUCJA – swoiste przekazanie władzy przez władzę centralną podległym jej instytucjom regionalnym. 

Organy powstałe w wyniku d. tworzą więc pośredni szczebel pomiędzy władzą centralną a lokalną. D. różni się od federalizmu tym, że mimo iż terytorialna jurysdykcja może być podobna, organy powstałe na skutek d. nie są suwerenne – ich obowiązki i kompetencje pochodzą od władzy centralnej i są przez nią określane. 

W państwie federalnym istnieje jasny podział kompetencji między federację a części składowe, powiązany z oddaniem na niższy szczebel suwerennej władzy w wyraźnie wyznaczonych zakresach. W przypadku d. nie następuje przekazanie ani podział suwerennej władzy. D. administracyjna, która stanowi najbardziej ograniczoną formę, oznacza tylko, że instytucje regionalne realizują programy polityczne przygotowywane i zatwierdzane gdzie indziej. 

D. legislacyjna – czasem zwana autonomią – obejmuje utworzenie pochodzących z wyborów zgromadzeń regionalnych, mających kompetencje w zakresie kształtowania polityki oraz elementy fiskalnej niezależności. 

Małgorzata Kaczorowska podkreśla, iż pojęciem dewolucji (devolution) określa się szczególny proces decentralizacji w Zjednoczonym Królestwie polegający na przekazaniu podporządkowanemu organowi pochodzącemu z wyborów, przeprowadzanych według kryteriów geograficznych, funkcji wykonywanych dotychczas przez ministrów i Parlament Zjednoczonego Królestwa. W wyniku reformy dewolucyjnej wprowadzono wybierane w wyborach powszechnych regionalne zgromadzenia przedstawicielskie w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej. 

D. jest procesem, a nie stanem. Jest procesem decentralizacji i dekoncentracji władzy. Jest procesem dynamicznym, nie zaś stanem niezmiennym i nieelastycznym. 

Istota d. polega na tym, iż władza zostaje w tym procesie przekazana, nie zaś oddana, gdyż suwerenny parlament Zjednoczonego Królestwa nie wyrzeka się ostatecznie swojej władzy.

(jak teraz w UE? - MS)

 David Simpson definiuje d. jako delegację władzy rządu centralnego bez rezygnowania z jego suwerenności. Pozwala to na zachowanie prawa do cofnięcia w każdej chwili uprawnień przekazanych w drodze dewolucji regionalnemu parlamentowi czy zgromadzeniu. Dotąd w języku polskim mianem d. zwykło się określać przeniesienie – na żądanie strony – kompetencji do rozstrzygnięcia sprawy z jednego organu administracyjnego na inny, zwykle nadrzędny [ J.G .Otto ].



Literatura: 

A. Heywood, Politologia, Warszawa 2006

J. Szymanek, M. Kaczorowska, A. Rothert, Ewolucja, dewolucja, emergencja w systemach politycznych, Warszawa 2007 

niedziela, 19 listopada 2023

Fałszywa "wiedza"




 teoria »cultural (cognitive) capture«



Od kilku miesięcy zastanawiałam się nad mechanizmami, które sprawiły, że dziennikarze i inni twórcy po prostu podążają za dyskursem aktywistów, nie podważając go, nie weryfikując informacji i tworząc przez to narracje często nielogiczne, a czasem po prostu nieprawdziwe.

Zastanawiałam się nad tym, dlaczego sama napisałam tyle tekstów »w duchu aktywistycznym«, na początku z pełnym przekonaniem, a dopiero potem z rosnącym poczuciem ambiwalencji i zdezorientowania" - napisała dziennikarka.



Jeżeli wszyscy wszystkich okłamują, to wszyscy są oszukani.

Każdy.

A każdy jest "dupkiem", bo dał się oszukać.



Policjant
Polityk
Strażak
Żołnierz
Dziennikarz

i każdy inny



każdy, kto ma w przyszłości zawód:


Policjanta
Polityka
Strażaka
Żołnierza
Dziennikarza


a przepaść dezinformacji będzie się pogłębiać


tego chcesz?



Jeśli będą dupkami
skołowanymi lemingami
nauczeni poddawać się cudzej woli




kto będzie was bronił i chronił??









przedruk



Zaskakujący tekst w "GW" ws. sytuacji na granicy. 


"Jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy"



Biedni uchodźcy, ciężarne kobiety i dzieci wypychane do lasów przez brutalnych i złych funkcjonariuszy Straży Granicznej, służących "reżimowi" PiS - tak można streścić sytuację na granicy polsko-białoruskiej przedstawianą w czasie ostatnich dwóch lat przez media typu "Gazeta Wyborcza", OKO.press czy TVN24.


Tymczasem na łamach "GW" został opublikowany tekst, którego autorka wyznała, że lewicowo-liberalne media nie chciały ani widzieć, ani prezentować prawdziwego obrazu wydarzeń na granicy polsko-białoruskiej.


Nie kobiety i dzieci, a migranci ekonomiczni

Przyznała, że wśród osób próbujących nielegalnie przedostać się z Białorusi do Europy więcej jest młodych i silnych mężczyzn, niż ciężarnych kobiet i dzieci, oraz że wielu z nich to nie uchodźcy, ale migranci ekonomiczni. Ponadto zaznaczyła, że ich celem często nie jest Polska, lecz kraje UE, w których "socjal" jest lepiej rozwinięty.

Wreszcie - że procedury i działania funkcjonariuszy służb granicznych są w wielu krajach Unii Europejskiej takie same, jak w Polsce, tyle że w tych krajach władzy nie sprawują rządy prawicowe.
Dwie skrajne narracje

W długim tekście Małgorzata Tomczak opisała dwie skrajne narracje na temat sytuacji na granicy i przyznaje, że ta prezentowana przez "jej" środowisko (oprócz "GW" publikuje m.in. w OKO.press czy "Newsweeku", pomagała też w ośrodkach dla uchodźców) również jest obliczona na wywołanie emocji.

"W rozmowach z aktywistami wielokrotnie podważałam sens utrwalania takiej narracji. W odpowiedzi słyszałam, że asymetria dyskursu władzy zmusza nas do działania, w którym kategorie obiektywizmu i prawdy nie mają zastosowania. Komplikowanie perspektywy i zasada pluralizmu to »prawdopośrodkizm«. »Sytuacja jest wojenna«, rzecznictwo praw człowieka jest w wiecznej defensywie; musimy zewrzeć szeregi i walczyć jak najskuteczniej. Społeczeństwo obrazkowe jest bombardowane obrazami agresywnych migrantów - musimy więc odpowiedzieć równie mocnym i prostym przekazem" - napisała.

"Serwowanie odbiorcom przefiltrowanego i podmalowanego obrazu rzeczywistości (paternalistycznie zakładając, że całości nie udźwigną) działa, dopóki nikt nie zechce podejść bliżej. Co, jeśli po obejrzeniu filmu Holland ktoś pojedzie na granicę, gdzie zamiast rodzin z dziećmi zobaczy faktyczny obraz szlaku migracyjnego - młodych chłopców niczym z okładek prawicowych mediów? Albo obejrzy w mediach społecznościowych sceny z przecinania płotu brzeszczotem i podważania łomem, a potem bieg do samochodu" - zastanawia się.



"Podwójnie oszukani", "nic tu się nie klei"

"Prawicowa narracja chętnie powieli i wyolbrzymi takie obrazy. A ta aktywistyczna, zamiast je tłumaczyć, będzie je ukrywać, albo podkreślać, że »to tylko prawicowa propaganda«. A co stanie się, gdy my je sami zobaczymy - a zobaczymy ich więcej niż bezbronnych kobiet i dzieci? Zapewne wywołają dysonans poznawczy, który będziemy chcieli jakoś zredukować. Może uznamy, że »dobro sprawy« tego wymagało, bo narracja wzbudzająca empatię ma szczytny cel, a ta strasząca i dehumanizująca ludzi jest po prostu obrzydliwa. Ale wydaje mi się, że nie jesteśmy tak elastyczni i empatyczni. Może poczujemy się oszukani i to podwójnie - bo narracja, która miała odkłamywać tamtą, okazała się jeszcze bardziej nieprawdziwa. A może po prostu stwierdzimy, że to zbyt skomplikowane, nic tu się nie klei, a takich tematów lepiej się unika" - podkreśliła dziennikarka.

W dalszej części tekstu Tomczak zwróciła uwagę, że dziennikarze oraz inni twórcy (tak jak Agnieszka Holland w filmie "Zielona Granica") bezkrytycznie powielają narrację aktywistów. W początkowej fazie kryzysu dziennikarze nie mieli dostępu do strefy przygranicznej.



Aktywiści jako "półbogowie"

"Minęły już jednak dwa lata. Zmieniła się i sytuacja na szlaku, i nasza (również aktywistów) o niej wiedza, a narracja pozostała ta sama. Od kilku miesięcy zastanawiałam się nad mechanizmami, które sprawiły, że dziennikarze i inni twórcy po prostu podążają za dyskursem aktywistów, nie podważając go, nie weryfikując informacji i tworząc przez to narracje często nielogiczne, a czasem po prostu nieprawdziwe. Zastanawiałam się nad tym, dlaczego sama napisałam tyle tekstów »w duchu aktywistycznym«, na początku z pełnym przekonaniem, a dopiero potem z rosnącym poczuciem ambiwalencji i zdezorientowania" - napisała dziennikarka.

"Doszłam do wniosku, że ten mechanizm dość dobrze opisuje teoria »cultural (cognitive) capture«, opisująca, jak podmioty, które mają »patrzeć na ręce« danym grupom interesu, wskutek m.in. lobbingu zaczynają przyjmować ich punkt widzenia jako własny" - dodała.

"Aktywistów pracujących na granicy i piszących o niej dziennikarzy łączy poczucie przynależności do szeroko rozumianej bańki lewicowo-liberalnej, chęć przeciwstawienia się narracji rządu i prawicowych mediów czy postrzeganie siebie jako osoby wrażliwej, otwartej i »chcącej zrobić coś dobrego«. Chcemy jak najbardziej odróżnić się od brunatnej TVP, zająć słuszne miejsce w pojedynku dobra i zła" - wskazała.

Małgorzata Tomczak zwróciła uwagę, że relacje dziennikarzy piszących o sytuacji na granicy z aktywistami zacieśniają się wskutek wspólnego spędzania czasu (liczne rozmowy, towarzyszenie podczas interwencji, nocowanie w domach aktywistów), jednak chodzi przede wszystkim o to, że aktywiści cieszą się statusem tych, którzy ratują ludzi, a przez to - "niepodważalnym autorytetem". "To bohaterowie, półbogowie, »sprawiedliwi«, a relacji takich osób się nie kwestionuje" - podkreśliła.


"Były prośby o pominięcie pewnych faktów"

Co więcej, autorka tekstu w "GW" sama przyznała, że dziś swoje teksty w lewicowo-liberalnych mediach z początkowej fazy kryzysu na granicy uważa "w dużej mierze za nieprawdziwe", a co więcej - że w redakcjach próbowano sugerować Małgorzacie Tomczak, aby pisała bardziej "pod tezę".

"Były prośby o pominięcie pewnych faktów; delikatne dodanie innych, zasugerowanie czegoś, by polepszyć wymowę tekstu: Czy nie mogłabym wyciąć zdania, że migrant był zamożny i zapłacił 12 tysięcy euro za podróż? Przecież to młyn na wodę dla prawicy. Czy mogłabym usunąć ten akapit? Może zaszkodzić ruchowi pomocowemu. Wyjście poza czarno-białą narrację? Dzieje się zło, nie ma sensu arendtyzować. Coś jest po prostu ciekawe? Zawodowy egoizm, nieetyczne dziennikarstwo. Obiektywizm? Na granicy sytuacja jest wojenna. Rozdział aktywizmu i dziennikarstwa? A czy byłabyś jak ten fotograf w Sudanie, przyglądający się umierającemu dziecku?" - wspomniała.
Proces wytwarzania fałszywej wiedzy

"Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy. Jej elementami są zwykłe fake newsy, jak historia Eileen (dziewczynki, która miała posłużyć jako potwierdzenie narracji, że polskie służby pozwalają dzieciom »umierać w lesie«, a jak się okazuje, Eileen nawet nie istniała, co więcej, jak pisze dziennikarka »GW«, według jej wiedzy nie ma jak na razie udokumentowanych przypadków śmierci dzieci na granicy); liczne przeinaczenia na poziomie samych faktów, ich przyczyn czy interpretacji; uparte pokazywanie wybranych fragmentów rzeczywistości i zupełne pomijanie innych" - oceniła.

W podsumowaniu Tomczak podkreśla, że do problemu migracji, który, jak zwraca uwagę, jest jednym z najpoważniejszych wyzwań XXI w., nie należy przykładać "szablonu" Holokaustu, jak to się często zdarza w narracji aktywistów.

"Pozorne pytania: »czy naprawdę chcemy, by w lesie umierały dzieci, bo Polska odmawia im prawa do ochrony?«, lub »Czy chcemy powtórzyć Zagładę - obojętnością, denuncjowaniem, wywożeniem ludzi ich na śmierć?« nie służą niczemu, oprócz utwierdzania się w fałszywym poczuciu moralnej wyższości własnej bańki. Nieregularnej migracji nie da się zamknąć w kategoriach »walki dobra ze złem« i w holocaustowych skryptach, odpowiedzią na nią nie jest »po prostu przestrzeganie obowiązującego prawa« - oceniła i dodała, że sytuacji na granicy polsko-białoruskiej nie rozwiążemy jak w filmie "Zielona Granica" - przepuszczając ciężarówki przemytnika do Niemiec, ponieważ zawsze będą narastały te "prawdziwe dylematy".




Zaskakujący tekst w "GW" ws. sytuacji na granicy. "Jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy" - Wiadomości - polskieradio24.pl

















Folklor angielski


przedruk




Zwijanie sera, słomiane misie i mnóstwo dziwnych rytuałów: misja jednego człowieka, aby spisać cały brytyjski folklor




Miłośnicy brytyjskiego folkloru walczą o ochronę unikalnego archiwum katalogującego tradycje z Wielkiej Brytanii i Irlandii. Kolekcja – ponad 20 000 książek, 4 000 kaset magnetofonowych i 3 500 godzin nagrań szpulowych – została zgromadzona przez jednego człowieka. David "Doc" Rowe to 79-letni folklorysta, który podróżuje po Wielkiej Brytanii od lat 1960., odwiedzając zwyczaje kalendarzowe, takie jak Festiwal Słomianego Niedźwiedzia, Krampus Run czy Polowanie na hrabiego Rone.

Reżyser Rob Curry i aktor Tim Plester założyli crowdfunding, który był wspierany przez Elizę Carthy, Alana Moore'a i Neila Gaimana. Współreżyserzy współpracowali wcześniej przy dwóch uznanych filmach dokumentalnych o brytyjskiej scenie folkowej – "Way of the Morris" i "The Ballad of Shirley Collins". Pod koniec lockdownu rozpoczęli pracę nad filmem o Rowe'ie i jego corocznej odysei wokół rytuałów Wielkiej Brytanii, a następnie rozszerzyli projekt, aby pomóc mu znaleźć stały dom dla jego archiwum.

"Istnieje niewiele zbiorów historii klasy robotniczej na Wyspach Brytyjskich" – mówi Curry. "Możliwość uratowania jednego na taką skalę jest warta każdych pieniędzy".

Archiwum jest obecnie przechowywane w dawnej jednostce farmaceutycznej w Whitby w hrabstwie North Yorkshire, w repozytorium, które przywodzi na myśl inną brytyjską instytucję. "Doktor jest jak Doctor Who. Jego magazyn ma małe drzwi do przestrzeni podobnej do Tardis, a przeglądanie jego archiwum jest jak podróż w czasie i przestrzeni.

Podobnie jak w serialu Doctor Who, wiele wydarzeń zarejestrowanych przez Rowe'a jest niezwykle przerażających. Zwiastun dokumentu Plestera i Curry'ego przywołuje obecne zamiłowanie do folk horroru, dramatów wykorzystujących estetykę i styl folkloru, takich jak tegoroczny kultowy hit Enys Men czy serial telewizyjny The Gallows Pole.

"Jako filmowcy czerpiemy z tego pierwiastka Wicker Mana" – mówi Curry. "Istnieje teoria, że Brytyjczycy kochają horrory ludowe, ponieważ byliśmy pierwszym krajem, który się uprzemysłowił, więc jesteśmy najbardziej oderwani od naszych agrarnych korzeni".

Plester mówi, że jako dziecko dorastające w wiosce Adderbury był przerażony głupcem morrisa, performerem, który wchodzi w interakcję z widzami podczas tańca. "Szczycił się tym, że nas straszył – to część tych tradycji. Są okazją do anarchii, dla społeczności, by na jeden dzień odzyskać ulice".


To właśnie tancerze morrisa z dzieciństwa Plestera zainspirowali jego pierwszą filmową współpracę z Currym. Dwaj przyjaciele już z ciekawości zaczęli uczęszczać na imprezy, takie jak Cheese Rolling w Gloucestershire i noc przy ognisku w Lewes. "Pochodzę z mekki tańca morrisa, ale dzięki więzi z wielokulturowymi przyjaciółmi, których poznałam w Londynie, mogłam spojrzeć na moje angielskie dziedzictwo w nowy sposób. Nie postrzegałem tego jako ślepą uliczkę kultury, ale jako to, w jaki sposób łączy się ona z szerszymi zwyczajami" – mówi Plester.

Podczas pracy nad promocją swojego filmu, para została przedstawiona Rowe'owi jako jedynej osobie w kraju, która miała informacje na temat wszystkich siedmiu rodzajów tańca morrisa. Rowe mówi, że uwaga, jaką poświęca się obecnie jego archiwum, jest dość przytłaczająca, zwłaszcza reakcja na trwający crowdfunding. "Jestem zaszczycony, jak można się spodziewać, i zaskoczony nieoczekiwanym wsparciem ze strony opinii publicznej, ponieważ zawsze starałem się być względnie prywatny i anonimowy".

Chociaż Curry urodził się w Londynie, oboje jego rodzice są imigrantami. Postrzega folklor jako sposób na połączenie się z ziemią. "Muszę znaleźć sposób, aby utożsamić się z miejscem, z którego pochodzę. Jest to również część opowieści o ekologii, ruchu na rzecz praw do ziemi i, co najważniejsze, o społeczności. Doc jest przekonany, że nie ma różnicy między karnawałem w Notting Hill a jakimś kameralnym lokalnym festiwalem, który można prześledzić na przestrzeni wieków. Chodzi o to, by ludzie celebrowali swoje tu i teraz".

Filmowcy uruchomili swój crowdfunding podczas Halloween i Nocy Ogniska, aby przypomnieć ludziom, że zwyczaje kalendarzowe są naznaczone wieloma wydarzeniami, choć te mniej znane przyciągają nową publiczność. Magazyn Weird Walks opublikował niedawno album artystyczny przedstawiający pogańskie miejsca i rytuały w Wielkiej Brytanii. W sierpniu "New York Times Magazine" opublikował artykuł o Brytyjkach tańczących morrisa.

Jedną z występujących trup, był Boss Morris Strouda. Trupa przekazała nagrodę na rzecz crowdfundatora Rowe'a w postaci lekcji tańca. "W coraz bardziej zsekularyzowanym społeczeństwie ludzie szukają poczucia wspólnoty" – mówi grupa. "Przyłączając się do rytuału, uczestniczymy w działaniach, które wywołują w nas rzadko spotykaną w dzisiejszych czasach euforię. Dają nam również perspektywę na naszą historię społeczną; Widzimy, co te rytuały znaczą dla ludzi".

Curry mówi, że ludzie, którzy pielęgnują te tradycje, są integralni. "Nasz projekt ma wymiar polityczny, ponieważ podczas gdy zwyczaje kwitną, wiele społeczności, które je utrzymują, jest zagrożonych – gentryfikacją, posiadaniem drugiego domu".

Plester mówi, że jeden z jego ulubionych klipów z archiwum Rowe'a jest świadectwem tych oryginalnych wielbicieli. "To taniec Abbots Bromley Horn Dance z lat 60-tych. Tańczą ten sam taniec, co teraz, ale wtedy było to na oczach policjanta, psa i dwójki dzieci na hulajnogach. Gdybyście teraz próbowali zobaczyć to wydarzenie, nie zbliżylibyście się do niego, jest taki tłum. Ale tancerze i Doc Rowe robili to, zanim stało się to memem, zanim stało się to modne.













Zwijanie sera, słomiane misie i mnóstwo dziwnych rytuałów: misja jednego człowieka, aby spisać cały brytyjski folklor | Folklor i mitologia | Strażnik (theguardian.com)







piątek, 17 listopada 2023

Nauka jazdy

 

Jak to czytam, zaraz przypominają mi się różne inne "dobre" rady pozbawione racjonalnego myślenia, jak np. 

"dziurawe drogi są dobre, bo wymuszają spowolnienie ruchu", albo

"odblaski ratują życie", zamiast -  "rozwaga ratuje życie"... 



czy w przypadku tej książki, aby nie....  













przedruk



Książka Sobiesława Zasady zepsuła kierowców w Polsce. 
Dziś powinni się jej wystrzegać




Jadący za wolno powodują zagrożenie; trzeba uczyć się wchodzić w poślizgi; im lepszy kierowca, tym szybciej może pojechać i na więcej pozwolić sobie na drodze – te zdania jak mantrę do dziś powtarza wielu polskich kierowców. Nie wymyślili sobie tego sami. Za część tych groźnych przekonań odpowiada książka „Prędkość bezpieczna”, którą – jako poradnik – jeszcze w PRL zaserwował rodakom kierowca rajdowy Sobiesław Zasada. Książka była wówczas bestsellerem, wznawiano ją wiele razy. A jeszcze w 2009 r. „Auto Świat” reklamował stanowiący jej kontynuację i rozszerzenie tytuł: „Szerokiej drogi – doskonalenie techniki jazdy” (w niej Zasada dodał już wiele zastrzeżeń uczulając bardziej kierowców na to, że nie są sami na drodze, ale nadal nie zrezygnował np. z proponowania uczenia wychodzenia z poślizgów).

Zaznaczę od razu – nie przypisuję żadnej winy Zasadzie, który pół wieku temu z najlepszymi intencjami przekazał w popularny sposób rodakom swoją wiedzę na temat prowadzenia pojazdów. Innych porad wówczas w ogóle nie mieli. W tamtych czasach publikacja była więc dla ludzi siadających za kierownicę czymś bardzo cennym. Część przekazanej w niej wiedzy broni się zresztą do dziś – rajdowiec uczył bowiem m.in. jak i dlaczego należy zajmować poprawną pozycję za kierownicą, jak hamować, by nie wpadać w poślizgi (i to w zależności np. od poruszania się samochodem z silnikiem dwusuwowym czy czterosuwowym); uczył, jak poprawnie trzymać ręce na kierownicy; czy chwalił zapinanie pasów jako redukcję obrażeń przy wypadku a także jako pomoc w dopasowaniu się do fotela i zabezpieczeniu przed utratą kontroli nad kierownicą w nagłych przypadkach.

Niestety – dziś wiemy to bardzo dobrze – Zasada jako kierowca sportowy podpowiadał cywilom elementy rajdowej jazdy. I to był potężny błąd.

W wydanej po raz pierwszy w 1970 r. książce napisał we wstępnie profetyczne zdanie: „Zmieniają się czasy, zmieniają się pojęcia. To, co przed laty było pewnikiem, ba! dogmatem — dziś jest nic do przyjęcia”. Po 50 latach ono komentuje samą książkę Zasady, w której przedstawione przez niego porady są dziś nie do przyjęcia – bo na drodze mogą tylko zaszkodzić.

Warto więc zdementować część mitów z tej publikacji, które – na nieszczęście – są w Polsce powtarzane do dziś jako dobre podejście do kierowania samochodem.

Skąd się biorą wypadki

Jedną z największych słabości „Szybkości bezpiecznej” już nawet pół wieku temu, było przekonanie jej autora o tym, że wypadki biorą się w ogromnej części z tego, że ktoś był za słabym technicznie kierowcą. Sobiesław Zasada błędnie uważał – i zdecydowanie miała na to wpływ jego kariera w motosporcie – że zamiast unikać zagrożenia i zbliżać się do krawędzi umiejętności, trzeba po prostu podnosić umiejętności za kółkiem, by móc wydostawać się z tarapatów. W dzisiejszych czasach takie podejście do jeżdżenia po drogach na co dzień trudno uznać za inne niż szalone.

„Gdyby nawet wszystkie warunki bezpośrednio poprzedzające wypadek, jak: zbyt szybka jazda, złe warunki atmosferyczne, słaba widoczność, niespodziewana przeszkoda itp. — były zachowane i przeanalizowalibyśmy co w danym momencie kierowca czy kierowcy mogli zrobić, aby zapobiec tragedii, to wniosek nasunie się sam — po prostu zabrakło umiejętności. Nie uważam, że każdy kierowca musi i bezwzględnie powinien być wirtuozem kierownicy. Nie każdy ma dosyć talentu. Niekoniecznie trzeba być w każdej dziedzinie doskonałym. Ale na pewno każdy z nas może podnieść swoje kwalifikacje prowadzenia wozu. I o to w mojej książce chodzi” – pisał Zasada we wstępie.

Sam w książce był w tym podejściu zresztą niespójny. Z jednej strony wyśmiewał męskie zacięcie, by na drodze udowadniać sobie, kto jest większym kozakiem i pobije rekord trasy, z drugiej – namawiał do wręcz sportowego podejścia do jazdy i nie widział nic złego w tym, że nawet dla niego samego na zwykłych drogach kończyło się ono wylądowaniem poza jezdnią.

Pisał więc tak: „Analizowałem setki przeróżnych wypadków drogowych. Wiele z nich skończyło się tragicznie. Ponad 50 proc. przyczyn wypadków określa się powszechnie >>samochód wpadł w poślizg<<. Ale w większości tych wozów siedzieli za kierownicą kierowcy dobrzy, tylko… nie przyzwyczajeni do poślizgów. Strach sparaliżował im ruchy”.

A w innym miejscu przyznawał, że nawet on sam przekroczył swoje umiejętności, bo pokonała go własna ambicja pojechania szybciej, co skończyło się wypadnięciem z drogi na pole czy uderzeniem w pryzmę żwiru przykrytym na poboczu śniegiem.

Jeśli więc diagnoza była zła (że wypadki to efekt słabego wytrenowania kierowców), to i rozwiązania serwowane przez Zasadę nie mogły być trafne.

MIT 1. Jazda cywilna czy rajdowa – bez różnicy

Jednymi z najbardziej wstrząsających dziś słów są w książce te, w których kierowca rajdowy utożsamiał prowadzenie pojazdu z jazdą sportową.

„Właściwie nie różnicuję jazdy na >>rajdową<< (poza pewną, ma się rozumieć, jej specyfiką) i >>codzienną<<. Rozróżniam raczej jazdę dobrą i złą. Z różnymi punktami docelowymi: dojazdem do miejsca pracy czy dojazdem na metę etapu. Oczywiście z różnicy w tych punktach docelowych wynikają różnice czysto formalne — ale sposób jazdy, jej styl i umiejętności kierowcy są zawsze tylko dobre lub złe. A powinny być na swój sposób doskonałe”.

Pół wieku temu Zasada mówił o podobnej jeździe pod względem techniki prowadzenia pojazdów, bo w autach nie było żadnych systemów, które dziś mamy. Natomiast dziś oczywistym jest to, iż jazda codzienna różni się od jazdy rajdowej. Bo ich cel jest inny. W jeździ codziennej celem jest bezpieczne dojechanie do miejsca, do którego zmierzamy. W jeździe sportowej celem jest jak najszybsze dojechanie do mety.

MIT 2: Najważniejsze to trenować manewry i jazdę sportową

Sobiesław Zasada wpajał polskim kierowcom, że to, jak dobrymi będą, zależy od tego, jak mocno będą ćwiczyć manewry samochodem i jak będą w nich stawać się coraz lepsi.

Pisał więc: „Zgodnie z moim najgłębszym przekonaniem twierdzę, iż każdy kierowca obdarzony odrobiną odpowiedzialności powinien uczyć się stale. Uczyć się, to znaczy trenować. A trenować, to znaczy wielokrotnie powtarzać dany manewr lub jeden jego elementów. Powtarzać świadomie: z analizą popełnionych błędów i z troską o ich eliminację przy następnym powtórzeniu”

Współczesne samochody są wyposażone w systemy bezpieczeństwa, które pewne rzeczy robią już za nas. Zawodnik motosportu musi trenować, natomiast zwykły kierowca przede wszystkim musi budować świadomość, że jest tylko częścią ruchu drogowego, jednym z jego elementów. Zatem dobry kierowca musi wiedzieć, że to, co dzieje się na trasie nie zależy tylko od tego, jak on coraz lepiej potrafi wjechać w zakręt, tylko od przewidywania i rozumienia, że wokół są tylko ludzie, którzy mogą też popełniać błędy. Oczywiście, ciągły rozwój techniki kierowania też jest istotny. Wystarczy zapytać polskich instruktorów doskonalenia techniki jazdy o to, jak często ludzie, którzy uzyskali uprawnienia do kierowania przed istnieniem systemu ABS do dziś w autach z ABS hamują… pulsacyjnie.

Autor książki „Prędkość bezpieczna” szedł jednak dużo dalej. I proponował kierowcom opanowywanie elementów jazdy sportowej. Oto kilka cytatów poświęconych właśnie temu:

„Dobra jazda nie polega na nerwowym rzucaniu wozem, gwałtownym hamowaniu, raptownym przyspieszaniu. Polega ona na maksymalnie wytresowanej koordynacji ruchów i na uzyskanej w ten sposób płynności jazdy. Aby osiągnąć wysoki poziom techniki prowadzenia pojazdu, warto opanować wiele elementów jazdy sportowej. Pozwoli nam to posiąść pełną kontrolę samochodu i doskonale z nim się zespolić”.

„Uważam, że nawet ten, kto nic ma zamiaru startować w zawodach samochodowych, nie powinien pozostawać obojętny na zdobycze i doświadczenia tej dyscypliny. Naśladownictwo i przejmowanie techniki zawodniczej podniesie kwalifikacje i pozwoli na coraz bardziej bezpieczną jazdę”.

„Słyszy się często zastrzeżenia, iż pisanie o jeździe sportowej nie prowadzi do niczego dobrego, bo kierowcy doszlifują technikę i zaczną jeździć szybko. Najważniejsze jest, aby jeździli dobrze, świadomie i, jeśli szybko, to z szybkością bezpieczną.”

I nie ma nic złego w tym, by umieć pojazd prowadzić dobrze. Jednak na drodze przede wszystkim trzeba umieć jechać spokojnie. Najważniejszym jest zachować odpowiedni odstęp. Trzeba jechać wolniej, bo to pozwala „kupić sobie czas” na sytuacje trudne. Gdy dochodzi do utraty panowania nad pojazdem, ludzie zwykle mówią, że zabrakło im już czasu na reakcję. I przeciętny kierowca powinien sobie taki zapas zrobić. Zatem nie doskonała jazda sportowa – docieranie do krawędzi umiejętności – liczy się w codziennej jeździe, tylko prowadzenie poniżej swoich możliwości.

Skandynawowie sprawdzili też już lata temu, że szkolenie cywilnych kierowców do jak najlepszego wykonywania manewrów, prowadzi jedynie do coraz większego zaufania we własne możliwości i podejmowania coraz większego ryzyka na drodze. Efekt był opłakany. Dlatego w obowiązkowych praktycznych szkoleniach młodych kierowców np. w Szwecji wprowadza się auto z kursantem w poślizg nie dlatego, by uczyć go wychodzenia z tej sytuacji, ale po to, by pokazać mu, iż nie powinien przeceniać własnych możliwości i nie wpadać w poślizg, bo w większości sytuacji sobie nie poradzi.

Kierowca bezpieczny to taki, którego prawie w ogóle nie ekscytuje to, że jedzie samochodem, po prostu przemieszcza się tak, jakby jechał autobusem. Ten, kto ma „benzynę we krwi” – co często używane jest w Polsce jako określenie cechy, z której należy być dumnym – będzie miał skłonność do ryzykowania, gdy prowadzi auto. Mówi o tym wiele badań.

MIT 3: Szybkość nie jest zła

Jeden ze szkodliwych mitów Zasady został zawarty już w tytule książki. Rajdowiec uważał, że istnieje „szybkość bezpieczna”. Tę rozumiał nie jak dziś – jako dostosowanie prędkości do warunków na drodze oraz jako obniżanie limitów prędkości (na całym świecie dziś zmniejsza się prędkości w miastach do docelowych 30 km/h, a nawet na drogach pozamiejskich – we Francji czy Hiszpanii jest to już maksymalnie 80 km/h).

Zasada uznawał, że bezpieczna prędkość to taka, która zależy od warunków na drodze, sprawności auta i umiejętności kierowcy. I tu miał rację. Jednak szedł za daleko i twierdził, że ten, kto prowadzi lepiej niż inni, może pozwolić sobie na jazdę szybszą – taką, na granicy przyczepności kół.

„Nie jestem przeciwnikiem szybkiej jazdy. Jestem — i muszę być — zdecydowanym przeciwnikiem jazdy niebezpiecznej. Proponuję więc odtąd wprowadzenie do stałego użytku terminu „szybkość bezpieczna”. Termin ten oznacza szybkość względną, szybkość zależną od umiejętności kierowcy, sprawności jego wozu i sytuacji na drodze. Jest to wyliczenie generalne, zawierające w sobie wszystkie, wynikające z tych trzech elementów, konsekwencje. Czyli szybkość bezpieczna to taka, na jaką może sobie w danych okolicznościach pozwolić konkretny kierowca na określonym samochodzie”.

„Szybkość bezpieczna, jak każde pojęcie, ma granice. Tylko bardzo dobry kierowca może sobie pozwolić na prowadzenie wozu na górnej granicy teoretycznej szybkości bezpiecznej — jak mówimy o samochodzie — na granicy przyczepności kół”.

„Nieważna jest więc szybkość bezwzględna, ważna jest szybkość bezpieczna w stosunku do umiejętności kierowcy”.

„Musimy rozróżnić trzy sposoby jazdy samochodem, sam jeżdżę tymi trzema sposobami: 1 – jazda normalna, 2 – jazda szybka, 3 – jazda wyścigowa”.

Po 50 latach dowodów i badań założenia bezpiecznej jazdy mówią zupełnie odwrotnie: wolniej to znaczy bezpieczniej. Wolniejsza oznacza większe bezpieczeństwo. Dobrze obrazuje to puszczany teraz w telewizjach spot Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu drogowego, w którym ktoś ma pierwszeństwo ale jedzie trochę za szybko i po błędzie innego kierowcy, nie jest już w stanie ocalić ich obu przed wypadkiem.

W innym miejscu książki Zasada pisze wprost, że im lepsze umiejętności kierowcy, tym szybciej pokonuje od daną trasę. I znów – to może być prawdą w motorsporcie. W cywilnej jeździe nie należy dojechać do celu szybciej, niż regulują to ograniczenia prędkości na całej trasie.

Do tego wszystkiego polski rajdowiec dorzucał inny mit, który też pokutuje do dziś i pojawia się w wielu internetowych dyskusjach. Bo skoro dla Zasady dobry kierowca jeździł szybciej, to z drugiej strony – ten, który jeździł wolno, był kierowcą złym.

„Bywa nawet, że jazda stale zbyt wolna jest jazdą w dalszych skutkach również niebezpieczną. Kierowca jeżdżący zbyt wolno jest ze swojej przesadnej ostrożności zadowolony, a nawet dumny. W ten sposób popada w samouspokojenie. Ale kiedy znajdzie się w sytuacji trudnej, wokół jadących z normalną szybkością samochodów, przemykających się przechodniów, sunących z boku tramwajów, a jeszcze zobaczy milicjanta na skrzyżowaniu, to wtedy, przy słabych umiejętnościach, traci głowę, a do akcji włącza się panika: uciec, za wszelką cenę wyplątać się z tłoku. I ten wolno jeżdżący nagle dodaje ostro gazu..” – fantazjował Sobiesław Zasada w 1970 r.

Na koniec garść wstrząsających cytatów, które przekonywały – i to też jest niebezpieczne przekonanie trwające wśród polskich kierowców do dziś – że kto umie lepiej kręcić kierownicą i operować pedałami, ten na drodze może sobie pozwolić nawet na łamanie pewnych reguł:

„Można sobie pozwolić na łamanie pewnych obowiązujących prawideł, ale 75 wyłącznie wówczas, gdy dokładnie wiadomo co z tego wyniknie, i wiadomo, że konsekwencje będą takie, jakie kierowca sobie zamierzył”.

„Jedno jest pewne: w miarę zdobywania umiejętności wolno coraz więcej”.

„Kto zna swój wóz, wie, że w danych warunkach może sobie pozwolić na to, w innych na tamto — a w ogóle we wszystkich przypadkach, w miarę zaawansowania w solidnym treningu, może sobie bezpiecznie pozwalać na coraz więcej”.

„W wyjątkowych okolicznościach, przy znakomitej widoczności, do pewnego stopnia dopuszczalne jest ścinanie zakrętów tam, gdzie nie ma na drodze namalowanej linii ciągłej — i to zakrętów idących w prawo, bo ścinając zakręt w prawą stronę, nikomu nie zagrażam”.

MIT 4. Trzeba się nauczyć jazdy w poślizgu

Kolejny mit z książki sprzed pół wieku odżywa z każdym pierwszym opadem śniegu. To wówczas parkingi czy małe uliczki są miejscem dla młokosów, którzy próbują na nich „latania bokiem”. Wielu kierowców jest gotowych bronić tych zachowań i udowadniać, że tak się młodzi „uczą” poślizgów, dzięki czemu będą mogli zapanować nad autem w trudnej sytuacji. To mit prosto z książki Zasady, który dziś rugowany jest z dróg mandatami sięgającymi 5 tys. zł.

W jego czasach tacy kierowcy byli nieliczni i nad tym ubolewał: „Unikatem jest kierowca, który po spadnięciu pierwszego śniegu wyjeżdża, przez nikogo nie przymuszany, na placyk wyodrębniony z ruchu. i tam przez szereg dni po pół godziny na różnych szybkościach skręca, hamuje, cofa, jednym słowem jeździ trochę >>jak dziki<<, bawi się, a w rezultacie ogromnie poważnie >>wchodzi w uderzenie<< na śniegu. A jest to jazda zupełnie inna niż na nawierzchni suchej i szorstkiej. Gdy taki unikalny kierowca wyjeżdża polem na miasto, jeździ już dość swobodnie, podczas kiedy inni ślizgają się nieporadnie i powodują dziesiątki mniejszych i większych kraks”.

Sobiesław Zasada przekonany był bowiem, że nauka jazdy w poślizgu jest niezbędnym elementem do opanowania. „Jeśli chce się jeździć szybko, a przy tym bezpiecznie, trzeba się nauczyć jazdy poślizgami” – twierdził. Widział w tym tylko zalety: „Nawet przy prędkościach rzędu osiąganych w jeździe codziennej, niesportowej, ale na trasie śliskiej, technika ta gwarantuje, jeśli nie całkowite przegnanie zmory wpadnięcia w niezamierzony poślizg, to w każdym razie zmniejszenie się jej do rozmiarów godziwych do przyjęcia; pomaga przy tym na pewno w jako tako spokojnym wyprowadzeniu tańczącego po drodze samochodu na właściwy tor jazdy”.

Pisał też:

„Poślizgi zmorą kierowców? Nie! Kierowcy niech tak nauczą się ślizgać, by ten manewr stał się ich przyjacielem”.

„Należy jednak umieć tak jeździć. Wtedy normalna jazda bezpoślizgowa stanie się parokrotnie bezpieczniejsza, gdyż wszelkie niespodziewane poślizgi z reguły nie będą kończyć się tragicznie”.

„Chciałbym, aby dla każdego z nas poślizg przestał być postrachem. Należy i trzeba pokonać barierę lęku przed poślizgami. Powinniśmy uświadomić sobie i przekonać się praktycznie, że poślizg nie prowadzi od razu do kraksy, a wyuczony może należeć do sposobu jazdy”.

„Chociaż jeżdżę dużo w lecie, to jednak co roku z nadejściem zimy muszę się przyzwyczaić do poślizgów w warunkach zimowych. Są one inne niż w lecie. Radzę więc wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Gdzie się da (nie w ruchu ulicznym!) starać się samochód zarzucić czy wprowadzić w poślizg i wyprowadzić go”.

„Zakręty w jeździe normalnej przejeżdżamy normalnie, stosując poślizg kontrolowany wyłącznie wówczas, gdy jest to niezbędnie konieczne. Bo przecież jazda takim poślizgiem jest jazdą rajdowo-wyścigową. Ja sam, jadąc z Warszawy do Krakowa, na trasie 300 kilometrów przejeżdżam poślizgiem zaledwie kilka zakrętów w lecie, w zimie pozwalam sobie na kilkanaście — nigdy nic przejeżdżam poślizgiem wszystkich, a nawet większości zakrętów”

„Pierwszy lód na drodze, jadę z Warszawy do Łodzi. Jadę po lodzie i na razie moja szybkość bezpieczna to 60 km/godz. Od tej szybkości w górę wóz zaczyna być nieposłuszny. Już po pół godzinie jazdy szybkość bezpieczna podnosi się do 70 km/godz. Po tygodniu „ślizgawki” nie mam problemów i jeżdżę po lodzie jak po zwykłej nawierzchni”.

Dlaczego dziś to herezja? Bo współczesne samochody uniemożliwiają wprowadzanie ich w poślizg, jest m.in. system stabilizacji toru jazdy, który odcina możliwość dodania gazu. To, o czym pisał Zasada, to technika stricte sportowa. A dziś nawet zawodnik motorsportu we współczesnym aucie wyścigowym nie ma już też możliwości wyłączenia wszystkich systemów.

Owszem, warto zimą sprawdzić pewne rzeczy na śniegu. Jednak nie chodzi o wyuczenie się jazdy kontrolowanym poślizgiem. Gdy spadnie śnieg, to warto, żeby kierowca np. na takim prywatnym parkingu zahamował i zobaczył, jak wydłuża się droga hamowania. Warto wejść w zakręt, zobaczyć jak zmieniły się warunki, jak zachowują się systemy. Jednak jazdę sporotową należy pozostawić sportowcom. Trudno to w Polsce może zrozumieć, bo jeszcze do połowy lat 90. kładło się nacisk na umiejętności i kompetencje tego rodzaju u kierowców. A obecnie jazda sportowa i ta zwykła, codzienna to dwa totalnie odmienne światy. Nie mają wiele wspólnego poza kilkoma rzeczami np. przyjmowaniem dobrej pozycji za kierownicą, czy patrzeniem dalej przed siebie na drogę.

MIT 5. Poślizg zimą? To uciekaj na pobocze

Każdy kierowca obecnie wie, że jedynym poprawnym zachowaniem przy wyczuciu, że auto zaczyna wpadać w poślizg, jest odjęcie nogi z pedału przyspieszenia. A gdy auto już w poślizg wpadło – trzeba awaryjnie hamować i kierować tam, gdzie chciałoby się podążać.

Tymczasem ponad 50 lat temu Zasada uczył kierowców, by… zjeżdżali na pobocze. „Rada generalna: cokolwiek złego dzieje się w czasie jazdy zimowej z samochodem — nie możemy sobie poradzić z jego tańcem, uślizgami, wóz wymyka nam się spod kontroli — z wyczuciem uciekamy na pobocze. Pobocze bowiem jest zawsze trochę zmarznięte, zawsze są tam jakieś grudki, okruchy ziemi, kamyki, a spowodowana nimi przyczepność, lepsza niż na środku drogi, pomoże nam samochód wyprowadzić. Przeważnie będzie to lepsze od ślizgawki na środku drogi”.

To, co opisał wówczas Zasada, to technika sportowa, nie dla zwykłego zjadacza chleba. Nikt nie powinien proponować tego przeciętnemu kierowcy. Dla przeciętnych kierowców instruktorzy doskonalenia techniki jazdy mają dziś inną receptę, gdy auto zaczyna wpadać w poślizg: hamuj, próbuj utrzymać auto na pasie ruchu. Dlaczego to wystarcza? Bo 99 proc. zwykłych kierowców i tak nie jest w stanie pojechać techniką sportową (a o współczesnych systemach w samochodach wspominałem już wcześniej).

Książka „Szybkość bezpieczna” dostępna jest już dziś prawie wyłącznie jako używana na internetowych aukcjach lub w antykwariatach. I tam rzeczywiście jest jej miejsce – jako ciekawostki dotyczącej pewnego etapu rozwoju motoryzacyjnego Polski. W żadnym wypadku nie powinna być już brana do ręki jako podręcznik pomagający stawać się lepszym kierowcom. A jeśli ktoś chce czytać Sobiesława Zasadę, ma do dyspozycji kilka jego książek dotyczących sukcesów sportowych. Te akurat nigdy się nie zestarzeją.

Łukasz Zboralski










Dobry komunikat

 


To jest komunikat do społeczeństwa, który koncentruje uwagę na sprawach ważnych, a nie tylko głośnych, medialnych.

Pokazuje się szerokiemu ogółowi Polaków ludzi nieznanych, a ważnych i wartościowych, a także pokazuje ich dokonania. 

Teraz każdy widzi, że są w Polsce osoby, ktore dbają o nasz dobrostan, które walczą o niego i o nas wszystkich.

I o to chodzi. To są wzory do pokazywania młodym ludziom, jak można i jak należy postępować.

Tu nie ma lansowania sie ministra - ktoś musi ludziom to pokazać i osoby sprawujące władzę, nie tylko na stopniu państwowoym, najlepiej się do tego nadają.




przedruk



Głos podczas konferencji „Problemy i wyzwania współczesnej onkologii” zabrał minister edukacji, dr hab. Przemysław Czarnek. 

Podkreślał, że jest to miejsce, w którym całościowo podchodzi się do pacjenta onkologicznego. Minister zaznaczył, jak wielką rolę w budowaniu i rozwoju Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej wykonała dyrektor tej placówki, prof. Elżbieta Starosławska.


– Mamy wielką wdzięczność dla pani Profesor, bo wiem, że na przestrzeni ostatnich dekad nie było łatwo o to Centrum. Były boje o Centrum, ale ono dzisiaj jest przede wszystkim dzięki wielkiemu uporowi i misji prof. Elżbiety Straosławskiej. To wszystko jest dla pacjentów, którzy niestety wchodzą – a wszystkie dane na to wskazuje – w okres tsunami onkologicznego. Dlatego ta konferencja jest szczególnie ważna, ponieważ wyzwania i problemy współczesnej onkologii są czymś, nad czym najwybitniejsi profesorowie z całego świata muszą się pochylać, bo najważniejszy jest pacjent – podkreślił dr hab. Przemysław Czarnek.

List do uczestników konferencji skierował premier Mateusz Morawiecki. Szef rządu podkreślił, że Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej to nowoczesna placówka wyznaczająca pionierskie kierunki badań, która każdego dnia daje nową nadzieję tysiącom chorym.

Premier dodał, że osiągnięcia naukowe, uczestnictwo w międzynarodowych projektach badawczych, decydują o pozycji i ważnej roli lubelskiej placówki w polskiej i światowej medycynie.

Poszczególne punkty konferencji transmitowane są w TV Trwam.




Dr hab. P. Czarnek: Wyzwania i problemy współczesnej onkologii są czymś, nad czym najwybitniejsi profesorowie z całego świata muszą się pochylać – RadioMaryja.pl











piątek, 10 listopada 2023

Pruskie "porządki"

 

 Zakon Krzyżacki to Deutscher Orden [Niemiecki Porządek (też - Reguła)]



"żeśmy musieli nadstawiać nasze głowy za nie prawość mistrza i Krzyżaków, którzy nigdy szczerze z nami się nie znosili, a zamknąwszy się sami w warownych twierdzach, woleli raczej widzami być naszych klęsk niżeli obrońcami. 

Wśród wielu zaś i tak wielkich nieszczęść, jeżeli kiedy brakło nieprzyjaciela zewnątrz, większy za to wewnątrz kraju występował. Komturowie i posiadacze zamków nie wstydzili się, bez przeprowadzenia sprawy, bez złożenia sądu, zabierać nam dobra i majątki, żony w oczach mężów i córki wobec rodziców porywać, na pastwę swoich lubieżnych chuci. A tym, którzy się na takie krzywdy uskarżali, miasto wymierzenia sprawiedliwości, ścinano głowy albo wydzierano mienie."



można rzec - dywersja - stara niemiecka reguła

kpią z was w biały dzień, napuszczają na siebie, prowadzą do zguby, plują na was, a wy mówicie, że to deszcz pada


nie miejcie złudzeń







Prusy Królewskie i Malbork 1454-1772
17 godz. ·



9 listopada 1459 r. zmarł Jan Bażyński (Johannes von Baysen). Urodził się około 1390 r. i wywodził z rodu rycerskiego podległego Zakonowi Krzyżackiemu. W młodości przebywał w Portugalii na dworze króla Henryka Żeglarza, gdzie zdobył sławę rycerską. Był jednym z założycieli Związku Pruskiego, powstałego na zjeździe założycielskim 14 marca 1440 r. w Kwidzynie, który był konfederacją miast i rycerstwa pruskiego. Celem jego utworzenia była obrona interesów, praw i przywilejów stanów pruskich przed bezprawiem zakonu krzyżackiego.
 
4 lutego 1454 r. Związek Pruski wypowiedział posłuszeństwo zakonowi krzyżackiemu, a cztery dni później wielkie poselstwo pruskie na czele z Janem Bażyńskim wyruszyło do Krakowa. Celem poselstwa związkowego było poddanie Prus polskiemu monarsze na warunkach, które zapewniłyby stanom pruskim realny wpływ na zarząd kraju. Bażyński, jako stojący na czele poselstwa reprezentant stanów pruskich, przemawiał przed królem Kazimierzem Jagiellończykiem, wymieniając krzywdy, jakich doświadczyli mieszkańcy Prus z winy Zakonu:

„W ciągu zaś tyloletnich, z królestwem twoim prowadzonych wojen, ile potraciliśmy krewnych, dzieci, przyjaciół, ile nam popalono miast znakomitych, poniszczono włości, pogwałcono żon naszych i córek, porozrywano majątków, ślady świeże i skargi uciśnionych głośno poświadczają. 

Ale nad te wszystkie klęski więcej nas jeszcze to dotykało, żeśmy byli zmuszeni do łamania sojuszów i prowadzenia wojen, tym przykrzejszych dla nas, że tak niesprawiedliwych; żeśmy musieli nadstawiać nasze głowy za nie prawość mistrza i Krzyżaków, którzy nigdy szczerze z nami się nie znosili, a zamknąwszy się sami w warownych twierdzach, woleli raczej widzami być naszych klęsk niżeli obrońcami. Wśród wielu zaś i tak wielkich nieszczęść, jeżeli kiedy brakło nieprzyjaciela zewnątrz, większy za to wewnątrz kraju występował. 

Komturowie i posiadacze zamków nie wstydzili się, bez przeprowadzenia sprawy, bez złożenia sądu, zabierać nam dobra i majątki, żony w oczach mężów i córki wobec rodziców porywać, na pastwę swoich lubieżnych chuci. A tym, którzy się na takie krzywdy uskarżali, miasto wymierzenia sprawiedliwości, ścinano głowy albo wydzierano mienie. Przyciśnieni tak wielką niedolą, uczyniliśmy wszyscy między sobą związek […]”.


9 marca król mianował Bażyńskiego swoim przedstawicielem (gubernatorem) w inkorporowanych Prusach, nadając mu też wkrótce starostwa sztumskie i tolkmickie. Podczas oblężenia zamku malborskiego w latach 1457-1460 najpierw wraz z bratem Ściborem przebywał w Elblągu, zaś w 1458 r. brał czynny udział w dowodzeniu obroną stolicy Prus. Ponownie przebywał tutaj od wiosny 1459 r., sprawując dowództwo nad załogą zamkową w zastępstwie nieobecnego polskiego starosty. Tutaj też najprawdopodobniej po krótkiej chorobie zmarł. Dzięki jego wysiłkom zamek malborski nie dostał się ponownie w krzyżackie ręce.




Ilustracja: wizerunek herbu Bażyńskich z dzieła „Stemmata genealogica praecipuarum in Prussia Familiarum Nobilium”.








zakon, ‘reguła’; o ‘mnichach’, wedle ich reguły (»zakon dominikański«); zakonny, ‘regularis’, zakonnik, zakonniczyzakon tłumaczy i ‘Testament’ (starozakonny, o księgach i ludziach); 

już w prasłowiańskiem ze znaczeniem ‘prawa’, t. j. tego, co za konu (t. j. ‘początku’), bywa, p. koniec;

rozeszło się oddawna na Bałkanie i śród Litwy, a doszło nawet Chazarów i Pieczeniegów. 

Zakon i pokon stoją obok siebie, jak zacząćzaczątek, i począćpoczątekpokonnik tyle co ‘naczęlnik’ (naczelnik) w prastarem tłumaczeniu Apostoła; wszystko od kon, ‘początek’ (i ‘koniec’).





engl. wiki:


Nazwa Zakonu Braci Niemieckiego Domu Najświętszej Marii Panny w Jerozolimie brzmi po niemiecku: Orden der Brüder vom Deutschen Haus der Heiligen Maria in Jerusalem i po łacinie Ordo domus Sanctae Mariae Theutonicorum Hierosolymitanorum. 

Tak więc termin "krzyżacki" nawiązuje do niemieckiego pochodzenia zakonu (Theutonicorum) w jego łacińskiej nazwie. 
Niemieckojęzyczni powszechnie odnoszą się do Deutscher Orden (oficjalna skrócona nazwa, dosłownie "Niemiecki Order"), historycznie również jako Deutscher Ritterorden ("Niemiecki Order Rycerski"), Deutschherrenorden ("Order Niemieckich Panów"), Deutschritterorden ("Order Niemieckich Rycerzy"), Marienritter ("Rycerze Maryi"), Die Herren im weißen Mantel ("Panowie w białych pelerynach") itp.

Krzyżacy znani są jako Zakon Krzyżacki w języku polskim ("Order Krzyża") oraz jako ordynariusze Kryžiuočių w języku litewskim, Vācu Ordenis w języku łotewskim, Saksa Ordu lub po prostu Ordu ("Zakon") w języku estońskim, a także różne nazwy w innych językach.

Rękopis Karola Marksa scharakteryzował kiedyś siły Zakonu jako Reitershunde – co oznacza coś w rodzaju "stada rycerzy". 

Rosyjscy czytelnicy Marksa przetłumaczyli to wyrażenie zbyt dosłownie jako "psi rycerze" (Псы-рыцари), co stało się powszechnym, pejoratywnym określeniem Zakonu w języku rosyjskim – zwłaszcza po premierze w 1938 roku filmu Siergieja Eisensteina Aleksandr Newskij, który fabularyzował klęskę Rycerzy w bitwie na lodzie w 1242 roku.



coś tam jednak jest z tymi psiogłowcami...




za: fb