Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzysk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzysk. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 marca 2017

Polska kolonia podatkowa


Polska kolonia podatkowa


Żeby zorientować się, że jesteśmy skolonizowani, wystarczy choć na moment włączyć myślenie po wyjściu z domu. Skojarzyć jakiej marki samochodem jedziemy, w jakim sklepie wielkopowierzchniowym robimy zakupy, jakie produkty widnieją na mijanych billboardach. 

Neokolonializm, którego doświadczamy na co dzień może mieć różne wymiary. Tym najbardziej dostrzegalnym jest dominacja zagranicznego kapitału wśród największych firm działających w Polsce. Innym, mniej dostrzegalnym, ale równie istotnym, jest kolonializm podatkowy – a więc mniej lub bardziej wyszukane operacje księgowe, które pozwalają kolonizatorom nie płacić tubylcom podatków. Lub płacić im grosze.
Różnica między państwem skolonizowanym a kolonizującym w dużym uproszczeniu polega na tym, że przeciętny Francuz, jadąc samochodem korzysta z Renault albo Peugeota, Niemiec z Volkswagena albo Audi, Koreańczyk z Kii albo Hyundaia, a Polak z Peugeota, Volkswagena albo Hyundaia. Gdy przeciętny Francuz jedzie na zakupy trafi pewnie do Auchana albo Geanta, Niemiec do Reala albo Lidla, a Polak do Auchana, Geanta, Reala bądź Lidla.
Inaczej mówiąc, przeciętny Francuz najpewniej jedzie samochodem francuskim, Niemiec niemieckim, Koreańczyk koreańskim, a Polak francuskim, niemieckim albo koreańskim (czasem myśli, że czeskim, ale wtedy jest w błędzie).
Tak na dobrą sprawę możemy poczuć się jak u siebie dopiero wtedy, gdy otworzymy lodówkę – tam rzeczywiście jest szansa, że większość produktów będzie naszych, rodzimych. Niestety czar pryśnie, jak tylko zasiądziemy przed telewizorem – na pewno nie będzie to Elemis, zarżnięty przez zdziczałą transformację spod znaku Balcerowicza, ale być może Samsung z Korei Południowej, w której szczęśliwie swojej wersji Balcerowicza nigdy nie mieli – a nawet jeśli mieli, to generał Park Chung Hee (ojciec południowokoreańskiego cudu gospodarczego) zawczasu „uprzejmie” poprosił go o wyjazd.
Polska analiza neokolonialna powoli przestaje być tylko wymysłem garstki zapaleńców powszechnie uważanych za oszołomów, ale staje się coraz częściej tematem poważnej dyskusji publicznej, także w obrębie "młodej publicystyki". W tym miesiącu od strony wyprowadzania zysków za granicę znakomicie zajęła się tym tematem redakcja Nowej Konfederacji. Płacowy wymiar neokolonializmu sam starałem się naświetlić kilka miesięcy temu na portalu Nowego Obywatela. Od czasu do czasu do świadomości opinii publicznej przebijają się informacje o podatkowym aspekcie tego problemu, tak jak wtedy, gdy Fundacja Republikańska upubliczniła swoje informacje o tym, że niektóre działające w Polsce sieci handlowe (Kaufland, Carrefour) w 2011 roku nie zapłaciły ani złotówki podatku CIT. Problem unikania opodatkowania przez wielkie zagraniczne korporacje jest niewątpliwie poważny i trzeba się nim zajmować możliwie często, bo w grę wchodzą naprawdę olbrzymie pieniądze, których przecież naszemu państwu notorycznie brakuje.
Szczegółowych sposobów na to, aby kolonizatorzy nie łożyli na zachcianki leniwych tubylców jest całkiem sporo. Większość z nich jednak sprowadza się do jednego zjawiska – sztucznego pompowania kosztów uzyskania przychodu. Można to czynić za pomocą wielu stuczek – chociażby pobierając od spółek-córek działających w Polsce ogromne kwoty za użytkowanie znaków towarowych należących do spółek-matek, tak jakby spółki-córki były dla centrali jakimiś obcymi podmiotami. Albo sprzedając swoim spółkom-córkom materiały lub towary po horrendalnych cenach, po których nikomu innemu nawet by się nie próbowało ich sprzedać. Wszystkie te zabiegi, będące w istocie transakcjami w ramach jednej korporacji, a więc de facto jedynie operacjami księgowymi, wyraźnie zmniejszają dochód (zysk) przed opodatkowaniem, który jak wiadomo jest przychodem pomniejszonym o koszty uzyskania przychodu. Jak widać zysk jest w tej sytuacji nie tylko zbędny, ale wręcz niemile widziany. W końcu z zysku trzeba będzie zapłacić tubylcom podatek, a ci go wydadzą najpewniej na jakieś głupoty. Lepiej więc poszperać w księgach i wytransferować pieniążki do kraju kolonizatorów - tam już będą wiedzieli co z nimi zrobić.
Dokładnie określić kwoty, które w ten sposób traci co roku nasz budżet państwa jest niezwykle trudno, gdyż trzeba by się przyjrzeć każdej operacji między podmiotami powiązanymi, by stwierdzić, które ceny transferowe były zawyżone i o ile.
Zajmują się tym polskie organy skarbowe, które w razie wykrycia nadużyć mogą zakwestionować przyjęte ceny, jednak ilość operacji jest tak wielka, że wykrywają one może jakiś drobny ułamek całego procederu. By spróbować przynajmniej oszacować skalę tego zjawiska, możemy posłużyć się raportem GUS „Działalność gospodarcza podmiotów z kapitałem zagranicznym”, który bada działalność firm zagranicznych funkcjonujących w Polsce. Najnowsza edycja tego raportu przedstawia sytuację z roku 2012.
Za rok podatkowy 2012 bilans złożyło 25914 podmiotów z kapitałem zagranicznym. W bilansach tych zysk wykazał zaledwie co drugi taki podmiot – dokładnie 13196, czyli 51% z nich. Inaczej mówiąc, podatek dochodowy płaci zaledwie połowa działających w naszym kraju firm zagranicznych. Druga połowa wykazuje straty – czasem notorycznie co roku, co nie przeszkadza im świetnie prosperować. Wg GUS w roku 2012 firmy zagraniczne osiągnęły w naszym kraju astronomiczną kwotę przychodów na poziomie grubo ponad biliona złotych – dokładnie 1247,77 mld zł. Koszty uzyskania tych przychodów były równie astronomiczne i wyniosły 1191,32 mld zł. Widać więc wyraźnie, że wskaźnik kosztów (koszty jako odsetek przychodów) w firmach zagranicznych jest bardzo wysoki i wynosi 95,5 proc. A więc przeciętnie wykazują one dochód na poziomie 4,5 proc. przychodów. Wskaźnik kosztów jest jeszcze wyższy, jeśli spojrzymy na sektor handlu – tutaj wynosi on 97,5 proc., a więc przeciętny podmiot zagranicznym zajmujący się w naszym kraju handlem wykazuje zysk na poziomie 2,5 proc. przychodów.  To i tak nie najgorzej, gdyż są branże, w których wskaźnik kosztów wynosi ponad 100 proc. Przykładowo w górnictwie i wydobyciu surowców wskaźnik kosztów wynosi 119,9 proc., a więc przeciętna spółka zagraniczna z sektora wydobywczego nie płaci w Polsce podatku CIT.
Tak więc dochód firm zagranicznych w Polsce przed opodatkowaniem (zysk brutto) to przeciętnie tylko 4,5 proc. wszystkich ich kolosalnych przychodów, siegających wg GUS ponad 1,2 biliona zlotych. Od tej sumy dopiero płacą one podatek dochodowy – najczęściej CIT (podatek dochodowy od osób prawnych), gdyż najczęściej mają one formę spółek. Dokładny zysk brutto podmiotów zagranicznych GUS podaje na poziomie 56,39 mld zł. Ich zysk netto, czyli po opodatkowaniu, wyniósł 47,94 mld zł. A więc w 2012 roku zagraniczne firmy zapłaciły w naszym kraju około 8,45 mld złotych podatku dochodowego. Stawka CIT w Polsce wynosi 19 proc. i jest niewysoka – w większości krajów UE wynosi ponad 20 proc. Na tym samym poziomie kształtuje się w naszym kraju liniowa stawka podatku PIT od osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Wystarczy podzielić 8,45 mld zł (podatek) przez 56,39 mld zł (zysk brutto), by się przekonać, że efektywna (czyli realnie płacona) stawka podatku dochodowego płacona przez podmioty zagraniczne w naszym kraju wynosi niecałe 15 proc., a więc jest wyraźnie niższa. To samo w sobie nie powinno dziwić, gdyż efektywna stawka zawsze jest trochę niższa – jest to spowodowane istnieniem różnego rodzaju ulg. Problem w tym, że efektywna stawka dla spółek zagranicznych jest niższa od efektywnej stawki dla całej gospodarki – w 2012 r. w podatku CIT wyniosła ona 17,3 proc.
A więc firmy zagraniczne nie tylko płacą w naszym kraju podatek od zdecydowanie zbyt zaniżonego dochodu, ale nawet od tego jeszcze płacą mniej niż podmioty rodzime. Jak widać kolonizatorzy potrafią zadbać o siebie znakomicie.
Podatek dochodowy podmiotów zagranicznych w 2012 roku wyniósł w Polsce ok. 8,45 mld zł, a więc stanowił on zaledwie 0,68 proc. wszystkich ich przychodów. Z tej perspektywy mogłoby się wydawać, że wprowadzenie w miejsce CIT podatku obrotowego (czyli od przychodów) byłoby dobrym rozwiązaniem. Ustalenie tej stawki na poziomie 1 proc. przyniosłoby w 2012 roku tylko od podmiotów zagranicznych wpływy budżetowe na poziomie 12,48 mld zł, a więc nastąpiłby ich wzrost o 4 mld zł. Gdybyśmy tą stawkę ustalili na poziomie 2 proc. (który wg mnie byłby lepszy i wciąż nie za wysoki), to nastąpiłby wzrost dochodów w tym segmencie aż o 16,5 mld zł (1247,77 mld zł x 0,02 = 25 mld zł). Jak widać pozytywny efekt byłby wyraźny, jednak taki podatek mógłby być wielkim obciążeniem dla rodzimych spółek (raczkujących lub przeżywających kłopoty), które rzeczywiście nie osiągałyby zysku, bez wsparcia księgowych sztuczek, a podatek i tak musiałyby w takiej sytuacji płacić. Dlatego też lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie podatku obrotowego tylko sektorowo – w tych sektorach, w których i tak dominuje kapitał zagraniczny, np. w handlu wielkopowierzchniowym. Oczywiście najlepszym wyjściem byłoby zastosowanie podatku obrotowego tylko dla spółek zagranicznych, ale na taki porządny protekcjonizm będąc w Unii Europejskiej nie możemy sobie pozwolić. I właśnie zablokowana możliwość protekcjonizmu jest niewątpliwie jednym z największych kosztów, jakie ponosimy w związku z członkostwem w UE.


Jak widać Polska jest krajem skolonizowanym w wielu wymiarach – produkcyjnym, konsumpcyjnym, płacowym, czy wreszcie podatkowym. Przyjęcie do wiadomości tej dosyć smutnej informacji jest pierwszym krokiem na drodze ku zmianie tej sytuacji. Najgorsze co mogą teraz zrobić tubylcy znad Wisły, to machnąć na to ręką i stwierdzić, że już nic nie można na to poradzić.  Oczywiście przeciwnicy teorii neokolonialnej rutynowo stwierdzą, że taka sytuacja musiała mieć miejsce i nie jest niczym nadzwyczajnym – w końcu kraje zapóźnione muszą się rozwijać otwierając się na zagraniczny kapitał, co zawsze doprowadzi do dominacji tegoż kapitału w najbardziej dochodowych, a więc też najbardziej rozwiniętych sektorach. Jednak jest to nieprawda – chociażby Koreańczycy z południa udowodnili, że można inaczej. Gdy ekipa generała Parka dochodziła do władzy na początku lat 60. kraj ten był jednym z najbiedniejszych na świecie, będąc na poziomie Afryki Subsaharyjskiej. Wystarczyło zaledwie niecałe 20 lat suwerennej i protekcjonistycznej polityki przemysłowej Parka, na której widok eksperci MFW i BŚ łapali się za głowę, by Korea Południowa stała się krajem uprzemysłowionym, a obecnie jednym z najbardziej rozwiniętych na świecie. Niestety nasi decydenci przed ćwierćwieczem woleli tychże ekspertów z MFW słuchać niczym wyroczni – efekt jest taki, że recepty Balcerowicza doprowadziły do sytuacji, w której Polacy są skolonizowani, a recepty Parka do sytuacji, w której Koreańczycy jeśli już to sami kolonizują. Jestem jak najdalszy od nawoływania, by Polacy weszli kiedykolwiek w buty kolonizatorów – jednak wybicie się w końcu na gospodarczą suwerenność byłoby wskazane.

Piotr Wójcik
Stały współpracownik jagielloński24. Współpracownik kwartalnika Nowy Obywatel, Fundacji Kaleckiego oraz publicysta ekonomiczny. 
 
 http://jagiellonski24.pl/2014/11/10/wojcik-polska-kolonia-podatkowa/
 
 
 

środa, 8 marca 2017

Jesteśmy wykorzystywani bardziej niż pracownicy w krajach Zachodnich


Socjolog zapowiada koniec Polski w 2020 r. Teoria robi karierę także za granicą

  • Autor: GP
  • 17 lutego 2016 14:59

• Socjolog Jan Sowa z Uniwersytetu Jagielońskiego ocenia, że Polska nie czerpie korzyści ze wzrostu gospodarczego, na jaki wskazują statystyki ekonomiczne.
• Winy upatruje w sytuacji młodych ludzi, którzy zdobywszy wykształcenie uciekają z kraju, pozostawiając polskie społeczeństwo osłabionym. Ocenia, że w 2020 r. kraj dosięgnie katastrofa.
• Zaznacza, że wielu ludzi w Polsce nie może liczyć na stabilną przyszłość. 


W cytowanej przez zagraniczny portal ozy.com wypowiedzi polski socjolog Jan Sowa wieszczy czarny scenariusz dla kraju. W ocenie krakowskiego kulturoznawcy polskie społeczeństwo i ekonomia mają realną szansę przestać istnieć już w 2020 roku, co będzie efektem wyludnienia i braku perspektyw dla ludzi młodych.

- Nasza gospodarka wypracowuje dobre wyniki makroekonomiczne: długu publicznego i wzrostu produktu krajowego brutto - wzrost PKB pozostaje na stałym poziomie od lat 90-siątych. Jednak kraj nie czuje rozwoju - uważa Sowa i wskazuje, że dobre wskaźniki to za mało.

- Przeciętny Polak z tego wzrostu niewiele ma - tak odbiór społeczny sytuacji ekonomicznej opisuje Sowa.

Portal ozy.com zwraca uwagę, że cud gospodarczy w Polsce jest zauważalny, ale przytacza też słowa Sowy, który podkreśla, że wielu pracujących w kraju zarabia śmiesznie mało.

- Jedna czwarta pracujących zarabia najniższą płacę krajową - argumentuje krakowski uczony. Po czym dodaje. - Nie jesteśmy społeczeństwem opartym o klasę średnią.
Sowa kończy pesymistyczną prognozą, zgodnie z którą Polska staje się wydrenowaną z talentu starzejącą się populacją. - Jedna trzecia młodych wyjechała, w tym dwie trzecie osób z wyższym wykształceniem. Społeczeństwo się starzeje, a praca jaka czeka, to zwykle niepewne posady - mówi Sowa. - Płaca na poziomie 200 euro pozwala ledwo wiązać koniec z końcem.


- Jeśli to nie jest społeczna katastrofa, to pytam co jest? - konstatuje.


Socjolog odchodząc od ogólnego obrazu kraju, a skupiając się na obywatelach, mówi ostatecznie w rozmowie o sobie. - Proszę spojrzeć na mnie - mówi Sowa. - Wydałem cztery książki, mam ponad tysiąc publikacji i zarabiam 800 euro. Gdy mówię to niemieckim kolegom pytają, czy się nie przejęzyczyłem, czy nie powinienem mówić 1800 euro? I Przypisują moje przejęzyczenie temu, że komunikujemy się po angielsku.

Po tych słowach wykładowca krakowskiej uczelni jeszcze raz podkreśla, że Polacy to społeczeństwo "niższej klasy," nie średniej. Podkreśla, że pracujemy więcej czasu niż średnia w UE, a wydajność pracy jest dwiema trzecimi tej średniej. - To znaczy, że jesteśmy wykorzystywani bardziej niż pracownicy w krajach Zachodnich - konstatuje Sowa.


O swojej sytuacji mówi, że gdyby nie pomoc jego rodziców, którzy pomogli mu się usamodzielnić dając mieszkanie, gdy przekroczył 20 lat, nie mógłby mówić, że jest niezależny.
- Gdybym miał płacić kredyt hipoteczny z mojej pensji... płaciłbym połowę mojego wynagrodzenia bankowi przez 30 lat - mówi Sowa, zaznaczając, że to był jedyny powód, dla którego jeszcze nie wyjechał z Polski.


http://www.parlamentarny.pl/spoleczenstwo/socjolog-zapowiada-koniec-polski-w-2020-r-teoria-robi-kariere-takze-za-granica,5695.html

czwartek, 2 marca 2017

W 12 lat wytransferowali z Polski ponad 622 mld zł!


W 12 lat wytransferowali z Polski ponad 622 mld zł! A Friedman ostrzegał: "Zagranicznym inwestorom nie dawać żadnych przywilejów!"
wpis z dnia 2/03/2017


Milton Friedman (noblista, guru wolnorynkowej ekonomii) już w 1990 roku ostrzegał Polaków: "Pamiętajcie jedno: zagraniczni inwestorzy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Oni powinni działać wg takich samych reguł gry, jakie obowiązują Polaków. Nie należy im dawać żadnych przywilejów, ulg czy zwolnień podatkowych". No ale do władzy doszli Lewandowski z Tuskiem, powyprzedawano co się dało, potworzono specjalne strefy ekonomiczne i w efekcie uruchomiono drenaż kapitału na niespotykaną dotąd skalę...

Z raportu organizacji Global Financial Integrity (GFI) za lata 2004 - 2013 wynika, że Polska była liderem w UE jeśli chodzi o drenaż środków finansowych przez zagraniczne podmioty. Analiza oficjalnych statystyk NBP na temat bilansu płatniczego Polski zdaje się potwierdzać wyniki raportu GFI. W latach 2004-2015 zagraniczne koncerny, rządy czy instytucje unijne wytransferowały poza granice naszego kraju równowartość ponad 622 miliardów zł!




Tak gigantyczny drenaż kapitału był możliwy dlatego, że wdrożono w życie program gospodarczy "konserwatywnych-liberałów" z Lewandowski, Bieleckim, Tuskiem i Balcerowiczem na czele. To w pierwszych latach istnienia III RP zrealizowano uznawaną dziś za rabunkową tzw. powszechną prywatyzację. To wówczas stworzono specjalne strefy ekonomiczne. To w latach 90-tych XX wieku rozpoczęto bezmyślną prywatyzację sektora bankowego.

Wszystko to działo się mimo, iż w 1990 roku
Milton Friedman (noblista, guru wolnorynkowej ekonomii) wyraźnie ostrzegał polityczne elity naszego kraju: "Pamiętajcie jedno: zagraniczni inwestorzy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Cudzoziemcy powinni mieć pełną swobodę inwestowania w Polsce, ale tylko wtedy, gdy będzie to w interesie Polski. Można to zrobić poprzez stworzenie cudzoziemcom takich samych reguł gry, jakie obowiązują Polaków, nie należy dawać im żadnych specjalnych przywilejów, ulg czy zwolnień podatkowych".

Niestety, nikt ostrzeżeniami Friedmana się nie przejął. Efekt jest taki, że w latach 2004-2015 wydrenowano z Polski równowartość ponad
622 miliardów złotych...


 http://niewygodne.info.pl/artykul7/03626-W-12-lat-wydrenowali-z-Polski-ponad-622-mld-zl.htm


  

poniedziałek, 27 lutego 2017

Kompania Wschodnioindyjska - korporacja łupieżców

Kompania Wschodnioindyjska - korporacja łupieżców

Wprost | dodane 2015-11-03 (15:34) | 53 opinie


Z Kompanią Wschodnioindyjską nie może się równać żadna współczesna korporacja. Bo czy można sobie wyobrazić Walmarta albo Facebooka dysponujących flotą wojenną, 200-tysięcznym korpusem ekspedycyjnym i poparciem przekupionego parlamentu?

Era nowożytna wcale nie zaczęła się wraz z wydrukowaniem przez Gutenberga pierwszego egzemplarza Biblii ani z dopłynięciem przez Kolumba do Ameryki. Podstawy nowoczesnego świata, w którym dziś żyjemy, stworzone zostały w mroźny dzień Nowego Roku 1600, gdy królowa Elżbieta nadała nowo powołanej spółce kupieckiej przywilej monopolu na handel zamorski na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei. Monarszy podpis niewiele wówczas znaczył, bo tamte tereny kontrolowali Holendrzy i Portugalczycy. 

Założenie, że grupka angielskich kupców mogła rzucić wyzwanie ówczesnym potęgom, wydawało się szalone, ale też nie tylko o handel zamorski tutaj szło. Firma, znana potem na całym świecie jako Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska, była jedną z pierwszych spółek akcyjnych, której papierami można było handlować na wolnym rynku. To dla potrzeb spekulacji giełdowych, niezbędnych do pozyskiwania kapitału na wyprawy po egzotyczne przyprawy, herbatę, jedwab i porcelanę, wymyślono kontrakty terminowe, zakup opcji i krótką sprzedaż, a więc instrumenty będące podstawą współczesnego obrotu na parkietach całego świata. To dla bezpieczeństwa inwestorów Kompanii Wschodnioindyjskiej wymyślono formułę spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Wcześniej nie stosowano bowiem rozróżnienia między majątkiem prywatnym a tym znajdującym się w obrocie handlowym.

Jak transakcja sprzedaży osła

Zamorski handel był czymś, co dziś moglibyśmy porównać do prób kolonizacji Marsa. Koszty były ogromne, a ryzyko finansowego fiaska spowodowanego sztormem, zarazą, napadem piratów czy śmiercią z rąk dzikich dużo większe niż perspektywa zysków. Tylko dzięki wprowadzeniu odpowiedzialności ograniczonej do wysokości zainwestowanego wkładu można było znaleźć śmiałków gotowych wyłożyć gotówkę na handlową eksplorację bogactw Azji. Biznes rozwijał się wtedy niezwykle wolno. Przez pierwsze 20 lat firma, mająca zbudować imperium brytyjskie, mieściła się w prywatnym domu jej szefa - londyńskiego finansisty Thomasa Smythe'a. W 100 lat po podpisaniu przez Elżbietę przywilejów handlowych dla kompanii pierwsza globalna korporacja ciągle zatrudniała na stałe zaledwie 35 osób. Wkrótce jednak miało stać się coś, co zmieniło bieg historii.

W zamku Powis w Walii, posiadającym największą na świecie kolekcję XVIII-wiecznej sztuki indyjskiej, której próżno szukać w muzeach w Delhi czy Kalkucie, znajduje się obraz przedstawiający dwór mogolskiego cesarza Indii Shaha Alama. Młody władca, otoczony doradcami i strażą przyboczną, wręcza zwój papieru dwóm przystrojonym w peruki dżentelmenom w czerwonych surdutach. Uwieczniony na płótnie zwój zawiera cesarski diwan, czyli edykt, przekazujący (jak powiedzielibyśmy dzisiaj, na zasadzie outsourcingu) Kompanii Wschodnioindyjskiej cały system podatkowy Bengalu, jednej z najbogatszych prowincji imperium Wielkich Mogołów. Prywatyzacja kluczowej części indyjskiego systemu fiskalnego nie odbyła się wcale w tak uroczystych okolicznościach, jak wynika to z obrazu z kolekcji w Powis.

- Dokument międzynarodowej wagi, który normalnie wymagałby zgody władców, wymiany ambasadorów i długich negocjacji ministrów, załatwiono jak transakcję sprzedaży osła - napisał potem hinduski historyk Sayyid Ghulam Husain Khan.

W rzeczywistości młody mogolski cesarz został przyprowadzony do namiotu na placu apelowym koszar w Allahabadzie, zdobytych wcześniej przez najemników kompanii. Nie było tam żadnego złoconego tronu, tylko zwykłe krzesło należące do Roberta Clive'a, regionalnego dyrektora handlowego, jak nazwalibyśmy go we współczesnym korporacyjnym żargonie. Nosił on jednak tytuł gubernatora Bengalu, którym zarządzał nie jako przedstawiciel korony brytyjskiej, tylko pracownik spółki akcyjnej z Londynu. Na potrzeby swoich indyjskich operacji spółka zwiększyła w owym czasie zatrudnienie kadry kierowniczej do około 150 osób. W kategoriach korporacyjnej efektywności jest to niepobity do dziś rekord, biorąc pod uwagę, że zarządzali 90-milionową populacją jednego z najbogatszych krajów świata, generującego w połowie XVIII w. jedną czwartą światowego PKB.

Mordor w Indiach

Clive był pierwszym z długiej listy wybitnych przedstawicieli korporacyjnego Mordoru, pełnym ambicji egoistą, którego kanceliści z londyńskiego City wysłali, by wyciskał z mieszkańców Indii, ile się da. Wywiązał się z tego zadania celująco, dokonując podboju większości indyjskiego subkontynentu. Stosował przy tym cały wachlarz korporacyjnych zagrywek - od normalnego handlu i inwestycji bezpośrednich, przyczyniających się do wzrostu liczby miejsc pracy, przez rozmaite formy czarnego i białego PR, aż po ordynarne przekupstwo i polityczne machinacje. Ponieważ opinia publiczna oceniała takie postępowanie równie negatywnie jak dziś, sięgnął po przyznany 150 lat wcześniej przywilej wszczynania wojen nie tylko w imieniu kompanii, ale także korony brytyjskiej.

Polecamy również:
Czeskie i rosyjskie uczelnie przed polskimi


Oficjalnie w historii stoi więc, że podbój Indii zapoczątkowała bitwa pod Plassey, w której młody Robert Clive na czele nieco ponad 3 tys. najemników pokonał kilkudziesięciotysięczną armię nababa Bengalu wspomaganego przez francuską artylerię. W rzeczywistości należałoby mówić o negocjacjach pod Plassey, a nie o bitwie, bo walki służyły tylko za tło wyczerpujących targów na temat fuzji lub, jak kto woli, wrogiego przejęcia Indii przez spółkę akcyjną z Londynu. Clive, jak na doświadczonego menedżera przystało, zastosował całą paletę strategii negocjacyjnych z fałszowaniem kontraktów i przekupstwem włącznie. Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska stała się gigantyczną agencją podatkową. Handel został zastąpiony przez politykę, a składy towarów zamieniły się w arsenały dla 200-tysięcznej prywatnej armii, która dwukrotnie przewyższała liczebnością brytyjskie siły zbrojne.

Zbyt duża, żeby upaść

"Czymże jest teraz Anglia, jeśli nie kloaką, którą płynie bogactwo Indii" - narzekał Horace Walpole, angielski pisarz i członek Izby Gmin. Podobnie jak w Indiach, kompania stosowała korupcję także na Wyspach, wymuszając wygodną dla swoich interesów politykę korony. Lobby wschodnioindyjskie w parlamencie zgodziło się uznać przywilej ściągania podatków w Indiach za prywatną własność firmy, a nie korony brytyjskiej, co kosztowało kompanię 400 tys. funtów, które zasiliły skarbiec królewski. Edmund Burke, wybitny brytyjski mąż stanu i klasyk konserwatyzmu, właśnie wtedy zdefiniował aktualną do dziś przestrogę, że korporacje korumpują ustawodawców.

W pewnym okresie co trzeci członek Izby Gmin miał pokaźne pakiety akcji kompanii, co czyniło go osobiście zainteresowanym stanowieniem prawa korzystnego dla firmy, bo w końcu dostawał dywidendę. Kupowano też przychylność klasy politycznej w stylu przypominającym strategię zatrudniania byłych polityków na ważne stanowiska biznesowe. Rolę byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, pracującego dla rosyjskiego Gazpromu, odgrywał wtedy lord Cornwallis, zatrudniony przez kompanię w Indiach po tym, jak przegrał wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych. 

Korporacyjne eldorado trwało kilka lat, w czasie których w języku angielskim upowszechniło się pochodzące z hindi słowo "loot", oznaczające plądrowanie. Rabunkowa polityka doprowadziła w Bengalu do klęski głodu, który pochłonął kilka milionów ofiar. Jej efektem był dramatyczny spadek przychodów z tytułu podatków, co z kolei doprowadziło do pęknięcia bańki spekulacyjnej w Europie, pompowanej przez emisję nowych akcji kompanii, obiecującej krociowe zyski z Indii.

Głód w Bengalu zostawił firmę, której dyrektorzy mówili o sobie "najwspanialsze stowarzyszenie kupieckie we wszechświecie", z długami sięgającymi 1,5 mln funtów i niespłaconymi podatkami na kolejny milion. Efektem był upadek 30 dużych europejskich banków, inwestujących w handel z Indiami. Szefostwo korporacji wpadło wtedy na ten sam pomysł co niekompetentni szefowie współczesnych instytucji: zażądali od korony wsparcia w astronomicznej jak na owe czasy wysokości miliona funtów.

Polecamy również:
Polska Coco Chanel – rewolucjonistka mody w PRL-u, Barbara Hoff


Państwo nie miało wyjścia, bo Kompania Wschodnioindyjska okazała się pierwszym w historii przypadkiem firmy zbyt dużej, żeby upaść. Edmund Burke, który wydał osobistą wojnę korporacji i jej szefowi Warrenowi Hastingsowi, w raporcie dla specjalnej komisji parlamentu ostrzegał, że upadając, kompania może pociągnąć za sobą także całe brytyjskie imperium. Obawiał się, że Anglię może spotkać to, co przydarzyło się Islandii kilka lat temu, gdy upadek trzech największych banków komercyjnych doprowadził kraj na skraj bankructwa.

Trafieni gilzą

Monarchia co prawda wsparła korporację, ale zażądała w zamian wpływu na zarządzanie. Słusznie uznano, że to nie spółka handlowa winna nadzorować dochody, jakie budżetowi korony przynosił subkontynent indyjski. Nadzór państwa doprowadził do nacjonalizacji, a w końcu i likwidacji firmy. Po wojnach napoleońskich odebrano firmie monopol na handel z Indiami, a potem z Chinami. Było to spełnienie postulatów klasyka liberalizmu gospodarczego Adama Smitha. Jego koncepcje wolnorynkowe powstały jako reakcja na omnipotencję kompanii, którą nazywał "bezużytecznym, krwawym monopolem".

Opinia ta może być po części krzywdząca, jeśli się weźmie pod uwagę wkład firmy w rozwój globalnych rynków finansowych oraz imperium brytyjskiego. Chodzi nie tylko o eksploatację bogactw Azji, ale także stworzenie podstaw nowoczesnej administracji o globalnym zasięgu. Zasady wypracowane przez niewielkie, ale sprawne kadry urzędników kompanii, są ciągle kanonem służby cywilnej w krajach dawnego imperium. Firmę dobiły jednak nie biznesowe błędy czy państwowy interwencjonizm, tylko złe zarządzanie zasobami ludzkimi w Indiach. Poszło o nasączane mieszaniną świńskiego i wołowego tłuszczu gilzy pocisków w karabinach Enfield, w które wyposażono oddziały sipajów zatrudnianych przez kompanię. Protesty hinduistów, dla których krowy są święte, i muzułmanów, dla których świnie są nieczyste, zostały zignorowane. To wywołało bunt, który z kolei został krwawo stłumiony.

W Anglii rzeź w Indiach została bardzo źle przyjęta, co wykorzystali wrogowie kompanii, a to przypieczętowało jej los. W 1859 r. w tym samym Allahabadzie, gdzie 100 lat wcześniej Robert Clive wymusił niekorzystną umowę na władcach Indii, lord Canning ogłosił nacjonalizację kompanii. Trzy lata później w Londynie zburzono East India House, symbol potęgi znienawidzonej powszechnie firmy, która ostatnią dywidendę wypłaciła w roku 1873. Na ironię losu zakrawa, że dziś prawa do historycznej nazwy posiada pewien biznesmen ze stanu Gudżarat, prowadzący sklep ze smakołykami na tyłach Regent Street w Londynie.

Jakub Mielnik, Wprost


http://historia.wp.pl/title,Kompania-Wschodnioindyjska-korporacja-lupiezcow,wid,17950528,wiadomosc.html?ticaid=118b35
 

Cztery dni w firmie, a potem wolne


14-11-2016, 22:00

Na krótszy tydzień pracy decydują się obecnie głównie pracodawcy z branży IT, ale producenci już zaczynają iść w ich ślady.

— Szacuje się, że obecnie w Polsce około 700 firm, głównie w sektorze przemysłowym i na terenie aglomeracji śląskiej, oferuje swoim pracownikom czterodniowy tydzień pracy — mówi Agnieszka Skuza, dyrektor sprzedaży w Adecco Poland. Z obserwacji firmy wynika, że w kraju rośnie świadomość korzyści płynących ze stosowania elastycznego czasu pracy. Oczekują tego pracownicy zatrudnieni w zakładach oddalonych od domów o wiele kilometrów, którzy tracą bardzo dużo czasu na dojazdy. Dla pracodawców to oszczędność. W Polsce na cztery dni pracy w tygodniu decyduje się już nie tylko branża IT, ale też produkcyjna.

— Mamy w końcu rynek pracownika i czasami nie tyle chodzi o pozyskanie, co o utrzymanie zatrudnionych. Zdarza się, że ludzie są dowożeni do pracy 60 km i więcej. To duża strata czasu i pieniędzy, które trzeba przeznaczyć na taki dojazd. Z pewnością jest to także kolejna forma benefitu pozapłacowego, który powoduje, że ta, a nie inna oferta na rynku jest ciekawsza z punktu widzenia kandydata. Od kilku miesięcy problem z pozyskiwaniem ludzi do pracy jest bardzo zauważalny — podkreśla Agnieszka Skuza. 

 
W ubiegłym roku Międzynarodowa Organizacja Pracy oceniła, że 36-godzinny czterodniowy tydzień pracy będzie korzystny i dla pracowników, i dla gospodarki. Według Adecco Poland, elastyczne formy zatrudnienia pojawiają się w kolejnych branżach. Na przykład w Szwecji trwa eksperyment z sześciogodzinnym dniem pracy wśród pracowników biurowych. Sprawdzana jest tam teza, że efektywność sześcio- i ośmiogodzinnego dnia pracy jest taka sama. Portal CNNMoney w 2013 r. wyliczył, że najkrócej pracują Holendrzy — średnio 29 godzin tygodniowo, a czterodniowy tydzień pracy to niemal standard. W Danii liczy on 33 godziny, powszechne są tam elastyczne harmonogramy pracy i płatne urlopy, a pracownicy mają prawo do co najmniej pięciu tygodni płatnego urlopu rocznie. 33 godziny to średni tygodniowy czas pracy obowiązujący również w Norwegii. 

Tamtejsze prawo umożliwia pracownikom minimum 21 dni płatnego urlopu w roku, a także pozwala rodzicom z małymi dziećmi do zmniejszania liczby godzin pracy w tygodniu. W Irlandii tydzień pracy liczy obecnie średnio 34 godziny, podczas gdy jeszcze w 1983 r. Irlandczycy pracowali po 44 godziny tygodniowo. Polacy są jednym z najdłużej pracujących narodów w Europie — wynika z tegorocznego raportu OECD Better Life Index. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju podaje, że 7,4 proc. Polaków spędza w pracy ponad 50 godzin w tygodniu. Polska to ósmy najbardziej zapracowany kraj na świecie. © Ⓟ 
 
© ℗
Podpis: Iwona Jackowska
 
 
 
https://www.pb.pl/cztery-dni-w-firmie-a-potem-wolne-847203

czwartek, 2 lutego 2017

Z Polski do tej pory mogło wyemigrować nawet 7 mln młodych


Hmmmmm...... prawda?


TV IE.ORG.PL

niedziela, 7 lutego 2016

Z Polski do tej pory mogło wyemigrować nawet 7 mln młodych


Sądząc z analizy sieci społecznościowych, z Polski do tej pory mogło wyemigrować nawet 7 milionów mieszkańców. Emigracja tylko przybiera na sile, ponieważ w Polsce prowincjonalnej z powodu masowej emigracji młodych upadło życie kulturalne, społeczne, sportowe młodych.

Pozostali 40-to i 50-ciolatkowie. To dla nich odbywa się większość imprez kulturalnych, sportowych etc. Młodzi stali się grupą zmarginalizowaną i zupełnie pomijaną politycznie. Nie są już dla nich organizowane imprezy, koncerty, nie powstaje infrastruktura sportowa dla młodych, wobec czego emigracja tylko przyspiesza. Doszło do rozpadu stosunków społecznych- młodych pozostało już niewielu w niektórych miastach polskiej prowincji, a ich sieć kontaktów społecznych rozpadła się w wyniku masowej emigracji.

Proces ten jest przyspieszany przez brak demokracji na poziomie lokalnym. Kontrola demokratyczna nad samorządami lokalnymi jest zupełną iluzją. To odchodzący polityk sam organizuje wybory samorządowe i organizuje zliczanie głosów. Konieczne jest- zabranie politykom samorządowym procesu organizacji wyborów samorządowych. Inaczej zmiany polityczne nie nastąpią.

Okupowane przez przyklejonych do stołków "samorządowców" miasta obfitują w "prezydenckie" media: gazety wydawane z pieniędzy samorządowców, nierzadko uzupełnione przez prezydenckie radiostacje i prezydenckie telewizje. Młodzi w tym świecie nie mają szansy przebicie się czy nawet bycia słyszalnym. Ich potrzeby, takie jak infrastruktura sportowa - nie są nawet słyszalne.

Masowa emigracja młodych z Polski przypomina proces emigracyjny w dawnym NRD tuż po zjednoczeniu Niemiec. Tam także młodzi wyemigrowali. Popatrzmy na miasta nadgraniczne sąsiadujące z Polską. Populacja Frankfurtu nad Odrą spadła z 88 do 63 tys. mieszkańców, Guben z 36 tys. na 19 tys. mieszkańców, Eisenhuettenstadt z 53 tys. na 31 tys. mieszkańców. Dla ulegających jeszcze większym procesom depopulacji miast polskich odległych o 30 czy 50 km od opisanych, dodatkowo znajdujących się w niebywale trudniejszej sytuacji gospodarczej, GUS podaje nawet dane wskazujące na utrzymywanie się, stagnację liczby ludności.

Trzeba sobie powiedzieć wprost: GUS kłamie. Zmiany demograficzne w Polsce wcale nie są tak drastycznie inne niż we wschodnich Niemczech czy na Litwie. Polska wg oficjalnych danych jest zieloną wyspą na morzu emigracji z Europy Środkowo- Wschodniej. Tymczasem te dane są sfałszowane, są wykwitem tak zwanej patriotycznej statystyki, nakierowanej na sprzątnięcie rzeczywistych problemów demograficznych pod przysłowiowy dywan.

Temat masowej emigracji jest w Polsce tematem tabu. Jak mantra w massmediach powtarzane są fałszywe statystyki GUS, około 3-krotnie zaniżające wielkość rzeczywistej migracji młodych. Nawet Kościół Rzymskokatolicki podał inne dane na temat emigracji, szacując że spośród polskich katolików wyemigrowało ok. 2,6 miliona osób. Tymczasem, co obserwuję w swoim środowisku, migracja spośród niekatolików była, można powiedzieć, niemalże całościowa. Młodzi niekatolicy generalnie, w większości, z Polski wyemigrowali.

Wywołało to zmiany polityczne. Odpływ młodych niekatolików z Polski można szacować na 2-3 miliony osób. Niekatolicy to osoby w większości ochrzczone, które porzuciły w młodym wieku Kościół Rzymskokatolicki i nie praktykowały tej religii, zmieniając wyznanie bez wypisywania się z rejestrów Kościoła Rzymskokatolickiego. Z moich badań w sieciach społecznościowych wynika że masowa emigracja w tej grupie sięga ponad 80-90 %.

Masowa emigracja dotknęła przede wszystkim prowincję. Już lata temu takie miasta jak Lubsko w woj. lubuskim czy Wałbrzych w woj. dolnośląskim były pozbawione młodszych kohort demograficznych, mimo że dane GUS operaujące na rejestrze PESEL, twierdziły zupełnie co innego. Młodzi emigrują, dostając na starcie pensję na przykład w wysokości ok. 6,5 tys. PLN w Niemczech. W Polsce nigdy nie miliby szansy na takie zarobki już na starcie kariery zawodowej.

Emigrują przede wszystkim osoby młode. Średnia wieku Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii to 31 lat. Osoby te już nie wrócą. Ich sieć kontaktów społecznych w Polsce się rozpadła, ich znajomi i przyjaciele także wyemigrowali. Prowincjonalne miasta stały się dla młodych społecznymi, sportowymi, kulturalnymi i gospodarczymi pustyniami. Z powodu masowej emigracji nie mają już nawet znajomych z którymi migliby się spotkać. Często ten proces następuje już po skończeniu liceum. Wraz z masową emigracją młodych z prowincji rozpada się siatka kontaktów społecznych, co dodatkowo napędza emigrację niedobitków którzy jeszcze nie zdecydowali się wyjechać.

Młodym jest coraz ciężej. To oni ponoszą koszt utrzymania potężnej rzeszy emerytów, rencistów i urzędników. Ten koszt jest rozkładany na coraz mniej osób. Efektem emigracji jest podwyższenie podatków i fiskalnej kontroli nad resztkami tych, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać z Polski.

Poprzednie badania:

Moim zdaniem, zdaniem ekonomisty Adama Fularza z Instytutu Ekonomicznego, Rzeczpospolita Polska liczy już tylko pomiędzy 29 a 33 mln mieszkańców, zaś dane GUS są zdyskredytowane. Liczbę mieszkańców Polski oszacowałem używając danych na temat depopulacji z terenów nadgranicznych RFN, przy założeniu że po polskiej stronie granicy polsko- niemieckiej procesy depopulacyjne nastąpiły w podobnym nasileniu. Badania prowadzono na pograniczu polsko- niemieckim w latach 2010- 2015.
Tymczasem  Rząd Rzeczyspospolitej Polskiej, za pomocą rządowego biura informacji statystycznych GUS, o niezależności takiej jak rzecznik prasowy rządu, od lat przesyła do Eurostatu dane pełne optymizmu. O ile sąsiednie kraje- graniczące z Polską, takie jak Saksonia, Brandenburgia, Pomorze Przednie czy Litwa, ulegają depopulacji w zastraszającym tempie, o tyle polski rząd przesyła do Brukseli od lat te same, kojące dane- wg nich w Polsce występuje stagnacja liczby mieszkańców. Depupulacja Polski nie ma wg tych danych miejsca. Czy polski rząd ma jeszcze kontakt z rzeczywistością, czy też tylko ze swoimi zdezaktualizowanymi bazami danych w rodzaju rejestru PESEL, skąd pobiera od lat owe "krzepiące" dane? I co więcej- czy polska statystyka publiczna nie jest aby tylko formą public relations, nakierowaną na produkcję "patriotycznych", "krzepiących" danych statystycznych?
dane wg http://blog.tagesanzeiger.ch/datenblog/index.php/9150/wo-die-bevoelkerung-in-europa-waechst-und-schrumpft

Jeśli mielibyśmy powiedzieć- sprawdzam- i zweryfikowac polską radosną twórczość made in GUS (i Eurostat, który te bzdury publikuje tak samo jak publikował bzdury wysysane z palca przez greckich statystyków), to co można zrobić? Można oczywiście- jeśli jest taka potrzeba- gromadzić własne dane i przygotowywać własne analizy. Ale jak np. ekonomista ma sobie poradzić z kalkulacją danych demograficznych? 
Słabo opłacani rządowi statystycy mogą mieć problemy ze zbiórką prawdziwych danych, zresztą np. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej zbiera dane na temat liczby mieszkańców Polski podejmujących pracę za granicą, a dane na temat liczby mieszkańców zbiera się ze "zbioru PESEL" mającego co prawda istotną wartość wspomnieniowo- historyczną, ale nie statystyczną, zwłaszcza na obszarach przy granicy zachodniej lub południowej. Danych zebranych "w terenie" podczas spisu ludności NSP 2011 nigdzie i nigdy nie znalazłem.


"Wyniki spisu ludności wykazały, że zgodnie z definicją ludności faktycznej (stosowanej dotychczas w spisach ludności i badaniach demograficznych) w Polsce w dniu 31 marca 2011 roku mieszkało 38,5 mln osób, tj. o 0,8 % więcej w stosunku do wyników bieżącego bilansu ludności za 2010 rok(bilans ten został opracowany na podstawie danych pochodzących z poprzedniego spisu ludności 2002 oraz ruchu naturalnego i migracji, jakie miały miejsce w latach 2003-2010)." (...) "Wstępnie szacuje się, że co najmniej 2/3 emigrantów przebywało za granicą 12 miesięcy i dłużej" 
"Jak wykazały wyniki spisu przeprowadzonego w 2011 roku ludność Polski zwiększyła
się nieznacznie (o 0,7%) w porównaniu do roku 2002."
Analiza metodologii rzuca nieco światła na mechanizmy metodologiczne. Te są nadzwyczaj pokrętne i pokazują, jak próbuje nas oszukać GUS. Otóż ludność ":faktycznie zamieszkała" wcale w Polsce nie musi mieszkać! Emigranci także "faktycznie zamieszkują" Polskę. Nic dodać, nic ująć. Oszukańcza "metodologia" GUS w całej krasie. 
" Kategoria ludności faktycznie zamieszkałej obejmuje: stałych mieszkańców, z wyjątkiem osób przebywających poza miejscem zamieszkania przez okres powyżej 3 miesięcy w kraju oraz obejmuje wszystkie osoby przebywające za granicą (bez względu na okres ich nieobecności)"
A więc w okresie publikacji raportu GUS (przypomnę: lipiec 2012 r.) znana była definicja tzw. "ludności rezydującej", mieszkającej na stałe poza Polską. Mimo to na próżno szukać w raporcie z Narodowego Spisu Powszechnego wyliczeń tej najistotniejszej dla ekonomistów wielkości, nie podano też danych źródłowych ze spisu. Dla ekonomisty jedyną wartość merytoryczną mają wyniki "badania reprezentacyjnego", do którego wylosowano próbę ok. 20 % lokali. (ponad 2,7 mln mieszań). Niestety, dane źródłowe nigdy nie zostały opublikowane, nie podano też wag i współczynników na podstawie których uogólniono te dane na resztę populacji, mieszając je z danymi z rejestrów administracyjnych w rodzaju zbioru "PESEL".
Zapytanie "Manipulacja demograficzna (Manipulation of demography) podaje ok. 9,5 miliona wyników w wyszukiwarce Google [19]. Pozostały nam plotki od pracowników tej instytucji, donoszących o zupełnie innych wynikach ze spisu "w terenie":
"Dzieci urodzone za granicą w ostatnich latach zostały wliczone do ludności Polski jeśli zostały zameldowane w Polsce, należy jednak zaznaczyć, że większość z nich wraz z rodzicami w dalszym ciągu przebywa za granicą.  (...) "Aktualnie osoby przebywające czasowo za granicą (nawet przez klika lat) są włączone do stanu ludności faktycznie zamieszkałej w Polsce. Ludność rezydująca wyklucza emigrantów długookresowych – przebywających za granicą 12 miesięcy lub dłużej. Według danych szacunkowych, wyprowadzonych na bazie wyników spisu, w końcu marca 2011 r. za granicą przebywało powyżej 3 miesięcy ok. 2 milionów osób, w tym ok. 1,5 miliona przez co najmniej rok. Wystąpił więc znaczący wzrost liczby emigrantów w stosunku do 2002 r., kiedy to poza granicami Polski przebywało 786,1 tys. mieszkańców Polski, z tego co najmniej 12 miesięcy – 626,2 tys. " 
Czyli: dzieci urodzone za granicą zostały wliczone do polskich statystyk dzietności, mimo że już tu de facto nie mieszkają. Część ekonomistów niestety powiela te dane:
"The World Factbook: Polska zajmuje 211 miejsca na świecie, na 224 kraje, pod względem wskaźnika dzietności. GUS: wskaźnik ten spadł w 2012 r. poniżej 1,3."
Jak pisze w dniu 19 lutego 2013 "Dziennik Gazeta Prawna": "Za rok GUS przekaże Eurostatowi dane z Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań 2011. " Wówczas dopiero, a więc 3 lata po dokonaniu spisu, wykazany zostanie ubytek ludności w wysokości ok. 1,5 miliona mieszkańców, którego nie ujęto w raporcie o wynikach spisu z lipca 2012 roku, mimo wiedzy o obowiązujących metodologiach. Trudno pozbyć się wrażenia że GUS wypuszcza różne kłopotliwe dane dopiero po podniesieniu problemów w mediach. Niestety, metodologii jakiej użył GUS do wyliczenia owych 1,5 miliona emigrantów z Polski, nie sposób zweryfikować. Ongiś zwracałem uwagę na brak jawnej metodologii Narodowego Spisu Powszechnego sprzed 3 lat. To się nie zmieniło. Trudno dociec, dlaczego metodologię spisu miano ujawnić dopiero po 2 latach, w 2013 roku. Do dziś nie jest jawna, mimo zapytań ze środowiska nadsyłanych do GUS:
"Prof. Szczepański zadał też publiczne pytanie o metodologię badań spisowych, lecz na tę kwestię nie uzyskał odpowiedzi." 
Rozbieżności są niebagatelne np. na pograniczu. Populacja nadgranicznych miast: Frankfurtu nad Odrą spadła z 88 do 63 tys. mieszkańców,Guben z 36 tys. na 19 tys. mieszkańców, Eisenhuettenstadt z 53 tys. na 31 tys. mieszkańców. Dla ulegających jeszcze większym procesom depopulacji miast polskich odległych o 20 czy 50 km od opisanych, dodatkowo znajdujących się w niebywale trudniejszej sytuacji gospodarczej, podaje się dane wskazujące na utrzymywanie się, stagnację liczby ludności. Wydaje się to co najmniej odrealnione.
 GUS jest tak niezależny od rządu jak od rzadu niezależny jest rzecznik premiera. Już nawet w Grecji zmieniono ten stan rzeczy, po "kryzysie greckich statystyk". W tym kraju problemem była wiarygodność danych statystycznych. "Zielona wyspa" prysła, gdy zaczęto sprawdzać i weryfikować dane statystyczne. Problematyczne w polskiej sytuacji wydaje się kilka istotnych szczegółów, przy czym wiele mediów popełnia kilka błędów analizując te problemy. Uważa się np. że:
1) zależność urzędu statystycznego od premiera i rządu to coś normalnego
2) statystyki nie potrzebują przypisów, wyjaśnień źródeł danych i wyjaśnień metodologii - co jest często wadą statystyk GUS, nie podającego źródeł swoich danych jak i metodologii ich przygotowania.
3) statystyki są wykonywane wg metodologii nie budzącej zastrzeżeń
4) Próbowałem nawet z GUS wydostać dane nt. spisu powszechnego ludności - wiedziałem o co poprosić - bo tych danych ze spisu w ogóle nie udostępniono wg stanu na 3. marca 2014 r. - i nie otrzymałem ich.
Czy metodologia stosowana przez GUS jest aby poprawna? Spójrzmy na najkosztowniejszą chyba ich analizę w ostatnich latach- Narodowy Spis Powszechny z 2011 roku. Aby przeprowadzić badanie przekrojowe ludności, należałoby, aby uzyskać przekrojowe dane, poprawne metodologicznie, wylosować pulę mieszkańców Polski, a następnie- sprawdzić czy jeszcze żyją, gdzie mieszkają etc. Tymczasem- wylosowano.... pulę mieszkań do badania. Wielki spis był w części ludnościowej po prostu niepoprawny metodologicznie, i nie wiadomo czy tak "zepsute" dane można w jakiś sposób użyć, nie są one bowiem reprezentatywne. Niestety- GUS pracuje na podstawie wytycznych przygotowywanych przez polityków- którzy- nie wiedzieć czy nie są zbyt bardzo przekonani o swoich zdolnościach w temacie metodologii statystycznych. 
Jak to zrobić samodzielnie?
W tej sytuacji proponuję dziennikarzom własnoręcznie zająć się zbieraniem danych do analiz ekonomicznych. Sam to robiłem przez lata, w roku 2014 ustaliłem jedynie spadek przeciętnego wynagrodzenia brutto. Istnieje oczywiście spora rozbieżność - w danych GUS może brakować "wiele zmieniających" przypisów i stopek.
Jak można zbierać dane makroekonomiczne? Gromadząc np. takie informacje:
Zielonogórzanin, Robert Górski, pisze: "Młodzi wyjeżdżają na studia i nie wracają (dane oficjalne z III LO mówią o 80% absolwentów, podobnie jest z moją klasą z I LO)". W Lubsku zaobserwowano zanik całych kohort demograficznych, które Państwa dane- w niewyjaśniony sposób- ujmują. - (z mojej korespondencji z GUS)
A co było w Grecji? Urząd Statystyczny podlegał pod premiera, niczym urząd rzecznika rządu. Jakby czytelnik miał sam siebie oceniać, to kogo wynająłby do zadania oceniania swojej pracy? Przecież w tych danych często nie ma źródeł ich pochodzenia, nie opisano metodologii ich opracowania i pozyskania. To są w żaden sposób nadające się do zweryfikowania informacje, można na przykład do "średniej krajowej" wybrać firmy zatrudniające powyżej określonej liczby pracowników, ale w ogóle pominąć opis metodologii i wszelkie stopki, a następnie informować o tym ludzi, podczas gdy rzeczywista średnia krajowa otrzymana z analiz składek wpłacanych do ZUS to 1309 PLN netto albo podobna kwota.
Co pisałem o danych GUS nt. wynagrodzeń: bezowocnie na przykład próbuję zwrócić uwagę na błędne metodologie stosowane przez GUS. Dla przykładu, wnioskując z danych ZUS, średnie wynagrodzenie w polskiej gospodarce jest około dwukrotnie niższe. Średnia podstawa składek (brutto) za 2012 to 1966,97 PLN (i 1851,31 PLN za 2013 r., bez wliczania danych o 1,5 mln ubezpieczonych w KRUS, co jeszcze bardziej obniżyłoby te dane). Jest to suma dramatycznie inna niż podawana przez GUS (4111,69 PLN i inne kwoty przekraczajace 3,6 tys. PLN). 
Dokumenty GUS takie jak "Zatrudnienie i wynagrodzenia w gospodarce narodowej w I-III kwartale 2012 r." mogą zawierać proste błędy, nie wiadomo czy np. w polu "Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w gospodarce narodowej w zł" aby nie zapomniano dopisać w superskrypcie cyfry odnośnika do wyjaśnień metodologicznych. Dane o średnich zarobkach w gospodarce narodowej (3510 PLN w III kwartale 2012 r.) po prostu były podane bez odnośnika że dotyczą podmiotów bez firm do 9 zatrudnionych osób. Brak "zmieniającego wiele" przypisu to przykry błąd, stawiający działalność statystyczną GUS w dość przykrym świetle. Dziwne że mimo działalności całych witryn internetowych krytykujących działania GUS w sferze określania przeciętnych zarobków (jak np.http://www.sredniaplaca.pl/ ) nikt w owym urzędzie nie zadbał choćby o brak błędów formalnych w tak krytykowanym dokumencie. 
Jedna z  czytelniczek zadała następujące pytanie:
"Nie pojmuję również, dlaczego wszelkie, oficjalne statystyki są podważane ? Dlaczego ludzie twierdzą, że statystyki GUS, Eurostatu i innych oficjalnych instytucji są błędne albo fałszywe, na jakiej podstawie ? Skąd się to bierze ?"
Na przykład- z braku "zmieniających wiele" przypisów. Urzędnicy je opuszczają, a metodologię - często pomijają. W Narodowym Spisie Powszechnym z 2011 roku, na pytanie o badanie przekrojowe zrobione przez ankieterów dostałem taką odpowiedź:
"Dla wylosowanej próby 2 684,2 tys. mieszkań udało się zebrać wypełnione formularze 
od 2 317,7 tys. mieszkań. Przypadki zaliczone jako będące poza badaną populacją, tzn. 
stwierdzono brak mieszkania lub mieszkanie niezamieszkane (pustostan), w trakcie postępowania 
spadkowego, przeznaczone do remontu, jeszcze nie zasiedlone itp. – stanowiły 140,4 tys., czyli 
około 5,2% wylosowanej próby."- korespondencja z GUS
Ta metodologia w ogóle nijak się ma do badań statystycznych. To tak, jakbyśmy próbowali spisać ludność, nie sprawdzając, ile jej pozostało na miejscu, i w celu doboru próby reprezentatywnej- zamiast losować mieszkańców, losować np. budynki. Całość można uzupełnić życzeniową wyszywanką na podstawie zbiorów historycznych danych- np. rejestru PESEL. Aby mieć aktualne dane, trzeba badać demografię metodą prób przekrojowych. Kilkanaście procent porzuconych domostw to mimo wszystko sporo. 
"Państwa opis metodologii jak i zakres ujawnionych danych w żadnym wypadku nie pozwala określić poprawności zastosowanej metodologii- po prostu najnormalniej nie podano jej, przynajmniej nie mogę stwierdzić w rozdziale II ("Metodologia spisu ludności i mieszkań") jakichkolwiek zapisów wyjaśniających, jak wykorzystano dane z badań reprezentacyjnych oraz badania pełnego. Dane z tych dwóch typów badań, mogących mieć wartość merytoryczną dla ekonomistów, nie są udostępnione w raporcie. Nie chcę popadać w rozsiewanie rozmaitych teorii, niemniej brak metodologii wg jakiej przeprowadzono spis powszechny jest co najmniej zatrważający, jeśli nie alarmujący. "(z mojej korespondencji z GUS)
Nie rozumiem idei części osób analizujących te niezbyt pewne dane. Zamiast docierać do małej liczby danych, ale- w miarę pewnych, część analityków- amatorów opiera się  o źródła operujące niepewnymi danymi o niewiadomym pochodzeniu, w rodzaju GUS. Wyniki spisu ludności- wielkiego i narodowego- są wszak nadal nieznane, mimo upływu blisko 3 lat. Z wylosowanej próby 2,8 lub 2,6 mln mieszkań (podano rozbieżne dane) udało się tej instytucji zebrać dane z 2,3 mln mieszkań. Przecież nie tak się robi demograficzne badania przekrojowe- z otrzymanego w piątek opisu wnioskuję że nie przeprowadzono spisu powszechnego ludności, bo tych danych instytucja ta nie potrafi podać od ostatnich 3 lat. Ów urząd w dodatku nie losował mieszkańców, ale mieszkania, zupełnie jakby spis demograficzny nie był celem spisu powszechnego (a jest nim od ok. 3340 roku p.n.e.).
Brak wiarygodnych danych
Obecnie nie ma aktualnych i wiarygodnych danych demograficznych. Przy granicy zach. w Lubsku, brak jest młodych osób, podobno dość całkowicie. W Wałbrzychu- podobnie. W Ziel. Górze wg roczników liceów- z III LO do 80 % absolwentów wyemigrowało wg danych przedstawionych przez p. Roberta Górskiego. Proszę sobie porównać to z badaniami GUS i metodologią:
Wg GUS (http://www.stat.gov.pl/.../LUD_ludnosc_stan_str_dem_spo...) ludność zamieszkująca stale to osoby które przebywają powyżej 3 miesięcy za granicą. Przecież to jest nielogiczne, a mimo to jakaś częśc analityków-amatorów w tak przygotowywane dane wierzy....Czy sądzą Państwo że w innych krajach za stałych mieszkańców uważa się mieszkańców którzy trwale wyemigrowali z nich? Przecież to absurd. Obawiam się że żyjemy w świecie danych niepewnych, korzyści z ich manipulowania są zbyt duże.
W reformie tej instytucji idzie raczej o to aby GUS czy inne służby statystyczne nie były zależne od aktualnego rządu. Nie rozumiem czy to aż tak trudne do zrozumienia- urząd statystyczny nie powinien podlegać premierowi tylko np. całemu parlamentowi. Ponadto mam wrażenie że pracują tam urzędnicy którzy wypełniają jakieś rozporządzenia pisane przez polityków- i to ma niewiele wspólnego z badaniami statystycznymi. 
Niniejszym ostrzegam o niespełnianiu unijnych wymogów przez metodologię GUS odnośnie danych demograficznych z nar. spisu powszechnego. Nie polegałbym na ich pochodnych- np. agregatach w rodzaju PKB/ capita, ogólnych danych w rodzaju zadłużenie/mieszkańca sporządzanych na podst. tych danych.
Pewną regułą krajów rozwijającyh się jest ucieczka mózgów (brain drain). Kraje ubogie w kapitał ludzi w ogóle go nie potrzebują, zgodnei z zasadami wolnego rynku osoby bogate w cechy które zbiorczo określamy- kapitał ludzki muszą wyjechać tam gdzie popyt na kapitał ludzki jest wyższy.
Zmiany społeczno- polityczne w Polsce wymuszają niejako masową emigrację. Procesy te nie są w Polsce w ogóle badane. GUS czerpie dane z rejestrów PESEL, zaś spis powszechny z roku 2011 miał błędną metodologię, wobec czego nie jest reprezentatywny.
Brain drain powoduje zmiany społeczno- polityczne. Nieobecnośc części targetu kampanii wyborczych powoduje że zmienia się mainstreamowa polityka, która np. już nie musi troszczyć się o młodsze pokolenia- te zatroszczyły się same o siebie, głosując nogami. Na rynku politycznym nie pojawia się wymiana pokoleniowa albo jest ona utrudniona- zdolniejsze jednostki po prostu wyemigrowały.
Gospodarka się zmienia w kierunku zorientowanej na wykorzystanie dostępnych zasobów niskoopłacanej kadry o przeciętnym wykształceniu. Brak wysokowykształconych powoduje niemożność tworzenia bardziej zaawansowanych i innowacyjnych, bardziej złożonych produktów i usług.
Pogłębia się peryferyjność gospodarcza kraju, spadają wskaźniki gęstości zaludnienia. Mimo że publiczne statystyki nadal wykazują tzw. martwe dusze w statystykach, w coraz większej liczbie miast nie znajdziemy juz całych pokoleń populacji: młodsi ludzie po prostu wyemigrowali, częśto zmuszeni do tego sytuacją gospodarczą i polityczną.
Przykładem opodatkowania młodych ludzi może być "podatek na imprezy" nałożony w wielu miejscowościach. Chcąc rozplakatowac imprezę muzyczną, jej organizator musi zapłacić np. monopoliście posiadającemu słupy plakatowe czasem 1,5- 2 tys. PLN nawet w małym mieście.  Oznacza to że do kilkutysięcznego budżetu zwykłej imprezy muzycznej jej organizator musi doliczyć dalsze 30 lub 50 % na pokrycie tych kosztów. W wielu małych nawet miastach rządzącym udało się skutecznie pozbyć młodszych mieszkańców. Często- jak w Zielonej Górze- była to celowa polityka ultrakonserwatywnych władz miasta, którym młodzi zagrażali.
Podobnych przykładów możnaby mnożyć. Polska się wyludnia, nawet jeśli oficjalne statystyki rządu pokazują wzrost "oficjalnie zameldowanych na pobyt stały". Za kilka lat całe połacie Polski mogą przypominać hiszpańską czy francuską peryferię.
Opr. Adam Fularz, Instytut Ekonomiczny, 2016
 
 
http://instytutekonomiczny-statystyka.blogspot.com/2016/02/kolejna-polska-zielona-wyspa.html
 

środa, 1 lutego 2017

Berlin nadal wyzyskuje inne kraje UE, jak również USA



Peter Navarro, szef powołanej przez Biały Dom Narodowej Rady Handlu i doradca Trumpa: Niemcy wyzyskują państwa UE i USA!

"Euro jest tak naprawdę ukrytą niemiecką marką, której niska wartość pomogła w przeszłości zdobyć Niemcom przewagę nad ich partnerami handlowymi. (...) Berlin nadal wyzyskuje inne kraje UE, jak również USA, korzystając teraz z mocno niedowartościowanego euro. Niemiecki strukturalny brak równowagi handlowej z resztą Unii Europejskiej i USA podkreśla gospodarcze różnice w Unii (...) Niemcy są jedną z głównych przeszkód na drodze do wypracowania nowej umowy handlowej pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, a Unią Europejską"


https://www.ft.com/content/57f104d2-e742-11e6-893c-082c54a7f539

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Jak zniszczono nasz kraj




Zarys 45-lecia (1)

W dyskursie politycznym i polityczno-historycznym z reguły operujemy pojęciami 27-lecie, III RP, (o IV RP na razie cicho), „komuna” - już rzadziej PRL. Opracowania czy to o charakterze publicystycznym, czy o ambicjach naukowych z reguły skażone są poprawnością polityczną, faktografią niemiłosiernie naginaną do bieżących potrzeb politycznych tego lub innego ugrupowania, względnie poglądów dziennikarza albo naukowca, częściej „naukawca”. 

Jednym słowem najnowsza historia traktowana jest w sposób nadzwyczaj instrumentalny. Nie potrzebuję tu dodawać, że okres PRL traktowany jest prawie jednolicie jako „czarna dziura” w naszych dziejach, bez jakiejkolwiek próby podejścia obiektywnego i rozróżniania stalinizmu od okresów późniejszych.

Wydana niedawno praca prof. Pawła Bożyka „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”* odróżnia się wyjątkowo korzystnie na tle panującej w tej dziedzinie miernoty ..
Bez epitetów i etykietek

„Apokalipsa” stanowi zapis historii gospodarczo-politycznej naszego kraju w latach 1970-2014, obejmuje więc bez mała trzy czwarte wieku. Szczególny nacisk autor położył na okres zapoczątkowany rokiem 1989, kiedy rozpoczęto bezlitosne niszczenie dorobku dwóch pokoleń Polaków, szczególnie przemysłu, pod kłamliwym hasłem „prywatyzacji” oraz uzależniania polskiej gospodarki od kapitału zagranicznego. Te sprawy zajmują ok. 2/3 książki. P. Bożyk nie trzyma się ściśle chronologii. Np. początek jego pracy zawiera osobiste wspomnienia z pierwszych dni stanu wojennego.
Część jego poglądów oraz faktografii poznajemy w rozmowach z żoną, głównie w początkowych i końcowych partiach, co nadaje pewien cieplejszy rys publikacji. A profesor ma dużo do powiedzenia i to z wielu powodów. Po pierwsze – pełnił funkcję doradcy ekonomicznego Edwarda Gierka do końca jego politycznych dni, dzięki czemu poznał osobiście wielu aktorów ówczesnej sceny politycznej. Po drugie – jako wybitny specjalista od międzynarodowych stosunków gospodarczych, czemu towarzyszyły częste wyjazdy zagraniczne, miał ogląd spraw polskich także z perspektywy innych krajów. 
 
Pełnił i pełni ponadto szereg funkcji w życiu naukowym: rektora Uczelni Vistula, wykładowcy w Instytucie Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych SGH oraz w Katedrze Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych Wyższej Szkoły Handlu i Prawa im. Ryszarda Łazarskiego, członka Komitetu Nauk Ekonomicznych PAN i Senatu Uniwersytetu Narodów Zjednoczonych w Tokio. Wydał ok. 760 publikacji naukowych. Jest i element trzeci, zajmując eksponowaną pozycję doradcy I Sekretarza skoncentrował się na swojej pracy nie przejawiając ambicji politycznych, co ułatwiało mu kontakt z otoczeniem, gdyż nie stanowił zagrożenia na politycznym olimpie.
Znajomości te i obserwacje pozwoliły Profesorowi na krótkie charakterystyki polityków i działaczy gospodarczych, które cechują się wyjątkową kulturą. Bez względu na stosunek do poszczególnych osób nigdy nie używa epitetów, nie daje etykietek, co nie oznacza, by unikał ocen, choć są one maksymalnie wyważone a jednocześnie, najczęściej, jednoznaczne. Książka, jak przystało na ekonomistę zawiera fakty, ścisłe dane, w tym liczbowe, oraz – nieraz szokujące w swej wymowie – porównania.


Gierkizm wczesny i późny

Tyle bowiem dobrego, ile Gierek zrobił dla wprowadzenia kapitalizmu w Polsce, nie zrobił nikt ani przedtem, ani potem. Kunszt Gierka polegał na tym, że uczynił on to pod sztandarami budowy socjalizmu, a nie kapitalizmu” – czytamy w „Apokalipsie”. Teza to śmiała, nawet bardzo zuchwała. Autor przytacza na poparcie swojego poglądu konkretne dane liczbowe: „W sumie w latach siedemdziesiątych wybudowano łącznie 557 zakładów produkcyjnych, w tym: 71 fabryk domów, 10 fabryk mebli, 16 fabryk odzieżowych, 18 zakładów mięsnych, 14 chłodni, 7 fabryk samochodów (bądź ich części), 5 cementowni, 5 kopalni węgla kamiennego, 8 elektrowni, 8 elektrociepłowni, 7 hut żelaza i metali nieżelaznych”. 


To nie wszystkie osiągnięcia tamtego okresu, bowiem ponadto zelektryfikowano 2.000 km linii kolejowych, 10.000 km dróg uzyskało twardą nawierzchnię, zbudowano prawie w całości polską energetykę, w tym linie przesyłowe energii elektrycznej. Do użytku oddano 2 mln mieszkań. Stworzono 3 mln miejsc pracy, w tym 800 tys. w przemyśle. Zarobki podskoczyły o 50 proc. i więcej.
Przypomnijmy, iż właśnie w latach 70. wkraczał na rynek pracy wyż demograficzny lat 50. Rolnicy zostali objęci ubezpieczeniem społecznym, co otworzyło im drogę do bezpłatnej opieki lekarskiej. 


Prócz tego Polska stanowiła wśród krajów socjalistycznych oazę największych swobód obywatelskich, co kłuło w oczy „towarzyszy radzieckich”, którzy zwracali uwagę I Sekretarzowi, że taki stan rzeczy może obrócić się przeciwko niemu. Faktem jest, iż wtedy właśnie zwolniono – i tak zresztą nielicznych – więźniów politycznych, co stało się na skutek osobistej interwencji Gierka.


Autor tak podsumowuje ten okres: „To był milowy krok na drodze do Europy, który uczynili Polacy ze swoim zapałem i mankamentami. Jeżeli porównujemy się do Europy, to porównajmy nie tylko potrzeby, ale i możliwości, a tym daleko było do poziomu niemieckiego, nie mówiąc już o szwajcarskim”. Profesor broni polityki kredytowej okresu Gierka, twierdząc, że nie istniała inna droga modernizacji Polski, a żadnego kraju socjalistycznego nie stać było na udzielanie tej wysokości kredytów, gdyż one same, łącznie ze Związkiem Sowieckim, borykały się z wieloma trudnościami gospodarczymi. Co więcej, kredyty te nie zostały „przejedzone”- tylko 10 – 15 proc. z nich finansowały konsumpcję, resztę przeznaczono na inwestycje. P. Bożyk wymienia także zewnętrzne uwarunkowania początkowego sukcesu ekipy Gierka. Pierwszy – osobista życzliwość Leonida Breżniewa (do czasu) oraz pod drugie – wyjątkowo korzystne warunki banków zachodnich dla kredytobiorców. Ten okres jednak skończył się właśnie w połowie lat 70.


Natomiast druga połowie tego okresu, który ostatecznie zadecydował o upadku Gierka i jego ekipy została potraktowana przez autora połowicznie. Zajmuje się głównie okolicznościami polityczno-personalnymi tych wydarzeń. Bez żadnych osłonek oskarża gen. Wojciecha Jaruzelskiego i Stanisława Kanię o spisek przeciwko I Sekretarzowi, zresztą uzgodniony z Moskwą. Wobec fali strajków począwszy od lipca 1980 r. Breżniew doradzał Gierkowi rozwiązanie siłowe, na co szef PZPR-u nie przystał. Wtedy przywódca sowiecki uznał go za mięczaka i dał sygnał do jego usunięcia. Brakuje jednak w książce głębszej analizy przyczyn kryzysu gospodarczego drugiej połowy lat 70. A szkoda, bo z pewnością P. Bożyk miałby i w tej materii dużo do powiedzenia. Zaznacza wprawdzie, że na podstawie analizy międzynarodowej sytuacji gospodarczej doradzał Gierkowi wyhamowanie rozmachu inwestycyjnego, ale jego rozmówca odłożył sprawę ad calendas Graecas. Trochę to jednak za mało.


Drogi i bezdroża Jaruzelskiego

Prof. Paweł Bożyk nie tylko oskarża generała o spiskowanie przeciwko Gierkowi. Jednoznacznie określa go jako człowieka zaufania Kremla. Z oburzeniem też pisze o warunkach internowania – a właściwie uwięzienia – byłego już przywódcy partii, a następnie pozbawienia go kompletnie środków do życia – odebranie emerytury. 
 
Wierny jednak zasadzie „sine ira et studio” prezentuje możliwości, jakimi dysponował szef PZPR, premier, minister obrony narodowej i przewodniczący WRON – w jednej osobie. A nie wyglądały one różowo. Po obarczeniu Gierka wszystkimi winami, nie mógł on w krótkim czasie dokonać zmian w Biurze Politycznym. Zdawał sobie sprawę, że mając „dobre papiery” w Moskwie może sobie pozwolić na więcej. W pewien sposób uwiarygodniała generała w oczach Moskwy propaganda zachodnia, przedstawiając go jako polskiego Pinocheta. Z drugiej strony Zachód nałożył na Polskę restrykcje ekonomiczne i aby przetrwać najcięższe miesiące, trzeba było wziąć kredyty z ZSRS. Jaruzelski zaczął lawirować. Powołał szereg rad konsultacyjnych, mając nadzieję na udział w nich opozycji, gdyż zamierzał wprowadzić zmiany ustrojowe. KOR i inne środowiska opozycyjne jednak odmówiły udziału. Autor powołując się na wypowiedzi generała już po jego odejściu z polityki, utrzymuje, że Jaruzelski wspierał nurt reformatorski w partii.



To z kolei nie podobało się odłamowi radykalnemu w PZPR. Bożyk pisze: „Jaruzelski znalazł się więc między młotem a kowadłem. Ci z praw go nie chcą, bo go uważają za czerwonego, ci z lewa go krytykują za tracenie koloru czerwonego”. Nie lepiej szło na odcinku gospodarczym. Nowe posunięcia proponowane przez Komisję ds. Reformy Gospodarczej napotykały na opór administracji oraz kierownictw przedsiębiorstw. Ale i tak, tam gdzie te wskazania stosowano, przynosiły wyniki odwrotne od zamierzonych: „Przedsiębiorstwa zamiast zwiększać wydajność pracy, a w ślad za tym produkcję, popadały w jeszcze większe kłopoty, które starano się rozwiązywać, o dziwo, przez wzrost zatrudnienia. Zamiast oszczędności w zużyciu surowców, postępował wzrost materiałochłonności. (…) Pojawiły się w związku z tym sprzeczności między administracyjnymi metodami działania w warunkach stanu wojennego a postulowanym rynkowym mechanizmem funkcjonowania gospodarki. (…) W materiałach Komisji nie brakowało wskazań, co należy zrobić, nie wiadomo było natomiast, jak należy to osiągnąć”. 

 
Jak pisze autor, po mianowaniu Zdzisława Krasińskiego na stanowiska ministra ds. cen, ten kompletnie ceny uwolnił. W efekcie w latach 1980-1985 ceny wzrosły czterokrotnie, a w latach 1986-1989 ośmiokrotnie i więcej. „Poza bardzo wysoką inflacją nic się nie zmieniło; żaden mechanizm rynkowy nie zadziałał, zwłaszcza, że w latach 1980-1985 płace wzrosły niespełna czterokrotnie, w latach 1986-1989 zaś dziesięciokrotnie” – podsumowuje P. Bożyk.
Uważa za nonsensowne powołanie 500-osobowej (!) Komisji ds. Reformy. Przeciwnie, jego zdaniem „Kierunek reformy zawsze musi wybrać polityk, odpowiada on bowiem za konsekwencje jej wprowadzenia. (…) Realizacją wybranego kierunku reformy zająć się powinna nieliczna grupa fachowców o zbliżonym punkcie widzenia. Jej praca ma w głównej mierze charakter koncepcyjny, a nie polityczny”. Inaczej postąpił kolejny premier nominowany przez generała – Mieczysław Rakowski. Jego polityka gospodarcza otworzyła nowy rozdział w historii gospodarczej Polski – neoliberalizm.



Zarys 45-lecia (2)

„Polską politykę transformacyjną, której głównym narzędziem była prywatyzacja, uznać należy za błędną. Przeprowadzona ona została pospiesznie, bez jasnych kryteriów pozwalających na jej ocenę” – pisze prof. Paweł Bożyk w wydanej niedawno jego pracy „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”. 


Przerażająca wymowa liczb
Przerażają liczby i fakty, które przytacza Autor. Oto one: „Łącznie po roku 1989 zlikwidowano 657 zakładów wybudowanych po wojnie. Stanowiło to 41 proc. wszystkich przedsiębiorstw zbudowanych w PRL, pozbawiło pracy 834 pracowników, tyle ile wynosiło zatrudnienie w przemyśle w okresie międzywojennym. Wśród zlikwidowanych przedsiębiorstw wyjątkowo duży był udział zakładów zatrudniających ponad 1000 osób, ubyło ich 242, a łączna utrata miejsc pracy z tego tytułu wyniosła aż 640 tys. osób., czyli 78 procent zlikwidowanych miejsc pracy w przemyśle. Co ciekawsze, często zlikwidowane wielkie przedsiębiorstwa były najsilniejsze ekonomicznie, najnowocześniejsze technologicznie i organizacyjnie”. 
 
Tylko ok.10 procent zlikwidowanych zakładów nie można było uratować, resztę – podkreśla prof. Bożyk - zniszczono ze względów dogmatycznych
 
Inwestorzy zagraniczni kupując za bezcen polskie przedsiębiorstwa natychmiast likwidowali ich produkcję i stwarzali rynek zbytu dla swoich wyrobów. Właśnie w ten sposób zlikwidowano polską elektronikę, gdzie pracowała wysoko wykwalifikowana kadra, w dużej części kształcona w USA i Europie Zachodniej. Los taki spotkał przemysły samochodowy, traktorowy, stoczniowy, produkcji lokomotyw i urządzeń kolejowych, obrabiarek sterowanych numerycznie.



Ogromny cios zadano przemysłom wysokiej techniki – na 142 zakłady powstałe w PRL zlikwidowano 77. Tak więc największy ubytek majątku nastąpił w przemyśle elektronicznym – trzy czwarte, i informatycznym – 70 procent.

Ideologiczne uzasadnienie operacji pozbywania się przemysłu stanowił pogląd, że firmy państwowe z natury rzeczy są mniej efektywne niż prywatne. Drugą wytyczną był pogląd Josepha Schumpetera, że „małe jest piękne”, zgodnie z którym małe firmy prywatne wymagają szczególnej troski, jako że są prawie zawsze efektywne, a wielkie przedsiębiorstwa powinny zostać rozparcelowane i zniknąć z mapy przemysłowej Polski.

Prof. Bożyk tak charakteryzuje los dumy polskiego przemysłu: „Całkowicie zlikwidowano przemysł stoczniowy, w który tylko w latach siedemdziesiątych zainwestowano dwa miliardy złotych. W rezultacie należał on do najnowocześniejszych w Europie i na przykład w porównaniu z niemieckim przemysłem stoczniowym miał znacznie niższe koszty produkcji. Tymczasem dziś, po ćwierćwieczu tamtych przemian, niemiecki przemysł stoczniowy ma pełen portfel zamówień, został w międzyczasie rozbudowany, i stanowi ważną dziedzinę gospodarki niemieckiej, a polskiego przemysłu stoczniowego nie ma, choć przed rozpoczęciem transformacji i prywatyzacji przemysł stoczniowy Niemiec był, zwłaszcza pod względem kosztów produkcji i nowoczesności daleko w tyle za polskim”.
To jeszcze jedno potwierdzenie w czyim interesie ekipa Donalda Tuska dobiła polskie stocznie.
Z pogromu pozostały przemysły materiałochłonne, głównie celulozowo-papierniczy, kopalnictwo rud metali, zagospodarowanie odpadów, przemysł gumowy, energetyka, kopalnictwo ropy i gazu, przetwórstwo paliw. Przyczyną takiego stanu rzeczy okazał się brak zainteresowania kapitału zagranicznego i krajowego ze względu na niską efektywność inwestowania w te branże.


Od Rakowskiego przez Balcerowicza...
W książce znajdujemy opisuj początków polskiego neoliberalizmu, którego ojcem chrzestnym był Mieczysław Rakowski – wtedy już premier, lokujący się po umiarkowanej stronie partyjnego establishmentu. Wraz z Jaruzelskim przepchnęli oni pakiet reform; „przepchnęli”, bo początkowo napotkali na silny opór w KC. Dopiero, gdy obaj zgłosili dymisję, Komitet zaakceptował kierunek zmian, odrzucając ich rezygnację. Rakowski wynalazł sobie pomocników w osobach dwóch przedsiębiorców – Ireneusza Sekułę i Mieczysława Wilczka. Pierwszy został wicepremierem, drugi ministrem przemysłu. Obu ich Autor nazywa hunwejbinami. 

 
Dziś, gdy niektórzy politycy i businessmani z tęsknotą wspominają Wilczka, warto przytoczyć opinię Profesora o sprokurowanej przez nich ustawie o działalności gospodarczej. Akt ten koncentrował się na likwidacji ograniczeń działalności gospodarczej, zgodnie z zasadą „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Zniesiono z małymi wyjątkami koncesje, dokonano równouprawnienia form własności. Autor jednak bezlitośnie obnaża istotę ustawy i opartej na niej polityce. Pisze on:
„Sformułowania te świadczyły o o dziecinnej wprost naiwności „nowych” reformatorów, skoro uważali oni, że demontaż ograniczeń typowych dla gospodarki centralnie planowanej jest równoznaczny z liberalną gospodarką wolnorynkową. W rzeczywistości postępowanie takie szybkimi krokami doprowadziło do anarchii gospodarczej. Reformatorzy zapomnieli bowiem wprowadzić reguły zmuszające podmioty gospodarcze do postępowania zgodnego z logiką rządu. Reguł tych jest przecież niezliczona ilość, dotyczą one przy tym prawie każdego odcinka życia. Tylko na pozór gospodarka wolnorynkowa jest w pełni liberalna. W rzeczywistości jej funkcjonowanie jest szczelnie regulowane, niekoniecznie przez przepisy państwowe, częściej przez przepisy bankowe, ubezpieczeniowe, handlowe, inwestycyjne. Bez tych przepisów zapanowałaby anarchia”. I zapanowała.
W rezultacie polscy kapitaliści pojawili się, „gdy zgodnie maksymą ukradli pierwszy milion. (…) Dopiero upadające polskie przedsiębiorstwa państwowe stworzyły im raj, jakiego wcześniej nie było. Pomogli im w tym nie tylko Balcerowicz, lecz także powoływani kolejno ministrowie prywatyzacji, gospodarki czy współpracy z zagranicą. Co nie jest zabronione jest dozwolone. Dewiza ta … stworzyła pole do popisu spekulantom i kandydatom na milionerów. W praktyce wszystko było dozwolone, bo prawie nic nie było zabronione. Najpierw rzucili się więc na import, w pierwszej kolejności na spirytus i inne alkohole. (…) Siła przebicia dolara była tu nieprawdopodobnie wysoka. Pierwsi milionerzy pojawili się więc po kilku tygodniach od wprowadzenia reformy”. P. Bożyk przypomina, że skala przekrętów na alkoholu musiała być znaczna, skoro przed Trybunałem Stanu chciano postawić nie tylko Balcerowicza i Bieleckiego, ale i kolejnych ministrów prywatyzacji. Oczywiście nic z tego nie wyszło. 


Autor kontynuuje: „Jeszcze większym przekrętem była prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych. Tu można było dorobić się w majestacie prawa. Dzięki nadrzędnej zasadzie, że o wartości przedsiębiorstwa decyduje jego cena rynkowa, można było kupić fabrykę zatrudniającą kilka tysięcy ludzi za złotówkę i kupowano je masowo”. Okazuje się, iż prywatyzowano także w Japonii w latach 50. i 60. Gdy firma państwowa lub prywatna upadała, rząd przejmował ją pod kuratelę, modernizował, usprawniał i odsprzedawał prywatnemu inwestorowi za godziwą cenę całkiem sprawne i konkurencyjne przedsiębiorstwo. Ale przecież w Polsce nie o to chodziło.
Również i Balcerowiczowi, który zaserwował Sejmowi na początku swego „panowania” pakiet 10 ustaw. Przyjęto je bez mała jednogłośnie, tyle że projektów tych posłowie nie czytali. Książka przypomina czytelnikowi credo dra Mengele polskiej gospodarki: „Będąc na trampolinie, nie mamy czasu by sprawdzać czy w basenie jest woda, musimy skakać, jeżeli się okaże się, że basen jest pełen wody, skok będzie udany, jeżeli jednak wody w basenie nie będzie, tym gorzej dla nas”.
Można tylko podziwiać wyjątkowy cynizm Balcerowicza. On przecież wiedział, że wody nie było. W ciągu pierwszych dwóch lat wdrażania „reform” dziennie traciło pacę 3000 ludzi. Reakcję społeczną na te zbrodnicze przedsięwzięcia tak opisuje Profesor: „Polacy wydawali się omamieni. W ogóle przestało ich obchodzić, że przez pierwsze dwa lata znikało dziennie jedno wielkie przedsiębiorstwo, bo przecież tylko takie mogło zatrudnić 3000 ludzi. Żeby ukryć bezrobocie, w okresie tym na emeryturę sztucznie przesunięto prawie dwa miliony ludzi. Tym samym Polska stała się krajem, gdzie miliony emerytów ledwo przekroczyło 50 lat”.


Prof. Bożyk przedstawia również osławiony Program Powszechnej Prywatyzacji, autoryzowany przez ówczesnego ministra prywatyzacji – Janusza Lewandowskiego. Lewandowski wybrał brytyjską firmę doradczą S.G. Warburg, zatrudniającą prócz Anglików także osoby znające Polskę, szczególnie z Izraela. 512 przedsiębiorstw – ze świetnymi lub zupełnie dobrymi wynikami ekonomicznymi – podzielono na 15 funduszy Inwestycyjnych, zarządzanych przez zagranicznych specjalistów. Sposób ich prowadzenia został podyktowany przez zagranicznych ekspertów. Co ciekawe, w ostatniej chwili przyszli zarządcy zmienili dotychczasowe ustalenia – bez wątpienia mając na uwadze własne korzyści, nie brakowało wśród nich emigrantów po 1968 r. P. Bożyk przypomina, że najpierw Sejm odrzucił PPP, a w dwa tygodnie później przyjął. Od siebie dodam, że przyjęcie tego projektu odbyło wskutek przekonania do głosowania na „tak” ZChN-u.


Jakich argumentów i wobec kogo ze Zjednoczenia użyto, kroniki, jak dotąd, milczą. Rezultat okazał się tragiczny. Po przejęciu akcji tych przedsiębiorstw przez firmy zarządzające zakłady należące do NFI zaczęły zdecydowanie pogarszać swoje wyniki. Powód? Chodziło o uzyskanie największych wynagrodzeń za zarządzanie. Zarządcy zagraniczni zarobili na tym interesie 800 mln zł, tzn. połowę wartości przejętych firm. Wynik tej operacji był następujący: 57 najlepszych przedsiębiorstw przeszło w obce ręce, resztę zlikwidowano lub dopuszczano do bankructwa.
Z 512 podmiotów z NFI tylko 27 kwalifikowało się na giełdę. Nikomu za to oszustwo włos nie spadł z głowy. I w tym momencie tak spokojnie piszącemu Autorowi puściły nerwy: „To po co, po diabła, był parlament, rząd, ministrowie, prokuratorzy, policja? Największą odpowiedzialność powinien ponieść Sejm, to on przecież zatwierdził Program Powszechnej Prywatyzacji, on powinien też dokonać oceny jego realizacji. A tu nic; setki przedsiębiorstw państwowych zamiast do restrukturyzacji produkcji doprowadzono do bankructwa, co gorsze, płacąc za to setki milionów złotych, które „wypłynęły” z Polski. A odpowiedzialność rządu? Jego ministrowie przygotowali projekt … wprowadzając parlament w błąd. Żaden z celów tego projektu nie został zrealizowany. Dlaczego milczy wymiar sprawiedliwości? (…) A może te fundusze zostały zaprojektowane przez zagranicznych spekulantów w taki sposób, by w majestacie prawa ograbić Polskę z gigantycznych pieniędzy, doprowadzając jednocześnie do bankructw setki przedsiębiorstw państwowych?”
CDN


Zarys 45-lecia (3)




„Koszty pracy stanowią w Polsce około 35 procent PKB i są na poziomie Indii, a więc jedne z najniższych. Dla porównania w Europie Zachodniej koszty pracy stanowią 45-50 procent PKB, w Szwajcarii 60 procent, w Stanach Zjednoczonych powyżej 60 procent” pisze prof. Paweł Bożyk w omawianej przeze mnie pracy „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”. 


Specjalnie przytaczam ten cytat, bo w naszym kraju, również obecnie co rusz rozlega się lament przedsiębiorców, jak dużo muszą płacić za pracowników. 

 
Opium dla Polaków
Na wielu stronach swojej książki Autor charakteryzuje polski neoliberalizm, który trwał w III RP i dopiero obecnie zarysowuje się odejście od tego zgubnego ustroju gospodarczego. W „Apokalipsie” czytamy: „Nie ma ustroju rynkowego albo wolnorynkowego. Jest kapitalizm z jego odmianami: wolnorynkowy, państwowy, społeczna gospodarka rynkowa. Wszystkie generują zróżnicowanie majątkowe i społeczne, bogactwo i biedę – i jak dotąd nie ma na to rady. Najgorszy z tego punktu widzenia jest kapitalizm wolnorynkowy nazywany neoliberalizmem. Korzeniami tkwi on we wczesnym, dziewiętnastowiecznym kapitalizmie, tym najbardziej brutalnym”. Z drugiej jednak strony, Profesor podkreśla: „Wprowadzenia neoliberalizmu domagali się wszyscy: ludzie na szczytach władzy i robotnicy, elita intelektualna w Ameryce i Wielkiej Brytanii, w Polsce i innych krajach.
Chciał tego Kuroń i Jaruzelski. Neoliberalizm był swego rodzaju opium dla mas i dla elit. Pierwsi traktowali go jak religię gwarantującą każdemu lepsze życie, drudzy jak szansę na zrobienie kariery i majątku. Praktyka rozczarowała pierwszych i przerosła oczekiwania drugich”. P. Bożyk oskarża dyktatorów polskiej gospodarki o to, że woleli oddać fabrykę za symboliczną złotówkę niż pozostawić ją w rękach państwa. Pisze dalej: „Zasadę tę stosowano bez zastanowienia w Polsce, choć przeprowadzone badania w gospodarce amerykańskiej wykazały, że wcale tak nie musi być. Część branż nie toleruje własności prywatnej i znacznie lepsze wyniki przynosi w formie własności publicznej. Dotyczy to na przykład infrastruktury, zwłaszcza kolei. Zresztą za tego typu badania jeden z profesorów amerykańskich otrzymał nagrodę Nobla”

Destrukcyjne reformy

W sposób bezkompromisowy Autor rozprawia się z z czterema „reformami” przeprowadzonymi przez rząd Jerzego Buzka, gdy Polską rządziła koalicja AWS-UW: „Tylko idiota mógł bowiem zdecydować się na jednoczesną destrukcję czterech głównych obszarów życia codziennego i narażenie milionów Polaków na olbrzymie kłopoty i stratę czasu”. Przypomnijmy, że owe tzw. reformy dotyczyły: podziału terytorialnego państwa, służby zdrowia, emerytur i oświaty. Obecny rząd boryka się z tą destrukcją w trzech obszarach, trzech, ponieważ nie zapowiada zniesienia zupełnie w czasach współczesnych niepotrzebnych powiatów.
W czasie rządów tandemu AWS-UW (UW z czasem wystąpiła z koalicji) nastąpiła nowa fala szału prywatyzacyjnego; według moich obliczeń, właśnie wtedy wyprzedano bądź zniszczono najwięcej zakładów. Autor zauważa: „W Polsce zniknęły z powierzchni wielkie przedsiębiorstwa przemysłowe. W najlepszym przypadku rozparcelowano je na małe. (…) Zniknęły więc z powierzchni nie tylko Stocznia Gdańska, lecz także Zakłady Ursus, zniknęły fabryki obrabiarek sterowanych numerycznie, znane na całym świecie z jakości i nowoczesności produkcji, zaniknęła Poznańska Fabryka Wagonów, Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu. (…) Nie ma dziś po nich śladu, poza martwymi oczodołami pustych i zrujnowanych budynków”.

Obłędna polityka rządów Buzka (suto nagrodzonego przez Unię Europejską lukratywnym stanowiskiem) spowodowała kolejną przegraną prawicy. Prof. Bożyk tak odpowiada na pytanie o powody przegranej: „Odpowiedź na to pytanie nie jest zbyt skomplikowana: niekompetencja i arogancja. Niekompetentny był przede wszystkim premier Buzek; wprawdzie ;utrzymywał się przy władzy przez cały okres kadencji parlamentu, ale prawie wszystkie decyzje rządu, którym kierował, rozmijały się z oczekiwaniami Polaków. Cztery reformy … okazały się niewypałem. Doprowadziły do anarchizacji gospodarki i drastycznego pogorszenia warunków życia ludności tylko dlatego że zostały źle zaprogramowane i jeszcze gorzej przeprowadzone”.

Profesor opisuje ponadto jak traktowano ludzi, którzy mieli inne spojrzenie na przyszłość gospodarczą Polski: „Ich poglądów nie dopuszczano do telewizji, nie drukowano w gazetach, nie wysłuchiwano na konferencjach. Jeżeli nawet ktoś wślizgnął się do telewizji, na szpalty gazet,bądź na konferencję, uważano to za faux pas i traktowano jak wypadek przy pacy. (…) Desperat trafiał na czarną listę, co oznaczało pozbawienie go wszelkich szans na ponowne publiczne głoszenie poglądów. Była to swego rodzaju cenzura, choć innego rodzaju niż za czasów „komuny”.

Lepper i Samoobrona
Ciekawym fragmentem książki jest rozdział poświęcony Samoobronie oraz jego przywódcy śp. Andrzejowi Lepperowi. Autor poznał go osobiście, gdy Lepper prosił go o rady dotyczące przygotowywanego przemówienia. Poza tym opisuje, jak jego rozmowa w barze hotelu „Forum” z liderem „gniewnej” partii została opublikowana w „Newsweeku”. Okazuje się, że nie tylko restauracja „Sowa i przyjaciele” specjalizowała się na nagrywaniu rozmów polityków. A rzecz dotyczyła opinii Profesora o Marku Belce, wówczas ministrze finansów. P. Bożyk określił go następująco: „Belka to trochę mniej rozgarnięty w polityce gospodarczej Balcerowicz. Pozostałe różnice między nimi są niewielkie”. No i poszło w Polskę.
Książka przypomina, jak Lepper nazwał Włodzimierza Cimoszewicza – wtedy nowo mianowanego szefa MSZ – kanalią i jak media oczerniały go gdy otwarcie sprzeciwił się udziałowi Polski w interwencji w Iraku, co poparły zarówno PO, jak i PiS. W pracy znajdujemy dość dokładny opis koalicji PiS-LPR-Samoobrona i przygody tej ostatniej z Jarosławem Kaczyńskim i PiS-em. „... Lepper bez przerwy musiał zwalczać obstrukcję, jaką stosowali wobec niego posłowie PO i SLD, a nierzadko też LPR i PiS. W przyjmowanych przez parlament ustawach nierzadko też stanowisko Samoobrony nie było uwzględniane zgodnie z intencjami Leppera”.

Przywódca Samoobrony – kolejne przypomnienie Autora – nie chciał też podpisać zgody na udział polskich żołnierzy w interwencji amerykańskiej w Afganistanie
. Czytamy również o prowokacji spreparowanej przez CBA mającej udowodnić wzięcie łapówki przez Leppera. „W miesiąc po jego dymisji okazało się, że Lepper żadnej łapówki nie wziął i jest całkowicie niewinny. Co z tego, skoro odium obu afer pozostało” - komentuje Autor. W sprawie rzekomego samobójstwa Leppera, P. Bożyk wypowiada się następująco: „Czy Lepperowi ktoś pomógł to zrobić? Nie wiadomo. Wiele okoliczności przemawia za odpowiedzią twierdzącą, wiele wręcz przeciwnie. Zapewne przyczyna śmierci szefa Samoobrony nie zostanie nigdy wyjaśniona”.



Nie było zielonego raju
Prof. Bożyk opisuje lewicowe i prawicowe gabinety oraz wspomina swoje spotkanie z prezydentem Lechem Kaczyńskim, a także inne spotkania z politykami. Trudno tu opisać wszystkie uwagi i poglądy Autora co do poszczególnych polityków i rządów. Przypomnijmy jednak, co znajduje się w pracy na temat rządów Donalda Tuska. Jak pisze, rząd Tuska kierował się doktryną mówiącą, że konsekwentne stosowanie zasad neoliberalnej polityki gospodarczej przyniesie nam wkrótce dobrobyt taki jak w Hiszpanii, Portugalii, czy Irlandii, a za lat 20 czołowych państw Europy Zachodniej. Mieliśmy stać się drugą Irlandią – zieloną wyspą.
Za wskaźnik służący wykazaniu jak zbliżamy się do zielonego raju był dynamika dochodu narodowego. Do wskaźnika tego wliczano nie tylko produkcję materialną, ale i produkcję usług. „Od tej pory właśnie usługi zaczęły decydować o dynamice rozwoju polskiej gospodarki. W tej dziedzinie możliwości manipulacji okazały i się wprost nieprawdopodobne. Wystarczyło podzielić przedsiębiorstwo, które uprzednio świadczyło jakąś usługę na kilka, by wartość usługi zwielokrotnić, choć w praktyce nie nastąpiła jakakolwiek zmiana ilościowa. (…) Gdy PKP podzielono na około sto spółek wartość usług transportowych świadczonych przez te przedsiębiorstwa wzrosła wielokrotnie. (…) W ujęciu wartościowym spółki kolejowe wpłynęły na zwiększenie dochodu narodowego i to było najważniejsze” – czytamy w „Apokalipsie” – chociaż liczba pasażerów spadła, ilość połączeń zredukowano, itd. Według Autora demagogia „zielonej wyspy” wpłynęła bardziej pozytywnie na Polaków, niż można było tego oczekiwać. Rząd, a za nim media wtłaczały nam do głów, że produkcja wciąż rośnie i dochód narodowy też.


Powoli jednak zielony sen okazywał się marą. Spostrzegł to Tusk, który – o dziwo – zaczął głosić potrzebę większego udziału państwa w gospodarce. Ale nominacja Jacka Rostowskiego przyniosła dalsze straty wizerunkowe premiera. Podjęto niby walkę z bezrobociem i „śmieciówkami”, ale – jak zwykle – nic z tego nie wyszło, bo decydenci byli nawet tak drobnym zmianom przeciwni. „Zielona wyspa” rozpłynęła się w ślad za rozpłynięciem się Tuska w Unii Europejskiej. Praca zawiera także rozważania na temat istoty kryzysu finansowego, niedojrzałości polskiej klasy politycznej oraz uwagi o Unii Europejskiej.


Podręcznik dla polityków
Pozycja ta powinna stanowić lekturę obowiązkową dla polskich polityków, bez względu na orientację polityczną czy poglądy ekonomiczne. Sądząc jednak po ostatnich wydarzeniach nie będzie takową. Większość polityków uczyć się nie chce. Po co? Dieta poselska czy uposażenie dygnitarskie i tak wpłynie. Choć to praca znakomita, bardzo solidna, pełna faktów, liczb, porównań, skłaniająca do myślenia i przemyśleń.
Recenzja, nawet tak długa jak ta (może zbyt długa, bo w trzech częściach) nie może stanowić panegiryku. Toteż muszę wytknąć Autorowi kilka niedomówień i uchybień. Chodzi przede wszystkim o rok 1976. Jak już pisałem brakuje głębszej analizy przyczyn gospodarczych kryzysu II połowy lat 70. Nie ma np. omówienia podwyżek cen, głównie mięsa i wyrobów mięsnych, zaprezentowanych przez premiera Piotra Jaroszewicza. Przecież ceny tych artykułów nie mogły pozostawać niezmienne. Ponadto zawarto tam też podwyżki płac. Warto by przeanalizować dziś sine ira et studio tę koncepcję. Nie pisze też P. Bożyk o „ścieżkach zdrowia”, pospiesznych procesach uczestników zajść i zwolnieniach z pracy. Z pewnością Gierek musiał wiedzieć o tych postępkach „władzy ludowej”. Brakuje również uwag o roli Solidarności, gdy niszczono bez mała półwiekowy dorobek Polaków. Solidarność dawała tej podłej polityce parasol ochronny. Nie sprzeciwiała się tzw. prywatyzacji, a tylko dbała o zapomogi dla tracących pracę. 

 
Protest wówczas jeszcze silnej 'S', mógłby jeżeli nie uniemożliwić, to w każdym razie ograniczyć wyprzedaż, a właściwie rozdawnictwo majątku narodowego. Trzecie moje zastrzeżenie odnosi się do stanowiska Prof. Bożyka wobec Unii Europejskiej. Wprawdzie kwestie te stanowią margines pracy, ale Autor najwyraźniej ubolewa, że członkowie UE nie są jeszcze gotowi do utworzenia państwa federalnego. To chyba bardzo dobrze Panie Profesorze?! Zastrzeżenia powyższe w niczym nie umniejszają wartości „Apokalipsy”. Weszła ona z pewnością do kanonu lektur „niepoprawnych politycznie”. Warto po nią sięgnąć, do czego zachęcam.






Zbigniew Lipiński
Paweł Bożyk, „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”, Wrocław 2015, Wydawnictwo „Wektory”, ss. 330. ss. 336
Myśl Polska, nr 5-6 (29.01-5.02.2017)
Myśl Polska, nr 3-4 (15-22.01.2017)
Myśl Polska, nr 1-2 (1-8.01.2017)