Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ukryty kolonializm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ukryty kolonializm. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 listopada 2020

Gospodarka Rumunii przejęta w 60%

 

słabe tłumaczenie przeglądarkowe


Skąd pochodzi matka kryzysów?

2 miesiące temu


Nie chodzi o to, czy to przychodzi. A nie kiedy przyjdzie. I nie jak silny będzie. Prawdziwym wyzwaniem jest wiedzieć z góry, z jakiego kierunku uderzy w nas matka kryzysów. Dokładnie w roku, w którym najbardziej nieodpowiedzialny minister finansów w historii Rumunii Florin Cîțu przysięga, że ​​Rumunia przeżyje rozkwit gospodarczy. Spróbujmy, mając skromną wiedzę, odpowiedzieć na najważniejsze w tej chwili pytanie.

Światowy kryzys gospodarczy, najgorszy od stu lat, nie jest spowodowany, jak mówią, pandemią. Ale tylko wzmocniony. I przyspieszył. Ponieważ oznaki nadchodzącego upadku nadeszły ze wszystkich kierunków, jeszcze przed inwazją koronawirusa. Coraz więcej niepokojących sygnałów pojawiło się w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Federacji Rosyjskiej i Niemczech, które są głównym motorem rozwoju Europy. Jednak oczywiste jest, że na tle skutków pandemii planeta wkracza w kryzys prawdopodobnie bezprecedensowy w historii.

A kiedy mówię planeta, mam na myśli tylko globalizację. Bez względu na to, jak bardzo starają się odseparować od siebie - a dziś widzimy rozpaczliwe próby, aby to zrobić - państwa są coraz bardziej ze sobą powiązane. Z tego powodu nie będzie lokalnych kryzysów, tylko straszny kryzys globalny.

Rok, w którym ten kryzys wybuchnie, w całej jego skali, to 2021. Do tego czasu państwa lub związki państw dołożyły wszelkich starań, aby złagodzić ich skutki. Na przykład Unia Europejska pożycza od banków niewiarygodne sumy pieniędzy, aby zamiast umrzeć krew wlano do gospodarek narodowych. Rumunia otrzymuje dawkę krwi, przynajmniej teoretycznie. Ale dopiero się okaże, czy będziemy wiedzieć, jak uzyskać dostęp do tego zastrzyku kapitału. Uważam, że nie wiemy i nie będziemy wiedzieć. Ale nie odchodź od tematu.

To naturalne, że najbardziej przerażające sygnały pochodzą z najpotężniejszych gospodarek świata. Z Chin i Stanów Zjednoczonych. Strach przed przyszłością jest ogromny w obu rządach. Stąd wojna gospodarcza, która wybuchła między dwiema największymi gospodarkami świata. A także stąd decyzje dotyczące ich odłączenia. Częściowe lub całkowite. Tak radykalny ruch zapowiedział Donald Trump. Z tej perspektywy mniejsze znaczenie ma to, czy wygra on wybory. Ponieważ w końcu on i jego przeciwnik - bez względu na to, kto dotrze do guzików w Białym Domu - zrobią mniej więcej to samo, aby spróbować złagodzić szok kryzysu gospodarczego. Tak czy inaczej, warto zauważyć, że Stany Zjednoczone osiągnęły rekordowy deficyt w wysokości trzech bilionów dolarów i fantastyczny dług w wysokości siedmiu bilionów dolarów. Istnieje inna religia ekonomistów na całym świecie, że amerykańska gospodarka nie może spaść, tak jak dolar nie może spaść. Ale to jest fałszywa religia. W rzeczywistości uprzedzenie. Które ludzie się trzymają. Kiedy gospodarka Stanów Zjednoczonych upadnie, cała planeta zacznie migotać.

Nie zapominajmy, że eksperyment całego procesu, który czeka nas na całym świecie, eksperyment z odłączeniem, przeprowadziła Wielka Brytania. Z ogromnymi kosztami, nie wyjaśnionymi do dziś. Kiedy odłączył się od Unii Europejskiej.

Z umową handlową z Unią Europejską lub bez niej, w stanie wojny z najważniejszymi gospodarkami UE lub bez niej, jest oczywiste, że jesteśmy świadkami odruchu dystansu z powołaniem do zerwania więzi między gospodarkami USA i UE. To tylko próby, które staną się boleśnie odczuwalne. W rzeczywistości niczego nie można odłączyć. Pępowina będzie wypełniona krwią, ale nie zostanie przecięta. W przyszłości świat będzie się czołgał, raczej czołgał się po ziemi, ale w każdym razie razem, a nie osobno.

Nawiasem mówiąc, takie tendencje są również obserwowane w kategoriach geopolitycznych. Sojusze wojskowe są przepisywane i tworzone są nowe sojusze gospodarcze i finansowe. Są państwa, na czele z Chinami, które usilnie starają się wspólnie z sojusznikami stworzyć część koniunktury, nowe systemy monetarne zdolne do funkcjonowania w skali globalnej. Podwaja lub nawet przewyższa system kontrolowany przez USA.

Ale skąd pochodzi matka kryzysów w Rumunii? Pierwszym impulsem jest stwierdzenie, że pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Ponieważ wtedy nastąpi załamanie wyzwalacza. To jest. Nastąpi eksplozja. Tak jak

wydarzyło się w 2008 roku. Kiedy upadły firmy inwestycyjne. Następnie firmy z branży nieruchomości. Branża filmowa. Kiedy wybuchł wielki kryzys na rynku nieruchomości. Niemal natychmiast nastąpił kryzys zadłużenia. I kryzys bankowy. A co potem nastąpiło? Kryzys przekroczył ocean. Atakowanie głównego partnera handlowego Stanów Zjednoczonych. Unia Europejska. A kiedy Unia Europejska zaczęła kichać i zachorować na zapalenie płuc, wszystko, co nastąpiło po nas i skierowało się bezpośrednio do nas, było rozwiązaniem w ostatniej chwili zastosowanym przez Berlin, a następnie przez inne państwa w rdzeniu. Koszty eksportu. Przeniesienie ustawy do słabszych krajów UE. To wyjaśnia, dlaczego ostatecznie niemiecka gospodarka jest jedyną, która nie poniosła znaczących strat podczas poprzedniego kryzysu gospodarczego. A największe straty i najwyższe koszty poszły odpowiednio do słabszych krajów, takich jak Grecja czy Rumunia. To się stanie teraz.

Nawet jeśli wielki kryzys, matka kryzysów ekonomicznych, zostanie wywołany w Stanach Zjednoczonych, zostanie nam obsłużony kryzys wszczepiony gdzie indziej. Która strona? Aby odpowiedzieć na to pytanie, nie pozostaje nam nic innego, jak przyjrzeć się największym inwestycjom zagranicznym w Rumunii. Ponieważ będą tam pierwsze trzęsienia ziemi. I wydarzą się, zanim ludność znów zgrzyta zębami i pokryje koszty. Jak to się stało po tym, jak Traian Băsescu pożyczył 20 miliardów od Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, aby wstrzyknąć większość pieniędzy do zagranicznych banków w Rumunii, które z kolei wstrzyknęły je do banków macierzystych, próbując aby je uratować. Cóż, w tej czołówce inwestycji zagranicznych w Rumunii Stany Zjednoczone zajmują znikomy udział. Więc to nie jest miejsce, w którym trzęsienie ziemi nadejdzie bezpośrednio. Nie wdając się w szczegóły, warto wiedzieć, że ponad połowa wszystkich inwestycji poczynionych w Rumunii pochodzi z Holandii, Austrii, Niemiec, Włoch, Francji i Cypru. Pierwsze trzy wymienione kraje posiadają 40% całości. Inwestycje te są na ogół dokonywane w korporacjach międzynarodowych. W korporacjach międzynarodowych, które przejęły ponad 60% rumuńskiej gospodarki, ale mają wkład do budżetu państwa w wysokości zaledwie 20%. W porównaniu z firmami z rumuńskim kapitałem, które dziś jedna po drugiej bankrutują. Kiedy wybuchnie wielki kryzys, te międzynarodowe koncerny spróbują się uratować. Od peryferii do centrum. W związku z tym, ograniczeni sytuacją, zrezygnują z działalności zagranicznej, poczynając od krajów słabszych gospodarczo, i będą starali się skoncentrować swoją rentowną część na spółkach macierzystych. Więc instynktownie powrócą do łona.

To struktura kapitału będzie dla nas zgubna. Dlatego od lat, niestety na próżno, mówimy o państwach narodowych. O potrzebie rozwoju i wspierania rumuńskiej stolicy na wszystkie sposoby. O sprawiedliwej równowadze między korporacjami międzynarodowymi a społecznościami krajowymi. O rzetelnym raporcie o zastrzyku finansów publicznych przez tych, którzy osiągają zyski w tym kraju. O suwerenności. I dlatego opłakujemy i opłakujemy kolonizację Rumunii. Wkrótce będzie za późno. Jeśli o nas chodzi, matka kryzysów wywodzi się z twardego jądra Unii Europejskiej. Skąd mamy obiecane wyzwolenie.



Autor: Sorin Roșca Stănescu





https://gandeste.org/economie/de-unde-ne-vine-mama-crizelor/117508/




Kolonialny wyzysk Rumunii

 

słabe tłumaczeni przeglądarkowe


Ilie Șerbănescu: „To jest kolonia! To oznacza kolonię! To, że jej nie rozpoznajemy, to zupełnie co innego ”

2 miesiące temu



Rumunia nie będzie w stanie przetrwać skutków tego kryzysu. Trudno to wytłumaczyć w bardzo prosty sposób, ale to błędny, moim zdaniem, nierealny obraz, że w Rumunii jest tylko jedna gospodarka. To wszystko mówią statystyki.

W Rumunii są dwie gospodarki. Jedna to obca gospodarka, która ma wszystkie strategiczne dźwignie i wszystkie zalety. I, co bardzo ważne, ma tylko jedną pracę: ZARABIAĆ. Wszystkie kacy… ona nie płaci żadnych angarów. Bo nie wspiera wojska, służb specjalnych, porządku publicznego, sektora budżetowego, emerytur, zdrowia, edukacji. Wszystko to ponosi inna gospodarka. Cały ciężar jest na tym. To są trzypunktowe przedsięwzięcia, nie daj Boże, ale myślę, że co najmniej 100 000 zniknie.

To wpływ, którego nie może pokonać. To jest moje zdanie. A wtedy stanie się to problemem. Nie wiem, na ile Unia Europejska zainwestuje pieniądze, żeby ją uratować, że będzie trzeba ją uratować. Musimy bardzo jasno powiedzieć, że UE zamierza tutaj pozyskiwać pieniądze, a nie je umieszczać.

Uważam, że ta kwestia się nie powiedzie, a wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że wszyscy ci, którzy mają tutaj interesy, wśród tych, którzy są teraz, przynajmniej ci trzej, którzy zawsze byli w historii Rumunii, podzielą Rumunię. Proste. Proste. Proste. Proste.

Z tego punktu widzenia to straszne znaki. Mówię ci rzeczy…

  1. Rumunii, mówię otwarcie, w tej formie nie wolno łączyć swoich prowincji nowoczesnymi środkami.

  2. Niemiecka inwestycja na ogół nie przekracza Łuku Karpackiego.

  3. Amerykanie zaangażowani w to mają korytarz, taki jak ten: Deveselu- Craiova- Mihail Kogălniceanu- i wychodzą na morze. Dla Amerykanów Transylwanii jest niewiele. Nie ma Mołdawii dla Niemców i Amerykanów. Rosja jest zawsze tutaj, gotowa stanąć po jej stronie. Rosja osiągnęła stan, w którym jest rodzajem panny młodej. Wszyscy ją zabiegają. Ona nie musi nic robić. Coś wybierze, bez względu na to, co zrobi .

Równanie Niemcy-Rosja jest skomplikowane. Istniał zawsze. Współpracowali przez 20 lat i walczyli między sobą. Chodzi o wagę. A potem wzięli to od początku, dzieląc się tym, co mieli wokół.

Nie wiem, czy to pesymistyczny ton. Czy wiesz, na czym polegał problem, który, jak mówię, był problemem Rumunii? Że zawsze było ich około trzech. Że gdyby był sam, mógłby nie być …

Gdyby na przykład był teraz tylko jeden, powiedzmy Ameryka lub Niemcy. Ściskałby cię, sir, jak cytrynę, ale nie zostawiłby pozostałych. Zgadza się, wszyscy są! To bzdura! Nie możesz się temu oprzeć . To jest kolonia. To oznacza kolonię. To, że jej nie rozpoznajemy, to coś zupełnie innego.



Autor: Ilie Șerbănescu w dialogu z dziennikarką Mirel Curea




https://gandeste.org/economie/ilie-serbanescu-asta-e-colonie-asta-inseamna-colonie-ca-nu-o-recunoastem-asta-e-cu-totul-altceva/117734/



sobota, 11 marca 2017

"Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec"

"FT": Unia już nie wystarczy. Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec

10 marca 2017, 13:18 | Aktualizacja: 10.03.2017, 21:44





Prezydent USA Donald Trump jest dla niemieckiej kanclerz Angeli Merkel zarówno wyzwaniem, jak i szansą - pisze w piątek "Financial Times" przed wizytą Merkel w Waszyngtonie. Komentarz redakcyjny nosi tytuł "Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec".
Zaplanowana na przyszły tydzień wizyta niemieckiej kanclerz w Waszyngtonie "będzie jedną z najważniejszych i najtrudniejszych w jej karierze" - ocenia brytyjski dziennik, dodając, że Merkel "musi spróbować nawiązać przyzwoitą relację z Donaldem Trumpem mimo jego pogardy" wobec jej polityki.
REKLAMA
Niemniej stojące przed nią wyzwanie "może być przydatne, jeśli skłoni do spóźnionej rewizji roli Niemiec na świecie" - ocenia "FT". W artykule czytamy, że "od drugiej wojny światowej niemieccy przywódcy bronią się - co zrozumiałe - przed poglądem, iż ich państwo mogłoby sprawować przywództwo na arenie międzynarodowej. W Bonn i Berlinie sądzono, że władzę można sprawować poprzez 'Europę'".

"Ale UE już nie jest wystarczająca" - uważa "FT", podkreślając, że obecnie mnożą się wyzwania w polityce zagranicznej; wskazano m.in. na wojnę na Ukrainie, kryzys migracyjny, Brexit czy sytuację w Turcji.


W tekście oceniono, że "UE jest za słaba, a Niemcy zbyt duże dla +Europy+, by dać pełną odpowiedź na te wyzwania. Jednocześnie mówienie o Niemczech jako moralnym przywódcy Zachodu jest zdecydowanie przesadzone. Prawda leży gdzieś pośrodku. Niemcy potrzebują bardziej twórczego i stanowczego podejścia wobec świata przy jednoczesnej świadomości granic tego, co mogą zrobić w pojedynkę".

Wśród kluczowych wyzwań w niemieckiej polityce gazeta wymienia wydatki na cele wojskowe. "W epoce Trumpa oraz (prezydenta Rosji) Władimira Putina tematu tego nie można dłużej unikać. Niemcy wydają na obronność mniej niż 1,2 proc. PKB" - przypomina "FT". W artykule czytamy, że Berlin planuje osiągnąć cel NATO, określający te wydatki na poziomie 2 proc. PKB, do połowy lat 20., "ale w porozumieniu z sojusznikami warto by było wydać część dodatkowych pieniędzy na szersze kwestie bezpieczeństwa". "Niemiecka hojność mogłaby zostać skierowana na finansowanie odpowiednich służb granicznych UE, ośrodków zajmujących się uchodźcami i fundusze stabilizacyjne dla krajów Afryki Północnej, jak np. Libia" - zauważa brytyjski dziennik.

"Niemcy stoją również przed kluczowymi wyzwaniami dyplomatycznymi" - pisze "FT", wspominając o kwestiach sankcji na Rosję oraz zbliżających się negocjacjach UE z Wielką Brytanią w sprawie wyjścia tego kraju ze Wspólnoty. "Niepotrzebnie konfrontacyjny Brexit może pozostawić Niemcy biedniejsze i mniej bezpieczne" - ostrzega gazeta.

W artykule podsumowano, że "Niemcy mają argumenty za opartym na podstawowych zasadach systemie międzynarodowym, w Waszyngtonie i gdziekolwiek indziej. Podczas gdy administracja Trumpa rozważa pokusę ignorowania Światowej Organizacji Handlu oraz omijania ONZ, Merkel może i powinna wyróżnić się jako czempion światowego systemu handlu i prawa międzynarodowego".
"Stojące przed Merkel wyzwania - od Moskwy po Bliski Wschód i od Waszyngtonu po Londyn - są przytłaczające. Ale Niemcy mają dwa ważne atuty: silną gospodarkę i międzynarodowy respekt; światowe sondaże regularnie ukazują, że współczesne Niemcy są jednym z najbardziej popularnych państw na świecie" - pisze "FT" w komentarzu redakcyjnym.

Dziennik zauważa, że kraj ten "może utrzymać szacunek międzynarodowej opinii publicznej, nawet jeśli w bardziej energiczny sposób przyjmie rolę przywódczą, jeśli będzie trzymał się w polityce międzynarodowej podejścia opartego na wyznawanych przez Merkel wartościach".
"Pilnie potrzebne przejście do energicznej i kreatywnej niemieckiej polityki zagranicznej będzie politycznie trudne, zarówno w kraju, jak i za granicą. Drogę ku temu otworzy stawanie w obronie liberalnych wartości na całym świecie" - podsumowuje brytyjska gazeta.



http://forsal.pl/artykuly/1026310,spotkanie-merkel-z-trumpem-ft-nadszedl-czas-globalnego-przywodztwa-niemiec.html

Polska kolonia podatkowa


Polska kolonia podatkowa


Żeby zorientować się, że jesteśmy skolonizowani, wystarczy choć na moment włączyć myślenie po wyjściu z domu. Skojarzyć jakiej marki samochodem jedziemy, w jakim sklepie wielkopowierzchniowym robimy zakupy, jakie produkty widnieją na mijanych billboardach. 

Neokolonializm, którego doświadczamy na co dzień może mieć różne wymiary. Tym najbardziej dostrzegalnym jest dominacja zagranicznego kapitału wśród największych firm działających w Polsce. Innym, mniej dostrzegalnym, ale równie istotnym, jest kolonializm podatkowy – a więc mniej lub bardziej wyszukane operacje księgowe, które pozwalają kolonizatorom nie płacić tubylcom podatków. Lub płacić im grosze.
Różnica między państwem skolonizowanym a kolonizującym w dużym uproszczeniu polega na tym, że przeciętny Francuz, jadąc samochodem korzysta z Renault albo Peugeota, Niemiec z Volkswagena albo Audi, Koreańczyk z Kii albo Hyundaia, a Polak z Peugeota, Volkswagena albo Hyundaia. Gdy przeciętny Francuz jedzie na zakupy trafi pewnie do Auchana albo Geanta, Niemiec do Reala albo Lidla, a Polak do Auchana, Geanta, Reala bądź Lidla.
Inaczej mówiąc, przeciętny Francuz najpewniej jedzie samochodem francuskim, Niemiec niemieckim, Koreańczyk koreańskim, a Polak francuskim, niemieckim albo koreańskim (czasem myśli, że czeskim, ale wtedy jest w błędzie).
Tak na dobrą sprawę możemy poczuć się jak u siebie dopiero wtedy, gdy otworzymy lodówkę – tam rzeczywiście jest szansa, że większość produktów będzie naszych, rodzimych. Niestety czar pryśnie, jak tylko zasiądziemy przed telewizorem – na pewno nie będzie to Elemis, zarżnięty przez zdziczałą transformację spod znaku Balcerowicza, ale być może Samsung z Korei Południowej, w której szczęśliwie swojej wersji Balcerowicza nigdy nie mieli – a nawet jeśli mieli, to generał Park Chung Hee (ojciec południowokoreańskiego cudu gospodarczego) zawczasu „uprzejmie” poprosił go o wyjazd.
Polska analiza neokolonialna powoli przestaje być tylko wymysłem garstki zapaleńców powszechnie uważanych za oszołomów, ale staje się coraz częściej tematem poważnej dyskusji publicznej, także w obrębie "młodej publicystyki". W tym miesiącu od strony wyprowadzania zysków za granicę znakomicie zajęła się tym tematem redakcja Nowej Konfederacji. Płacowy wymiar neokolonializmu sam starałem się naświetlić kilka miesięcy temu na portalu Nowego Obywatela. Od czasu do czasu do świadomości opinii publicznej przebijają się informacje o podatkowym aspekcie tego problemu, tak jak wtedy, gdy Fundacja Republikańska upubliczniła swoje informacje o tym, że niektóre działające w Polsce sieci handlowe (Kaufland, Carrefour) w 2011 roku nie zapłaciły ani złotówki podatku CIT. Problem unikania opodatkowania przez wielkie zagraniczne korporacje jest niewątpliwie poważny i trzeba się nim zajmować możliwie często, bo w grę wchodzą naprawdę olbrzymie pieniądze, których przecież naszemu państwu notorycznie brakuje.
Szczegółowych sposobów na to, aby kolonizatorzy nie łożyli na zachcianki leniwych tubylców jest całkiem sporo. Większość z nich jednak sprowadza się do jednego zjawiska – sztucznego pompowania kosztów uzyskania przychodu. Można to czynić za pomocą wielu stuczek – chociażby pobierając od spółek-córek działających w Polsce ogromne kwoty za użytkowanie znaków towarowych należących do spółek-matek, tak jakby spółki-córki były dla centrali jakimiś obcymi podmiotami. Albo sprzedając swoim spółkom-córkom materiały lub towary po horrendalnych cenach, po których nikomu innemu nawet by się nie próbowało ich sprzedać. Wszystkie te zabiegi, będące w istocie transakcjami w ramach jednej korporacji, a więc de facto jedynie operacjami księgowymi, wyraźnie zmniejszają dochód (zysk) przed opodatkowaniem, który jak wiadomo jest przychodem pomniejszonym o koszty uzyskania przychodu. Jak widać zysk jest w tej sytuacji nie tylko zbędny, ale wręcz niemile widziany. W końcu z zysku trzeba będzie zapłacić tubylcom podatek, a ci go wydadzą najpewniej na jakieś głupoty. Lepiej więc poszperać w księgach i wytransferować pieniążki do kraju kolonizatorów - tam już będą wiedzieli co z nimi zrobić.
Dokładnie określić kwoty, które w ten sposób traci co roku nasz budżet państwa jest niezwykle trudno, gdyż trzeba by się przyjrzeć każdej operacji między podmiotami powiązanymi, by stwierdzić, które ceny transferowe były zawyżone i o ile.
Zajmują się tym polskie organy skarbowe, które w razie wykrycia nadużyć mogą zakwestionować przyjęte ceny, jednak ilość operacji jest tak wielka, że wykrywają one może jakiś drobny ułamek całego procederu. By spróbować przynajmniej oszacować skalę tego zjawiska, możemy posłużyć się raportem GUS „Działalność gospodarcza podmiotów z kapitałem zagranicznym”, który bada działalność firm zagranicznych funkcjonujących w Polsce. Najnowsza edycja tego raportu przedstawia sytuację z roku 2012.
Za rok podatkowy 2012 bilans złożyło 25914 podmiotów z kapitałem zagranicznym. W bilansach tych zysk wykazał zaledwie co drugi taki podmiot – dokładnie 13196, czyli 51% z nich. Inaczej mówiąc, podatek dochodowy płaci zaledwie połowa działających w naszym kraju firm zagranicznych. Druga połowa wykazuje straty – czasem notorycznie co roku, co nie przeszkadza im świetnie prosperować. Wg GUS w roku 2012 firmy zagraniczne osiągnęły w naszym kraju astronomiczną kwotę przychodów na poziomie grubo ponad biliona złotych – dokładnie 1247,77 mld zł. Koszty uzyskania tych przychodów były równie astronomiczne i wyniosły 1191,32 mld zł. Widać więc wyraźnie, że wskaźnik kosztów (koszty jako odsetek przychodów) w firmach zagranicznych jest bardzo wysoki i wynosi 95,5 proc. A więc przeciętnie wykazują one dochód na poziomie 4,5 proc. przychodów. Wskaźnik kosztów jest jeszcze wyższy, jeśli spojrzymy na sektor handlu – tutaj wynosi on 97,5 proc., a więc przeciętny podmiot zagranicznym zajmujący się w naszym kraju handlem wykazuje zysk na poziomie 2,5 proc. przychodów.  To i tak nie najgorzej, gdyż są branże, w których wskaźnik kosztów wynosi ponad 100 proc. Przykładowo w górnictwie i wydobyciu surowców wskaźnik kosztów wynosi 119,9 proc., a więc przeciętna spółka zagraniczna z sektora wydobywczego nie płaci w Polsce podatku CIT.
Tak więc dochód firm zagranicznych w Polsce przed opodatkowaniem (zysk brutto) to przeciętnie tylko 4,5 proc. wszystkich ich kolosalnych przychodów, siegających wg GUS ponad 1,2 biliona zlotych. Od tej sumy dopiero płacą one podatek dochodowy – najczęściej CIT (podatek dochodowy od osób prawnych), gdyż najczęściej mają one formę spółek. Dokładny zysk brutto podmiotów zagranicznych GUS podaje na poziomie 56,39 mld zł. Ich zysk netto, czyli po opodatkowaniu, wyniósł 47,94 mld zł. A więc w 2012 roku zagraniczne firmy zapłaciły w naszym kraju około 8,45 mld złotych podatku dochodowego. Stawka CIT w Polsce wynosi 19 proc. i jest niewysoka – w większości krajów UE wynosi ponad 20 proc. Na tym samym poziomie kształtuje się w naszym kraju liniowa stawka podatku PIT od osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Wystarczy podzielić 8,45 mld zł (podatek) przez 56,39 mld zł (zysk brutto), by się przekonać, że efektywna (czyli realnie płacona) stawka podatku dochodowego płacona przez podmioty zagraniczne w naszym kraju wynosi niecałe 15 proc., a więc jest wyraźnie niższa. To samo w sobie nie powinno dziwić, gdyż efektywna stawka zawsze jest trochę niższa – jest to spowodowane istnieniem różnego rodzaju ulg. Problem w tym, że efektywna stawka dla spółek zagranicznych jest niższa od efektywnej stawki dla całej gospodarki – w 2012 r. w podatku CIT wyniosła ona 17,3 proc.
A więc firmy zagraniczne nie tylko płacą w naszym kraju podatek od zdecydowanie zbyt zaniżonego dochodu, ale nawet od tego jeszcze płacą mniej niż podmioty rodzime. Jak widać kolonizatorzy potrafią zadbać o siebie znakomicie.
Podatek dochodowy podmiotów zagranicznych w 2012 roku wyniósł w Polsce ok. 8,45 mld zł, a więc stanowił on zaledwie 0,68 proc. wszystkich ich przychodów. Z tej perspektywy mogłoby się wydawać, że wprowadzenie w miejsce CIT podatku obrotowego (czyli od przychodów) byłoby dobrym rozwiązaniem. Ustalenie tej stawki na poziomie 1 proc. przyniosłoby w 2012 roku tylko od podmiotów zagranicznych wpływy budżetowe na poziomie 12,48 mld zł, a więc nastąpiłby ich wzrost o 4 mld zł. Gdybyśmy tą stawkę ustalili na poziomie 2 proc. (który wg mnie byłby lepszy i wciąż nie za wysoki), to nastąpiłby wzrost dochodów w tym segmencie aż o 16,5 mld zł (1247,77 mld zł x 0,02 = 25 mld zł). Jak widać pozytywny efekt byłby wyraźny, jednak taki podatek mógłby być wielkim obciążeniem dla rodzimych spółek (raczkujących lub przeżywających kłopoty), które rzeczywiście nie osiągałyby zysku, bez wsparcia księgowych sztuczek, a podatek i tak musiałyby w takiej sytuacji płacić. Dlatego też lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie podatku obrotowego tylko sektorowo – w tych sektorach, w których i tak dominuje kapitał zagraniczny, np. w handlu wielkopowierzchniowym. Oczywiście najlepszym wyjściem byłoby zastosowanie podatku obrotowego tylko dla spółek zagranicznych, ale na taki porządny protekcjonizm będąc w Unii Europejskiej nie możemy sobie pozwolić. I właśnie zablokowana możliwość protekcjonizmu jest niewątpliwie jednym z największych kosztów, jakie ponosimy w związku z członkostwem w UE.


Jak widać Polska jest krajem skolonizowanym w wielu wymiarach – produkcyjnym, konsumpcyjnym, płacowym, czy wreszcie podatkowym. Przyjęcie do wiadomości tej dosyć smutnej informacji jest pierwszym krokiem na drodze ku zmianie tej sytuacji. Najgorsze co mogą teraz zrobić tubylcy znad Wisły, to machnąć na to ręką i stwierdzić, że już nic nie można na to poradzić.  Oczywiście przeciwnicy teorii neokolonialnej rutynowo stwierdzą, że taka sytuacja musiała mieć miejsce i nie jest niczym nadzwyczajnym – w końcu kraje zapóźnione muszą się rozwijać otwierając się na zagraniczny kapitał, co zawsze doprowadzi do dominacji tegoż kapitału w najbardziej dochodowych, a więc też najbardziej rozwiniętych sektorach. Jednak jest to nieprawda – chociażby Koreańczycy z południa udowodnili, że można inaczej. Gdy ekipa generała Parka dochodziła do władzy na początku lat 60. kraj ten był jednym z najbiedniejszych na świecie, będąc na poziomie Afryki Subsaharyjskiej. Wystarczyło zaledwie niecałe 20 lat suwerennej i protekcjonistycznej polityki przemysłowej Parka, na której widok eksperci MFW i BŚ łapali się za głowę, by Korea Południowa stała się krajem uprzemysłowionym, a obecnie jednym z najbardziej rozwiniętych na świecie. Niestety nasi decydenci przed ćwierćwieczem woleli tychże ekspertów z MFW słuchać niczym wyroczni – efekt jest taki, że recepty Balcerowicza doprowadziły do sytuacji, w której Polacy są skolonizowani, a recepty Parka do sytuacji, w której Koreańczycy jeśli już to sami kolonizują. Jestem jak najdalszy od nawoływania, by Polacy weszli kiedykolwiek w buty kolonizatorów – jednak wybicie się w końcu na gospodarczą suwerenność byłoby wskazane.

Piotr Wójcik
Stały współpracownik jagielloński24. Współpracownik kwartalnika Nowy Obywatel, Fundacji Kaleckiego oraz publicysta ekonomiczny. 
 
 http://jagiellonski24.pl/2014/11/10/wojcik-polska-kolonia-podatkowa/
 
 
 

Die Welt: Polska zemści się za porażkę na szczycie UE

Szok! Niemcy piszą, że wybór Tuska to był błąd! Die Welt: Polska zemści się za porażkę na szczycie UE

11 matca 2017

Niemiecki dziennik „Die Welt” uznał w sobotę reelekcję Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej za błąd, który pogłębi podziały w UE i w Polsce. Zdaniem komentatora gazety Warszawa „zemści się za porażkę” poniesioną w Brukseli.

„Polska zemści się za porażkę” – wieszczy „Die Welt”. „To nie był dobry tydzień dla Europy, to było fiasko. Na krótko przed uroczystym szczytem z okazji 60. rocznicy Traktatów Rzymskich UE jest głęboko podzielona” – ocenia Christoph Schlitz w internetowym wydaniu gazety.
Odnosząc się do zapowiedzi kanclerz Niemiec Angeli Merkel, że przygotowywana z okazji jubileuszu Deklaracja Rzymska ma być „sygnałem jedności”, autor wyraża opinię, że postulowana jedność „jest chimerą”.

Jako przykład braku jedności komentator wymienia reelekcję Donalda Tuska, pomimo sprzeciwu polskiego rządu. „Merkel and Co. doprowadzili do zwarcia szeregów i do izolacji polskiej premier Beaty Szydło, co sprawiło, że musiała wyjechać z Brukseli jako przegrana” – pisze.

Zdaniem autora naiwnością byłoby założenie, iż ten incydent był tylko epizodem. „Ta sprawa będzie miała daleko idące konsekwencje, dla Polski i dla Unii Europejskiej” – przewiduje niemiecki dziennikarz. „Doprowadzi ona do dalszego podziału w polskim społeczeństwie, stworzy przestrzeń dla antyeuropejskich uprzedzeń i pozwoli silnemu człowiekowi Jarosławowi Kaczyńskiemu na zintensyfikowanie kampanii przeciwko UE” – czytamy w „Die Welt”. „Czy warto było za taką cenę ponownie wybierać przeciętnego szefa Rady Europejskiej Tuska?” – pyta niemiecki publicysta.
Podkreśla jednocześnie, że „Polska ma ogromne znaczenie dla europejskiego współżycia”. „Warszawa dysponuje środkami pozwalającymi, za pomocą weta, wywierać presję na UE” – zauważył.

Autor komentarza nawiązuje do zarzutów stawianych przez kraje z Europy Środkowo-Wschodniej, że zachodnie produkty dostarczane na ich rynki mają gorszą jakość, i stwierdza, że ten problem ma „głębszy wymiar”. „Europejczycy Środkowi i Wschodni obawiają się, słusznie czy nie, powstania dwuklasowego społeczeństwa w Europie. Stali się bardziej pewni siebie, stawiają czoło starym krajom UE” – zauważa Schlitz.

Jego zdaniem „tradycyjny ośrodek grawitacyjny”, który tworzyły Niemcy i Francja, należy do przeszłości. Powstają nowe koalicje, jak chociażby Grupa Wyszehradzka, będąca „ośrodkiem władzy Kaczyńskiego na europejskiej arenie”.
Dziennikarz odnosi się do zaproszenia przez kraje Beneluksu Polski, Węgier, Czech i Słowacji na rozmowy i nazywa tę inicjatywę „próbą zintegrowania heretyków, która jednak skończy się raczej niepowodzeniem”.
Projekt Europy rożnych prędkości, forsowany przez Berlin, Paryż i Rzym, odrzucany jest przez Europę Wschodnią, która obawia się, że ten, „kto nie uczestniczy, ten odstawiony zostanie na boczny tor, także finansowo” – ocenia na zakończenie „Die Welt”.
PAP


http://wolnosc24.pl/2017/03/11/die-welt-polska-zemsci-sie-za-porazke-na-szczycie-ue/

niedziela, 12 lutego 2017

Niemcy traktują polski węgiel jako swój zasób strategiczny

Niemcy czekają na wygaszenie kopalni Krupiński


Witold Gadowski w nowym komentarzu porusza problem wygaszania polskich kopalń, na co zęby sobie ostrzą zarówno Niemcy, jak i Rosja: 

"Coraz więcej świadczy o tym, że Niemcy traktują polski węgiel jako swój zasób strategiczny i nie życzą sobie, aby Polacy eksploatowali węgiel, zwłaszcza najlepsze pokłady tego węgla, dlatego dążą do wygaszenia górnictwa na Śląsku, aż sami nie przejmą tych złóż. W ostatnich dniach odbywa się bój o kopalnię Krupiński należącą do JSW. Kopalnia Krupiński wyeksploatowała w swoim złożu na które ma koncesję wszystko to, co było najsłabsze, pozostało to co jest najlepsze, co jest warte miliardy dolarów — i właśnie ma być wygaszona, ma zostać ogłoszona upadłość kopalni Krupiński, a już obok koncesję dostał pewien spryciarz, były wiceminister w rządzie SLD, który de facto reprezentuje niemieckie interesy. Tak więc Niemcy chcą się dobrać do najlepszych złóż w tym wypadku kopalni Krupiński. Nie dać się Niemcom ogrywać. 

Ważne jest jedno stwierdzenie: jeśli stracimy węgiel — stracimy niepodległość, bo stracimy niezależność energetyczną, bo jeśli będziemy budować elektrownie gazowe, jak chciał Pawlak, to będziemy powiększać uzależnienie od Rosji. Rosjanie też chcą, byśmy wygasili wydobycie węgla kamiennego. I tu się zgadzają z Niemcami. Niemcy chcą mieć cały śląski węgiel dla siebie, a Rosjanie nie chcą, by Polacy eksploatowali węgiel, bo chcą, by się uzależnili od rosyjskiego gazu i ropy."
Niemcy stoją dziś na węglu brunatnym, woleliby na efektywniejszym kamiennym a ten jest właśnie w Polsce. Nie podzielam w pełni tezy o rosyjsko-niemieckim partnerstwie w wygaszaniu polskich kopalń. Rosjanie mają interes w tym, by polski węgiel był niekonkurencyjny, by działały w polskim górnictwie mafie generujące wielkie narzuty cenowe i malwersacje, by nie stanowił on realnej konkurencji dla węgla rosyjskiego. Ale nie mają bynajmniej interesu, by polski węgiel trafił w niemieckie ręce, gdyż będzie to oznaczało, że naraz w Unii Europejskiej węgiel przestanie być passe, stanie się zasobem strategicznym, mocno elksploatowanym i uwalnianym, co byłoby jeszcze większym uderzeniem w rosyjskie interesy.
Można się też zastanowić, dlaczego naraz w tym roku, kiedy Komisja Europejska sypnęła groszem na wygaszanie kopalń, rozpętano akcję pt. smog, choć jest on problemem już od lat i jakoś się nim specjalnie nie przejmowano, skoro sukcesywnie w miastach zabudowywano antysmogowe korytarze napowietrzające. Wszystko to wpisuje się w niemieckie plany wobec polskiego węgla. Aktualnie na Śląsku zielone ludziki zbierają podpisy pod petycją mającą zmobilizować UE do nałożenia kar pieniężnych na Polskę „za smog". Choć cała ta akcja, sponsorowana z zachodniego kierunku, toczy się w istocie o polski węgiel. MA

http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10087

 

środa, 1 lutego 2017

Berlin nadal wyzyskuje inne kraje UE, jak również USA



Peter Navarro, szef powołanej przez Biały Dom Narodowej Rady Handlu i doradca Trumpa: Niemcy wyzyskują państwa UE i USA!

"Euro jest tak naprawdę ukrytą niemiecką marką, której niska wartość pomogła w przeszłości zdobyć Niemcom przewagę nad ich partnerami handlowymi. (...) Berlin nadal wyzyskuje inne kraje UE, jak również USA, korzystając teraz z mocno niedowartościowanego euro. Niemiecki strukturalny brak równowagi handlowej z resztą Unii Europejskiej i USA podkreśla gospodarcze różnice w Unii (...) Niemcy są jedną z głównych przeszkód na drodze do wypracowania nowej umowy handlowej pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, a Unią Europejską"


https://www.ft.com/content/57f104d2-e742-11e6-893c-082c54a7f539

sobota, 21 stycznia 2017

Dolar powinien być po 1,90 PLN!




Indeks Big Maca nie kłamie? Dolar powinien być po 1,90 PLN!

Dział: Gospodarka i Pieniądze W popularnych | 18 stycznia 2017

Polska waluta jest jedną z najbardziej niedowartościowanych na świecie – wynika z danych „The Economist”.

Przypomnijmy, że słynny Indeks Big Maca rzeczywistej wartości walut stworzony w 1986 r. przez ten tygodnik porównuje cenę popularnego hamburgera w poszczególnych krajach wyrażoną w dolarach po aktualnym ich kursie wobec danej waluty.
Mówiąc w uproszczeniu – indeks ten opiera się na założeniu, że w dłuższym okresie kursy walut powinny być takie, aby za te same pieniądze można było w każdym kraju kupić taką samą ilość tych samych produktów. Do porównania wybrano właśnie cenę Big Maca.
Jeśli jest on w jakimś państwie droższy niż w USA oznacza to, że jego waluta jest przewartościowana, jeśli tańszy – niedowartościowana. Ponieważ wielu ekonomistów uważało Indeks Big Maca za nadmiernie uproszczony, zmodyfikowano go, uwzględniając dodatkowo PKB na głowę mieszkańca danego kraju. Obecnie wskaźnik ten obejmuje 48 państw i strefę euro.


W Polsce Big Mac kosztował w styczniu br. 9,60 PLN, czyli po aktualnym kursie – 2,30 USD. W tym samym czasie w USA Big Maca sprzedawano po 5,06 USD. Oznacza to, że złotówka jest niedowartościowana wobec amerykańskiej waluty o 54,5 proc. i w rzeczywistości jej kurs powinien wynosić 1,90 PLN za 1 USD, a nie – jak obecnie – 4,17 PLN.
Złotówka znalazła się na 8-ym miejscu wśród najbardziej niedowartościowanych walut świata. Najbliżej swojej rzeczywistej wartości wobec dolara była w 2008 r. i od tej pory jest coraz bardziej niedoszacowana.
A które waluty prowadzą w tym rankingu? Najbardziej niedowartościowane są funt egipski (o 71,1 proc.), ukraińska hrywna (69,5 proc.), malezyjski ringgit (64,6 proc.), meksykańskie peso (55,9 proc.), turecka lira (45,7 proc.) i chiński juan (44 proc.). Euro jest niedowartościowane o 19,7 proc., a funt brytyjski – o 26,3 proc. Euro jest na najniższym poziomie od 2003 r., a funt – od 31 lat.
Z kolei najbardziej przewartościowane waluty świata to frank szwajcarski (o 25,5 proc.), korona norweska (12 proc.) i korona szwedzka (4 proc.). W Szwajcarii Big Mac kosztuje bowiem równowartość 6,35 USD, a w Norwegii – 5,67 USD.


Warto wspomnieć, że również OECD szacuje parytet dolara i złotówki na poziomie ok. 1,90 PLN/USD więc okazuje się, że Indeks Big Maca jest dość bliski prawdy, choć nie uwzględnia on faktycznie kosztów pracy w danym kraju. W Polsce hamburger jest o wiele tańszy niż w USA, gdyż Polakom płaci się znacznie mniej niż Amerykanom za jego wyprodukowanie.

http://reporters.pl/4840/indeks-big-maca-nie-klamie-dolar-powinien-byc-po-190-pln/


poniedziałek, 12 grudnia 2016

Najbardziej przemilczana z niemieckich zbrodni

Najbardziej przemilczana z niemieckich zbrodni
 
Niemieckie obozy zagłady kojarzą się nierozerwalnie z II wojną światową. Tymczasem kilkadziesiąt lat wcześniej, z dala od Europy, Niemcy realizowali przeprowadzali eksterminację dwóch afrykańskich ludów. Nie znali litości. Zabijali kobiety i dzieci, a naukowcy eksperymentowali na więźniach. Oto historia zapomnianego ludobójstwa, o którym nasi sąsiedzi najchętniej by zapomnieli.

 - Potraktowali nas haniebnie - Seyoum Habtematian kipiał ze złości. - To zły dzień dla Afryki - dodał.

Namibijczycy przylecieli do Berlina na zaproszenie Uniwersytetu Charite. W delegacji wzięli udział aktywiści, tradycyjni wodzowie i kościelni hierarchowie. Przyłączył się nawet minister ds. młodzieży. Okazja była wszak wyjątkowa.

Ponad sto lat temu Niemcy niemal całkowicie wymordowali namibijskie plemiona Hererów i Nama. W obozach koncentracyjnych przeprowadzali na nich eksperymenty, a ich kości wysyłali do Europy na badania. Setki czaszek trafiły do niemieckich uczelni jako rekwizyty naukowe. 30 września dwadzieścia z nich miało zostać publicznie przekazanych potomkom ofiar.

Nadzieje były duże. Namibijczycy liczyli, że niemiecki rząd oficjalnie przeprosi za tamte czyny. Do tej pory nigdy tego nie zrobił. Siedem lat temu stwierdził jedynie, że "żałuje i akceptuje historyczną odpowiedzialność wobec Namibii". - Żałować można drobnych przestępstw, a nie ludobójstwa, najgorszej ze zbrodni - wściekali się wtedy aktywiści z obu państw.


Przybyli delegaci prędko przekonali się, że i tym razem będzie podobnie. Z Reichstagu na spotkanie z Namibijczykami pofatygowała się jedynie Cornelia Pieper, wiceminister ds. kontaktów kulturowych z zagranicą. Nie zabawiła długo. Powtórzyła słowa o żalu i wyszła w połowie konferencji. 

- To było zachowanie bez godności i honoru - skomentował zdarzenie niemiecki politolog Yonas Endrias. - Wyciągnęliśmy dłonie, ale zostały odtrącone - dorzucił ze smutkiem jeden z hererskich delegatów.

Po kilku dniach Namibijczycy wrócili do domu. Cieszyli się z powodu symbolicznej repatriacji czaszek. Wiedzieli jednak, że w bitwie o pamięć o pierwszym ludobójstwie XX wieku, znowu polegli pod ścianą milczenia.

Wyrzucić gospodarza

W drugiej połowie XIX wieku wokół niemieckich miast zaczęły wyrastać slumsy. Cesarstwo było przeludnione. - Jeśli tego nie rozwiążemy, państwo zatrzyma się w rozwoju - ostrzegali naukowcy. Potrzeba było nowej przestrzeni życiowej, Lebensraum, jak określił to etnograf Friedrich Ratzel.

Niemcy uznali, że najlepszym wyborem będzie Afryka Południowo-Zachodnia, dzisiejsza Namibia, którą od 1884 roku uważali za swoją kolonię. Jedynym problemem było to, że miała już swoich mieszkańców.


Mimo suchego klimatu, w Namibii znajdowało się wiele terenów idealnych do hodowli bydła. Zasiedlało je kilkanaście plemion liczących łącznie 200 tys. ludzi. Nie wszystkie żyły ze sobą w pokoju. Niemieccy osadnicy postanowili to wykorzystać. Do wioskowych wodzów, zwłaszcza tych z największego ludu Hererów, ruszyli cesarscy dyplomaci. Proponując im towary i pomoc w walce z rywalami, krok po kroku wykupowali od nich coraz większe obszary. Afrykanie, postrzegając własność prywatną zupełnie inaczej Europejczycy, nie przypuszczali, że sprzedają właśnie swoją ojczyznę.

Pokojowa metoda przejmowania kraju nie podobała się jednak wielu Europejczykom. Była zbyt powolna. W ciągu piętnastu lat do Namibii przybyły zaledwie cztery tysiące białych osadników. Niemcy nie mogli się nadziwić: jak to, płacimy tubylcom za ziemię we własnej kolonii?

Najbardziej drażniło to żołnierzy Schutztruppe. Wielu z nich planowało zostać w Afryce po skończeniu służby i założyć wielkie gospodarstwa. A do tego potrzebowali dużo wolnej przestrzeni.


Sytuacja Hererów z roku na rok się pogarszała. Gdy epidemia księgosuszu zdziesiątkowała ich bydło, Niemcy zaoferowali wysokooprocentowane pożyczki. Wkrótce w ramach należności zaczęli zabierać im pola i bydło, a ich samych zmuszali do poddańczej pracy. Przy okazji często dopuszczali się morderstw, a jeszcze częściej gwałtów. Jednak tubylcy rzadko szli do sądu ze skargą. Przed trybunałem świadectwo jednego białego równało się zeznaniom siedmiu Afrykanów. Prasa w Niemczech ironizowała, że żołnierze po powrocie do domu przemalowują swoje żony na czarno, by nadal robić to, w czym tak zasmakowali - bezkarnie chłostać i gwałcić murzyńskie niewolnice.


Starcie

Wojskowi coraz mocniej naciskali, by pozbyć się Hererów. W ryzach utrzymywał ich już tylko gubernator Theodor Leutwein, zwolennik "bezkrwawego kolonializmu". W 1903 roku musiał jednak udać się na południe kolonii. Ekstremiści w armii czuli, że lepsza okazja się nie nadarzy. Szybko nakreślili plan: tubylców trzeba pojmać i zamknąć w rezerwatach, a ich ziemie przeciąć linią kolejową. Afrykanie domyślili się, co nadchodzi. Uznali, że trzeba działać.

12 stycznia 1904 hererscy wojownicy zaatakowali farmy w okolicach miasta Okahandja. Tego Niemcy się nie spodziewali. Hererowie zamordowali ponad stu żołnierzy i rolników, wielu bardzo brutalnie. Samuel Maharero, przywódca buntowników, nie chciał jednak wywoływać wojny. Zakazał swoim ludziom krzywdzenia kobiet oraz dzieci i czekał na reakcję gubernatora.

Gdy wieść o masakrze dotarła do Europy, w Berlinie zawrzało. Prawicowi politycy zażądali, by cesarz natychmiast wysłał do Afryki posiłki. Rebelię trzeba zmiażdżyć - krzyczeli. Atmosferę podgrzewała prasa. Gazety drukowały karykatury czarnych diabłów gwałcących białe kobiety. Dziennikarze pisali o "wojnie ras". Luetwein próbował uspokoić sytuację, lecz nikt go już nie słuchał. Do kolonii płynął właśnie jego następca, generał Lothar von Trotha. Wcześniej zwalczał powstańców w Niemieckiej Afryce Wschodniej i Chinach. Teraz w pamiętniku wyjaśniał, jak stłumi nową insurekcję: "Utopię ją w potoku krwi i pieniędzy".

Tymczasem około 50 tysięcy Hererów zgromadziło się na płaskowyżu Waterberg, ostatnim przystanku przed Omaheke - pustynią Kalahari. Liczyli, że tam doczekają pokoju. Nie wiedzieli jeszcze, że Niemcy nie mają zamiaru z nimi rozmawiać.


Byle do wody

W czerwcu do Afryki Południowo-Zachodniej dotarły ostatnie oddziały z Europy. Von Trotha miał do dyspozycji 14 tysięcy żołnierzy i kilkadziesiąt armat. W sierpniu przeszedł do ataku. Pod Waterbergiem Niemcy otoczyli wroga z trzech stron. W dwa dni zabili niemal pięć tysięcy Hererów. Afrykanie rzucili się do ucieczki. Jedyna droga odwrotu, tak jak zaplanował von Trotha, wiodła prosto w paszczę Kalahari. Żołnierze przez parę dni ścigali Hererów, ale w końcu zrezygnowali.

W październiku Niemcy całkowicie odcięli pustynię od reszty kolonii. - Lud Herero musi opuścić ten kraj. Jeśli tego nie zrobi, przekonam go armatami.
Każdy Herero, który znajdzie się w obrębie niemieckiego terytorium, uzbrojony czy nie, z bydłem lub bez, zginie. Nie oszczędzę kobiet ani dzieci gen. Lothar von Trotha
Każdy Herero, który znajdzie się w obrębie niemieckiego terytorium, uzbrojony czy nie, z bydłem lub bez, zginie. Nie oszczędzę kobiet ani dzieci - ogłosił niemiecki dowódca. Osadnicy przyjęli te słowa jako Vernichtungsbefehl - rozkaz eksterminacji. Tubylców schwytanych przy próbie powrotu do rodzinnych wiosek rozstrzeliwano lub wieszano na drzewach. Żołnierze regularnie gwałcili pojmane kobiety. Potem mordowali je lub zostawiali na pustyni.

Ocaleli spod Waterbergu przeżywali katusze. Temperatury na Kalahari przekraczały w dzień 40 stopni Celsjusza. Niebo uparcie odmawiało deszczu. Co gorsza, Niemcy celowo zatruli część studni. Jedynym ratunkiem dla uchodźców było przejście Omaheke i dotarcie do brytyjskiego protektoratu Beczuany (dziś - Botswana). Tam mogli dostać azyl i pomoc. Udało się to tylko 1500 z nich. Kilkanaście tysięcy zmarło po drodze z głodu, pragnienia i chorób. Wielu desperacko próbowało dokopać się do wody. Ludzkie szkielety znajdywano później na dnie ponad 10-metrowych rowów.

Zabójczy wyzysk

Z czasem zwykli Niemcy poczuli niesmak. Owszem, chcieli stłumienia rebelii. Ale nie w taki sposób. Okrucieństwo von Trothy ośmieszało ich w oczach świata i zrównywało z Belgami, którym ciągle wypominano niedawne zbrodnie w Kongu. Niemieckie ulice zapełniły się protestującymi. Również z kolonii docierały słowa niezadowolenia. Krótko po bitwie pod Waterbergiem za broń chwycił lud Nama. W rezultacie w Afryce Południowo-Zachodniej brakowało rąk do pracy. Politycy postanowili upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Oficjalnie odwołano rozkaz eksterminacji, co uspokoiło opinię publiczną. Jednocześnie rozpoczęto masowe aresztowania wszystkich pozostałych przy życiu Hererów i Nama. Pojmanych wsadzano do bydlęcych wagonów i wywożono do obozów koncentracyjnych w Luderitz, Swakopmund, Okahandja i Windhuk. Tam ludobójstwo miało dalszy ciąg.

Czytaj również: Strażniczki z obozów zagłady - "piękne bestie"

Warunki w obozach były fatalne. Wycieńczeni Afrykanie żyli stłoczeni namiotach z podartych szmat i szałasach z drewna i tektury. Do jedzenia dostawali zazwyczaj tylko suchy ryż, którego często nie mieli jak ugotować. Obozy leżały bardzo blisko oceanu. Podmuchy atlantyckiego wiatru torturowały przywykłych do ciepłego klimatu jeńców, którym do okrycia dawano co najwyżej koc. Choroby zbierały obfite żniwo.

Wszystkim więźniom - od trzech do pięciu tysięcy w każdym obozie - Niemcy przydzielili numer wykuty na blaszce zawieszonej na szyi. Zakutych w łańcuchy zmuszali do katorżniczej pracy przy budowie rezydencji, budynków administracyjnych, sklepów i linii kolejowych. Popędzani przez nadzorców ze sjambokami, skręcanymi biczami z hipopotamiej skóry, niewolnicy harowali od świtu do zmierzchu. Umierali tak często, że Niemcy - ciągle skrupulatnie prowadząc rejestr - wydrukowali na zapas tysiące certyfikatów stwierdzających zgon z wyczerpania. W dokumencie dopisywali potem tylko płeć, wiek, numer i "pracodawcę" denata.

Wielu jeńców "wypożyczano" niemieckim przedsiębiorstwom, które wyłożyły pieniądze na wojnę z rebeliantami. Lenz & Co, kolejowy potentat ze Stettina (dziś - Szczecin), w 1906 roku dostał dwa tysiące niewolników do pracy przy kładzeniu torów na południu kolonii. Były wśród nich kobiety i sześcioletnie dzieci. Po siedmiu miesiącach firma zgłosiła administracji, że potrzebuje nowych robotników. Ponad 1300 z dotychczasowych już nie żyło.

Obraz przyszłości

Jeden z obozów różnił się od pozostałych. Ukryty przed wzrokiem ciekawskich ośrodek na Rekiniej Wyspie w Luderitz nie służył przymusowej pracy. Zwożeni tam Nama byli zbyt wyczerpani, by unieść kilof czy łopatę. Znaleźli się w tym miejscu w zupełnie innym celu. Wszyscy mieli po prostu umrzeć. Rekinia Wyspa była pierwszym w historii niemieckim obozem zagłady.

"Nie ma żadnego powodu, by Nama istnieli", otwarcie twierdziły kolonialne gazety, gdy poddani króla Hendrika Witbooi rozpoczęli rebelię. Powstanie zagaszono w ciągu roku, a władca zginął w jednej z bitew. Za nieposłuszeństwo spotkała ich kara - ostrzeżenie dla pozostałych.

Żołnierze niemal codziennie wyładowywali na bocznej plaży wóz pełen wychudzonych ciał. Gdy nadchodził przypływ, zwłoki stawały się pokarmem dla rekinów. Ale nie był to jedyny sposób pozbywania się martwych.

Na przełomie wieków Europę opanowała obsesja studiów nad rasami. Szanowani naukowcy wykorzystywali każdą sposobność, by "udowodnić" wyższość białego człowieka. Rządy chętnie finansowały badania, które dostarczały wielu wymówek dla kolonializmu. Niemcy, do podboju świata przyłączyli się później od innych potęg i szybko nadrabiali zaległości w tej kwestii. Na początku XX wieku byli już światowymi liderami w rasowych teoriach. "Czaszka Murzyna" stała się pomocą naukową na każdym uniwersytecie, od wydziału biologii po katedrę historii. Profesorowie, domorośli antropolodzy i ekscentryczni kolekcjonerzy marzyli, by zdobyć chociaż jedną. Handel częściami ludzkiego ciała przekształcił się w dochodowy biznes. Zwłok nie brakowało, a władze kolonialne przymykały oko na wszystko. Strażnicy wysyłali więc do Europy całe szkielety, pojedyncze kończyny, głowy w formalinie i zakonserwowane organy. Do oczyszczania kości często zmuszali niewolników. Proceder był tak powszechny i akceptowalny, że wyprodukowano pocztówkę, na której widać mężczyzn pakujących przygotowane czaszki do skrzynki. Do Niemiec trafiły trzy tysiące takich "rekwizytów", głównie z Rekiniej Wyspy.

Czytaj również: Lubiła orgie i torebki z ludzkiej skóry

Wielu niemieckich naukowców osobiście pojawiało się w obozie śmierci, gdzie mogli robić co im się podoba. Lekarze, antropolodzy i eugenicy sterylizowali więc więźniów i celowo zarażali świnką, tyfusem i gruźlicą. Bez oporów przeprowadzali badania na uciętych głowach jeńców i sprawdzali, czy mózgi Nama wyglądają tak samo, jak mózgi białych. Swoje wnioski chętnie zamieszczali w książkach.

Jednym z najbardziej wpływowych badaczy, którzy przybyli na Rekinią Wyspę, był antropolog Eugen Fischer. Obserwując dzieci zrodzone z gwałtów białych mężczyzn na tubylczych kobietach uznał - bez żadnego przekonującego dowodu - że wszystkie były mentalnie i fizycznie słabsze od swoich ojców, a jednocześnie mocniejsze od matek. Refleksje na ten temat zawarł w "Zarysie ludzkiej dziedziczności i rasowej higieny".

Badania Fischera zrobiły na Niemcach tak duże wrażenie, że w 1912 roku we wszystkich niemieckich koloniach wprowadzono kategoryczny zakaz wiązania się z miejscowymi.

Dwanaście lat później uwięziony działacz nazistowski skończył pisać książkę, która w wielu miejscach czerpała garściami z teorii z "Zarysu". Zatytułował ją "Mein Kampf".

Numer na szyi

W 1908 roku ludobójstwo dobiegało końca. Socjaldemokraci w Reichstagu coraz głośniej dopytywali się, co tak naprawdę dzieje się w kolonii. Hererowi i Nama byli tak osłabieni, że nie stanowili żadnego zagrożenia. Trzymanie ich w zamknięciu mijało się z celem.

Według statystyk prowadzonych przez Niemców średnia umieralność w obozach sięgnęła 45%. Konzentrationslagern na Rekiniej Wyspie żywy opuścił jednak zaledwie co piąty więzień.

Czteroletni koszmar przetrwało tylko 15 z 80 tys. Hererów. Populacja ludu Nama zmniejszyła się o połowę - do dziesięciu tys. Ich ziemie rozdano Niemcom. Ocalałych przydzielono białym osadnikom jako służących i robotników. Każdy Herero i Nama powyżej siódmego roku życia musiał nosić na szyi tabliczkę ze swoim numerem. W 1933 roku Adolf Hitler mianował Eugena Fischera rektorem najstarszej berlińskiej uczelni, Uniwersytetu Fryderyka Willhelma. Jego podopiecznym został młody lekarz Josef Mengele, którego więźniowie obozu Auschwitz-Birkenau mieli wkrótce nazwać "Aniołem Śmierci".

Czytaj więcej: Wnuk więźnia Auschwitz kupił dziennik "Anioła Śmierci"

Zapomniana rzeź

Dziś w Namibii trudno znaleźć ślady wydarzeń sprzed wieku. W prawdopodobnym miejscu obozu w Swakopmund postawiono supermarket. Na Rekiniej Wyspie funkcjonuje pole kampingowe. Nieopodal stoi pomnik wzniesiony ku czci... niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tłumiąc powstanie.

Jedynym subtelnym przypomnieniem dawnych zbrodni są numery widoczne na licznych budynkach, chociażby siedzibie dzisiejszego parlamentu: 1905, 1906, 1907, 1908. To daty powstania tych obiektów. Daty, które mówią, że wznosili je niewolnicy.

Co się stało z pamięcią o pierwszym ludobójstwie dwudziestego stulecia?

W 1915 roku Związek Południowej Afryki (dziś RPA) najechał na Afrykę Południowo-Zachodnią. Chociaż kolonia zmieniła właściciela, Niemcy zachowali swoje gospodarstwa i firmy. Dla czarnej ludności kolejne dekady były okresem dyskryminacji, apartheidu i wojny domowej. Nikt nie miał czasu i siły, by zajmować się przeszłością. Teraźniejszość bolała wystarczająco.

W 1990 roku, po ponad 30 latach wojny z RPA, Namibia uzyskała niepodległość. Herero i Nama nigdy nie podnieśli się po tym, jak przetrącono im kręgosłupy. W nowym państwie mieli niewiele do powiedzenia. Młody kraj zmagał się z setkami problemów, i to znacznie bardziej palących, niż wspomnienia ubogiej mniejszości.

Dziś doszła do tego polityka. Rząd w Berlinie przekazuje Namibii kilkanaście milionów euro pomocy rozwojowej rocznie. W kraju mieszka 30 tysięcy Niemców, część jest biznesową elitą. Niemal dwa razy tyle niemieckich turystów przyjeżdża tu każdego roku na wakacje. Pragmatyzm nakazuje, by nie przypominać im podczas urlopu, że Holocaust wcale nie był pierwszym ludobójstwem, którego dokonał ich kraj.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również blog autora: Blizny Świata



http://wiadomosci.wp.pl/kat,1020223,title,Najbardziej-przemilczana-z-niemieckich-zbrodni,wid,13932750,wiadomosc.html?ticaid=1183ff
 

środa, 23 listopada 2016

Każdy obywatel Niemiec do dzisiaj korzysta z ograbienia Europy



„Każdy obywatel Niemiec do dzisiaj korzysta z ograbienia Europy”. O skandalu w Niemczech, czyli z czego finansowano „pierwsze państwo opiekuńcze na ziemi”



w II wojna światowa/Recenzje/Zagranica 

 JOANNA MIESZKO-WIÓRKIEWICZ: – Pańska książka, w której opisuje pan detalicznie, dlaczego Niemcy byli tak wierni Hitlerowi, mianowicie: bo dzięki niemu mogli obrabować Europę, wzbudza od kilku miesięcy w Niemczech ogromne echo. Przy czym echo to rozlega się raczej w mediach. Tzw. „zwykli Niemcy” jeszcze nie rozklejają za panem listów gończych, ale może chociaż Krupp, Flick i Thyssen zaprosili pana w nagrodę do swoich rad nadzorczych? Pan ich odciąża od win za drugą wojnę – jednocześnie obciążając w stopniu dotąd niespotykanym niemieckie społeczeństwo.
GÖTZ ALY: – To wszystko, co napisałem, nie oznacza, że Flick jest niewinny. Głównym motywem, który towarzyszył mi w pracy nad tą książką, jest dotychczasowa kłamliwa redukcja winy.
Była to tak wielka zbrodnia, która odbyła się przy tak masowym poparciu, że to oczywiste, iż później jej uczestnicy obmyślali sobie różne strategie obrony.
Główna z nich głosiła, że Hitler był chory. Ja dzieciństwo spędziłem w Stuttgarcie i pierwsza rzecz, jakiej dowiedziałem się o czasach nazizmu, było to, że Hitler był szaleńcem i tocząc pianę z dzikim rykiem wgryzał się we własny dywan. Psychopata. To była taka nasza strategia obronna w latach 50. i 60. W NRD ogłoszono po prostu: „Kapitał monopolowy to nie my”. I umyli ręce. Przestępcy – to byli zawsze inni. W żadnym wypadku ktoś z NRD.
A że w pierwszym parlamencie NRD ponad 70 proc. posłów stanowili byli żołnierze i oficerowie Wehrmachtu – to była tajemnica poliszynela i absolutne tabu.
Najcudowniej było i jest w Austrii. W Polsce przecież dobrze wiadomo, jaką rolę odgrywali Austriacy w czasie okupacji. Ale oni powiedzieli sobie i światu: No, przecież my byliśmy pierwszymi ofiarami… Im więcej upływa lat, im większy jest dystans do tamtych czasów, tym więcej możemy o tym mówić, ale też i tym dokładniej je badać. Bo właśnie przez to, ile dystansu czasowego potrzebujemy, widać najwyraźniej, jak straszne były to zbrodnie. Reżym Ulbrichta w NRD, stalinizm w Rosji, Polsce czy na Węgrzech – wszystko to były straszne czasy. Ale w kontekście hitleryzmu oczywiście mają inną wagę. To jest historia i na ten temat nikt się dzisiaj nie spiera. Weźmy na przykład Adenauera. Adenauer stanowi w ludzkiej świadomości odleglejszą historię aniżeli Hitler. Era Adenauera legła gdzieś na dnie historycznej szafy.

– Spiera się pan więc z wieloma historykami w prasie, w telewizji, na spotkaniach o hitleryzm. Kiedy w neoliberalnym tygodniku „Der Spiegel” zarzucono panu w recenzji o tej książce „mentalnie ograniczony materializm” wzbudziło to moją wesołość. Ale z prawa czy z lewa tenor wypowiedzi na ten temat właściwie jest ten sam: pan zredukował ten okres historii Niemiec do ekstremalnego materializmu. Odarł pan poczynania Niemców – od samych dołów do samej góry – z wszelkiej ideologii, choćby antysemityzmu, i sprowadził ich pan do roli nienasyconych rabusiów. Według mnie jest to zarzut o wiele cięższy niż wszelkie teorie rasistowskie razem wzięte. Sama się zawahałam czytając pewien fragment w pana książce, gdzie pisze pan o KONIECZNOŚCI sprowokowania wojny przez reżym Hitlera.

Götz Aly
Götz Aly
GÖTZ ALY: – Nie wiem, jak wy w Polsce nazywacie to, co my określamy „metodą kuli śnieżnej”: ktoś dostaje pieniądze, na które składają się ci, co właśnie się dołączyli i też chcą dostać pieniądze. Dostaną, jeżeli znajdą innych dawców. Ci na samym dole piramidy niczego już nie dostaną, ale pomimo to uczestniczą w systemie w nadziei, że i im się uda coś zgarnąć. Rozwija się więc swego rodzaju popęd spekulacyjny. I to stanowiło według mnie zarodek tamtego systemu – ta niesamowita mobilizacja całego społeczeństwa i ta nieustanna ekspansja, co w sumie konsolidowało całą tę machinę. A ekspansja oznacza nic innego, jak wojnę.

Mogę to pani opowiedzieć na przykładzie kariery mojego ojca: nie był to żaden straszny nazi. Choćby z powodu tego szczególnego nazwiska dawno byłoby wiadomo, gdyby tak było. Urodził się w 1912 jako piąte dziecko w rodzinie profesora. Świadomie przeżył kryzys światowy. Jako jedyny z rodzeństwa nie mógł studiować, bo nie było już na to pieniędzy, więc został handlowcem. Dokładnie mówiąc, w fabryce guzików. Była to jednak dla niego społeczna degradacja. W 1935-36 powrócił do Niemiec kraj Saary. I wtedy jeden z jego przyjaciół powiedział mu: ”Słuchaj, my tam stwarzamy sieć domów kultury Hitlerjugend. Potrzebujemy kogoś, kto to poprowadzi od strony organizacyjnej”. Pojechał tam i już pierwszego dnia dostał samochód Daimler-Benz z kierowcą. Na weekendy mógł go również prywatnie używać. Miał wtedy 23 lata. Kiedy przyrównamy to do dzisiejszych standardów, to jest to tak, jakby dostał samolot do własnego użytku. Pamiętajmy, że Niemcy były wtedy bardzo biedne.
No, i tak to przedsięwzięcie zaczęło ekspandować. Doszła do tego część Bawarii, a potem, po zajęciu Francji, jeszcze Lotaryngia, gdzie byli rozmaici folksdojcze, młodzież z niemieckich rodzin etc. Po wybuchu wojny był tylko krótko żołnierzem. Szybko został odkomenderowany do poprzedniego zajęcia. W tym czasie poznał moją matkę, świeżo upieczoną maturzystkę. W 1942 roku się pobrali. Krótko przedtem, na spacerze w parku pałacowym w Nymphenburg koło Monachium zapytał ją, co sądzi o przeprowadzce na wschód gdyby został naczelnym burmistrzem Saratowa. Miał 28 lat, ona była 10 lat młodsza. Saratow – miasto leżące w regionie ówczesnych Niemców zawołżańskich – nigdy nie został zdobyty, po drodze był bowiem Stalingrad. Ale proszę sobie to uświadomić: oni już wszędzie w Europie rozdzielali między siebie stanowiska. A w wieku 28 lat jest się nawet według dzisiejszych norm bardzo młodym. W każdym razie do tego nie doszło. Zamiast burmistrzowskiego stołka musiał zatroszczyć się o dzieci z bombardowanych przez aliantów miast. Zorganizował dla 50 tysięcy dzieci z Zagłębia Ruhry pobyt do końca wojny w tzw. Sudetenland, czyli w Czechach, korzystając przy tym z czeskiego personelu. Trwało to prawie dwa lata. I to było jego największym sukcesem życiowym. Potem był już tylko skromnym handlowcem. Oczywiście, zawsze powtarzał, że nie miał z tymi zbrodniami nic do czynienia i że nigdy nie miał nic przeciwko Czechom. Z kolei moja matka pochodziła z rodziny nieślubnie urodzonego chłopa. Ich małżeństwo byłoby w 1912, w 1922, a nawet w 1932 roku nie do pomyślenia. A jeśli – to byłby to absolutny mezalians z wszelkimi konsekwencjami. Mobilizacja społeczeństwa przez narodowych socjalistów oznaczała wymieszanie klas. To było dla większości społeczeństwa bardzo atrakcyjne. I te biografie moich rodziców pokazują, co się właściwie działo: socjalizm narodowy przemawiał przede wszystkim do młodych. I to poza ideologią, nienawiścią rasową etc.
To była rewolta młodych. Proszę zwrócić uwagę, że oprócz samego Hitlera i Goeringa wszyscy ci czołowi naziści byli bardzo młodzi. Tuż przed trzydziestką lub tuż po trzydziestce. Nagle zdobywali tak niesłychaną władzę, wpływy i bogactwo. Przeważnie pochodzili z ubogich rodzin, byli więc niesłychanie umotywowani. Często nie mieli specjalnie wysokiego wykształcenia, czyli że jedynym źródłem ich satysfakcji była bezwzględna władza. Szczególnie im dalej było od Berlina, tym bardziej tę władzę wykorzystywano. Siedziby gauleiterów to były bajkowo urządzone pałace. Opisuję w mojej książce przykłady tej niesłychanej korupcji m.in. na terenach Ukrainy.
– Czyli doszło do specyficznych społecznych zmian, które we Francji możliwe były już kilkadziesiąt lat wcześniej dzięki rewolucji francuskiej?

GÖTZ ALY: – Tyle że w dzisiejszej Francji czy Wielkiej Brytanii wymieszanie klas jest o wiele bardziej ograniczone aniżeli w Niemczech. Oczywiście, największą mobilizację społeczną przyniosła sama wojna oraz wysiedlenia.
Pan twierdzi w swojej książce, że wojna była jedynym wyjściem z sytuacji bez wyjścia, w jaką wpędził się rząd Hitlera. Chodziło przede wszystkim o finansowanie państwa i jego niebywałych socjalnych reform. A tymczasem istnieją niepodważalne fakty historyczne, bardzo dobrze udokumentowane, które twierdzą, że wojna była celem samym w sobie jeszcze na długo przed Hitlerem. Czy zna pan książkę Wojna generałów Carla Dircksa i Karl-Heinza Janssena? Wstrząsająca. Przyniosłam ją Panu, proszę zobaczyć, jest bardzo cienka i też są w niej – podobnie jak u pana – prawie wyłącznie liczby.
– Nie, nie znam jej…
GÖTZ ALY: – Do mitów założycielskich Bundesrepubliki należy m.in. mit niepokalanego Wehrmachtu, który wbrew woli jego generałów został zmuszony do wojny przez Hitlera. Tymczasem Carl Dirks z pomocą Janssena z tygodnika „Die Zeit” w oparciu o znalezione przez siebie na strychu dokumenty archiwalne udowadnia, że już od 1923 roku w największej tajemnicy kilkunastu oficerów tzw. Reichswehry bardzo precyzyjnie obliczało i montowało fundamenty pod przyszłą siłę Wehrmachtu. Już w 1932 roku Niemcy znajdowały się na drodze do państwa militarnego, a w 1933 Wehrmacht z radością powitał Hitlera i narodowych socjalistów. Plany z lat 1923-5 zakładały siłę Wehrmachtu na 2,8 milionów pod wodzą 252 generałów. I tak też dokładnie było w momencie napaści na Polskę we wrześniu 1939. Z dokumentów wynika, że to ci – znani dzięki tej publikacji z imienia i nazwiska „spiskowcy” wymyślili tzw. milicję ludową – wiadomo: układ wersalski zmuszał do nadzwyczajnej ostrożności – która przerodziła się wkrótce potem w SA. Na długo zanim Hitler miał coś nakazywać, plany napaści na Zachód i Wschód Europy leżały gotowe w szufladach. Wygląda na to, że spotkały się – nazwijmy to sarkastyczne, lecz precyzyjnie – grupy interesów. Przy dzisiejszym stanie naszej wiedzy na ten temat powtarzanie niczym mantry zdania „To nie my, to Hitler” nie robi chyba na nikim poza Niemcami specjalnie wrażenia…
– Tego także ja nie twierdzę. Większość niemieckiej inteligencji w latach 1920-40 zajmował głównie temat: „Jak zrobić to następnym razem lepiej?”. I to we wszelkich dziedzinach. Mówię o tym w swojej książce. I kiedy człowiek tak to zsumuje, to to ma swoją wymowę. Na przykład: jak to urządzić z pieniędzmi podczas wojny. W latach 20-tych powstało na ten temat mnóstwo naukowych dysertacji. Albo: jak to było z głodem podczas I wojny światowej. Ten temat też był rozpracowany naukowo i dlatego reżym żywieniowy w czasie II wojny funkcjonował w przeważającym stopniu na zasadzie wyzysku. Ale zadziałał także system zmian w sposobie odżywiania.
– Ma pan na myśli narodowy Eintopfsonntag – niedzielę z Eintopfem? Lubecki narodowy czy wręcz zwykły kapuśniak, który cały naród pałaszował pokornie w niedzielę? A Hitler z Goebbelsem kazali się przy ulicznych kotłach z Eintopfem fotografować w heroicznych pozach?
GÖTZ ALY: – Faktycznie wzrósł procent potraw wegetariańskich. Forsowano taki styl z powodów czysto ekonomicznych. To było, wiadomo, już od czasów pierwszej wojny. Do produkcji 1 kilograma mięsa potrzeba 5 kilo zboża. Kilo mięsa zaspokoi głód może dwóch osób, ale 5 kilo zboża wykarmi co najmniej pięć osób. Wszystko to przygotowywano systematycznie. Do tych i innych zagadnień powstawały w okresie międzywojennym wyczerpujące opracowania naukowe. Także do sposobu prowadzenia wojny w jak najbardziej jednoznacznym sensie. Na przykład słynna książka Erwina Rommla Piechota naciera z 1937 roku – suma jego praktycznego doświadczenia jako oficera sztabowego w pierwszej wojnie, doświadczenia, które jest po dziś dzień aktualne. Dla całego otoczenia Hitlera i jego samego druga wojna światowa miała być tylko przedłużeniem pierwszej po dłuższym, niż to zwykle bywa, zawieszeniu broni i reorganizacji. Hitler powtarzał: „Chodzi nam o zakończenie wojny”. Miał na myśli oczywiście pierwszą wojnę.
– Wojna światowa to nie jest indywidualne przedsięwzięcie pojedynczych państw, można się przecież łatwo przy tym wzbogacić. Pan – jako historyk – wie to lepiej ode mnie, ale i dziś nie jest inaczej niż w przeszłości. W końcu wojen na świecie nie brakuje. Ale mam na myśli źródła mówiące o finansowaniu przemysłu ciężkiego Niemiec przez zagraniczne banki, w tym szczególnie amerykańskie. Sferę koncernów i banków zostawił pan w swojej książce przezornie na boku. Komu bał się pan narazić?
GÖTZ ALY: – Na ten temat mówiło się i pisało przez cały czas bardzo dużo. Że Henry Ford sympatyzował z Hitlerem, że Rockefeller Foundation wspierał niemieckich rasistów, że niemiecki przemysł wspierał reżym Hitlera. Ja skupiłem się dla odmiany na czym innym. Mianowicie, jak w takim szaleńczym przedsięwzięciu utrzymana zostaje stabilność wewnętrzna. Trzeba sobie to uzmysłowić: pierwsze dwa lata potrzebowano na konsolidację, ostatnie dwa lata to była opóźniania klęska. Czyli praktycznie naziści mieli osiem lat czasu, by dokonać tego, czego dokonali. Dzisiaj przez ten okres nie da się przeprowadzić jednej małej reformy podatkowej, nie wspominając o wschodnich landach, które dołączyły do Bundesrepubliki dwa razy tak dawno. A więc ten niesamowity rozmach, to wielkie wyładowanie atmosferyczne – jak się okazało, potwornie niszczycielskie – musiały mieć taką siłę przyciągania, że ludzie do tego lgnęli.

– Jeżeli dobrze pana rozumiem, to te wiwatujące masy, które widać na kronikach filmowych z tamtego okresu, te wyciągnięte w hitlerowskim geście pozdrowienia setki tysięcy rąk – wszystko to jest ustawione? Manipulowane? Ci ludzie cieszyli się tylko z tego, że mogą sobie lepiej pożyć, lepiej pojeść, ubierać się we włoskie garnitury, jedwabie, nylonowe pończochy i francuskie garsonki od Chanel? A Żydzi, Cyganie, Polacy, Rosjanie byli im kompletnie obojętni pod warunkiem, że dali sobie odebrać złoto i futra? Nie było w tych masach nienawiści, tylko oportunizm?
GÖTZ ALY: – Te wiwatujące masy to są czyste filmy propagandowe. Takie filmy kręcono nie tylko za Stalina w Związku Radzieckim, takie filmy powstawały również w latach 50-tych w Polsce. Przecież masy wiwatowały również na Placu Czerwonym czy na Placu Defilad w Warszawie. Nie miało to jednak wiele wspólnego z rzeczywistością. Te sceny spod Pałacu Sportów w Berlinie, kiedy Goebbels krzyczy: „Czego chcecie: masła czy armat?!” A tłum odpowiada rykiem: „Aaarmat!” – to wszystko była zainscenizowana propaganda. Kiedy wybuchała druga wojna, Niemcy jako naród byli potwornie przestraszeni. Nie było zachwytu z powodu wybuchu wojny. Dla odmiany przez pierwsze 6 miesięcy pierwszej wojny Niemcy byli w narodowej euforii. Natomiast kiedy napadem na Polskę zaczęła się druga wojna – nie było społecznej akceptacji dla tej ofensywy.
– Tego od pana nie kupię. Czytałam i słyszałam dosyć wypowiedzi, m.in. byłego prezydenta RFN – Richarda von Weizsäckera, który sam był żołnierzem, o tym, jak głęboko wierzono, że Polacy są ich arcywrogami, a tereny wcielone po Wersalu do Polski muszą zostać odebrane. Oraz, że dynamicznie rozwijający się dzięki zdrowej żywności i gimnastyce jasnowłosy i błękitnooki naród aryjskich panów potrzebuje przestrzeni do życia na wschodzie. Weizsäcker powiedział, że dopiero gdy jego brat padł w kilka dni po rozpoczęciu wojny gdzieś w zachodniej Polsce, to wtedy dopiero naszły go przemyślenia. Ale nie co do sensu tej wyprawy, tylko co do sensu wojny jako takiej. Wierzę, że – tak jak pan opisuje – w tym rauszu nagłego bogacenia się, rozdrapywania majątku żydowskich sąsiadów – wielu nie zauważyło nawet, że Niemcy napadły na Polskę. Ale niezależnie od prawdziwych celów, doprawioną na ostro ideologią przesiąknęło wielu. Zbyt wielu.
GÖTZ ALY: – Nie zamierzam wcale zaprzeczać, że niezależnie od poglądów politycznych wielu głęboko w to wszystko wierzyło. W końcu to się trzyma do dzisiaj – to poczucie niesprawiedliwości z Trianon. Pomimo to nie było wówczas zachwytu z powodu rozwoju sytuacji. Nie było na dworcach kobiet wymachujących kwiatami na pożegnanie żołnierzy jadących na front. I tym właśnie zajmuję się w swojej książce: w jaki sposób ówczesny rząd zainteresował społeczeństwo tą wojną, przekonał je do niej. Tym bardziej że od razu na początku było wiadomo, iż będzie to wojna toczona na dwóch frontach. Lęk społeczeństwa został, co prawda na krótko, przełamany zwycięstwem nad Francją.
– Opisuje pan, jak reformami społecznymi, ułatwieniami podatkowymi etc. rząd Hitlera przekonywał społeczeństwo do swojej polityki. Ale opisuje pan również z wieloma szczegółami ten niesamowity podwójny rabunek, jaki miał miejsce w całej Europie: oficjalnie – do kasy państwa, choć i to wymknęło się szybko spod kontroli, i nieoficjalnie – na własną rękę.
GÖTZ ALY: – Moi czytelnicy przysyłają mi rozmaite dowody tego, co się działo. Na przykład tu mam taki list pisany przez pewnego żołnierza z Paryża 19 stycznia 1942:
Drodzy Rodzice i Rodzeństwo! Dzięki za list z 14 stycznia. Rozglądałem się za tymi butami, ale można je dostać tylko na talon. Zobaczę, czy mi się uda jeden skombinować. Kiedy dostanę żołd, wyślę wam butelkę rumu. Zapakuję dobrze w gazety, żeby doszła cało. Pończochy kosztują 8 Reichsmark i mają być podobno z jedwabiu, ale czy to naprawdę jedwab, nie wiem. Mam je kupić? Dziś wysłałem wam paczkę: pół kilo orzechów, z których 4 zjadłem, butelkę wody do włosów, dwie kostki mydła, pasta do zębów, grzebień, pasek i krawat dla taty oraz 3,5 metra materiału. Dałem sobie zrobić zdjęcie. Jeżeli dobrze wyjdzie, to każę powiększyć do rozmiarów 30X44 cm i w kolorze. Oczywiście to kosztuje, ale co tam !Inaczej pieniądze pójdą na piwo. Tu w Paryżu mamy specjalne miejsca dla żołnierzy: kina, kawiarnie i teatry, gdzie ceny są niskie. To są najlepsze kina, kawiarnie i teatry Paryża-meble i boazerie z drzewa dębowego i czerwonego pluszu. Jedzenie mamy niezłe, ale za mało. Nie mogę pisać o tym więcej, żeby nie oskarżono mnie o bunt. (…) Kończę i pozdrawiam Was. Wasz Hermann.
– Pisze pan o tym, jak odpowiednimi przepisami i dzięki podwyżce żołdu kupiono entuzjazm armii…
GÖTZ ALY: – Podczas pierwszej wojny żołnierze i ich rodziny byli bardzo źle potraktowani przez rząd. 21 lat później wszystkie te błędy naprawiono z nawiązką. Poborowi i oficerowie otrzymali nie tylko podwyżki żołdu, ale daleko idącą pomoc „mającą utrzymać uprzedni poziom życia”; rząd spłacał za nich pobrane uprzednio kredyty, w tym nawet kredyty budowlane i obciążenia hipoteczne, ubezpieczenia,a nawet abonamenty za zamówione wcześniej gazety. Rodziny żołnierzy również dostawały znaczną pomoc. Wszystkie urzędy zostały odgórnie zobowiązane do tego by szybko i niebiurokratycznie „umacniać dobry nastrój narodu, w pierwszym rzędzie szerokich mas ludowych”. W październiku 1939 gazety doniosły, że na żądanie Goeringa „narodowosocjalistyczny rząd uwalnia wszystkich żołnierzy na froncie od troski o rodziny”. Co znaczyło, że oprócz wszelkich apanaży, ubezpieczeń społecznych, przydziałów węgla i kartofli oraz rozlicznych przywilejów także czynsz został całkowicie przejęty przez państwo. Tym sposobem kupiono serca pozostałych w domu kobiet: żon, sióstr i matek żołnierzy. Tym bardziej że żołnierzom ma froncie wypłacano 15 proc. żołdu netto, a całą resztę wskazanym przez nich członkom rodziny. Spowodowało to nagłą niezależność kobiet, bo żony i matki dysponowały w ten sposób pozostałymi 85 proc., czyli w praktyce niezłą gotówką i nie musiały się ze sposobu jej wydawania tłumaczyć. Do tego rząd płacił za wszystkie ekstra wydatki, np. za sprzątaczki lub opiekę do dzieci wielodzietnych rodzinach, a nawet kosztowne wykształcenie dzieci. Tym sposobem biedne do niedawna robotnice nie musiały iść do fabryki. Zamiast tego szły do fryzjera. Według danych liczbowych rodziny niemieckich żołnierzy otrzymywały prawie dwa razy tyle netto, co rodziny amerykańskich lub brytyjskich żołnierzy. Ten rodzaj polityczno-socjalnego przekupstwa trzymał mocno w garści ludowe państwo Hitlera.
– Człowiek własnym oczom nie wierzy czytając cytowane przez pana uzupełnienia do rozporządzenia samego Goeringa w sprawie nieograniczonej ilości bagaży, które miał prawo przewozić osobiście żołnierz lub oficer,czyli tego wszystkiego, czego nie chciał z obawy powierzyć poczcie polowej. Otóż mówi się tam, że żołnierz ma prawo mieć ze sobą tyle bagażu, ile zdoła udźwignąć bez korzystania z rozmaitych troków, pasków i rzemyków. Skoro zaistniała potrzeba aż takiego uzupełnienia, to łatwo wyobrazić sobie, co się działo…
– Oficjalnie na początku wojny każdy niemiecki żołnierz mógł otrzymać pocztą polową z domu 50 Reichsmark, wkrótce 100. Do tego przed Bożym Narodzeniem miał prawo dostać z domu dodatkowo 200 Reichsmark po to, by mógł kupić „porządne prezenty”.
Kwatermistrz stacjonujących w Belgii sił Wehrmachtu tak pisał w swoim raporcie: „Trzeba nadmienić, że z tego powodu grozi całkowite opróżnienie miejscowego rynku”. Żołnierze stacjonujący w Holandii mogli wydać dodatkowo 1000 Reichsmark (dziś byłaby to równowartość 10 tysięcy euro) w miesiącu. Tyle oficjalnie. Nieoficjalnie mógł każdy żołnierz przywieźć sobie z przepustki w domu tyle gotówki, ile tylko chciał lub mógł. Bardzo szybko przestano to na granicy sprawdzać. Gotówka ta była zamieniana na miejscową walutę, a za tej pomocą wykupywano wszystko do cna. Zamówienia przychodziły z domu i adresatami milionów paczek przechodzących przez pocztę polową były głównie kobiety.
Jeszcze dzisiaj postarzałym oczy lśnią na wspomnienie wszystkich tych wspaniałości: buty z Afryki Północnej, szampan, aksamit i jedwab z Francji, likiery, kawa i tytoń z Grecji, miód i boczek z Rosji, śledzie całymi beczkami z Norwegii (trzeba było zorganizować specjalny urząd poczty polowej wyspecjalizowany wyłącznie do wysyłek transportów ze śledziami), o delikatesach z Rumunii, Węgier czy choćby Włoch nie wspominając. Heinrich Böll pisał do żony z Galicji, gdzie w Stanisławowie leżał krótko w szpitalu: „Tak się cieszę, że mogłem wspomóc Was tym masłem”. „Mam dla Was pół świniaka” – anonsował tuż przed przyjazdem do domu na krótki urlop. Gdy po 1 października 1940 zniesiono granicę celną pomiędzy Rzeszą i Protektoratem Czech i Moraw, sam wysoki protektor skarżył się w oficjalnym sprawozdaniu na szaleństwo zakupowe żołnierzy i oficerów. „Półki z bagażami w pociągach do Rzeszy wypełnione są pod sam sufit ciężkimi walizami, wypchanymi torbami i nieforemnymi tobołami. Zdumiewające, co można znaleźć w bagażach wysokiej rangi oficerów i urzędników: futra, złoto, zegarki, lekarstwa i buty – a wszystko to w niewyobrażalnych ilościach”. W ten sposób osładzano armii żołnierzy oraz armii pracowników cywilnych wysłanych do pracy na okupowanych terenach, a także ich rodzinom uciążliwości wojny i rozłąki. Tak rodziła się lojalność wobec systemu.
Pamięć o tym w Europie nigdy nie zaginęła. Ja też wiem, pod jaką mniej więcej szerokością geograficzną znajduje się majątek mojej rodziny i ze strony ojca i ze strony matki zrabowany im w czasie wojny. Zdarzyło mi się nawet w pewnym zasobnym berlińskim mieszkaniu rozpoznać drogocenną srebrną wazę, która widnieje na jednym z dwóch zachowanych zdjęć z domu rodzinnego mojej mamy w Warszawie. Oczywiście nie mam pewności, czy to nasza, czy jakaś bardzo podobna, w każdym razie brat pana domu był w czasie wojny w Warszawie, gdzie zginął podczas powstania, ale od tamtej pory mam psychiczne trudności z utrzymywaniem kontaktów z tą rodziną…
O zagrabionym majątku Żydów europejskich można mówić całymi godzinami. Deportacje Żydów do obozów zagłady następowały też geograficznie według mapy bombardowań alianckich. 4 listopada 1941 roku pisał w swoim sprawozdaniu wiceprezydent do spraw finansowych miasta Kolonii, że 21 października rozpoczęto wysiedlenia Żydów z Kolonii i Trieru, aby zwolnić mieszkania dla zbombardowanych obywateli niemieckich. Z tego samego powodu wysiedlono do getta w Litzmanstadt (Łódź) 8 tys. Żydów z Berlina, Kolonii, Hamburga, Frankfurtu nad Menem i Düsseldorfu. Dziesięć dni później nastąpiła druga fala wysiedleń z innych miast niemieckich, które zostały zbombardowane przez aliantów: 13 tys.Żydów wysiedlono do gett w Rydze, Kownie i Mińsku. Oficjalnie na głowę wolno było wysiedlonym z Niemiec Żydom zabrać 50 kilogramów. Oczywiście pakowano najcenniejsze oraz ciepłe rzeczy. Walizki te przeważnie zostawały już na dworcu, ponieważ był to trick w celu uniknięcia paniki oraz po to, aby ofiary same wysortowały najlepsze rzeczy. Tak stało się na przykład z Żydami wysiedlonymi z Królewca. Kufry zostały na dworcu, a oni trafili do obozu Mały Trościeniec koło Mińska. Do Zagębia Ruhry latem 1943 r. przybyły transporty zrabowanych rzeczy po czeskich Żydach. Kierownik praskiego Treuhand, czyli Powiernictwa, pisał w raporcie z dumą, jak to pod jego nadzorem dobra pożydowskie stały się „dobrem ludowym”. Lista głównych kategorii z lutego 1943 (już dobrze przebranych) wyglądała imponująco: 4 817 kompletnych sypialni, 3907 kompletów kuchennych, 18 297 szaf, 25 640 foteli, 1 321 741 urządzeń gospodarstwa domowego, 778 195 książek 34 568 par butów, 1 264 999 sztuk bielizny, odzieży i innych rzeczy. W końcu 1943 roku pełnomocnik w Belgii poskarżył się, że żądania Berlina dostarczania mebli oraz innych przedmiotów są zawyżone. Tak długo, jak nie zostanie przeprowadzona kolejna fala deportacji żydowskich nie jest on w stanie wypełnić zamówień. Kiedy przez kilka miesięcy nic się nie stało, sam zwrócił się do Gestapo, by „w interesie zbombardowanych w Rzeszy” natychmiast aresztować pozostałych w Lüttich, czyli Liege, 60 żydowskich rodzin. Oczywiście mówię tu tylko o łupach przeznaczonych dla indywidualnych osób lub rodzin. Nie dyskutujemy teraz o tym, co trafiało do Banku Rzeszy, ani o łupach wskutek aryzacji takich jak fabryki, hotele, wille, domy czy inne nieruchomości, samochody etc. etc.
– A co do zakupów żołnierzy – gdyby jeszcze pieniądze za kupione towary zostawały w danym kraju… ale przecież okupacja znaczyła ni mniej ni więcej tylko rabunek lokalnych bogactw, w tym także zabór wszelkich dochodów. Wydane przez żołnierzy pieniądze z kas sklepowych w Belgii, Holandii, a po upadku Mussoliniego także i Włoch, wędrowały z powrotem do Banku Rzeszy…
GÖTZ ALY:
– Nie tylko to. Już przed wojną wskutek pełnego zatrudnienia i stałego podnoszenia kosztów socjalnych i masowych ubezpieczeń niepomiernie wzrosło negatywne saldo w budżecie Rzeszy. Jednocześnie wzrosła siła nabywcza społeczeństwa przy cofnięciu się produkcji dóbr konsumpcyjnych na rzecz przemysłu zbrojeniowego. Zrobiono więc wszystko, aby nieuniknioną inflację przenieść na tereny okupowane. Do tego kosztami okupacji obciążano okupowane kraje. Nazywało się to „danina na rzecz obrony” – Wehrbeitrag. Taka Polska , konkretnie wówczas Generalna Gubernia, nie była oficjalnie okupowana, lecz znajdowała się „pod ochroną militarną” i musiała za to słono płacić. Gdy np. ustalona przez ministra finansów Rzeszy danina za rok 1941 w wysokości 150 mln. złotych nie starczyła, zmuszono GG do spłaty wiosną 1942 daniny za poprzedni rok w dodatkowej wysokości 350 mln. Czyli w sumie 500 mln. zł. Na rok 1942 ustalono kontrybucję w wys. 1,3 miliarda złotych, a w roku 1943 minister zażyczył sobie 3 miliardy. Dodatkowo Wehrmacht wystawiał Generalnej Guberni rokrocznie rachunki za swą służbę i utrzymanie stacjonujących żołnierzy. Np. za rok 1942 rachunek opiewa za 400 tysięcy żołnierzy na 100 mln. Złotych miesięcznie, choć faktycznie w GG znajdowało się „tylko” 80 tys. żołnierzy. Bank emisyjny w Polsce musiał każdy gram złota oddać bankowi Rzeszy. Wartość złota była następnie poświadczana pro forma na papierze. To samo dotyczyło wszelkich dewiz. Aby pokryć rosnące koszty komunalne GG gubernator Frank podniósł podatki od nieruchomości. Dotyczyło to tylko Polaków. Żyjący w GG Niemcy do granicy 8 400 zł dochodów rocznie nie płacili żadnych podatków. Także i pod tym względem żyło się Niemcom na terenach polskich znacznie bardziej komfortowo aniżeli w Rzeszy. W każdym razie zastosowano bardzo przemyślny system finansowania kosztów wojny przez okupowane kraje. Także rabunek mienia dzięki doświadczeniom z aryzacją mienia żydowskiego w Niemczech w 1938 roku polegał na ciekawym tricku, który dzisiaj pozwala wymigać się od wszelkiej odpowiedzialności. Przeprowadzano bowiem wszystkie te transakcje przez pozostawione przy życiu banki danych krajów, a dopiero potem sumy te składały się na całą kontrybucję.
– Tłumaczy to pan w swojej książce bardzo dokładnie i za pomocą wielu liczb oraz oddzielnie dla wielu okupowanych krajów. Pomimo tej buchalterii czyta się to jak kryminał. Trzeba być Niemcem, to znaczy urodzić się i wychować w tym najbardziej skomplikowanym systemie podatkowym świata, żeby było się w stanie nie tylko przeorać dostępne archiwa pod tym kątem, ale jeszcze wszystkie te tricki przejrzeć. Proszę potraktować to jako komplement. Walnął mnie pan niczym obuchem rozdziałem na temat potrójnego wykorzystania robotników przymusowych.
GÖTZ ALY: – Piszę obszernie i podając ścisłe liczby, jak robotnicy przymusowi niezależnie od swych niewolniczych zarobów bez własnej wiedzy byli obdzierani ze składek na fundusz rentowy i ubezpieczenia. Tak więc powojenni niemieccy renciści oraz kasy chorych korzystali przez lata także ze składek niewolników Rzeszy.
– Gdyby się o tym dowiedzieli, to po wojnie ci, co przeżyli, mieliby prawo doliczyć sobie lata pracy dla Niemców do stażu pracy, a odszkodowania powinny im zapłacić nie tylko koncerny przemysłowe, ale i fundusze rentowe oraz kasy chorych.
GÖTZ ALY: – Osobiście uważam, że każdy obywatel Niemiec do dzisiaj korzysta z ograbienia całej Europy, każdy więc powinien złożyć się choćby drobną sumą na refundację, gdyby chciał być moralnie w porządku.
Konkretnie: ubezpieczenia chorobowe dla rencistów mielibyśmy także i bez Hitlera, tak jak mają je wszystkie postępowe państwa Europy, ale my dostaliśmy je już w 1941 roku. I dlatego tylko, że całe wpływy na ubezpieczenia socjalne płacone były z kieszeni robotników przymusowych oraz ofiar, w szczególności ofiar żydowskich zapracowanych na śmierć w tzw. szopach w gettach albo w KZ-tach. I teraz jest taki problem: jedni pracowali w fabryce Daimlera-Benza, którego aktualny adres oraz numer konta posiadamy i dziś. A inni pracowali bezpośrednio na rzecz państwa Hitlera i wpływy szły na rzecz wszystkich obywateli III Rzeszy. Obywatele jeszcze żyją, ale tego państwa już nie ma.
Moja książka daje mnóstwo argumentów dla żądań restytucyjnych. Jako obywatel jestem im przeciwny, bo po co mają się o to spierać nasze dzieci? Ale jako historyk muszę to zbadać i zapisać. I jako historyk muszę zbadać i opisać, co było w historii dobre, a co było złe. Muszę to wysublimować i opisać konsekwencje. Jednak wiem dokładnie i moje badania to potwierdzają, że nie ma czysto dobrych i czysto złych faktów i w prostej linii od nich tylko dobrych lub tylko złych konsekwencji. Naziści wprowadzili mnóstwo ustaw i regulacji, które służyły z pożytkiem całemu narodowi wiele dziesiątków lat, lub służą nadal.
– A także całe mnóstwo negatywów, które utrzymały się po dziś dzień, ze słynnym „prawem krwi” na pierwszym miejscu… Czy wie pan, że te pana twierdzenia i wyliczenia cytowane są na stronach internetowych neonazistów?
GÖTZ ALY: – Wiem, ale nie jestem odpowiedzialny za to, jak i w jakim kontekście oraz przez kogo jestem cytowany.
– Pomimo tej bezprzykładnej wojennej grabieży pisze pan w wielu miejscach, że wojna się Rzeszy nie opłaciła, że ludowe państwo Hitlera na długo przed 8 Maja 1945 poniosło ekonomiczną plajtę. Prawdę mówiąc, nie chce mi się w to wierzyć. A te gigantyczne koncerny? Czy one nie płaciły podatków?
GÖTZ ALY: – Proszę nie zapominać, że wielki przemysł nie miał zaufania do Hitlera. Przez cały czas wyprowadzano za granicę gigantyczny kapitał… Koncerny były bardzo sceptyczne wobec narodowych socjalistów. Nie ufały Hitlerowi i nie chciały inwestować w pożyczkę narodową. Tym bardziej po Stalingradzie, kiedy już było wiadomo, że klęska jest nieuchronna. Podobnie było z indywidualnymi obywatelami, tyle że później. Na wiosnę 1945 nagle wszyscy zaczęli podejmować na gwałt gotówkę złożoną w banku. Zaufanie i lojalność prysły, kiedy okazało się, że niewiele da się z tego państwa wycisnąć.
– Pozwoli pan, że zacytuję na koniec jeden z akapitów (str. 359-360):
[quote]…Kiedy Trzecia Rzesza została wreszcie niemal pokonana przez aliantów i tonęła w gruzach, Fritz Reinhardt (minister finansów, odpowiedzialny za zrabowane Żydom złoto – przyp. JMW) przedstawił 16 stycznia 1945 ostatni rzut oka na straconą przyszłość. Rząd przeznaczy w przyszłości ponad 5 miliardów Reichsmark rocznie na pomoc szkolną dla dzieci. Suma ta według ówczesnych miar była ponad wszelką miarę wysoka. „Następnym krokiem w odciążeniu rodzin – tłumaczył – będzie zniesienie kosztów wykształcenia, opłat za naukę i przybory do nauczania”. W ten sposób miały powstać „silne, upolitycznione, gospodarczo i finasowo zdrowe Wielkie Niemcy jako pierwsze opiekuńcze państwo na ziemi” (podkr. JMW)…[/quote]
Państwo Hitlera
Państwo Hitlera
Nie tylko w tym miejscu, choć w tym szczególnie, czytelnik uzmysławia sobie, ile socjalnych udogodnień i przywilejów przetrwało do obecnych czasów i są one lub już zostały zlikwidowane przez rząd socjaldemokratów. A z czego finansowano to wszystko przez 60 lat? Niech to pytanie wisi w powietrzu, bo chyba ani Pan, ani nikt nie jest w stanie na nie odpowiedzieć. Dziękuję Panu za rozmowę, a czytelnikom polskim życzę, aby Pana książka jak najszybciej do nich trafiła.
Rozmowa z niemieckim historykiem Götzem Aly ukazała się w „Odrze” 9/2005



http://niezlomni.com/kazdy-obywatel-niemiec-do-dzisiaj-korzysta-ograbienia-europy-jego-glosna-ksiazka-wywolala-w-niemczech-burze-czyli-z-czego-finansowano-pierwsze-panstwo-opiekuncze-na-ziemi/