Informacje zawarte w tym tekście najlepiej świadczą o tym, jak współczesna publicystyka i najróżniejsze organizacje - są sztucznie wytworzone, aby kreować sztuczny świat..., by mieć nad nim pełną kontrolę.
Konfidencjonalnie
pochylił się w stronę Stulteya:
– Panie
Seek, muszę panu powiedzieć, że właściwie nie jestem
zwolennikiem TRAKTOWANIA
STUDENTÓW JAK DZIECI.
Prawdę trzeba znać, a o przeszłości mówić otwarcie. Mieliśmy
niełatwą i miejscami trudną historię, no i cóż.
– Wracając
do pańskiego pytania – podjął profesor, którego teraz
Stultey ledwie dostrzegał spoza oparów marihuany – to tak,
ISTOTNIE
NIE
ZAWSZE NAZYWAŁ SIĘ TAK, JAK OBECNIE.
– Zawsze
powtarzam, że nie należy abstrahować od kontekstu historycznego.
TO, CO JEST OCZYWISTE DZIŚ, NIE ZAWSZE TAKIE BYŁO.
Inaczej
mówiąc, FAKTU, ŻE PRZED WYNALAZKIEM PENICYLINY NIE ZNANO DZIAŁANIA
ANTYBIOTYKÓW, NIE MOŻNA NAZWAĆ MORALNIE ZŁYM,
jakkolwiek ta niewiedza niosła ze sobą złe skutki, takie jak
śmierć osób, KTÓRE MOGŁYBY
ZOSTAĆ
URATOWANE za pomocą antybiotyku, gdyby potrafiono taki wytworzyć.
– Proszę
mnie źle nie zrozumieć. Oczywiście, jak każdy człowiek żyjący
w obrębie naszej zaawansowanej cywilizacji, otoczony kulturą, która
wymaga od nas poziomu właściwego homo sapiens, życzyłbym sobie
gorąco, żeby żadne NIESZCZĘŚCIA WYNIKAJĄCE Z ZACOFANIA
TECHNOLOGICZNEGO nigdy nie wydarzyły się żadnym konkretnym ludziom
w szczególności ani ludzkości w ogólności. Ale – i tu Dolosus
zawiesił głos, zaciągnął się głęboko papierosem, wydmuchał
potężną smugę dymu, po czym kontynuował: – ale NIE JESTEM
DOBRĄ WRÓŻKĄ. Gdybym nią był, przywróciłbym zdrowie każdemu
chorującemu w przeszłości, którego nie były w stanie uleczyć
nieistniejące jeszcze wynalazki medycyny; obsypałbym złotem
głodujących na skutek nieurodzajów, których skutków nie dało
się zniwelować nieistniejącą jeszcze podówczas zaawansowaną
produkcją rolną i tak dalej, i tak dalej. Ale jak pan oczywiście
wie, dobre wróżki nie istnieją. W tym sensie nieszczęścia
historii są nieodwracalne, i jako takie NIE PODLEGAJĄ OCENIE
MORALNEJ, a przynajmniej jest to rzeczą co najmniej, no cóż,
bardzo dyskusyjną
------------------------------------------
– Osobiście
prowadzę badania na temat ustroju i warunków życia ludności
zamieszkującej górny bieg rzeki Got. INFORMACJE MAM Z DRUGIEJ RĘKI,
bo oczywiście nie znam nikogo, kto by się tam zapuszczał, ale w
Internecie sporo jest publikacji na ten temat. Jest to tym bardziej
interesujące, że w kuluarach – ale już nie pod tajemnicą –
MÓWI SIĘ O PROJEKCIE PRZEPROWADZENIA PEWNEJ MISJI NA TYCH ZIEMIACH.
Słyszał pan może?
Jak
już powiedziałem, nie jestem zwolennikiem TRAKTOWANIA MŁODZIEŻY
JAK NICZEGO NIEŚWIADOMYCH DZIECI, naszym obowiązkiem jest nauczyć
ludzi mierzyć się z faktami, CHOĆBY I NAJGORSZYMI …
Istotnie
nie zawsze nazywał się tak, jak obecnie. (wyczyszczono pamięć
historyczną)
To, co
jest oczywiste dziś, nie zawsze takie było. (15 warstw kłamstw)
Faktu,
że przed wynalazkiem penicyliny nie znano działania antybiotyków,
nie można nazwać
moralnie
złym...
(trzymanie ludzi w ciemnocie technologicznej)
Nieszczęścia
wynikające z zacofania technologicznego.. (wyczyszczono
pamięć historyczną)
Nie
jestem dobrą wróżką.
CZYLI
JEST ZŁĄ „WRÓŻKĄ”....
"TĄ" (konkretną) złą wróżką....
Sztajer: Demolandia atakuje
Piętnaście
minut. Tyle przeciętnie trwał egzamin u profesora Dolosusa. Od kiedy
ostatnia dwójka zamknęła za sobą drzwi do sali egzaminacyjnej, minęło
dokładnie pięć. Oznaczało to, że zostało jeszcze około dziesięciu minut,
aż ta para zostanie przepytana i następny egzaminowany zostanie wzięty w
obroty. Stultey nieustannie spoglądał na zegarek, nerwowo przechadzając
się wzdłuż korytarza. Co prawda jedyną konsekwencją ewentualnego
oblania egzaminu było powtórzenie go raz jeszcze, a potem – w razie
kolejnego niepowodzenia – znów i znów, ale Stultey odczuwał irracjonalny
dyskomfort przez stanięciem oko w oko z egzaminatorem, nawet tak
liberalnym jak Dolosus.
Trudno zresztą było o profesorów surowych. Wszelkie zachowania noszące
znamiona dyskryminacji niestandardowo uposażonych umysłowo studentów
eliminowały z zawodu wykładowcy akademickiego. Przesadne epatowanie
informacjami, stawianie pytań i wymaganie odpowiedzi na nie, czynienie
uwag mogących obrazić studenta – wszystko to w oczywisty sposób godziło w
podstawowe prawa osoby zdobywającej wiedzę. Stultey pluł sobie w brodę,
że poszedł na studia od razu po szkole średniej – był ostatnim
rocznikiem, na którym praktykowano archaiczny zwyczaj egzaminowania.
Gdyby poczekał jeszcze rok, ten horror by go nie dotyczył.
Zganił siebie w duchu za uleganie tak silnym emocjom. Czuł się słaby
psychicznie, nieprzystosowany do życia. Był nerwowy, łatwo się poddawał.
Dlatego właśnie – przynajmniej z jego perspektywy – innym zawsze wiodło
się lepiej. Nie brakowało im siły, która pozwalała im inicjować rozmowę
z dziewczynami, które im się podobały, przebojem zdobywać stanowisko
pracy w zawodach technologicznych i być królem zabawy na weekendowych
imprezach. Stultey był pasywny, skryty i robił wszystko dwa razy za
wolno. Poszedł na studia, i to studia humanistyczne, które poza
niszowymi zawodami w kulturze, przeznaczonymi dla najlepszych,
zapewniały jedynie dochód gwarantowany i łatkę nieudacznika. Nie był
przecież nawet specjalnie wybitny czy skory do nauki. Właściwie to – i
myśląc o tym, coraz bardziej siebie nienawidził – nie umiał i nie lubił
się uczyć, a jedyną racją, dla której się tu znajdował był strach przed
życiem. No, była jeszcze ta mała iskierka ciekawości, która kazała mu
czasem zastanawiać się nad rzeczami oczywistymi. Ale, skonstatował z
goryczą, co z tego, skoro był z reguły zbyt leniwy, żeby szukać
odpowiedzi na rodzące się w głowie pytania; jeśli zaś jakimś cudem ktoś
podał mu je na tacy, gnuśność nie pozwalała wgłębić się w przedmiot
studiów.
Żeby oderwać się od tych ponurych myśli, które tylko napędzały strach
przed egzaminem, wlepił wzrok w poczet rektorów, rozciągający się na
ścianie korytarza. Siedmiu rektorów temu stanowisko to piastował
profesor Mutans, a jego zdjęcie było obiektem drwin. Tajemnica
poliszynela, podawana z ust do ust głosiła, że zdjęcie dlatego jest
takie nieudane, że zostało zretuszowane – początkowo Mutans, ulegając
modzie na anachroniczną dziś i śmieszną w gruncie rzeczy aplikację
Instagram (która chyba już za jego czasów trąciła myszką, ale tak to
właśnie jest z oderwanymi od życia naukowcami) założył sobie filtr
jednorożca i kazał wywiesić tak przerobione zdjęcie. Było to tym
bardziej prawdopodobne, że panowała wtedy moda na zaprzeczanie sztywnym
formom prezentacji w życiu publicznym i zaczęto dozwalać na śmieszne
zdjęcia na paszportach, legitymacjach i dowodach osobistych. Jak każda
moda, i ta przeminęła, a zdjęcie rektora Mutansa zostało niezdarnie
zretuszowane.
Skrzypnięcie drzwi, szuranie, i jednoczesny niemal głos profesora Dolosusa wytrąciły Stulteya z rozważań.
– Stlutey Seek, to pan?
Skinął głową, nerwowo poprawiając mankiety koszuli.
Skinął głową, nerwowo poprawiając mankiety koszuli.
– Zabrakło dla pana pary?
„Jak zawsze” – pomyślał Stultey.
„Jak zawsze” – pomyślał Stultey.
– Tak – odpowiedział.
– Zapraszam.
Stultey
wszedł na dużą aulę z kilkudziesięcioma rzędami krzeseł, wznoszących
się nad punktem centralnym, który stanowił podest z biurkiem. Dolosus
wskazał mu miejsce na jednym z krzeseł stojących przy tym biurku.
– Przepraszam, że naszą rozmowę musimy odbywać w takich warunkach, na
dużej auli nie zapewniającej komfortu psychicznego i sugerującej
asymetrię między nami – powiedział głośno i teatralnie. Zawiesił głos,
po czym dodał już normalnym tonem:
– W moim gabinecie jest remont, zresztą … Dobra, siadajmy, raz – dwa i będziemy mieli to z głowy.
Stultey
usiadł i w głowie zaszumiała mu pustka. Niech to szlag, pomyślał
rozpaczliwie, czemu muszę się tak denerwować przy byle okazji?
Tymczasem Dolosus odkaszlnął i powiedział:
– Proszę zadać jakieś pytanie na temat, który zainspirował pana podczas moich zajęć. Porozmawiamy.
Stultey
jęknął w duchu. Koniec! Chyba jednak Dolosus nie był taki liberalny;
teraz na przykład pogrywał na granicy dopuszczalnych zachowań. Zamiast
zadać proste pytanie z Listy Pytań i Odpowiedzi, którą rozdawano przed
egzaminem i przy odrobinie wysiłku i wolnego czasu można ją było
zaimplementować sobie wprost do kory mózgowej, wymagał tego!
Stultey gorączkowo dokonał przeglądu zagadnień, z którymi wiązał
Dolosusa i starał się sformułować sensowne pytanie. Egzaminujący
spostrzegł widocznie, że Stultey szarzeje na twarzy, bo obronnym gestem
wzniósł rękę i powiedział głośno:
– Oczywiście ma pan tyle czasu, ile pan potrzebuje! Jeśli ten model
egzaminu panu nie odpowiada, wymyślimy coś innego.
Powiedziawszy
to, odetchnął i osunął się lekko na krześle. Wbił wzrok w przeciwległą
ścianę, i starając się nie demonstrować żadnych oznak zniecierpliwienia,
czekał. Stultey wiedział jednak, że jest ostatnim studentem do
przeegzaminowania, i tylko jego odpowiedź dzieli Dolosusa od obiadu,
sjesty, udania się do domu. Ta świadomość nie pomagała.
W stresie robi się głupie rzeczy. Czy można jednak zrobić aż tak głupią rzecz?
Istotnie bowiem, była jedna sprawa, nad którą Stultey się czasem zastanawiał.
– Czy to prawda, że nasz Wydział Nauk o Demokracji nazywał się kiedyś Wydziałem Nauk Politycznych? – wypalił.
Dolosus
postawił oczy w słup, chwycił się otwartymi dłońmi kantów katedry i
rozejrzał się nerwowo po sali. Po chwili, jakby coś go tknęło, machnął
ręką, a jego oczy znów zasnuły się mgiełką znużenia. Konfidencjonalnie
pochylił się w stronę Stulteya:
– Panie Seek, muszę panu powiedzieć, że właściwie nie jestem
zwolennikiem traktowania studentów jak dzieci. Prawdę trzeba znać, a o
przeszłości mówić otwarcie. Mieliśmy niełatwą i miejscami trudną
historię, no i cóż.
Rozluźnił się jakby, założył nogę na nogę, i, patrząc w jakiś punkt na suficie, zabębnił palcami w stół.
– Jest pan, odważny, panie Seek, i choćby za to otrzyma pan promocję.
Daję słowo, gdyby obowiązywał system ocen sprzed pięćdziesięciu lat,
postawiłbym panu za tę odwagę najwyższą ocenę A – kąciki ust Dolosusa
uniosły się w sentymentalnym uśmiechu. Pogmerawszy w kieszeni marynarki,
wyciągnął elegancką lufkę, bibułkę, złoconą zapalniczkę i woreczek ze
sproszkowaną substancją. Niespiesznie zwinął skręta i już po chwili po
sali rozszedł się kojący zapach marihuany. „Niech to szlag, on chyba już zrobił
sobie sjestę. Poczuł się dobrze i będzie teraz trzymać mnie tutaj Bóg
wie ile” – pomyślał zniechęcony Stultey. Załaskotało go w nosie i z
trudem powstrzymał się od kichnięcia. Po chwili automatycznie włączyła
się wentylacja, identyfikując opary.
– Zechce pan zapalić? – Dolosus podsunął Stulteyowi akcesoria.
– Dziękuję, lekarz zabronił.
Dolosus przymknął oczy i przeciągnął się nieznacznie.
– Problemy z gardłem – dorzucił Stultey tonem usprawiedliwienia.
– Niezmiernie mi przykro – odparł Dolosus – ach, właśnie, proszę mi dać Kartę Studenta.
Stultey
przeraził się, że nawet tego zapomniał wziąć ze sobą, ale po chwili
namacał w teczce tekturowy arkusz. Dolosus z grymasem żenady postawił na
karcie pieczątkę z uśmiechniętym ludzikiem w birecie i todze, po czym
przeskanował kartę infogramem. Pyk! – przynajmniej semestr został
zaliczony. Stultey odetchnął z ulgą.
Dolosus jednakże go nie wypraszał. Pewnie faktycznie chce odpowiedzieć na pytanie. Boże.
– Wracając do pańskiego pytania – podjął profesor, którego teraz
Stultey ledwie dostrzegał spoza oparów marihuany – to tak, istotnie nie zawsze nazywał się tak, jak obecnie.
Przerwa.
–
Zawsze powtarzam, że nie należy abstrahować od kontekstu historycznego.
To, co jest oczywiste dziś, nie zawsze takie było. I nie ma w tym …
jakby … nic niewłaściwego, z perspektywy historycznej. Inaczej mówiąc,
faktu, że przed Alexandrem Flemingiem i wynalazkiem penicyliny nie znano
działania antybiotyków, nie można nazwać moralnie złym, jakkolwiek ta niewiedza niosła ze sobą złe skutki, takie jak śmierć osób, które mogłyby zostać uratowane za pomocą antybiotyku, gdyby potrafiono taki wytworzyć.
Stultey
nie rozumiał, po co Dolosus mu to mówi. Uwierał go kołnierzyk, dym
powodował nieprzyjemne podrażnienie śluzówki, a za progiem sali czekały
wakacje na studenckim dochodzie gwarantowanym. Dużo dobrych gier
symulacyjnych. Na nowym sprzęcie, który spokojnie jest dostępny za kwotę
z dochodu studenckiego. Może jakiś wyjazd. Tymczasem ten tu profesor,
nie mogąc się chyba spełnić w zwykłej praktyce dydaktycznej, postanowił
pomęczyć Stulteya w ostatni dzień egzaminacyjny. I za co?
–
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Oczywiście, jak każdy człowiek żyjący w
obrębie naszej zaawansowanej cywilizacji, otoczony kulturą, która wymaga
od nas poziomu właściwego homo sapiens, życzyłbym sobie gorąco, żeby
żadne nieszczęścia wynikające z zacofania technologicznego nigdy nie
wydarzyły się żadnym konkretnym ludziom w szczególności ani ludzkości w
ogólności. Ale – i tu Dolosus zawiesił głos, zaciągnął się głęboko
papierosem, wydmuchał potężną smugę dymu, po czym kontynuował: – ale nie
jestem dobrą wróżką. Gdybym nią był, przywróciłbym zdrowie każdemu
chorującemu w przeszłości, którego nie były w stanie uleczyć
nieistniejące jeszcze wynalazki medycyny; obsypałbym złotem głodujących
na skutek nieurodzajów, których skutków nie dało się zniwelować
nieistniejącą jeszcze podówczas zaawansowaną produkcją rolną i tak
dalej, i tak dalej. Ale jak pan oczywiście wie, dobre wróżki nie
istnieją. W tym sensie nieszczęścia historii są nieodwracalne, i jako
takie nie podlegają ocenie moralnej, a przynajmniej jest to rzeczą co
najmniej, no cóż, bardzo dyskusyjną. Rozumie pan?
– Rozumiem.
Dolosus spojrzał na niego.
– Od początku wyglądał mi pan na bystrego studenta. Nie wiedziałem, że jest pan też odważny.
– Wręcz przeciwnie, wcale nie jestem odważny. I nie jestem …
Lecz
Dolosus nie słuchał go, przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki i
kontynuował monolog. W gruncie rzeczy Stultey był mu potrzebny jak
dziura w moście; mówił do siebie, a student był tylko martwą
figurą w audytorium, mającą zapewnić złudzenie bycia słuchanym. Cholerni
intelektualiści, pomyślał Stultey, czując w dodatku ssanie w brzuchu.
Zaczynał być głodny.
–
Zupełnie tak samo jest z nauką o demokracji. To, że kiedyś uważano, że
istnieją alternatywy – a ostatnie słowa Dolosus wypowiedział
podniesionym tonem, niemal prowokacyjnie – jest oczywiście faktem godnym
ubolewania, faktem, który został przezwyciężony wysiłkiem pokoleń, a
zwycięstwo to było i pozostaje największym osiągnięciem ludzkiej myśli
społecznej. Ale przecież wszystko ma wartość poznawczą. Nawet dawne
błędy. Jakkolwiek, jak pan sam dobrze wie, współczesna metodologia
historii odradza epatowanie wiedzą o wojnach i totalitaryzmach – tu
Dolosus ściszył głos, jakby wypowiadał wulgarne słowo – niektórzy
historycy uważają za cenne mimo wszystko nie zarzucać zupełnie badań na
ten temat. Wartość poznawcza, jak już powiedziałem.
Przerwa.
Stultey miał wrażenie, że nie wytrzyma i zaraz się rozpłacze.
–
Nie możemy abstrahować od faktu istnienia alternatyw, fałszywych
oczywiście, do demokracji, tym bardziej, że w czasach nam współczesnych
istnieją przecież w Czwartym Świecie regiony, w których wciąż się wierzy
w istnienie owych! – Dolosus zapalał się coraz bardziej, odłożył
wypalonego papierosa na popielniczkę, gestykulował.
–
Osobiście prowadzę badania na temat ustroju i warunków życia ludności
zamieszkującej górny bieg rzeki Got. Informacje mam z drugiej ręki, bo
oczywiście nie znam nikogo, kto by się tam zapuszczał, ale w Internecie
sporo jest publikacji na ten temat. Jest to tym bardziej interesujące,
że w kuluarach – ale już nie pod tajemnicą – mówi się o projekcie
przeprowadzenia pewnej misji na tych ziemiach. Słyszał pan może?
– Nie miałem okazji – odparł Stultey słabym głosem.
–
Pan mi pomoże – zobaczył wycelowany w siebie palec Dolosusa – stworzymy
prezentację na temat ziem nad Gotem. Tą prezentacją otworzę cykl
wykładów w przyszłym roku akademickim. Jak już powiedziałem, nie jestem
zwolennikiem traktowania młodzieży jak niczego nieświadomych dzieci,
naszym obowiązkiem jest nauczyć ludzi mierzyć się z faktami, choćby i
najgorszymi …
Kwadrans
później Stultey opuszczał salę z dokładnymi wytycznymi co do zbierania i
opracowania informacji na temat ustroju dzikich terenów Czwartego
Świata w rejonie rzeki Got (typowa monografia nawiedzonego profesorka,
aspekt blablabla w twórczości blablabla w stuleciu blablabla w
wypizdowie blablabla, ale tylko w pełnię księżyca, myślał wściekły
Stultey). A wiec będzie jednak musiał coś zrobić. To już
podchodziło pod konieczność zapracowywania sobie na studencki dochód
gwarantowany, podczas, gdy inni mieli go za darmo. Jawna
niesprawiedliwość. Tak zepsuć wakacje! Poirytowany, kopnął w drzwi
windy.
***
Najpierw
Paradise.net, tego Stultey nie potrafił sobie odmówić. Postanowił co
prawda zabrać się do pracy od razu, żeby jak najszybciej mieć zadanie za
sobą, ale po ciężkim egzaminie potrzebował chwili zapomnienia.
Wyjął
z lodówki butelkę z napojem stylizowanym na archaiczną Coca – Colę,
dobrze nią potrząsnął i podważył korek. Częściowo zalał i tak już brudną
podłogę. W nozdrza uderzył go słodkawy zapach kapsetaminy, która
najlepiej chyba ze znanych na rynku substancji imitowała dowolne smaki i
zapachy. Wpakował sobie szyjkę butelki do ust i pił łapczywie, a po obu
stronach ust ściekły małe strużki napoju. Otarł brodę wierzchem dłoni,
upuścił butelkę na podłogę, wyjął z lodówki drugą i udał się do pokoju.
Mimo,
że panował tam półmrok, Stultey perfekcyjnie ominął sterty ubrań i
opakowań po posiłkach i usiadł przed wyświetlaczem. Zalogował się do
sieci, po czym postanowił udać się prosto do internetowego przybytku
rozkoszy. Jak przed każdym wejściem na dowolną stronę internetową, i tym
razem wyświetlił mu się obowiązkowy pakiet referendalny. Niecierpliwie
klikał losowo „Tak” i „Nie”; było mu gorąco i był zmęczony, ponadto
Dolosus swoją głupią propozycja współpracy zepsuł mu dzień, nie czytał
wiec nawet pytań referendalnych. Spełniwszy obywatelski obowiązek, mógł
wreszcie zalogować się na Paradise.net. Zerknął w stronę okna – roleta
była zasunięta szczelnie. Wybrał swoje ulubione dziewczyny, założył nogi
na biurko, ręce zaś za głowę i pomrukując z zadowolenia, oddał się
przyjemności oglądania śmiałych animacji.
Stultey
nie zawsze do końca ignorował treść obowiązkowych pytań referendalnych,
będących przepustką do zalogowania się na wybraną witrynę internetową.
Choć to niewiarygodne, czytywał czasem pytania referendalne. Przy piwie
koledzy żartowali z niego, że mogą poszczycić znajomością z gościem,
który czyta obowiązkowe ankiety przed kliknięciem „Tak” lub „Nie”.
Pamiętał nawet czasy, kiedy zastanawiał się nad odpowiedziami.
Ba!
– na zajęciach z Historii Demokracji wykładowca opowiadał nawet, że w
początkach istnienia obowiązkowych ankiet, kiedy nie wszyscy jeszcze
rozumieli, z jakiej skali postępem, jeśli chodzi o wolności
obywatelskie, mają właściwie do czynienia, budziły one prawdziwą
sensację. „Dziś” – mówił profesor Marcus – „kiedy jest dla nas
oczywiste, fundamentalnym prawem obywatela jest współdecydować o
wszystkim, cokolwiek tylko nas dotyczy, traktujemy Ankiety Referendalne,
podawane nam w najwygodniejszej możliwej – niemal inwazyjnej, jeśli
można się tak, choć ma to swoje niewątpliwe uzasadnienie – formie,
rutynowo. Może zbyt rutynowo. Z drugiej strony, to dobrze, że traktujemy
naszą wolność i możliwość decyzji tak, jak należy je traktować – jako
elementarne prawo, którym oddychamy; które jest dla nas na tyle
naturalne, że nie zastanawiamy się nad jego postacią. Nie zawsze jednak
tak było. Gdy tylko wprowadzono Ankiety, w społeczeństwie nie do końca
dorosłym jeszcze do dojrzałych form demokracji pojawiali się tacy,
którzy kontestowali je jako utrudnienie korzystania z Internetu. Proszę
państwa – nie zawaham się tutaj porównać tych malkontentów do dzieci,
które w konieczności picia syropu na kaszel widzą coś przykrego, w
dodatku nie dostrzegając jego związku ze swoim zdrowiem. Byli i tacy,
którzy kontestowali kompetencje obywateli w rozstrzyganiu pewnych
kwestii – nie będę jednak zagłębiać się w ich argumentacje, bo są to, na
szczęście, zajęcia z Historii Demokracji, a nie z Historii Faszyzmu”.
Ojciec
Stulteya opowiadał mu, że istnieli eksperymentatorzy, którzy próbowali
konfrontować wyniki swoich chałupniczych ankietek na temat głosowań z
decyzjami podjętymi przez rząd. Polegało to na tym, że badali – bądź
próbowali badać – wyniki głosowań własną metodą, i sprawdzali, czy rząd
istotnie stosuje się do wyników tych ankiet. Pomyśleć, że komuś się
chciało. Stultey wzruszył ramionami. Nie dość, że śledzili poczynania
rządu, co samo w sobie było nudne jak flaki z olejem i nosiło znamiona
manii prześladowczej, to jeszcze wydawało im się, że potrafią w
wiarygodny sposób, niezależnie od obliczeń Serwera Wyborczego, ustalić
wyniki ankiet. Świry.
Stultey,
dysząc ciężko, rozpieczętował pudełko z najlepszym zamorskim żarciem z
knajpy za rogiem. Przez chwilę był rozdarty pomiędzy animacją (była zbyt
dobra!) a tackami z jedzeniem (był niesamowicie głodny). Postanowił
jednak połączyć obie palące potrzeby. Już wkrótce wił się niespokojnie
na krześle, po brodzie spływała mu strużka tłuszczu, palce lepiły się od
sosu majonezowego, a oczy zasnuły się mgiełką lenistwa. Osiągnął stan
sytości pod wieloma względami. Był spocony i zgrzany, ociężały i nieco
oszołomiony. Czknął. Poklepał się po brzuchu, ale czkawka nie ustąpiła.
Nie miał energii ani wstać, żeby odsłonić okna, ani nawet żeby poprawić
się na krześle. Obejrzał jeszcze kilka animacji i uznał, że dziś nic już
z tego nie będzie. Ściągając koszulkę i spodnie w drodze do łóżka,
postanowił, że nazajutrz wstanie wczesnym rankiem i zmarnuje dzień na
odkrywanie tajemnic mrocznego świata w górnym biegu rzeki Got.
– Nie przejmuj się tym, Stult. Powiesz mu, że nic nie zrobiłeś, i tyle.
Co ci może zrobić? Przecież nie zaryzykuje złamania praw studenta.
Stultey wykrzywił twarz w grymasie wyrażającym sceptycyzm, niechęć do
życia, stagnację decyzyjną i dezaprobatę w jednym. Leniwym ruchem
uniósł ciężkie ramię i sięgnął do wezgłowia łóżka po paczkę papierosów.
Wiedział, że zasmarka się i zakaszle po napoczęciu choćby jednego, ale
wolał zrobić cokolwiek niż wstać i zabrać się do tego, do czego
nakazywały mu zabrać się resztki sumienia studenckiego – zbierania
materiałów dla Dolosusa.
– Zostaw to. Ciesz się ostatnimi dniami wolnego – kontynuował Iners –
zaciągnąłem właśnie pożyczkę w Studenckim Funduszu Gwarantowanym, możemy
pójść na automaty.
– Znów pożyczkę? – zdziwił się Stultey. Po tych słowach wstrząsnęła nim
fala kaszlu. Oczywiście. Krztusząc się, zgasił papierosa.
– Jesteś chory, Stult. W takim stanie nie ma sensu za nic się zabierać.
Nie pozwól, żeby nauka rujnowała ci życie – z emfazą zwrócił się do
niego Iners. – Co do pożyczki … robiłem to dziesiątki razy. Nic się nie
dzieje. Po prostu znowu mam kasę.
– Wydaje mi się, że pożyczone przez ciebie pieniądze kumulują się w
formie długu – zgryźliwie zauważył Stultey, poklepując się po obolałym,
rozepchanym żołądku, napełnionym właśnie nuggetsami, które zamówili z
Inersem. Całą górą. Z promocji. Nie można było przepuścić takiej okazji.
– Mówię ci, że robię to od lat i nic się nie dzieje. Straszysz. Mam w
tym doświadczenie. Fundusz pożyczkowy jest przecież po to, żeby pożyczać
pieniądze, a nie po to, żeby robić sobie jakieś długi i biednieć –
Iners wzruszył ramionami.
Stultey
zerknął na niego, ale twarz Inersa pozostawała nieskalana. Musiał
wierzyć w to, co mówi. Właściwie, Stultey sam nie był pewien, czy nie
ulega przesądom, czarnym wizjom rzeczywistości. Przymknął powieki.
Zasnąłby, gdyby mógł, ale pełen żołądek, wyrzuty sumienia i dziwna
markotność, wynikająca z długiego wypoczywania, odpędzały sen.
– Idziesz czy nie? – zapytał Iners ponaglająco – Umówiłem się z chłopakami.
– Następnym razem – Stultey dokonał wysiłku podniesienia się z kanapy.
Wyciągnął z szuflady biurka papiery od Dolosusa i uruchomił komputer.
Nazajutrz zaczynały się zajęcia akademickie.
Iners prychnął.
– Powodzenia, profesorku. Miłej zabawy przy tych papierach.
Stultey
nie odpowiedział. Znów się zawiesił, nie mogąc przełamać się, by zacząć
nadążać myślą za zaplanowanymi czynnościami. Machinalnie przerzucał
kartki. Jęknął.
Po dwudziestu minutach prób rozpoczęcia pracy podjął decyzję, że
najpierw poogląda Dziewczyny. Co prawda, wszystkie swoje ulubione
widział poprzedniego dnia, i jeszcze wcześniej. Ostatnio, oprócz
jedzenia i grania w symulacje wojny, zamachów terrorystycznych i włamań
właściwie cały czas oglądał Dziewczyny. Można nawet powiedzieć, że
kompletnie mu się znudziły, a myśl o nich budziła mieszankę wstrętu,
nudy i słabiutkich impulsów podniecenia. „Siła przyzwyczajenia” –
pomyślał. Machinalnie wpisał adres portalu. Ankieta. „Czy popierasz
zaangażowanie w krajach Czwartego Świata?”
Westchnął ciężko. Cholerne studia. Cholerny Dolosus. Tym powinien się
teraz zajmować. Zaangażowaniem w sprawy Czwartego Świata. Kliknął opcję
„tak” i doznał uczucia niejakiej satysfakcji. Co prawda każdy
użytkownik Internetu musiał dziś tak czy inaczej odpowiedzieć na to
pytanie w obowiązkowej ankiecie referendalnej, ale w jakiś sposób
połechtała go myśl, że jako jeden z nielicznych nie zrobił tego
machinalnie. Co więcej, ma coś wspólnego z tą sprawą. Może być tym,
który faktycznie zaangażuje się w sprawy Czwartego Świata. Ten
rodzaj satysfakcji, choć odczuwalny słabo jak muśnięcie lekkiej bryzy,
był na tyle odmienny od ospałych, wyżętych z nowości form zaspokojenia,
jakie Stultey fundował sobie na co dzień, że postanowił zrezygnować ze
spotkania z Lolo i Isander ściagających kabaretki i gorsety i czym
prędzej zająć się ustrojem panującym na terenach górnego biegu rzeki
Got. Kiedy wstukiwał frazę „rzeka Got” w wyszukiwarkę, uczucie
ekscytacji wzmogło się. Zrobił to; zaczął pracować nad
prezentacją i, co najdziwniejsze, nie czuł się z tym źle. Może o to
chodziło w nauce? Gdyby Stultey znał wyrażenie „bodźce intelektualne”, z
pewnością właśnie by je zidentyfikował.
O Boże. Zamarł nad klawiaturą, wpatrując się w depresyjne obrazki z Czwartego Świata. Ten rodzaj ubóstwa i brzydoty, jaki epatował z materiałów na temat ludności zamieszkującej nad rzeką Got, ustroju i historii tych nieszczęśliwych terenów, był w odbiorze nawet trochę przyjemny, jak dobry horror. Stultey poprawił się na krześle. Czekała go długa noc. Noc spędzona w koszmarnej atmosferze rzeki Got.
O Boże. Zamarł nad klawiaturą, wpatrując się w depresyjne obrazki z Czwartego Świata. Ten rodzaj ubóstwa i brzydoty, jaki epatował z materiałów na temat ludności zamieszkującej nad rzeką Got, ustroju i historii tych nieszczęśliwych terenów, był w odbiorze nawet trochę przyjemny, jak dobry horror. Stultey poprawił się na krześle. Czekała go długa noc. Noc spędzona w koszmarnej atmosferze rzeki Got.
***
– Codziennie dokonują państwo tysięcy wyborów, od istotnych i ważkich
po bardzo prozaiczne, jak na przykład – w co się ubrać bądź jaką pastę
do zębów wybrać. – Dolosus zawiesił głos.
Stultey
niespokojnie kręcił się na krześle. Trochę stresował się przed
publicznym wystąpieniem. Nie zwykł tego robić, to znaczy, nie w świecie
rzeczywistym. Kiedy posługiwał się swoim awatarem w Internecie, brał
udział w karaoke, tańczył na stole i podrywał dziewczyny. Ponieważ
obserwowali go wtedy głównie znajomi, dostawał najwyższe noty – za
wygląd, autentyczność i oryginalność. Wiedział, że to bullshit, i że
ludzie machinalnie klikają wysokie oceny, oceniając swoich znajomych,
ale przyzwyczaił się do komunikatu w roku ekranu: „90 % ludzi, którzy
cię widzą, uważa Cię za zabawnego, przystępnego i interesującego.
Gratulacje!”. Nie był pewien, czy publiczność in real life wystawi mu taką samą ocenę.
– Wspominam o tym – kontynuował Dolosus, nieznośnie przeciągając cały
ten proces – żeby uświadomić państwo, jak wielkie znaczenie ma wolność
wyboru. Fun – da – men – tal – ne. I właśnie myśląc o tych drobnych
sprawach, gdzie wybór wydaje nam się czynnością tak naturalną, jak
oddychanie i tak niezbędną, jak sen czy jedzenie – możemy uświadomić
sobie, jak wielką tragedią byłoby, gdyby nam go odebrano.
Szmery, jak zwykle niosące się po auli, sugerowały, że wykład był jeszcze nie dość interesujący.
– Proszę sobie wyobrazić, że ktoś narzuca państwu, w co mają się
ubierać, co jeść, na jaki kolor farbować włosy, jaką wybrać karierę,
jakich zasad przestrzegać. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś, w tym
momencie na przykład, szantażuje państwa kodeksem zasad, dajmy na to,
dobrego wychowania, i zabiera państwu wszystkie mobilne urządzenia.
Jedyne, co możecie robić, to siedzieć sztywno na swoich miejscach i
wlepiać oczy we mnie i w pana Stulteya Seeka.
Gwar ucichł. Na auli zaczynało być cicho jak nigdy dotąd. Stultey
uśmiechnął się mimo woli. Ta wizja, odmalowana tak plastycznie,
sprawiła, że umilkli, zastanawiając się, co jeszcze dziś usłyszą.
– Proszę sobie więc wyobrazić, że ktoś steruje państwa życiem z całą
precyzyjnością, minuta po minucie, państwo zaś dusicie się i kumulujecie
w sobie wszystkie naturalne odruchy. Jak zwierzę złapane do klatki.
Żeby pomóc państwu to sobie wyobrazić, zdecydowaliśmy się z panem
Seekiem przeprowadzić pewien eksperyment. Będzie to oczywiście
eksperyment dobrowolny, na który musicie państwo wyrazić zgodę. Jeśli
ktoś nie życzy sobie brać w nim udziału, może spokojnie opuścić aulę. –
Teraz panowała absolutna cisza, nadając chwili posmak czegoś tyle
uroczystego, co i nieco przerażającego. – Eksperyment polega na tym, że
oddadzą państwo swoje urządzenia mobilne i gogle interaktywne, będą
musieli państwo przez najbliższe pół godziny wysłuchać wykładu,
koncentrując się tylko na nim, i stosować do moich poleceń. Zabronione
jest rozmawianie i wychodzenie, o ile ktoś nie uczyni tego wcześniej,
przed rozpoczęciem eksperymentu. Daję państwu chwilę na podjecie
decyzji. Potem proszę chętnych o pozostanie, a pan Stultey zbierze
państwa urządzenia mobilne do pudełka, które przez owo eksperymentalne
pół godziny będzie znajdować się pod moim biurkiem.
Po auli przeszedł szmer. Dyskutowano, naradzano się. Rozległo się
szuranie krzeseł, wiele osób opuściło salę. Po chwili Dolosus zwrócił
się do pozostałych:
– Rozumiem, że wyrażają państwo zgodę na wzięcie udziału w eksperymencie?
Studenci
pokiwali głowami. Stultey zszedł w przerzedzoną grupę, niosąc przed
sobą przepastne pudełko. Komputery, telefony, infogramy, gogle wydawały
głuchy dźwięk, zapadając się do środka. Gdzieniegdzie rozlegały się
pojedyncze śmiechy, czuło się jednak atmosferę napięcia. Stultey
uśmiechał się, widząc niepewne spojrzenia bladych studentek i ponure
miny studentów. Asystując przy eksperymencie, czuł ekscytację i pewną
dozę wyższości, za które w głębi ducha się obwiniał. Kojarzyły mu się ze
wszystkim, o czym uczono go, że jest złe – totalitaryzmem,
nierównością, brakiem demokracji. I mieli rację – to sprawiało
przyjemność. Ruda dziewczyna niepewnie wyciągnęła dłoń z telefonem.
Wyglądała na jedną z tych wystraszonych mimoz, które nigdy nie wiedzą,
czego chcą. Stultey lubił kreować tego rodzaju postacie na portalach
erotycznych. Brał te dziewczyny w obroty i z zadowoleniem słuchał, jak
krzyczały z bólu.
– Proszę oddać telefon albo wyjść, mamy ograniczony czas – wymamrotał.
Dziewczyna zerknęła na niego spłoszona, jej kąciki ust drgnęły. Wypuściła telefon z dwóch palców, między którymi go ściskała.
To
było coś innego. To było jeszcze coś innego niż te krzyczące animowane
dziewczyny. Przyjemny dreszcz przebiegł Stulteyowi po plecach. Patrzył
na rudą dłużej, niż to konieczne. Miała nieregularne rysy twarzy,
zajęczą wargę i duże, zielone oczy, rozszerzone teraz wahaniem. Na tle
bladych policzków wyraźnie odznaczały się rude piegi; z chwili na chwilę
były coraz ciemniejsze.
– Dziękuję – wycedził Stultey i odwrócił się na pięcie, bo czuł, że
zaraz wybuchnie z podniecenia. Czy to właśnie odczuwali watażkowie
górnego brzegi rzeki Got, rządząc twardą ręką i wymuszając niezliczone
ustępstwa na swoich podwładnych? „Jesteśmy zwierzętami” – pomyślał
Stultey – „jesteśmy zwierzętami i jeśli tylko pozwolimy sobie przez
chwilę na zwierzęcość, jak ci znad rzeki Got, stajemy się bestiami”.
Zgodnie z poleceniem Dolosusa wyłączył światła. Szuranie krzeseł
wzmogło się. Ludzie zaczynali być niespokojni. Eksperyment rokował
dobrze, atmosfera gęstniała. „A przecież to tylko zabawa” – przemknęło
Stulteyowi przez głowę – „pomyśleć tylko, jak to jest, kiedy żyje się w
takim świecie naprawdę” – ta myśl sprawiła, że ciarki czuł już
nie tylko na plecach. Impulsy przebiegały po szyi, po nogach,
rozchodziły się promieniście od klatki piersiowej wzdłuż łokci. Całe
ciało było jakby naelektryzowane. W ciemności auli zobaczył wspomnienie
wyrazu twarzy rudej dziewczyny. Boże.
– Proszę o zachowanie ciszy – powiedział Dolosus zimnym, stanowczym
tonem, jakiego chyba od stul lat nie użył nikt w tych murach – w
przeciwnym razie będziemy musieli przerwać eksperyment. Zobowiązuję
państwa do tego pod rygorem kodeksu moralnego, musimy się wzajemnie
szanować – ostatnie zdanie było zimne jak stal. Sprawiło, że Stultey
ściskał w myślach kark rudej dziewczyny, będąc o krok od zmiażdżenia jej
rdzenia kręgowego. Ruda, podobna do myszy, z wielkimi oczyma i nieco
zbyt dużymi zębami z przodu, popiskiwała, zupełnie bezbronna.
Dolosus dał znak Stulteyowi. Ten przełknął ślinę, wysiłkiem woli
uwolnił się od sadystycznej projekcji i włączył pierwszy slajd.
Przedstawiał on zasięg geograficzny krainy, o której miała być mowa.
– Rzeka Got, w swoim górnym biegu silnie meandrująca, przemierza krainy
Czwartego Świata. Got jest rzeką nieuregulowaną. Nie wiem, jak to
dobrze państwu wytłumaczyć, ponieważ jest to trochę nie do pomyślenia
współcześnie. Chodzi mniej więcej o to, że rzeka ta posiada potencjał
podporządkowywania sobie działań ludzi mieszkających w bliskim
sąsiedztwie, na przykład – wylewa na wiosnę, zalewając tereny uprawne.
Chwila ciszy.
– Pewnie nie rozumieją państwo tego, co mówię. I nic dziwnego. Musimy
cofnąć się jeszcze krok wcześniej – otóż na interesujących nas terenach
nigdy nie zaistniała Regulacja Klimatyczna. Żadne ze znajdujących się
tam państw, o ile możemy tak nazywać te organizmy ustrojowe,
nigdy nie podpisało żadnego Pakietu Regulacji Klimatycznej. Panie
Stultey, jaka jest tego przyczyna? – z wyreżyserowaną ciekawością
zwrócił się doń Dolosus.
– Mity, wierzenia, legendy. Obawy. Przyzwyczajenie. Wszystko to pod
zbiorczą nazwą tradycji sprawia, że mieszkańcy górnego brzegu rzeki Got
żyją pod dyktatem nie wybieranych przez siebie warunków klimatycznych,
doznają piekła klęsk żywiołowych, okresowo cierpią głód i są ofiarami
licznych kryzysów ekonomicznych – wyrecytował chłodno Stultey, świdrując
oczami ciemność tam, gdzie spodziewał się obecności rudej dziewczyny.
O dziwo, zgodnie z apelem Dolosusa w sali panowała cisza, ale wyraźnie
dało się wyczuć, że atmosfera groteski i niezrozumienia coraz mocniej
wypełnia przestrzeń. I strach. Nieco sztuczny, ale ostatecznie dawno nie
odczuwany w tym miejscu strach otulał Stulteya przyjemnym poczuciem
siły.
– Tu dochodzimy do sedna problemów trapiących mieszkańców zlewiska
rzeki Got – podjął zatroskanym tonem Dolosus – wbrew pozorom, nie są to
deszcze, susze, pomór krów, częste niepokoje społeczne, a nawet ubóstwo,
nierówności i szeroko pojęta ignorancja. To wszystko zaledwie pochodne
podstawowej bolączki, jeśli mogę ująć rzecz tak eufemistycznie: braku demokracji.
Ruda dziewczyna krzyczała, przyciskana kolanem Stulteya do ściany.
Chociaż nie, może niech nie krzyczy; jeśli będzie tylko cicho
popiskiwać, zbyt przestraszona, żeby wyrazić głośno swój lęk, to będzie
jeszcze bardziej … och, Stultey sam nie wiedział, jak to określić.
Podniecające? Nie, to nawet nie to. Ścisnął brzegi biurka. Starał się
być skoncentrowany, Dolosus w każdej chwili mógł go o coś zapytać. Brak demokracji.
Zacisnął zęby. Krew pulsowała mu w skroniach, żyły nabrzmiały. Czuł
niemal medyczne przeciwwskazanie do tego, by choć chwilę dłużej o tym
myśleć. Czy to się nazywa pasja naukowa? A może to już perwersja?
– Formalnie rzecz biorąc, panuje tam ustrój demokratyczny. Proszę
jednak nie dać się zwieść nazwie. Przez demokrację rozumiemy bowiem, i
jest to dla nas zupełnie oczywiste i niepodważalne, stan, kiedy każdy z
obywateli jest współdecydującym w sprawach dotyczących funkcjonowania
całego państwa, jak również jest wyłącznym decydentem, jeśli chodzi o
własne życie, wyłączając przypadki, kiedy zagraża innym. Wszystko to
zawiera się w zbiorze najoczywistszych praw, których pogwałcenie
zepchnęłoby nas – i nie bójmy się tego powiedzieć – do epoki gorszej niż
epoka kamienia łupanego. Gorszej, bo w historycznej epoce kamienia
demokrację świat miał przed sobą, tutaj zaś mielibyśmy ją za sobą, przed
sobą zaś wyłącznie troski i cierpienie.
Efektowna chwila ciszy nie była właściwie potrzebna; słowa Dolosusa
dogłębnie wstrząsnęły słuchaczami. Prezentacja trwała już nieco więcej
niż pół godziny, nikt jednak nawet się nie poruszył.
– Jedyną rzeczą, którą wybierają mieszkańcy państw górnego brzegu rzeki
Got jest ciało ustawodawcze i prezydent. Czasami. Są takie organizmy
państwowe, gdzie dyskutuje się nawet powrót monarchii.
Dał znak Stulteyowi. Ten sięgnął ręką klawiatury, słuchacze ujrzeli na
ścianie ogromnych rozmiarów slajd, ukazujący szerokie pole wypełnione
rachityczną kukurydzą, wypłukaną przez wodę, która stała w brunatnych
kałużach na powierzchni niemal całego pola. Chude krowy, starzy ludzie o
długich, smutnych twarzach w dziwnych, archaicznych wnętrzach, ujęcia
ciemnych chmur, ludzi okutanych w ciepłe ubrania, jak sprzed dwóch
wieków, na tle zwałów śniegu. Skuta lodem rzeka Got; pędzące po rzece
kry. Spękany lód, przez większość widziany pewnie pierwszy raz na
autentycznych zdjęciach, miał w sobie coś przerażającego, jak stara
skorupa albo twarz kogoś bliskiego śmierci, z siatką zmarszczek
zdeformowaną spazmem strachu. I jeszcze więcej: zniszczone drogi, kulawe
psy, zdeformowane dzieci. Rozbujałe, nieprzycinane krzewy. Martwe ryby
na brzegu rzeki. Ostatni slajd, czarno – biały jak większość –
lokomotywa żelaznego pociągu, sunąca po torach, ociężały potwór sprzed
trzech wieków, a w jego oknach twarze ludzi, bielejące na tle ciemnych,
zwalistych kształtów pociągu, ponuro przecinającego perspektywę zdjęcia.
Było w tym obrazie coś majestatycznie przerażającego, dogłębnie
nieludzkiego. Ta maszyna z wielkimi, kwadratowymi oknami, o żelaznych
kołach i żelaznych okuciach, a w niej niepiękni, jakby nieco
nierealistyczni ludzie o bladych twarzach – wszystko to razem było jak
Frankenstein, zbudowany z żelaza, plastiku, ludzkich ścięgien, mięśni,
smutku i przerażenia.
– Warto rozważyć, czy wobec braku obowiązkowych ankiet referendalnych,
braku dowolności w wyborze płci, a – jak mówią niektórzy – nawet
wyznania i narodowości, przy braku podstawowych swobód obywatelskich,
czy te godne prawdziwego współczucia, poddane przerażającej opresji
istoty ludzkie, nie są na tyle upośledzone w swoim korzystaniu ze
świata, że zaczynają przypominać kogoś, kto utracił podstawowe funkcje
życiowe?
Na skutek wypadków niektórzy zostają pozbawieni władzy w członkach,
wzroku, słuchu i czucia. Gdyby podłączyć ich do maszynerii
podtrzymującej życie, mogliby egzystować latami jak rośliny. Jest jednak
rzeczą oczywistą, że sama litość nakazuje przerwać cierpienie takich
osób. Proszę pomyśleć teraz o mieszkańcach krajów położonych nad rzeką
Got. Czy nie znajdują się oni w sytuacji analogicznej? Pozostawiam to
państwu do przemyślenia. – Dolosus znów skinął na Stulteya.
Ten siedział jednak nieruchomo, jak zahipnotyzowany wpatrując się w
ogromny wizerunek pociągu. Pociągu, który nadjeżdżał ze wszystkich stron
naraz. Który wiózł blade twarze bez korpusów, i unosił blada, rudą
dziewczynę do czarno – białej krainy, gdzie czekało ją tylko cierpienie i
lęk, dlatego krzyczała, jej źrenice rozszerzały się, a usta czerwieniły
na tle blednącej twarzy, i były jedyną barwną rzeczą w tym upiornym
krajobrazie.
– Stultey? Włącz światło!
Zerwał się i zaczął badać palcami blat biurka w poszukiwaniu pilota.
– Proszę się rozluźnić, właśnie skończyliśmy nasz eksperyment. Dziękuję
państwu za wytrwałość; proszę zgłaszać się do pana Seeka po zdeponowany
w pudełku sprzęt.
Po
auli przetoczył się głośny pomruk, kiedy jasne światło znienacka
oślepiło zebranych. Unoszący się wir rozmów, śmiechów i – czyżby? –
urywane szlochy czyniły upiorny pociąg, ledwo widoczny teraz na białej
ścianie, czymś nierzeczywistym, nieważnym i niebyłym.
***
Szary
pociąg towarzyszył Stulteyowi podczas zasypiania, witał go po
przebudzeniu, był na wysokości jego wzroku podczas jedzenia, siedzenia
przy komputerze i ubierania się; podczas tych długich, monotonnych
godzin, kiedy Stultey sam nie wiedział, co ze sobą zrobić, siedział
tylko wpatrzony w ścianę, z podkulonymi nogami, kontemplując zdjęcie
żelaznej lokomotywy.
Obraz pociągu zmieniał się w jego głowie, ulegał przeobrażeniom. Po
godzinach wpatrywania się, zapadłszy w pamięć, oswojony, przestał być
straszny i ponury. Stultey pomyślał, że gdyby abstrahować od jego
monochromatyczności, pociąg mógłby wyglądać całkiem neutralnie, jeśli
nie – pięknie. Rzędy iglastych drzew w tle, twarze ludzi, którzy wcale
przecież nie byli gatunkowo innymi ludźmi niż mieszkańcy Demolandii,
uroczyście wkomponowane w ramy okien, tak bardzo zharmonizowane z pędem
podróży przez bezkresy dorzecza rzeki Got.
Rzeka
Got. Kiedy Stultey zabrał się do wyszukiwania grafik, teraz już sam dla
siebie i na własną rękę, nie mógł się uwolnić od jej turpistycznego
uroku. Szorstkie, nieuregulowane brzegi, gęste krzewy okalające podmokłe
wybrzeże, zwierzęta, ptaki i owady o niewiadomych zamiarach, czające
się na łąkach i polach – wszystko to było po trosze przerażające, ale z
biegiem czasu nabierało też w oczach badacza swoistego piękna. Z dnia
na dzień cenzura sumienia stawała się lżejsza i z biegiem czasu Stultey
studiował opisy warunków życia Czwartego Świata nie ganiąc się w myślach
za perwersję. "Wartość poznawcza" – powtarzał za Dolosusem, kiedy
znajomi dziwili się jego brudnym upodobaniom. Uczciwie rzecz biorąc, nie
był w stanie powiedzieć na pewno, czy miał do czynienia z realną pasją
naukową, czy raczej z pewnym prywatnym upodobaniem, które miało swój
początek w słodkim ukłuciu nieznanego, sączącego się z pejzaży z rzeką
Got w tle. Im więcej spędzał czasu, patrząc na posępne fotografie, tym
silniejsze miał wrażenie, że to, co wydaje się być brzydkie, wcale takie
być nie musi. Ciężkie spojrzenia krów, spode łba obserwujących
fotografa, były zarazem głębokie i melancholijne. Zalewowe łąki, nawet,
jeśli były symbolem porażającego zacofania, miały nieodparty urok tego,
co ulega przemożnej sile natury, stawia zapory ludzkiej inicjatywie i
każe, podporządkowując się – obserwować. Wyobrażał sobie huk rwącej się
kry i nawoływania chudych wędkarzy. W jakich mówili językach?
Te
nawoływania często mu się śniły. Były strumieniem dźwięków, których nie
potrafił nazwać, po przebudzeniu, mimo, że zapamiętywał sny, nie byłby w
stanie powtórzyć tych słodkich dźwięków, za którymi tęsknił w ciągu
dnia. Nocni rybacy sunęli na wiklinowych łodziach, a nad drżącą taflą
rzeki Got unosiły się mgły, roztrącając zwarty las zieleni, który z
obydwu stron wdzierał się w koryto rzeki. Znad jednego brzegu wstawał
ranek – dorodne kobiety w białych koszulach i spódnicach wypuszczały
słońce z zapaski, i czerwona pręga świtu barwiła niebo, odbijając się w
falującej wodzie, kipiącej od ruchliwych ryb.
Rzeka
Got ze snu, w kolorze, pachnąca i przemawiająca nieznaną wcześniej
Stulteyowi muzyką, była przecież nabudowana na tym, co znalazł o niej w
sieci, co przeczytał w publikacjach podsuniętych mu przez Dolosusa. Była
zarazem tak odległa od treści zawartej w tych materiałach, że aż trudno
było uwierzyć, że wizja rzeki miała w niej początek.
***
Tym
razem, w przeciwieństwie do poprzedniego, kiedy to urzędniczka długo
wpatrywała się w Stulteya podejrzliwym wzrokiem, zanim udzieliła mu
instrukcji, wydano mu pozwolenie bez zbędnych obstrukcji.
Trzymając
w ręku papier urzędowy oraz – co najważniejsze – kod dostępu do deep
netu, Stultey czuł, że triumfuje. Niełatwo było mu przekonać Dolosusa,
by ten napisał podanie o możliwość skorzystania z połączeń internetowych
Czwartego Świata w celach naukowych. Musiał wysłuchać rytualnego
kazania o tym, że co prawda "cieszy, że studenci interesują się
zagadnieniami niełatwymi" (w rzeczywistości nie mógł wyjść z podziwu, że
interesują się jakimikolwiek zagadnieniami), ale należy
pamiętać, że "bez właściwego przygotowania łatwo wejść na śliskie
ścieżki poznawcze". Z mętnej gadaniny Dolosusa wynikało mniej więcej to
samo, co było obecne w powszechnym przeświadczeniu – że przesadne
zainteresowanie sprawami Czwartego Świata jest perwersyjne, podejrzane i
niepotrzebne, I że wiedza na jego temat powinna być pod ścisłą ochroną i
kontrolą. Wówczas to Stultey, drżąc z emocji, uciekł się do kłamstwa
doskonałego – zeznał, że chciałby napisać pracę dyplomową na temat
problemów politycznych Czwartego Świata, koncentrując się na zlewisku
rzeki Got. Dolosus prawie przysiadł z wrażenia; szybko skalkulował, że
pierwszy od lat student, który deklaruje chęć pisania nieobowiązkowej
przecież pracy dyplomowej to okazja, której nie można przepuścić, i bez
mrugnięcia okiem napisał podanie.
Trzymając w ręku kod dostępu, Stultey udał się linea recta do
domu, nie zatrzymując się ani na chwilę, po czym nie wychodził z niego
przez około trzy doby, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na prysznic i
kawę. Iners znalazł go przysypiającego przed monitorem, z oczami
czerwonymi jak u królika, potarganymi włosami i w przepoconej koszulce.
Co prawda, przeciętny młody człowiek nie raz wyglądał tak po całonocnej
sesji z animowanymi dziewczynami bądź po dwóch dniach grania bez
przerwy, ale to było co innego. Stultey zwariował; poprosił
swojego profesorka o kody do deep netu po to, by móc podłączyć się do
sieci internetowej mieszkańców Czwartego Świata. To było coś, co dalece
wykraczało poza horyzonty wyobrażeniowe zarówno Inersa, jak i
rówieśników Stulteya w ogóle. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Stult
zrezygnował z gry na automatach, żeby zrobić zadanie domowe. Od tamtego
czasu upłynęły trzy miesiące, a kolega zmienił się nie do poznania:
zakopany po uszy w pracy, zaczął unikać ludzi; chronicznie niedospany i
ciągle niespokojny, niebezpiecznie schudł.
– Rzuć to, stary – wykrztusił Iners, widząc, że zmiany zaszły tak daleko. Chwycił Stulteya za rękaw – Chodź teraz coś zjeść.
– Najpierw coś ci pokażę.
Iners sapnął z niezadowoleniem, ale Stultey już pukał palcem w monitor:
– Zobacz.
Iners pogapił się przez chwilę na wprost, zatrzymując wzrok na tym, co wskazywał Stultey. Wzruszył ramionami.
– Co w tym widzisz dziwnego? Zwykła laska. Takie ci się teraz podobają?
Po to siedzisz cały dzień w tym deep necie, żeby oglądać dziewczyny?
Dzikie baby z Czwartego Świata?
Stultey obrócił się do niego gwałtownie.
– Powiedziałeś: zwykła. I właśnie o to chodzi. To zwykła laska. Zobacz,
śmieje się, ma znajomych i w ogóle. Czy to ci się nie kłóci z tym
wizerunkiem ludzi – roślin, o jakich mówi się w Demolandii? A może oni
są zwyczajni? Może wcale nie są upośledzeni? Może chcą tak żyć?
Iners przez chwilę wpatrywał się w kolegę szeroko otwartymi oczyma, a potem wybuchnął śmiechem.
– Stary, co ty brałeś? Myślałem, że jesteś socjologiem, a zrobił się z
ciebie filozof. Chodź, Stult, zjedzmy coś, przecież gacie ledwo się na
tobie trzymają, tak schudłeś.
Stultey potrząsnął gniewnie głową.
– Nie rozumiesz …
Istotnie,
pomyślał, Iners nie ma prawa rozumieć. Po pierwsze, o sprawach
Czwartego Świata ma pojęcie bardzo mgliste, wiedząc tylko tyle, ile mówi
o tym opinia publiczna i – teraz Stultey to wiedział – propaganda.
Jeszcze gorszy od wpływów propagandy był zaś mur obojętności nie do
przebycia, który otaczał Czwarty Świat i jego mieszkańców. Owszem;
mówiło się o tym często, w kluczu empatii dla terenów skażonych
klęska braku demokracji; mówiło się o mieszkańcach Czwartego Świata
tak, jak to czynił Dolosus, porównując ich do ludzi – roślin, których
cierpienia każdy człowiek posiadający serce chciałby przerwać jak
najprędzej. Stultey miał wrażenie, że jest to jednak empatia dla siebie
samej; pomnik dobrego samopoczucia mieszkańców Demolandii, naiwna
pozytywka, grająca fałszywą nutę, obrzydliwie nabrzmiałą egoizmem i
samozadowoleniem.
Po drugie, Iners nie znał podłych fantazji Stulteya z czasów, kiedy sam
ulegał on jeszcze tym wyobrażeniom; nie było go w ciemnej auli, kiedy
zalękniona, blada dziewczyna podsuwała pokusę wyrafinowanego sadyzmu. Ta
pokusa, której został wówczas poddany Stultey, została starta w proch w
konfrontacji z prawdziwym obliczem Czwartego Świata. Na fotografii,
którą pokazywał Inersowi, pochodzącej z jakiegoś archaicznego portalu
społecznościowego, którego mieszkańcy zlewiska rzeki Got wciąż używali,
była podparta pod boki, roześmiana dziewczyna o płomiennie rudych
włosach. Okrągła na twarzy, z przyrumienionymi policzkami i zielonymi
oczyma, wyglądała jak lepiej odżywiona i radośniejsza siostra
bliźniaczka tamtej z auli, którą tak wyraźnie zapamiętał Stultey.
Patrząc na nią i przypominając sobie swoje sadystyczne fantazje,
doznawał nieuchronnego wrażenia, że to nie mieszkańcy Czwartego Świata
są ludźmi – roślinami. To nie oni są chorym miejscem świata. Stultey
czuł, że sam tkwi pośrodku wielkiej izby pełnej chorych, rzężących
podczas swoich niezdrowych marzeń, toczących ropę z głębokich cięć
zadawanych zakłamaniem. "To Demolandia choruje; jest chorym człowiekiem
świata" – przeszło mu przez myśl.
– Mam coś jeszcze. – głos Inersa wyrwał go z głębokiego zamyślenia –
przyszło to do mnie wczoraj, ale trochę nie rozumiem. Co właściwie mi tu
napisali, panie mądry?
Stultey wziął od niego papiery z pieczęcią Studenckiego Funduszu Gwarantowanego. Przestudiował dokument i spojrzał na Inersa.
– To przesądowe wezwanie do spłaty długów, jaki u nich zaciągnąłeś. Czy
wcześniej przychodziły do ciebie jakieś dokumenty?
Iners zamrugał oczami.
– Ale jak … – urwal, rozłożył szeroko ręce i opadł na krzesło.
– Dostawałeś wcześniej takie listy? – nalegał Stultey.
– Myślisz, że sprawdzam wszystko, co przychodzi mi do skrzynki? – Iners wzruszył ramionami ze złością.
Stultey spojrzał na niego współczująco.
– Pożyczę ci trochę pieniędzy, ale pokrycie długu będziesz musiał
rozłożyć na raty. Załatw to z nimi jak najszybciej. Nie wydawaj na razie
większych sum.
Wcisnął
zwitek papieru z powrotem w ręce Inersa, odwrócił się z powrotem do
monitora. Powoli wstukał w wyszukiwarkę hasło "kryzys finansowy".
***
– Panie profesorze!
Dogonił
Dolosusa na korytarzu. Ten nawet nie zwolnił kroku, więc zdyszany
Stultey musiał iść bardzo szybko, jednocześnie cały czas mówiąc. Nie
było to wygodne.
– Panie profesorze, mam dobrą prezentację. Bardzo dobrą. Seria
kolorowych fotografii miejscowości nad rzeką Got. Opracowałem te
zdjęcia, opatrzyłem komentarzami, tak, żeby tworzyły spójny obraz … –
urwał, ponieważ profesor milczał zniechęcająco.
Nie
patrząc na niego, Dolosus zatrzymał się przed drzwiami do swojej
katedry i wystukał kod umożliwiający dostęp. Stanął w drzwiach,
opierając się o framugę.
– To będzie bomba – dodał Stultey głosem, w którym niepewność zaprzeczyła treści.
Dolosus zmierzył Stulteya ciężkim wzrokiem.
– Bomba, mówi pan.
Stultey
chciał coś powiedzieć, otworzył usta, Dolosus powstrzymał go ruchem
ręki. Na tle pomieszczenia z dużym oknem, przez które wpadały promienie
zniżającego się słońca, złamany blask, wyglądał jak świetlista postać z
zaświatów.
– Radzę panu zaprzestać oglądania obrazków znad rzeki Got. Proszę się
do tego nie przywiązywać. To może wkrótce przestać istnieć. Nie jest
przecież tajemnicą, że prawdopodobnie zostanie przegłosowana misja
naprawy Czwartego Świata. Jak pan zapewne wie, najłatwiej jest zaczynać
od zera.
Stultey
wpatrywał się intensywnie w twarz Dolosusa, ale oślepiało go słońce, i
widział tylko lewą stronę jego twarzy, prawa zaś była czarną dziurą ze
słonecznymi odpryskami; głębokim oczodołem z żółtą plamką powidoku
słonecznego pośrodku.
–
Subwencja od Rządu Światowego za zneutralizowanie ostatnich ładunków
nuklearnych pomoże nam wydobyć się z pełzającego kryzysu, który – i to
też nie jest tajemnicą – może zamienić się w coś przerażającego. A tak –
za jednym zamachem uratujemy i siebie, i ich. Siebie – od nędzy, ich –
od istnienia w niedemokratycznym, nieludzkim świecie, który trudno
opisać, bo język dawno przestał do niego przystawać.
Ogromna kula rosła w gardle Stulteya. Znów chciał coś powiedzieć, ale kolejny raz Dolosus powstrzymał go ruchem ręki.
–
Żadna z informacji, którą panu właśnie przekazałem, nie jest niejawna.
Co więcej, wola spełnienia misji na terenach Czwartego Świata zostanie
wyrażona przez nas, jeśli rozumie pan, co mam na myśli, przez ogół,
w ankietach referendalnych. Oczywiście, drastyczne i bezpośrednie
sformułowanie problemu pewnie zszokowałoby jakąś część nas – ale, jak
powiedziałem, wszystkie informacje są jawne. Trzeba byłoby je tylko
powiązać. Ale nie każdy ma tytuł profesorski, żeby to zrobić.
Słońce zniżyło się i twarz Dolosusa się odsłoniła; zmęczona, pokryta zmarszczkami twarz intelektualisty.
–
Nie będzie się już pan zajmował zlewiskiem rzeki Got. Ale jest pan
zdolny. Potrafi pan myśleć. Proszę mimo wszystko zostać z nami, Stultey.
Od lat czekaliśmy na kogoś takiego jak pan. Proszę zmienić tylko temat
pracy dyplomowej.
Stultey powoli pokręcił głową.
– Nie.
– Stultey … – zaczął perswazyjnie Dolosus, ale tym razem to student mu przerwał.
– Proszę od dziś mówić mi po nazwisku.
Stultey
Seek obrócił się na pięcie i odszedł. Szedł szybko, coraz szybciej, i
nie wiedział, czemu i dokąd tak biegnie. Nie był przyzwyczajony do
ruchu. Szybko krew zaczęła pulsować mu w żyłach, na czoło wystąpił pot i
zalał oczy. Szybciej, byle szybciej.
***
– Iners?
Nie
chciał się połączyć. Stultey zirytowany wybrał opcję "Pilne". Iners i
tak mógłby zignorować uciążliwe buczenie infogramu, blokując połączenie
od Stulteya, ale tym razem zdecydował się odebrać.
– Iners, wyjeżdżam.
– Co ty gadasz, dokąd?
– Nie mogę ci powiedzieć – odparł Stultey, wrzucając do plecaka rzeczy,
które – jak sądził – będą mu potrzebne w podróży. Nie miał w tym zbyt
wielkiego doświadczenia. Dwie koszulki, dezodorant. Aparat
fotograficzny? Zawahał się. Po co właściwie? Odłożył go z powrotem.
– Ty naprawdę zwariowałeś – stwierdził Iners, ale słychać było
wyraźnie, że Stultey przerwał mu coś ważnego; sen, jedzenie albo
igraszki z animowanymi dziewczynami, i marzył właściwie tylko o
przerwaniu połączenia.
– Musisz mi obiecać jedną rzecz.
Cisza.
– Obiecaj, że kiedy zobaczysz ankietę referendalną na temat misji w
Czwartym Świecie albo anihilacji arsenału jądrowego, naciśnij sprzeciw.
Kliknij "Nie".
– Stary, czy ty myślisz, że ja będę to wszystko czytał? – udało mu się
wyprowadzić Inersa z równowagi. – A w ogóle, to co ty wyprawiasz? O co
chodzi? Spotkajmy się! Przyjdź do mnie, mam fajne nowe …
Stultey rozłączył się.
***
Siódmy
dzień podróżował na tym archaicznym, kupionym na pchlim targu skuterze.
Nie mógł się przyzwyczaić do tego, że w czasie jazdy żadna powierzchnia
nie odgranicza go od prawdziwego powietrza. Od dwóch dni był w Czwartym
Świecie – czasem padał tu deszcz, w nocy było zimno. Według mapy, żeby
dotrzeć do rzeki Got, potrzebował jeszcze dwóch dni.
Nie
istniała żadna formalna granica pomiędzy Demolandią a Czwartym Światem.
Wielkie, jałowe powierzchnie wypalone do szczętu przez orbitujące
suszarki, zapewniające Demolandii równowagę klimatyczną, wypaliły tu
wszystko do szczętu, ale nikt nie strzegł tych ziem, można tu było
spokojnie i bezpiecznie podróżować. Potem marne drogi przez bagna i lasy
powitały Stulteya niesprzyjającymi warunkami, ale i tam podróż nie była
fizyczną niemożliwością. Pierwsze miasta Czwartego Świata zrobiły na
nim dobre wrażenie – wszystko było jak sprzed stu, może dwustu lat;
ludzie, choć nie znali języka, byli pomocni. Za każdym razem, kiedy ktoś
sprzedawał mu kawę i chleb, pozwalał rozbić namiot w swoim ogrodzie
albo wskazywał drogę, Stultey miał wrażenie, że za chwilę zwariuje z
rozpaczy. Patrzył na tych ludzi i widział ich martwych, spalonych,
niczym dym unoszących się nad ruinami miast.
Na szczęście nie myślał wiele. Nie myślał, bo się spieszył.
Musiał
zobaczyć rzekę Got. Żelazną lokomotywę ze zdjęcia, które go urzekło.
Usłyszeć śpiewny język rybaków, którzy nawoływali się w jego snach.
Zobaczyć na drugim brzegu rzeki tę białą ziemię, która wyrzucała o
świcie słońce, jak piłkę, ponad taflą meandrującej, szeroko rozlanej
rzeki.
Wiedział,
jak to się dla niego skończy. Z konieczności został nihilistą, który
swoim ostatnim niezarażonym członkiem ciała chciał doświadczyć
wszystkich sensów świata. Wiedział, że nie wróci do domu i nie żałował
Demolandii z jej spaniem, jedzeniem, seksem i bezpieczeństwem. Chciał
spotkać roześmiane dziewczyny znad rzeki, rozmawiać z nimi i tańczyć.
***
Wielki
dzień misji zastał go w drodze, na szerokiej ścieżce pomiędzy
pastwiskami. Przyzwyczaił się już do widoku krów, tych melancholijnych,
pięknych stworzeń, nieustannie rozdzierająco tnących powietrze swoim
żałosnym rykiem. Chłopi byli niespokojni, bo krowy zwykle tak się nie
zachowywały. Stultey, ogłuszony nieustającą kakofonią dźwięków, gnał
wciąż przed siebie.
Nie
zobaczył rzeki Got. Wyparowała, zanim miał szansę do niej dotrzeć. Jej
koryto wygięło się i zapadło w sobie. Nawet Got nie był bowiem wieczny.
Zobaczył za to sznur niewidzących ludzi, idących przed siebie po omacku.
I
falę ognia, zbliżająco się szybko, coraz szybciej, pochłaniającą
oszalałe ze strachu krowy, aż dosięgła go, i Stultey Seek spłonął
nieopodal brzegów rzeki Got, w dniu, w którym Demolandia uratowała
świat.
Agnieszka Sztajer
Ciekawe,
czy czytający zauważyli i zrozumieli fragmenty mówiące o tym, że leki i komfortowy
świat mogły-by istnieć wcześniej - gdyby nie...no , gdyby nie co?
Stultey Seek - spróbuję rozszyfrować to nazwisko.
Stul te y...apę SeNek.
Chyba Synak?
Nic z tego.
Stul te y...apę SeNek.
Chyba Synak?
Nic z tego.
http://myslkonserwatywna.pl/demolandia-atakuje/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz