Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 5 grudnia 2017

Sztuczny świat


Informacje zawarte w tym tekście najlepiej świadczą o tym, jak współczesna publicystyka i najróżniejsze organizacje - są sztucznie wytworzone, aby kreować sztuczny świat..., by mieć nad nim pełną kontrolę.





Konfidencjonalnie pochylił się w stronę Stulteya:
 
            – Panie Seek, muszę panu powiedzieć, że właściwie nie jestem zwolennikiem TRAKTOWANIA STUDENTÓW JAK DZIECI. Prawdę trzeba znać, a o przeszłości mówić otwarcie. Mieliśmy niełatwą i miejscami trudną historię, no i cóż.


Wracając do pańskiego pytania – podjął profesor, którego teraz  Stultey ledwie dostrzegał spoza oparów marihuany – to tak, ISTOTNIE NIE ZAWSZE NAZYWAŁ SIĘ TAK, JAK OBECNIE.


Zawsze powtarzam, że nie należy abstrahować od kontekstu historycznego. TO, CO JEST OCZYWISTE DZIŚ, NIE ZAWSZE TAKIE BYŁO.
Inaczej mówiąc, FAKTU, ŻE PRZED WYNALAZKIEM PENICYLINY NIE ZNANO DZIAŁANIA ANTYBIOTYKÓW, NIE MOŻNA NAZWAĆ MORALNIE ZŁYM, jakkolwiek ta niewiedza niosła ze sobą złe skutki, takie jak śmierć osób, KTÓRE MOGŁYBY ZOSTAĆ URATOWANE za pomocą antybiotyku, gdyby potrafiono taki wytworzyć.

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Oczywiście, jak każdy człowiek żyjący w obrębie naszej zaawansowanej cywilizacji, otoczony kulturą, która wymaga od nas poziomu właściwego homo sapiens, życzyłbym sobie gorąco, żeby żadne NIESZCZĘŚCIA WYNIKAJĄCE Z ZACOFANIA TECHNOLOGICZNEGO nigdy nie wydarzyły się żadnym konkretnym ludziom w szczególności ani ludzkości w ogólności. Ale – i tu Dolosus zawiesił głos, zaciągnął się głęboko papierosem, wydmuchał potężną smugę dymu, po czym kontynuował: – ale NIE JESTEM DOBRĄ WRÓŻKĄ. Gdybym nią był, przywróciłbym zdrowie każdemu chorującemu w przeszłości, którego nie były w stanie uleczyć nieistniejące jeszcze wynalazki medycyny; obsypałbym złotem głodujących na skutek nieurodzajów, których skutków nie dało się zniwelować nieistniejącą jeszcze podówczas zaawansowaną produkcją rolną i tak dalej, i tak dalej. Ale jak pan oczywiście wie, dobre wróżki nie istnieją. W tym sensie nieszczęścia historii są nieodwracalne, i jako takie NIE PODLEGAJĄ OCENIE MORALNEJ, a przynajmniej jest to rzeczą co najmniej, no cóż, bardzo dyskusyjną
------------------------------------------

Osobiście prowadzę badania na temat ustroju i warunków życia ludności zamieszkującej górny bieg rzeki Got. INFORMACJE MAM Z DRUGIEJ RĘKI, bo oczywiście nie znam nikogo, kto by się tam zapuszczał, ale w Internecie sporo jest publikacji na ten temat. Jest to tym bardziej interesujące, że w kuluarach – ale już nie pod tajemnicą – MÓWI SIĘ O PROJEKCIE PRZEPROWADZENIA PEWNEJ MISJI NA TYCH ZIEMIACH. Słyszał pan może?

Jak już powiedziałem, nie jestem zwolennikiem TRAKTOWANIA MŁODZIEŻY JAK NICZEGO NIEŚWIADOMYCH DZIECI, naszym obowiązkiem jest nauczyć ludzi mierzyć się z faktami, CHOĆBY I NAJGORSZYMI …






Istotnie nie zawsze nazywał się tak, jak obecnie. (wyczyszczono pamięć historyczną)

To, co jest oczywiste dziś, nie zawsze takie było. (15 warstw kłamstw)

Faktu, że przed wynalazkiem penicyliny nie znano działania antybiotyków, nie można nazwać
moralnie złym... (trzymanie ludzi w ciemnocie technologicznej)


Nieszczęścia wynikające z zacofania technologicznego.. (wyczyszczono pamięć historyczną)

Nie jestem dobrą wróżką.


CZYLI JEST ZŁĄ „WRÓŻKĄ”....

"TĄ" (konkretną) złą wróżką....







Sztajer: Demolandia atakuje

| 4 grudnia 2017 | 0 Komentarzy
Piętnaście minut. Tyle przeciętnie trwał egzamin u profesora Dolosusa. Od kiedy ostatnia dwójka zamknęła za sobą drzwi do sali egzaminacyjnej, minęło dokładnie pięć. Oznaczało to, że zostało jeszcze około dziesięciu minut, aż ta para zostanie przepytana i następny egzaminowany zostanie wzięty w obroty. Stultey nieustannie spoglądał na zegarek, nerwowo przechadzając się wzdłuż korytarza. Co prawda jedyną konsekwencją ewentualnego oblania egzaminu było powtórzenie go raz jeszcze, a potem – w razie kolejnego niepowodzenia – znów i znów, ale Stultey odczuwał irracjonalny dyskomfort przez stanięciem oko w oko z egzaminatorem, nawet tak liberalnym jak Dolosus.

            Trudno zresztą było o profesorów surowych. Wszelkie zachowania noszące znamiona dyskryminacji niestandardowo uposażonych umysłowo studentów eliminowały z zawodu wykładowcy akademickiego. Przesadne epatowanie informacjami, stawianie pytań i wymaganie odpowiedzi na nie, czynienie uwag mogących obrazić studenta – wszystko to w oczywisty sposób godziło w podstawowe prawa osoby zdobywającej wiedzę. Stultey pluł sobie w brodę, że poszedł na studia od razu po szkole średniej – był ostatnim rocznikiem, na którym praktykowano archaiczny zwyczaj egzaminowania. Gdyby poczekał jeszcze rok, ten horror by go nie dotyczył.

            Zganił siebie w duchu za uleganie tak silnym emocjom. Czuł się słaby psychicznie, nieprzystosowany do życia. Był nerwowy, łatwo się poddawał. Dlatego właśnie – przynajmniej z jego perspektywy – innym zawsze wiodło się lepiej. Nie brakowało im siły, która pozwalała im inicjować rozmowę z dziewczynami, które im się podobały, przebojem zdobywać stanowisko pracy w zawodach technologicznych i być królem zabawy na weekendowych imprezach. Stultey był pasywny, skryty i robił wszystko dwa razy za wolno. Poszedł na studia, i to studia humanistyczne, które poza niszowymi zawodami w kulturze, przeznaczonymi dla najlepszych, zapewniały jedynie dochód gwarantowany i łatkę nieudacznika. Nie był przecież nawet specjalnie wybitny czy skory do nauki. Właściwie to – i myśląc o tym, coraz bardziej siebie nienawidził –  nie umiał i nie lubił się uczyć, a jedyną racją, dla której się tu znajdował był strach przed życiem. No, była jeszcze ta mała iskierka ciekawości, która kazała mu czasem zastanawiać się nad rzeczami oczywistymi. Ale, skonstatował z goryczą, co z tego, skoro był z reguły zbyt leniwy, żeby szukać odpowiedzi na rodzące się w głowie pytania; jeśli zaś jakimś cudem ktoś podał mu je na tacy, gnuśność nie pozwalała wgłębić się w przedmiot studiów.

            Żeby oderwać się od tych ponurych myśli, które tylko napędzały strach przed egzaminem, wlepił wzrok w poczet rektorów, rozciągający się na ścianie korytarza. Siedmiu rektorów temu stanowisko to piastował profesor Mutans, a jego zdjęcie było obiektem drwin. Tajemnica poliszynela, podawana z ust do ust głosiła, że zdjęcie dlatego jest takie nieudane, że zostało zretuszowane – początkowo Mutans, ulegając modzie na anachroniczną dziś i śmieszną w gruncie rzeczy aplikację Instagram (która chyba już za jego czasów trąciła myszką, ale tak to właśnie jest z oderwanymi od życia naukowcami) założył sobie filtr jednorożca i kazał wywiesić tak przerobione zdjęcie. Było to tym bardziej prawdopodobne, że panowała wtedy moda na zaprzeczanie sztywnym formom prezentacji w życiu publicznym i zaczęto dozwalać na śmieszne zdjęcia na paszportach, legitymacjach i dowodach osobistych. Jak każda moda, i ta przeminęła, a zdjęcie rektora Mutansa zostało niezdarnie zretuszowane.

            Skrzypnięcie drzwi, szuranie, i jednoczesny niemal głos profesora Dolosusa wytrąciły Stulteya z rozważań.
            – Stlutey Seek, to pan?                                                   
Skinął głową, nerwowo poprawiając mankiety koszuli.
            – Zabrakło dla pana pary?
„Jak zawsze” – pomyślał Stultey.
            – Tak – odpowiedział.
            –  Zapraszam.

Stultey wszedł na dużą aulę z kilkudziesięcioma rzędami krzeseł, wznoszących się nad punktem centralnym, który stanowił podest z biurkiem. Dolosus wskazał mu miejsce na jednym z krzeseł stojących przy tym biurku.

            – Przepraszam, że naszą rozmowę musimy odbywać w takich warunkach, na dużej auli nie zapewniającej komfortu psychicznego i sugerującej asymetrię między nami – powiedział głośno i teatralnie. Zawiesił głos, po czym dodał już normalnym tonem:
            – W moim gabinecie jest remont, zresztą … Dobra, siadajmy, raz – dwa i będziemy mieli to z głowy.
Stultey usiadł i w głowie zaszumiała mu pustka. Niech to szlag, pomyślał rozpaczliwie, czemu muszę się tak denerwować przy byle okazji?

Tymczasem Dolosus odkaszlnął i powiedział:
            – Proszę zadać jakieś pytanie na temat, który zainspirował pana podczas moich zajęć. Porozmawiamy.
Stultey jęknął w duchu. Koniec! Chyba jednak Dolosus nie był taki liberalny; teraz na przykład pogrywał na granicy dopuszczalnych zachowań. Zamiast zadać proste pytanie z Listy Pytań i Odpowiedzi, którą rozdawano przed egzaminem i przy odrobinie wysiłku i wolnego czasu można ją było zaimplementować sobie wprost do kory mózgowej, wymagał tego!
            Stultey gorączkowo dokonał przeglądu zagadnień, z którymi wiązał Dolosusa i starał się sformułować sensowne pytanie. Egzaminujący spostrzegł widocznie, że Stultey szarzeje na twarzy, bo obronnym gestem wzniósł rękę i powiedział głośno:
            – Oczywiście ma pan tyle czasu, ile pan potrzebuje! Jeśli ten model egzaminu panu nie odpowiada, wymyślimy coś innego.
Powiedziawszy to, odetchnął i osunął się lekko na krześle. Wbił wzrok w przeciwległą ścianę, i starając się nie demonstrować żadnych oznak zniecierpliwienia, czekał. Stultey wiedział jednak, że jest ostatnim studentem do przeegzaminowania, i tylko jego odpowiedź dzieli Dolosusa od obiadu, sjesty, udania się do domu. Ta świadomość nie pomagała.
            W stresie robi się głupie rzeczy. Czy można jednak zrobić aż tak głupią rzecz?
Istotnie bowiem, była jedna sprawa, nad którą Stultey się czasem zastanawiał.
            – Czy to prawda, że nasz Wydział Nauk o Demokracji nazywał się kiedyś Wydziałem Nauk Politycznych? – wypalił.
Dolosus postawił oczy w słup, chwycił się otwartymi dłońmi kantów katedry i rozejrzał się nerwowo po sali. Po chwili, jakby coś go tknęło, machnął ręką, a jego oczy znów zasnuły się mgiełką znużenia. Konfidencjonalnie pochylił się w stronę Stulteya:
            – Panie Seek, muszę panu powiedzieć, że właściwie nie jestem zwolennikiem traktowania studentów jak dzieci. Prawdę trzeba znać, a o przeszłości mówić otwarcie. Mieliśmy niełatwą i miejscami trudną historię, no i cóż.
            Rozluźnił się jakby, założył nogę na nogę, i, patrząc w jakiś punkt na suficie, zabębnił palcami w stół.
            – Jest pan, odważny, panie Seek, i choćby za to otrzyma pan promocję. Daję słowo, gdyby obowiązywał system ocen sprzed pięćdziesięciu lat, postawiłbym panu za tę odwagę najwyższą ocenę A – kąciki ust Dolosusa uniosły się w sentymentalnym uśmiechu. Pogmerawszy w kieszeni marynarki, wyciągnął elegancką lufkę, bibułkę, złoconą zapalniczkę i woreczek ze sproszkowaną substancją. Niespiesznie zwinął skręta i już po chwili po sali rozszedł się kojący zapach marihuany. „Niech to szlag, on chyba już zrobił sobie sjestę. Poczuł się dobrze i będzie teraz trzymać mnie tutaj   Bóg wie ile” – pomyślał zniechęcony Stultey. Załaskotało go w nosie i z trudem powstrzymał się od kichnięcia. Po chwili automatycznie włączyła się wentylacja, identyfikując opary.
            – Zechce pan zapalić? – Dolosus podsunął Stulteyowi akcesoria.
            – Dziękuję, lekarz zabronił.
Dolosus przymknął oczy i przeciągnął się nieznacznie.
            – Problemy z gardłem – dorzucił Stultey tonem usprawiedliwienia.
            – Niezmiernie mi przykro – odparł Dolosus – ach, właśnie, proszę mi dać Kartę Studenta.
Stultey przeraził się, że nawet tego zapomniał wziąć ze sobą, ale po chwili namacał w teczce tekturowy arkusz. Dolosus z grymasem żenady postawił na karcie pieczątkę z uśmiechniętym ludzikiem w birecie i todze, po czym przeskanował kartę  infogramem. Pyk! – przynajmniej semestr został zaliczony. Stultey odetchnął z ulgą.
            Dolosus jednakże go nie wypraszał. Pewnie faktycznie chce odpowiedzieć na pytanie. Boże.
            – Wracając do pańskiego pytania – podjął profesor, którego teraz  Stultey ledwie dostrzegał spoza oparów marihuany – to tak, istotnie nie zawsze nazywał się tak, jak obecnie.
Przerwa.
– Zawsze powtarzam, że nie należy abstrahować od kontekstu historycznego. To, co jest oczywiste dziś, nie zawsze takie było. I nie ma w tym … jakby … nic niewłaściwego, z perspektywy historycznej. Inaczej mówiąc, faktu, że przed Alexandrem Flemingiem i wynalazkiem penicyliny nie znano działania antybiotyków, nie można nazwać moralnie złym, jakkolwiek ta niewiedza niosła ze sobą złe skutki, takie jak śmierć osób, które mogłyby zostać uratowane za pomocą antybiotyku, gdyby potrafiono taki wytworzyć.
Stultey nie rozumiał, po co Dolosus mu to mówi. Uwierał go kołnierzyk, dym powodował nieprzyjemne podrażnienie śluzówki, a za progiem sali czekały wakacje na studenckim dochodzie gwarantowanym. Dużo dobrych gier symulacyjnych. Na nowym sprzęcie, który spokojnie jest dostępny za kwotę z dochodu studenckiego. Może jakiś wyjazd. Tymczasem ten tu profesor, nie mogąc się chyba spełnić w zwykłej praktyce dydaktycznej, postanowił pomęczyć Stulteya w ostatni dzień egzaminacyjny. I za co?
– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Oczywiście, jak każdy człowiek żyjący w obrębie naszej zaawansowanej cywilizacji, otoczony kulturą, która wymaga od nas poziomu właściwego homo sapiens, życzyłbym sobie gorąco, żeby żadne nieszczęścia wynikające z zacofania technologicznego nigdy nie wydarzyły się żadnym konkretnym ludziom w szczególności ani ludzkości w ogólności. Ale – i tu Dolosus zawiesił głos, zaciągnął się głęboko papierosem, wydmuchał potężną smugę dymu, po czym kontynuował: – ale nie jestem dobrą wróżką. Gdybym nią był, przywróciłbym zdrowie każdemu chorującemu w przeszłości, którego nie były w stanie uleczyć nieistniejące jeszcze wynalazki medycyny; obsypałbym złotem głodujących na skutek nieurodzajów, których skutków nie dało się zniwelować nieistniejącą jeszcze podówczas zaawansowaną produkcją rolną i tak dalej, i tak dalej. Ale jak pan oczywiście wie, dobre wróżki nie istnieją. W tym sensie nieszczęścia historii są nieodwracalne, i jako takie nie podlegają ocenie moralnej, a przynajmniej jest to rzeczą co najmniej, no cóż, bardzo dyskusyjną. Rozumie pan?
– Rozumiem.
Dolosus spojrzał na niego.
– Od początku wyglądał mi pan na bystrego studenta. Nie wiedziałem, że jest pan też odważny.
– Wręcz przeciwnie, wcale nie jestem odważny. I nie jestem …
Lecz Dolosus nie słuchał go, przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki i kontynuował monolog. W gruncie rzeczy Stultey był mu potrzebny jak dziura w moście; mówił do siebie, a student był tylko martwą figurą w audytorium, mającą zapewnić złudzenie bycia słuchanym. Cholerni intelektualiści, pomyślał Stultey, czując w dodatku ssanie w brzuchu. Zaczynał być głodny.
– Zupełnie tak samo jest z nauką o demokracji. To, że kiedyś uważano, że istnieją alternatywy – a ostatnie słowa Dolosus wypowiedział podniesionym tonem, niemal prowokacyjnie – jest oczywiście faktem godnym ubolewania, faktem, który został przezwyciężony wysiłkiem pokoleń, a zwycięstwo to było i pozostaje największym osiągnięciem ludzkiej myśli społecznej. Ale przecież wszystko ma wartość poznawczą. Nawet dawne błędy. Jakkolwiek, jak pan sam dobrze wie, współczesna metodologia historii odradza epatowanie wiedzą o wojnach i totalitaryzmach – tu Dolosus ściszył głos, jakby wypowiadał wulgarne słowo –  niektórzy historycy uważają za cenne mimo wszystko nie zarzucać zupełnie badań na ten temat. Wartość poznawcza, jak już powiedziałem.
Przerwa.
Stultey miał wrażenie, że nie wytrzyma i zaraz się rozpłacze.
– Nie możemy abstrahować od faktu istnienia alternatyw, fałszywych oczywiście, do demokracji, tym bardziej, że w czasach nam współczesnych istnieją przecież w Czwartym Świecie regiony, w których wciąż się wierzy w istnienie owych! – Dolosus zapalał się coraz bardziej, odłożył wypalonego papierosa na popielniczkę, gestykulował.
– Osobiście prowadzę badania na temat ustroju i warunków życia ludności zamieszkującej górny bieg rzeki Got. Informacje mam z drugiej ręki, bo oczywiście nie znam nikogo, kto by się tam zapuszczał, ale w Internecie sporo jest publikacji na ten temat. Jest to tym bardziej interesujące, że w kuluarach – ale już nie pod tajemnicą – mówi się o projekcie przeprowadzenia pewnej misji na tych ziemiach. Słyszał pan może?
– Nie miałem okazji – odparł Stultey słabym głosem.
– Pan mi pomoże – zobaczył wycelowany w siebie palec Dolosusa – stworzymy prezentację na temat ziem nad Gotem. Tą prezentacją otworzę cykl wykładów w przyszłym roku akademickim. Jak już powiedziałem, nie jestem zwolennikiem traktowania młodzieży jak niczego nieświadomych dzieci, naszym obowiązkiem jest nauczyć ludzi mierzyć się z faktami, choćby i najgorszymi …
Kwadrans później Stultey opuszczał salę z dokładnymi wytycznymi co do zbierania i opracowania informacji na temat ustroju dzikich terenów Czwartego Świata w rejonie rzeki Got (typowa monografia nawiedzonego profesorka, aspekt blablabla w twórczości blablabla w stuleciu blablabla w wypizdowie blablabla, ale tylko w pełnię księżyca, myślał wściekły Stultey). A wiec będzie jednak musiał coś zrobić. To już podchodziło pod konieczność zapracowywania sobie na studencki dochód gwarantowany, podczas, gdy inni mieli go za darmo. Jawna niesprawiedliwość. Tak zepsuć wakacje! Poirytowany, kopnął w drzwi windy.
 
***
Najpierw Paradise.net, tego Stultey nie potrafił sobie odmówić. Postanowił co prawda zabrać się do pracy od razu, żeby jak najszybciej mieć zadanie za sobą, ale po ciężkim egzaminie potrzebował chwili zapomnienia.
Wyjął z lodówki butelkę z napojem stylizowanym na archaiczną Coca – Colę, dobrze nią potrząsnął i podważył korek. Częściowo zalał i tak już brudną podłogę. W nozdrza uderzył go słodkawy zapach kapsetaminy, która najlepiej chyba ze znanych na rynku substancji imitowała dowolne smaki i zapachy. Wpakował sobie szyjkę butelki do ust i pił łapczywie, a po obu stronach ust ściekły małe strużki napoju. Otarł brodę wierzchem dłoni, upuścił butelkę na podłogę, wyjął z lodówki drugą i udał się do pokoju.
Mimo, że panował tam półmrok, Stultey perfekcyjnie ominął sterty ubrań i opakowań po posiłkach i usiadł przed wyświetlaczem. Zalogował się do sieci, po czym postanowił udać się prosto do internetowego przybytku rozkoszy. Jak przed każdym wejściem na dowolną stronę internetową, i tym razem wyświetlił mu się obowiązkowy pakiet referendalny. Niecierpliwie klikał losowo „Tak” i „Nie”; było mu gorąco i był zmęczony, ponadto Dolosus swoją głupią propozycja współpracy zepsuł mu dzień, nie czytał wiec nawet pytań referendalnych. Spełniwszy obywatelski obowiązek, mógł wreszcie zalogować się na Paradise.net. Zerknął w stronę okna – roleta była zasunięta szczelnie. Wybrał swoje ulubione dziewczyny, założył nogi na biurko, ręce zaś za głowę i pomrukując z zadowolenia, oddał się przyjemności oglądania śmiałych animacji.
 
Stultey nie zawsze do końca ignorował treść obowiązkowych pytań referendalnych, będących przepustką do zalogowania się na wybraną witrynę internetową. Choć to niewiarygodne, czytywał czasem pytania referendalne. Przy piwie koledzy żartowali z niego, że mogą poszczycić znajomością z gościem, który czyta obowiązkowe ankiety przed kliknięciem „Tak” lub „Nie”. Pamiętał nawet czasy, kiedy zastanawiał się nad odpowiedziami.
Ba! – na zajęciach z Historii Demokracji wykładowca opowiadał nawet, że w początkach istnienia obowiązkowych ankiet, kiedy nie wszyscy jeszcze rozumieli, z jakiej skali postępem, jeśli chodzi o wolności obywatelskie, mają właściwie do czynienia, budziły one prawdziwą sensację. „Dziś” – mówił  profesor Marcus –  „kiedy jest dla nas oczywiste, fundamentalnym prawem obywatela jest współdecydować o wszystkim, cokolwiek tylko nas dotyczy, traktujemy Ankiety Referendalne, podawane nam w najwygodniejszej możliwej – niemal inwazyjnej, jeśli można się tak, choć ma to swoje niewątpliwe uzasadnienie –  formie, rutynowo. Może zbyt rutynowo. Z drugiej strony, to dobrze, że traktujemy naszą wolność i możliwość decyzji tak, jak należy je traktować – jako elementarne prawo, którym oddychamy; które jest dla nas na tyle naturalne, że nie zastanawiamy się nad jego postacią. Nie zawsze jednak tak było. Gdy tylko wprowadzono Ankiety, w społeczeństwie nie do końca dorosłym jeszcze do dojrzałych form demokracji pojawiali się tacy, którzy kontestowali je jako utrudnienie korzystania z Internetu. Proszę państwa – nie zawaham się tutaj porównać tych malkontentów do dzieci, które w konieczności picia syropu na kaszel widzą coś przykrego, w dodatku nie dostrzegając jego związku ze swoim zdrowiem. Byli i tacy, którzy kontestowali kompetencje obywateli w rozstrzyganiu pewnych kwestii – nie będę jednak zagłębiać się w ich argumentacje, bo są to, na szczęście, zajęcia z Historii Demokracji, a nie z Historii Faszyzmu”.
Ojciec Stulteya opowiadał mu, że istnieli eksperymentatorzy, którzy próbowali konfrontować wyniki swoich chałupniczych ankietek na temat głosowań z decyzjami podjętymi przez rząd. Polegało to na tym, że badali – bądź próbowali badać – wyniki głosowań własną metodą, i sprawdzali, czy rząd istotnie stosuje się do wyników tych ankiet. Pomyśleć, że komuś się chciało. Stultey wzruszył ramionami. Nie dość, że śledzili poczynania rządu, co samo w sobie było nudne jak flaki z olejem i nosiło znamiona manii prześladowczej, to jeszcze wydawało im się, że potrafią w wiarygodny sposób, niezależnie od obliczeń Serwera Wyborczego, ustalić wyniki ankiet. Świry.
Stultey, dysząc ciężko, rozpieczętował pudełko z najlepszym zamorskim żarciem z knajpy za rogiem. Przez chwilę był rozdarty pomiędzy animacją (była zbyt dobra!) a tackami z jedzeniem (był niesamowicie głodny). Postanowił jednak połączyć obie palące potrzeby. Już wkrótce wił się niespokojnie na krześle, po brodzie spływała mu strużka tłuszczu, palce lepiły się od sosu majonezowego, a oczy zasnuły się mgiełką  lenistwa. Osiągnął stan sytości pod wieloma względami. Był spocony i zgrzany, ociężały i nieco oszołomiony. Czknął. Poklepał się po brzuchu, ale czkawka nie ustąpiła. Nie miał energii ani wstać, żeby odsłonić okna, ani nawet żeby poprawić się na krześle. Obejrzał jeszcze kilka animacji i uznał, że dziś nic już z tego nie będzie. Ściągając koszulkę i spodnie w drodze do łóżka, postanowił, że nazajutrz wstanie wczesnym rankiem i zmarnuje dzień na odkrywanie tajemnic mrocznego świata w górnym biegu rzeki Got.
            – Nie przejmuj się tym, Stult. Powiesz mu, że nic nie zrobiłeś, i tyle. Co ci może zrobić? Przecież nie zaryzykuje złamania praw studenta.
            Stultey wykrzywił twarz w grymasie wyrażającym sceptycyzm, niechęć do życia,  stagnację decyzyjną i dezaprobatę w jednym. Leniwym ruchem uniósł ciężkie ramię i sięgnął do wezgłowia łóżka po paczkę papierosów. Wiedział, że zasmarka się i zakaszle po napoczęciu choćby jednego, ale wolał zrobić cokolwiek niż wstać i zabrać się do tego, do czego nakazywały mu zabrać się resztki sumienia studenckiego – zbierania materiałów dla Dolosusa.
            – Zostaw to. Ciesz się ostatnimi dniami wolnego – kontynuował Iners – zaciągnąłem właśnie pożyczkę w Studenckim Funduszu Gwarantowanym, możemy pójść na automaty.
            – Znów pożyczkę? – zdziwił się Stultey. Po tych słowach wstrząsnęła nim fala kaszlu. Oczywiście. Krztusząc się, zgasił papierosa.
            – Jesteś chory, Stult. W takim stanie nie ma sensu za nic się zabierać. Nie pozwól, żeby nauka rujnowała ci życie – z emfazą zwrócił się do niego Iners. – Co do pożyczki … robiłem to dziesiątki razy. Nic się nie dzieje. Po prostu znowu mam kasę.
            – Wydaje mi się, że pożyczone przez ciebie pieniądze kumulują się w formie długu – zgryźliwie zauważył Stultey, poklepując się po obolałym, rozepchanym żołądku, napełnionym właśnie nuggetsami, które zamówili z Inersem. Całą górą. Z promocji. Nie można było przepuścić takiej okazji.
            – Mówię ci, że robię to od lat i nic się nie dzieje. Straszysz. Mam w tym doświadczenie. Fundusz pożyczkowy jest przecież po to, żeby pożyczać pieniądze, a nie po to, żeby robić sobie jakieś długi i biednieć – Iners wzruszył ramionami.
Stultey zerknął na niego, ale twarz Inersa pozostawała nieskalana. Musiał wierzyć w to, co mówi. Właściwie, Stultey sam nie był pewien, czy nie ulega przesądom, czarnym wizjom rzeczywistości. Przymknął powieki. Zasnąłby, gdyby mógł, ale pełen żołądek, wyrzuty sumienia i dziwna markotność, wynikająca z długiego wypoczywania, odpędzały sen.
            – Idziesz czy nie? – zapytał Iners ponaglająco – Umówiłem się z chłopakami.
            – Następnym razem – Stultey dokonał wysiłku podniesienia się z kanapy. Wyciągnął z szuflady biurka papiery od Dolosusa i uruchomił komputer. Nazajutrz zaczynały się zajęcia akademickie.
Iners prychnął.
            – Powodzenia, profesorku. Miłej zabawy przy tych papierach.
Stultey nie odpowiedział. Znów się zawiesił, nie mogąc przełamać się, by zacząć nadążać myślą za zaplanowanymi czynnościami. Machinalnie przerzucał kartki. Jęknął.
            Po dwudziestu minutach prób rozpoczęcia pracy podjął decyzję, że najpierw poogląda Dziewczyny. Co prawda, wszystkie swoje ulubione widział poprzedniego dnia, i jeszcze wcześniej. Ostatnio, oprócz jedzenia i grania w symulacje wojny, zamachów terrorystycznych i włamań właściwie cały czas oglądał Dziewczyny. Można nawet powiedzieć, że kompletnie mu się znudziły, a myśl o nich budziła mieszankę wstrętu, nudy i słabiutkich impulsów podniecenia. „Siła przyzwyczajenia” – pomyślał. Machinalnie wpisał adres portalu. Ankieta. „Czy popierasz zaangażowanie w krajach Czwartego Świata?”
            Westchnął ciężko. Cholerne studia. Cholerny Dolosus. Tym powinien się teraz zajmować. Zaangażowaniem w sprawy Czwartego Świata. Kliknął opcję  „tak” i doznał uczucia niejakiej satysfakcji. Co prawda każdy użytkownik Internetu musiał dziś tak czy inaczej odpowiedzieć na to pytanie w obowiązkowej ankiecie referendalnej, ale w jakiś sposób połechtała go myśl, że jako jeden z nielicznych nie zrobił tego machinalnie. Co więcej, ma coś wspólnego z tą sprawą. Może być tym, który faktycznie zaangażuje się w sprawy Czwartego Świata. Ten rodzaj satysfakcji, choć odczuwalny słabo jak muśnięcie lekkiej bryzy, był na tyle odmienny od ospałych, wyżętych z nowości form zaspokojenia, jakie Stultey fundował sobie na co dzień, że postanowił zrezygnować ze spotkania z Lolo i Isander ściagających kabaretki i gorsety i czym prędzej zająć się ustrojem panującym na terenach górnego biegu rzeki Got. Kiedy wstukiwał frazę „rzeka Got” w wyszukiwarkę, uczucie ekscytacji wzmogło się. Zrobił to; zaczął pracować nad prezentacją i, co najdziwniejsze, nie czuł się z tym źle. Może o to chodziło w nauce? Gdyby Stultey znał wyrażenie „bodźce intelektualne”, z pewnością właśnie by je zidentyfikował.
            O Boże. Zamarł nad klawiaturą, wpatrując się w depresyjne obrazki z Czwartego Świata. Ten rodzaj ubóstwa i brzydoty, jaki epatował z materiałów na temat ludności zamieszkującej nad rzeką Got, ustroju i historii tych nieszczęśliwych terenów, był w odbiorze nawet trochę przyjemny, jak dobry horror. Stultey poprawił się na krześle. Czekała go długa noc. Noc spędzona w koszmarnej atmosferze rzeki Got.
***
            – Codziennie dokonują państwo tysięcy wyborów, od istotnych i ważkich po bardzo prozaiczne, jak na przykład – w co się ubrać bądź jaką pastę do zębów wybrać. – Dolosus zawiesił głos.
Stultey niespokojnie kręcił się na krześle. Trochę stresował się przed publicznym wystąpieniem. Nie zwykł tego robić, to znaczy, nie w świecie rzeczywistym. Kiedy posługiwał się swoim awatarem w Internecie, brał udział w karaoke, tańczył na stole i podrywał dziewczyny. Ponieważ obserwowali go wtedy głównie znajomi, dostawał najwyższe noty – za wygląd, autentyczność i oryginalność. Wiedział, że to bullshit, i że ludzie machinalnie klikają wysokie oceny, oceniając swoich znajomych, ale przyzwyczaił się do komunikatu w roku ekranu: „90 % ludzi, którzy cię widzą, uważa Cię za zabawnego, przystępnego i interesującego. Gratulacje!”. Nie był pewien, czy publiczność in real life wystawi mu taką samą ocenę.
            – Wspominam o tym – kontynuował Dolosus, nieznośnie przeciągając cały ten proces – żeby uświadomić państwo, jak wielkie znaczenie ma wolność wyboru. Fun – da – men – tal – ne. I właśnie myśląc o tych drobnych sprawach, gdzie wybór wydaje nam się czynnością tak naturalną, jak oddychanie i tak niezbędną, jak sen czy jedzenie – możemy uświadomić sobie, jak wielką tragedią byłoby, gdyby nam go odebrano.
            Szmery, jak zwykle niosące się po auli, sugerowały, że wykład był jeszcze nie dość interesujący.
            – Proszę sobie wyobrazić, że ktoś narzuca państwu, w co mają się ubierać, co jeść, na jaki kolor farbować włosy, jaką wybrać karierę, jakich zasad przestrzegać. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś, w tym momencie na przykład, szantażuje państwa kodeksem zasad, dajmy na to, dobrego wychowania, i zabiera państwu wszystkie mobilne urządzenia. Jedyne, co możecie robić, to siedzieć sztywno na swoich miejscach i wlepiać oczy we mnie i w pana Stulteya Seeka.
            Gwar ucichł. Na auli zaczynało być cicho jak nigdy dotąd. Stultey uśmiechnął się mimo woli. Ta wizja, odmalowana tak plastycznie, sprawiła, że umilkli, zastanawiając się, co jeszcze dziś usłyszą.
            – Proszę sobie więc wyobrazić, że ktoś steruje państwa życiem z całą precyzyjnością, minuta po minucie, państwo zaś dusicie się i kumulujecie w sobie wszystkie naturalne odruchy. Jak zwierzę złapane do klatki. Żeby pomóc państwu to sobie wyobrazić, zdecydowaliśmy się z panem Seekiem przeprowadzić pewien eksperyment. Będzie to oczywiście eksperyment dobrowolny, na który musicie państwo wyrazić zgodę. Jeśli ktoś nie życzy sobie brać w nim udziału, może spokojnie opuścić aulę.  – Teraz panowała absolutna cisza, nadając chwili posmak czegoś tyle uroczystego, co i nieco przerażającego. – Eksperyment polega na tym, że oddadzą państwo swoje urządzenia mobilne i gogle interaktywne, będą musieli państwo przez najbliższe pół godziny wysłuchać wykładu, koncentrując się tylko na nim, i stosować do moich poleceń. Zabronione jest rozmawianie i wychodzenie, o ile ktoś nie uczyni tego wcześniej, przed rozpoczęciem eksperymentu. Daję państwu chwilę na podjecie decyzji. Potem proszę chętnych o pozostanie, a pan Stultey zbierze państwa urządzenia mobilne do pudełka, które przez owo eksperymentalne pół godziny będzie znajdować się pod moim biurkiem.
            Po auli przeszedł szmer. Dyskutowano, naradzano się. Rozległo się szuranie krzeseł, wiele osób opuściło salę. Po chwili Dolosus zwrócił się do pozostałych:
            – Rozumiem, że wyrażają państwo zgodę na wzięcie udziału w eksperymencie?
Studenci pokiwali głowami. Stultey zszedł w przerzedzoną grupę, niosąc przed sobą przepastne pudełko. Komputery, telefony, infogramy, gogle wydawały głuchy dźwięk, zapadając się do środka. Gdzieniegdzie rozlegały się pojedyncze śmiechy, czuło się jednak atmosferę napięcia. Stultey uśmiechał się, widząc niepewne spojrzenia bladych studentek i ponure miny  studentów. Asystując przy eksperymencie, czuł ekscytację i pewną dozę wyższości, za które w głębi ducha się obwiniał. Kojarzyły mu się ze wszystkim, o czym uczono go, że jest złe – totalitaryzmem, nierównością, brakiem demokracji. I mieli rację – to sprawiało przyjemność. Ruda dziewczyna niepewnie wyciągnęła dłoń z telefonem. Wyglądała na jedną z tych wystraszonych mimoz, które nigdy nie wiedzą, czego chcą. Stultey lubił kreować tego rodzaju postacie na portalach erotycznych. Brał te dziewczyny w obroty i z zadowoleniem słuchał, jak krzyczały z bólu.
            – Proszę oddać telefon albo wyjść, mamy ograniczony czas – wymamrotał.
Dziewczyna zerknęła na niego spłoszona, jej kąciki ust drgnęły. Wypuściła telefon z dwóch palców, między którymi go ściskała.
To było coś innego. To było jeszcze coś innego niż te krzyczące animowane dziewczyny. Przyjemny dreszcz przebiegł Stulteyowi po plecach. Patrzył na rudą dłużej, niż to konieczne. Miała nieregularne rysy twarzy, zajęczą wargę i duże, zielone oczy, rozszerzone teraz wahaniem. Na tle bladych policzków wyraźnie odznaczały się rude piegi; z chwili na chwilę były coraz ciemniejsze.
            – Dziękuję – wycedził Stultey i odwrócił się na pięcie, bo czuł, że zaraz wybuchnie z podniecenia. Czy to właśnie odczuwali watażkowie górnego brzegi rzeki Got, rządząc twardą ręką i wymuszając niezliczone ustępstwa na swoich podwładnych? „Jesteśmy zwierzętami” – pomyślał Stultey – „jesteśmy zwierzętami i jeśli tylko pozwolimy sobie przez chwilę na zwierzęcość, jak ci znad rzeki Got, stajemy się bestiami”. 
            Zgodnie z poleceniem Dolosusa wyłączył światła. Szuranie krzeseł wzmogło się. Ludzie zaczynali być niespokojni. Eksperyment rokował dobrze, atmosfera gęstniała. „A przecież to tylko zabawa” – przemknęło Stulteyowi przez głowę – „pomyśleć tylko, jak to jest, kiedy żyje się w takim świecie naprawdę” – ta myśl sprawiła, że ciarki czuł już nie tylko na plecach. Impulsy przebiegały po szyi, po nogach, rozchodziły się promieniście od klatki piersiowej wzdłuż łokci. Całe ciało było jakby naelektryzowane. W ciemności auli zobaczył wspomnienie wyrazu twarzy rudej dziewczyny. Boże.
            – Proszę o zachowanie ciszy – powiedział Dolosus zimnym, stanowczym tonem, jakiego chyba od stul lat nie użył nikt w tych murach – w przeciwnym razie będziemy musieli przerwać eksperyment. Zobowiązuję państwa do tego pod rygorem kodeksu moralnego, musimy się wzajemnie szanować – ostatnie zdanie było zimne jak stal. Sprawiło, że Stultey ściskał w myślach kark rudej dziewczyny, będąc o krok od zmiażdżenia jej rdzenia kręgowego. Ruda, podobna do myszy, z wielkimi oczyma i nieco zbyt dużymi zębami z przodu, popiskiwała, zupełnie bezbronna.
            Dolosus dał znak Stulteyowi. Ten przełknął ślinę, wysiłkiem woli uwolnił się od sadystycznej projekcji i włączył pierwszy slajd. Przedstawiał on zasięg geograficzny krainy, o której miała być mowa.
            – Rzeka Got, w swoim górnym biegu silnie meandrująca, przemierza krainy Czwartego Świata. Got jest rzeką nieuregulowaną. Nie wiem, jak to dobrze państwu wytłumaczyć, ponieważ jest to trochę nie do pomyślenia współcześnie. Chodzi mniej więcej o to, że rzeka ta posiada potencjał podporządkowywania sobie działań ludzi mieszkających w bliskim sąsiedztwie, na przykład – wylewa na wiosnę, zalewając tereny uprawne.
Chwila ciszy.
            – Pewnie nie rozumieją państwo tego, co mówię. I nic dziwnego. Musimy cofnąć się jeszcze krok wcześniej – otóż na interesujących nas terenach nigdy nie zaistniała Regulacja Klimatyczna. Żadne ze znajdujących się tam państw, o ile możemy tak nazywać te organizmy ustrojowe, nigdy nie podpisało żadnego Pakietu Regulacji Klimatycznej. Panie Stultey, jaka jest tego przyczyna? – z wyreżyserowaną ciekawością zwrócił się doń Dolosus.
            – Mity, wierzenia, legendy. Obawy. Przyzwyczajenie. Wszystko to pod zbiorczą nazwą tradycji sprawia, że mieszkańcy górnego brzegu rzeki Got żyją pod dyktatem nie wybieranych przez siebie warunków klimatycznych, doznają piekła klęsk żywiołowych, okresowo cierpią głód i są ofiarami licznych kryzysów ekonomicznych – wyrecytował chłodno Stultey, świdrując oczami ciemność tam, gdzie spodziewał się obecności rudej dziewczyny.  
            O dziwo, zgodnie z apelem Dolosusa w sali panowała cisza, ale wyraźnie dało się wyczuć, że atmosfera groteski i niezrozumienia coraz mocniej wypełnia przestrzeń. I strach. Nieco sztuczny, ale ostatecznie dawno nie odczuwany w tym miejscu strach otulał Stulteya przyjemnym poczuciem siły.
            – Tu dochodzimy do sedna problemów trapiących mieszkańców zlewiska rzeki Got – podjął zatroskanym tonem Dolosus – wbrew pozorom, nie są to deszcze, susze, pomór krów, częste niepokoje społeczne, a nawet ubóstwo, nierówności i szeroko pojęta ignorancja. To wszystko zaledwie pochodne podstawowej bolączki, jeśli mogę ująć rzecz tak eufemistycznie: braku demokracji.
            Ruda dziewczyna krzyczała, przyciskana kolanem Stulteya do ściany. Chociaż nie, może niech nie krzyczy; jeśli będzie tylko cicho popiskiwać, zbyt przestraszona, żeby wyrazić głośno swój lęk, to będzie jeszcze bardziej … och, Stultey sam nie wiedział, jak to określić. Podniecające? Nie, to nawet nie to. Ścisnął brzegi biurka. Starał się być skoncentrowany, Dolosus w każdej chwili mógł go o coś zapytać. Brak demokracji. Zacisnął zęby. Krew pulsowała mu w skroniach, żyły nabrzmiały. Czuł niemal medyczne przeciwwskazanie do tego, by choć chwilę dłużej o tym myśleć. Czy to się nazywa pasja naukowa? A może to już perwersja?
            – Formalnie rzecz biorąc, panuje tam ustrój demokratyczny. Proszę jednak nie dać się zwieść nazwie. Przez demokrację rozumiemy bowiem, i jest to dla nas zupełnie oczywiste i niepodważalne, stan, kiedy każdy z obywateli jest współdecydującym w sprawach dotyczących funkcjonowania całego państwa, jak również jest wyłącznym decydentem, jeśli chodzi o własne życie, wyłączając przypadki, kiedy zagraża innym. Wszystko to zawiera się w zbiorze najoczywistszych praw, których pogwałcenie zepchnęłoby nas – i nie bójmy się tego powiedzieć – do epoki gorszej niż epoka kamienia łupanego. Gorszej, bo w historycznej epoce kamienia demokrację świat miał przed sobą, tutaj zaś mielibyśmy ją za sobą, przed sobą zaś wyłącznie troski i cierpienie.
            Efektowna chwila ciszy nie była właściwie potrzebna; słowa Dolosusa dogłębnie wstrząsnęły słuchaczami. Prezentacja trwała już nieco więcej niż pół godziny, nikt jednak nawet się nie poruszył.
            – Jedyną rzeczą, którą wybierają mieszkańcy państw górnego brzegu rzeki Got jest ciało ustawodawcze i prezydent. Czasami. Są takie organizmy państwowe, gdzie dyskutuje się nawet powrót monarchii.
            Dał znak Stulteyowi. Ten sięgnął ręką klawiatury, słuchacze ujrzeli na ścianie ogromnych rozmiarów slajd, ukazujący szerokie pole wypełnione rachityczną kukurydzą, wypłukaną przez wodę, która stała w brunatnych kałużach na powierzchni niemal całego pola. Chude krowy, starzy ludzie o długich, smutnych twarzach w dziwnych, archaicznych wnętrzach, ujęcia ciemnych chmur, ludzi okutanych w ciepłe ubrania, jak sprzed dwóch wieków, na tle zwałów śniegu. Skuta lodem rzeka Got; pędzące po rzece kry. Spękany lód, przez większość widziany pewnie pierwszy raz na autentycznych zdjęciach, miał w sobie coś przerażającego, jak stara skorupa albo twarz kogoś bliskiego śmierci, z siatką zmarszczek zdeformowaną spazmem strachu. I jeszcze więcej: zniszczone drogi, kulawe psy, zdeformowane dzieci. Rozbujałe, nieprzycinane krzewy. Martwe ryby na brzegu rzeki. Ostatni slajd, czarno – biały jak większość – lokomotywa żelaznego pociągu, sunąca po torach, ociężały potwór sprzed trzech wieków, a w jego oknach twarze ludzi, bielejące na tle ciemnych, zwalistych kształtów pociągu, ponuro przecinającego perspektywę zdjęcia. Było w tym obrazie coś majestatycznie przerażającego, dogłębnie nieludzkiego. Ta maszyna z wielkimi, kwadratowymi oknami, o żelaznych kołach i żelaznych okuciach, a w niej niepiękni, jakby nieco nierealistyczni ludzie o bladych twarzach – wszystko to razem było jak Frankenstein, zbudowany z żelaza, plastiku, ludzkich ścięgien, mięśni, smutku i przerażenia.
            – Warto rozważyć, czy wobec braku obowiązkowych ankiet referendalnych, braku dowolności w wyborze płci, a – jak mówią niektórzy – nawet wyznania i narodowości, przy braku podstawowych swobód obywatelskich, czy te godne prawdziwego współczucia, poddane przerażającej opresji istoty ludzkie, nie są na tyle upośledzone w swoim korzystaniu ze świata, że zaczynają przypominać kogoś, kto utracił podstawowe  funkcje życiowe?
            Na skutek wypadków niektórzy zostają pozbawieni władzy w członkach, wzroku, słuchu i czucia. Gdyby podłączyć ich do maszynerii podtrzymującej życie, mogliby egzystować latami jak rośliny. Jest jednak rzeczą oczywistą, że sama litość nakazuje przerwać cierpienie takich osób. Proszę pomyśleć teraz o mieszkańcach krajów położonych nad rzeką Got. Czy nie znajdują się oni w sytuacji analogicznej? Pozostawiam to państwu do przemyślenia. – Dolosus znów skinął na Stulteya.
            Ten siedział jednak nieruchomo, jak zahipnotyzowany wpatrując się w ogromny wizerunek pociągu. Pociągu, który nadjeżdżał ze wszystkich stron naraz. Który wiózł blade twarze bez korpusów, i unosił blada, rudą dziewczynę do czarno – białej krainy, gdzie czekało ją tylko cierpienie i lęk, dlatego krzyczała, jej źrenice rozszerzały się, a usta czerwieniły na tle blednącej twarzy, i były jedyną barwną rzeczą w tym upiornym krajobrazie.
            – Stultey? Włącz światło!
Zerwał się i zaczął badać palcami blat biurka w poszukiwaniu pilota.
            – Proszę się rozluźnić, właśnie skończyliśmy nasz eksperyment. Dziękuję państwu za wytrwałość; proszę zgłaszać się do pana Seeka po zdeponowany w pudełku sprzęt.
Po auli przetoczył się głośny pomruk, kiedy jasne światło znienacka oślepiło zebranych. Unoszący się wir rozmów, śmiechów i – czyżby? – urywane szlochy czyniły upiorny pociąg, ledwo widoczny teraz na białej ścianie, czymś nierzeczywistym, nieważnym i niebyłym.
***
 
Szary pociąg towarzyszył Stulteyowi podczas zasypiania, witał go po przebudzeniu, był na wysokości jego wzroku podczas jedzenia, siedzenia przy komputerze i ubierania się; podczas tych długich, monotonnych godzin, kiedy Stultey sam nie wiedział, co ze sobą zrobić, siedział tylko wpatrzony w ścianę, z podkulonymi nogami, kontemplując zdjęcie żelaznej lokomotywy.
            Obraz pociągu zmieniał się w jego głowie, ulegał przeobrażeniom. Po godzinach wpatrywania się, zapadłszy w pamięć, oswojony, przestał być straszny i ponury. Stultey pomyślał, że gdyby abstrahować od jego monochromatyczności, pociąg mógłby wyglądać całkiem neutralnie, jeśli nie – pięknie. Rzędy iglastych drzew w tle, twarze ludzi, którzy wcale przecież nie byli gatunkowo innymi ludźmi niż mieszkańcy Demolandii, uroczyście wkomponowane w ramy okien, tak bardzo zharmonizowane z pędem podróży przez bezkresy dorzecza rzeki Got.
Rzeka Got. Kiedy Stultey zabrał się do wyszukiwania grafik, teraz już sam dla siebie i na własną rękę, nie mógł się uwolnić od jej turpistycznego uroku. Szorstkie, nieuregulowane brzegi, gęste krzewy okalające podmokłe wybrzeże, zwierzęta, ptaki i owady o niewiadomych zamiarach, czające się na łąkach i polach – wszystko to było po trosze przerażające,  ale z biegiem czasu nabierało też w oczach badacza swoistego piękna. Z dnia na dzień cenzura sumienia stawała się lżejsza i z biegiem czasu Stultey studiował opisy warunków życia Czwartego Świata nie ganiąc się w myślach za perwersję. "Wartość poznawcza" – powtarzał za Dolosusem, kiedy znajomi dziwili się jego brudnym upodobaniom. Uczciwie rzecz biorąc, nie był w stanie powiedzieć na pewno, czy miał do czynienia z realną pasją naukową, czy raczej z pewnym prywatnym upodobaniem, które miało swój początek w słodkim ukłuciu nieznanego, sączącego się z pejzaży z rzeką Got w tle. Im więcej spędzał czasu, patrząc na posępne fotografie, tym silniejsze miał wrażenie, że to, co wydaje się być brzydkie, wcale takie być nie musi. Ciężkie spojrzenia krów, spode łba obserwujących fotografa, były zarazem głębokie i melancholijne. Zalewowe łąki, nawet, jeśli były symbolem porażającego zacofania, miały nieodparty urok tego, co ulega przemożnej sile natury, stawia zapory ludzkiej inicjatywie i każe, podporządkowując się – obserwować. Wyobrażał sobie huk rwącej się kry i nawoływania chudych wędkarzy. W jakich mówili językach?
Te nawoływania często mu się śniły. Były strumieniem dźwięków, których nie potrafił nazwać, po przebudzeniu, mimo, że zapamiętywał sny, nie byłby w stanie powtórzyć tych słodkich dźwięków, za którymi tęsknił w ciągu dnia. Nocni rybacy sunęli na wiklinowych łodziach, a nad drżącą taflą rzeki Got unosiły się mgły, roztrącając zwarty las zieleni, który z obydwu stron wdzierał się w koryto rzeki. Znad jednego brzegu wstawał ranek – dorodne kobiety w białych koszulach i spódnicach wypuszczały słońce z zapaski, i czerwona pręga świtu barwiła niebo, odbijając się w falującej wodzie, kipiącej od ruchliwych ryb.
Rzeka Got ze snu, w kolorze, pachnąca i przemawiająca nieznaną wcześniej Stulteyowi muzyką, była przecież nabudowana na tym, co znalazł o niej w sieci, co przeczytał w publikacjach podsuniętych mu przez Dolosusa. Była zarazem tak odległa od treści zawartej w tych materiałach, że aż trudno było uwierzyć, że wizja rzeki miała w niej początek.
***
Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego, kiedy to urzędniczka długo wpatrywała się w Stulteya podejrzliwym wzrokiem, zanim udzieliła mu instrukcji, wydano mu pozwolenie bez zbędnych obstrukcji.
Trzymając w ręku papier urzędowy oraz – co najważniejsze – kod dostępu do deep netu, Stultey czuł, że triumfuje. Niełatwo było mu przekonać Dolosusa, by ten napisał podanie o możliwość skorzystania z połączeń internetowych Czwartego Świata w celach naukowych. Musiał wysłuchać rytualnego kazania o tym, że co prawda "cieszy, że studenci interesują się zagadnieniami niełatwymi" (w rzeczywistości nie mógł wyjść z podziwu, że interesują się jakimikolwiek zagadnieniami), ale należy pamiętać, że "bez właściwego przygotowania łatwo wejść na śliskie ścieżki poznawcze". Z mętnej gadaniny Dolosusa wynikało mniej więcej to samo, co było obecne w powszechnym przeświadczeniu – że przesadne zainteresowanie sprawami Czwartego Świata jest perwersyjne, podejrzane i niepotrzebne, I że wiedza na jego temat powinna być pod ścisłą ochroną i kontrolą. Wówczas to Stultey, drżąc z emocji, uciekł się do kłamstwa doskonałego – zeznał, że chciałby napisać pracę dyplomową na temat problemów politycznych Czwartego Świata, koncentrując się na zlewisku rzeki Got. Dolosus prawie przysiadł z wrażenia; szybko skalkulował, że pierwszy od lat student, który deklaruje chęć pisania nieobowiązkowej przecież pracy dyplomowej to okazja, której nie można przepuścić, i bez mrugnięcia okiem napisał podanie.
Trzymając w ręku kod dostępu, Stultey udał się linea recta do domu, nie zatrzymując się ani na chwilę, po czym nie wychodził z niego przez około trzy doby, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na prysznic i kawę. Iners znalazł go przysypiającego przed monitorem, z oczami czerwonymi jak u królika, potarganymi włosami i w przepoconej koszulce. Co prawda, przeciętny młody człowiek nie raz wyglądał tak po całonocnej sesji z animowanymi dziewczynami bądź po dwóch dniach grania bez przerwy, ale to było co innego. Stultey zwariował; poprosił swojego profesorka o kody do deep netu po to, by móc podłączyć się do sieci internetowej mieszkańców Czwartego Świata. To było coś, co dalece wykraczało poza horyzonty wyobrażeniowe zarówno Inersa, jak i rówieśników Stulteya w ogóle. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Stult zrezygnował z gry na automatach, żeby zrobić zadanie domowe. Od tamtego czasu upłynęły trzy miesiące, a kolega zmienił się nie do poznania: zakopany po uszy w pracy, zaczął unikać ludzi; chronicznie niedospany i ciągle niespokojny, niebezpiecznie schudł.
– Rzuć to, stary – wykrztusił Iners, widząc, że zmiany zaszły tak daleko. Chwycił Stulteya za rękaw – Chodź teraz coś zjeść.
– Najpierw coś ci pokażę.
Iners sapnął z niezadowoleniem, ale Stultey już pukał palcem w monitor:
– Zobacz.
Iners pogapił się przez chwilę na wprost, zatrzymując wzrok na tym, co wskazywał Stultey. Wzruszył ramionami.
            – Co w tym widzisz dziwnego? Zwykła laska. Takie ci się teraz podobają? Po to siedzisz cały dzień w tym deep necie, żeby oglądać dziewczyny? Dzikie baby z Czwartego Świata?
Stultey obrócił się do niego gwałtownie.
            – Powiedziałeś: zwykła. I właśnie o to chodzi. To zwykła laska. Zobacz, śmieje się, ma znajomych i w ogóle. Czy to ci się nie kłóci z tym wizerunkiem ludzi – roślin, o jakich mówi się w Demolandii? A może oni są zwyczajni? Może wcale nie są upośledzeni? Może chcą tak żyć?
            Iners przez chwilę wpatrywał się w kolegę szeroko otwartymi oczyma, a potem wybuchnął śmiechem.
            – Stary, co ty brałeś? Myślałem, że jesteś socjologiem, a zrobił się z ciebie filozof. Chodź, Stult, zjedzmy coś, przecież gacie ledwo się na tobie trzymają, tak schudłeś.
Stultey potrząsnął gniewnie głową.
            – Nie rozumiesz …
Istotnie, pomyślał, Iners nie ma prawa rozumieć. Po pierwsze, o sprawach Czwartego Świata ma pojęcie bardzo mgliste, wiedząc tylko tyle, ile mówi o tym opinia publiczna i – teraz Stultey to wiedział – propaganda. Jeszcze gorszy od wpływów propagandy był zaś mur obojętności nie do przebycia, który otaczał Czwarty Świat i jego mieszkańców. Owszem; mówiło się o tym często, w kluczu empatii dla terenów skażonych klęska braku demokracji; mówiło się o mieszkańcach Czwartego Świata tak, jak to czynił Dolosus, porównując ich do ludzi – roślin, których cierpienia każdy człowiek posiadający serce chciałby przerwać jak najprędzej. Stultey miał wrażenie, że jest to jednak empatia dla siebie samej; pomnik dobrego samopoczucia mieszkańców Demolandii, naiwna pozytywka, grająca fałszywą nutę, obrzydliwie nabrzmiałą egoizmem i samozadowoleniem.
            Po drugie, Iners nie znał podłych fantazji Stulteya z czasów, kiedy sam ulegał on jeszcze tym wyobrażeniom; nie było go w ciemnej auli, kiedy zalękniona, blada dziewczyna podsuwała pokusę wyrafinowanego sadyzmu. Ta pokusa, której został wówczas poddany Stultey, została starta w proch w konfrontacji z prawdziwym obliczem Czwartego Świata. Na fotografii, którą pokazywał Inersowi, pochodzącej z jakiegoś archaicznego portalu społecznościowego, którego mieszkańcy zlewiska rzeki Got wciąż używali, była podparta pod boki, roześmiana dziewczyna o płomiennie rudych włosach. Okrągła na twarzy, z przyrumienionymi policzkami i zielonymi oczyma, wyglądała jak lepiej odżywiona i radośniejsza siostra bliźniaczka tamtej z auli, którą tak wyraźnie zapamiętał Stultey. Patrząc na nią i przypominając sobie swoje sadystyczne fantazje, doznawał nieuchronnego wrażenia, że to nie mieszkańcy Czwartego Świata są ludźmi – roślinami. To nie oni są chorym miejscem świata. Stultey czuł, że sam tkwi pośrodku wielkiej izby pełnej chorych, rzężących podczas swoich niezdrowych marzeń, toczących ropę z głębokich cięć zadawanych zakłamaniem. "To Demolandia choruje; jest chorym człowiekiem świata" – przeszło mu przez myśl.
            – Mam coś jeszcze. – głos Inersa wyrwał go z głębokiego zamyślenia – przyszło to do mnie wczoraj, ale trochę nie rozumiem. Co właściwie mi tu napisali, panie mądry?
Stultey wziął od niego papiery z pieczęcią Studenckiego Funduszu Gwarantowanego. Przestudiował dokument i spojrzał na Inersa.
            – To przesądowe wezwanie do spłaty długów, jaki u nich zaciągnąłeś. Czy wcześniej przychodziły do ciebie jakieś dokumenty?
            Iners zamrugał oczami.
            – Ale jak … – urwal, rozłożył szeroko ręce i opadł na krzesło.
            – Dostawałeś wcześniej takie listy? – nalegał Stultey.
            – Myślisz, że sprawdzam wszystko, co przychodzi mi do skrzynki? – Iners wzruszył ramionami ze złością.
Stultey spojrzał na niego współczująco.
            – Pożyczę ci trochę pieniędzy, ale pokrycie długu będziesz musiał rozłożyć na raty. Załatw to z nimi jak najszybciej. Nie wydawaj na razie większych sum.
Wcisnął zwitek papieru z powrotem w ręce Inersa, odwrócił się z powrotem do monitora. Powoli wstukał w wyszukiwarkę hasło "kryzys finansowy".
 
***
            – Panie profesorze!
Dogonił Dolosusa na korytarzu. Ten nawet nie zwolnił kroku, więc zdyszany Stultey musiał iść bardzo szybko, jednocześnie cały czas mówiąc. Nie było to wygodne.
            – Panie profesorze, mam dobrą prezentację. Bardzo dobrą. Seria kolorowych fotografii miejscowości nad rzeką Got. Opracowałem te zdjęcia, opatrzyłem komentarzami, tak, żeby tworzyły spójny obraz … – urwał, ponieważ profesor milczał zniechęcająco.
Nie patrząc na niego, Dolosus zatrzymał się przed drzwiami do swojej katedry i wystukał kod umożliwiający dostęp. Stanął w drzwiach, opierając się o framugę.
            – To będzie bomba – dodał Stultey głosem, w którym niepewność zaprzeczyła treści.
Dolosus zmierzył Stulteya ciężkim wzrokiem.
            – Bomba, mówi pan.
Stultey chciał coś powiedzieć, otworzył usta, Dolosus powstrzymał go ruchem ręki. Na tle pomieszczenia z dużym oknem, przez które wpadały promienie zniżającego się słońca, złamany blask, wyglądał jak świetlista postać z zaświatów.
            – Radzę panu zaprzestać oglądania obrazków znad rzeki Got. Proszę się do tego nie przywiązywać. To może wkrótce przestać istnieć. Nie jest przecież tajemnicą, że prawdopodobnie zostanie przegłosowana misja naprawy Czwartego Świata. Jak pan zapewne wie, najłatwiej jest zaczynać od zera.
Stultey wpatrywał się intensywnie w twarz Dolosusa, ale oślepiało go słońce, i widział tylko lewą stronę jego twarzy, prawa zaś była czarną dziurą ze słonecznymi odpryskami; głębokim oczodołem z żółtą plamką powidoku słonecznego pośrodku.
– Subwencja od Rządu Światowego za zneutralizowanie ostatnich ładunków nuklearnych pomoże nam wydobyć się z pełzającego kryzysu, który – i to też nie jest tajemnicą – może zamienić się w coś przerażającego. A tak – za jednym zamachem uratujemy i siebie, i ich. Siebie – od nędzy, ich – od istnienia w niedemokratycznym, nieludzkim świecie, który trudno opisać, bo język dawno przestał do niego przystawać.
Ogromna kula rosła w gardle Stulteya. Znów chciał coś powiedzieć, ale kolejny raz Dolosus powstrzymał go ruchem ręki.
– Żadna z informacji, którą panu właśnie przekazałem, nie jest niejawna. Co więcej, wola spełnienia misji na terenach Czwartego Świata zostanie wyrażona przez nas, jeśli rozumie pan, co mam na myśli, przez ogół, w ankietach referendalnych. Oczywiście, drastyczne i bezpośrednie sformułowanie problemu pewnie zszokowałoby jakąś część nas – ale, jak powiedziałem, wszystkie informacje są jawne. Trzeba byłoby je tylko powiązać. Ale nie każdy ma tytuł profesorski, żeby to zrobić.
Słońce zniżyło się i twarz Dolosusa się odsłoniła; zmęczona, pokryta zmarszczkami twarz intelektualisty.
– Nie będzie się już pan zajmował zlewiskiem rzeki Got. Ale jest pan zdolny. Potrafi pan myśleć. Proszę mimo wszystko zostać z nami, Stultey. Od lat czekaliśmy na kogoś takiego jak pan. Proszę zmienić tylko temat pracy dyplomowej.
Stultey powoli pokręcił głową.
– Nie.
– Stultey … – zaczął perswazyjnie Dolosus, ale tym razem to student mu przerwał.
– Proszę od dziś mówić mi po nazwisku.
Stultey Seek obrócił się na pięcie i odszedł. Szedł szybko, coraz szybciej, i nie wiedział, czemu i dokąd tak biegnie. Nie był przyzwyczajony do ruchu. Szybko krew zaczęła pulsować mu w żyłach, na czoło wystąpił pot i zalał oczy. Szybciej, byle szybciej.
***
            – Iners?
Nie chciał się połączyć. Stultey zirytowany wybrał opcję "Pilne". Iners i tak mógłby zignorować uciążliwe buczenie infogramu, blokując połączenie od Stulteya, ale tym razem zdecydował się odebrać.
            – Iners, wyjeżdżam.
            – Co ty gadasz, dokąd?
            – Nie mogę ci powiedzieć – odparł Stultey, wrzucając do plecaka rzeczy, które – jak sądził – będą mu potrzebne w podróży. Nie miał w tym zbyt wielkiego doświadczenia. Dwie koszulki, dezodorant. Aparat fotograficzny? Zawahał się. Po co właściwie? Odłożył go z powrotem.
            – Ty naprawdę zwariowałeś – stwierdził Iners, ale słychać było wyraźnie, że Stultey przerwał mu coś ważnego; sen, jedzenie albo igraszki z animowanymi dziewczynami, i marzył właściwie tylko o przerwaniu połączenia.
            – Musisz mi obiecać jedną rzecz.
            Cisza.
            – Obiecaj, że kiedy zobaczysz ankietę referendalną na temat misji w Czwartym Świecie albo anihilacji arsenału jądrowego, naciśnij sprzeciw. Kliknij "Nie".
            – Stary, czy ty myślisz, że ja będę to wszystko czytał? – udało mu się wyprowadzić Inersa z równowagi. – A w ogóle, to co ty wyprawiasz? O co chodzi? Spotkajmy się! Przyjdź do mnie, mam fajne nowe …
Stultey rozłączył się.
***
Siódmy dzień podróżował na tym archaicznym, kupionym na pchlim targu skuterze. Nie mógł się przyzwyczaić do tego, że w czasie jazdy żadna powierzchnia nie odgranicza go od prawdziwego powietrza. Od dwóch dni był w Czwartym Świecie – czasem padał tu deszcz, w nocy było zimno. Według mapy, żeby dotrzeć do rzeki Got, potrzebował jeszcze dwóch dni.
Nie istniała żadna formalna granica pomiędzy Demolandią a Czwartym Światem. Wielkie, jałowe powierzchnie wypalone do szczętu przez orbitujące suszarki, zapewniające Demolandii równowagę klimatyczną, wypaliły tu wszystko do szczętu, ale nikt nie strzegł tych ziem, można tu było spokojnie i bezpiecznie podróżować. Potem marne drogi przez bagna i lasy powitały Stulteya niesprzyjającymi warunkami, ale i tam podróż nie była fizyczną niemożliwością. Pierwsze miasta Czwartego Świata zrobiły na nim dobre wrażenie – wszystko było jak sprzed stu, może dwustu lat; ludzie, choć nie znali języka, byli pomocni. Za każdym razem, kiedy ktoś sprzedawał mu kawę i chleb, pozwalał rozbić namiot w swoim ogrodzie albo wskazywał drogę, Stultey miał wrażenie, że za chwilę zwariuje z rozpaczy. Patrzył na tych ludzi i widział ich martwych, spalonych, niczym dym unoszących się nad ruinami miast.
Na szczęście nie myślał wiele. Nie myślał, bo się spieszył.
Musiał zobaczyć rzekę Got. Żelazną lokomotywę ze zdjęcia, które go urzekło. Usłyszeć śpiewny język rybaków, którzy nawoływali się w jego snach. Zobaczyć na drugim brzegu rzeki tę białą ziemię, która wyrzucała o świcie słońce, jak piłkę, ponad taflą meandrującej, szeroko rozlanej rzeki.
Wiedział, jak to się dla niego skończy. Z konieczności został nihilistą, który swoim ostatnim niezarażonym członkiem ciała chciał doświadczyć wszystkich sensów świata. Wiedział, że nie wróci do domu i nie żałował Demolandii z jej spaniem, jedzeniem, seksem i bezpieczeństwem. Chciał spotkać roześmiane dziewczyny znad rzeki, rozmawiać z nimi i tańczyć.
 
***
Wielki dzień misji zastał go w drodze, na szerokiej ścieżce pomiędzy pastwiskami. Przyzwyczaił się już do widoku krów, tych melancholijnych, pięknych stworzeń, nieustannie rozdzierająco tnących powietrze swoim żałosnym rykiem. Chłopi byli niespokojni, bo krowy zwykle tak się nie zachowywały. Stultey, ogłuszony nieustającą kakofonią dźwięków, gnał wciąż przed siebie.
Nie zobaczył rzeki Got. Wyparowała, zanim miał szansę do niej dotrzeć. Jej koryto wygięło się i zapadło w sobie. Nawet Got nie był bowiem wieczny.
Zobaczył za to sznur niewidzących ludzi, idących przed siebie po omacku.
I falę ognia, zbliżająco się szybko, coraz szybciej, pochłaniającą oszalałe ze strachu krowy, aż dosięgła go, i Stultey Seek spłonął nieopodal brzegów rzeki Got, w dniu, w którym Demolandia uratowała świat.
 
Agnieszka Sztajer 



Ciekawe, czy czytający zauważyli i zrozumieli fragmenty mówiące o tym, że leki i komfortowy świat mogły-by istnieć wcześniej - gdyby nie...no , gdyby nie co?



Stultey Seek - spróbuję rozszyfrować to nazwisko.

Stul te y...apę   SeNek.

Chyba Synak?

Nic z tego. 


http://myslkonserwatywna.pl/demolandia-atakuje/


 

piątek, 24 listopada 2017

archetypy



To jest zastanawiające, jak wielu ludzi odczuwa przymus potwierdzania swojej racjonalności - co przecież wynika z tego, że podskórnie czują się niepewnie, a często podejrzewają nieprawdę w swoim życiu, ale nie potrafią jej zidentyfikować, ponieważ wiąże się to ze zbyt głębokim analizowaniem swojej psychiki - i z totalnym podważeniem fundamentów, na których osadzone jest ich życie. Żeby zrozumieć rzeczywistość, musisz zburzyć (a przynajmniej zakwestionować lub samodzielnie dokładnie zbadać - tak chociażby, jak zalecał to Budda) fundamenty na których osadzone jest twoje życie, co oczywiście prowadzi do stanu zawieszenia i lęku o przyszłość...bo zanim zbudujesz/odkryjesz nowe fundamenty, trwasz w zawieszeniu jakiś czas. 

Dramatyczne uporczywe potwierdzanie swojej racjonalności może wynikać z podskórnego podejrzenia, że komunikat ze społeczeństwa nie odpowiada rzeczywistości (społeczeństwo nie daje odpowiedzi na różne pytania, np. co to jest belka tęczowa i dlaczego nazywa się ją tęczową... 

Skąd wzięły się archetypy, albo dlaczego bóg jest miłością, a jednocześnie jest na świecie tyle cierpienia (poproś Boga, żeby usunął złych ludzi z ziemi, wtedy będzie się nam milej żyło - "ale ja Bogu nie będę stawiać warunków" - ale ja powiedziałem :POPROŚ. Nie masz stawiać mu warunków, masz go tylko poprosić.... Poprosiłaś? "Nie". Dlaczego nie? Bo odczuwasz dysonans pomiędzy komunikatem ze społeczeństwa, a rzeczywistością. 

Nie poprosiłaś Boga o usunięcie z ziemi wszystkich złych ludzi, bo domyślasz się, że gdyby było to możliwe, to Bóg by ich usunął... Nie prosisz o coś w co nie wierzysz.... Ale do końca nie wiesz, co jest nie tak, choć czujesz, że coś jest nie tak, tylko nie potrafisz tego określić, nazwać. 

To co? Skąd się wzięły archetypy? 


Dlaczego zachodnie filmy nieustannie eksploatują jeden i ten sam wątek - tyle, że w najróżniejszych kombinacjach, co sprawia wrażenie wątków niepowiązanych i sprawia wrażenie wielkie


czwartek, 23 listopada 2017

ĄĘ czyli ponaschemu


ĄĘ czyli ponaschemu
Autor tekstu:


Znakiem „firmowym" języka polskiego są ogonki. Jest to jedyna nazwa językowa, która na całym świecie używana jest w języku polskim. Język Indian Nawaho opisuje się w ten sposób:


„Navajo represents nasalized vowels with an ogonek (˛), sometimes described as a reverse cedilla; and represents the voiceless alveolar lateral fricative (/ɬ/) with a barred L (capital Ł, lowercase ł). The ogonek and the barred L were imported from Polish, while the use of an acute accent for vowels with a high tone was taken from French."

Nie wiem na jakiej podstawie twierdzi się, że niektóre litery Nawahów zaczerpnięto z języka polskiego, ale faktem jest, że nasze ogonki najbardziej łączą polszczyznę z językiem Nawahów. Bardziej niż z językami słowiańskimi — polskie znaki diakrytyczne generalnie nie występują w innych językach słowiańskich, najwięcej natomiast znaków diakrytycznych mamy wspólnych z Nawaho: ą, ę, ł, ó, ń. Nawaho to język, którego używają oryginalni Amerykanie pogranicza Meksyk-USA. W czasie II wojny światowej wykorzystywany był w amerykańskim wojsku do przekazywania zakodowanych informacji, niezrozumiałych dla wroga. Poza ogonkami łączą nas jeszcze pawie pióropusze.



Dla porównania: z językiem serbo-chorwackim wspólne mamy jedynie dwa znaki diaktrytyczne (ć, ó), podobnie z czarnogórskim (ś, ź), natomiast z czeskim i słowackim wspólne mamy jedynie ó.
Jedynym językiem słowiańskim, który ma więcej wspólnych znaków diaktrytycznych z polskim niż Nawaho jest język dolnołużycki, z którym dzielimy wszystkie znaki kreskowane (ś, ć, ń, ź, ó, ł). Istnieje bardzo silny związek genetyczno-językowy między narodem polskim a łużyckim. Serbołużyczanie mają najwyższy w Europie odsetek dominującej w Polsce haplogrupy R1a1 (63,4%, Polacy: 56%). Są oni łącznikiem między Polską a Czechami. Górnołużycki bliższy jest językowi czeskiemu, zaś dolnołużycki - polskiemu. Górnołużyczanie to dawni Milczanie, którzy dziś nazywają się Serbami (Sorben w niemieckim), ich główną organizacją jest Domowina z siedzibą w Budziszynie. Dolnołużyczanie z kolei to dawni Łużyczanie, którzy dziś nazywają się Wenedami (Wenden w niemieckim), ich główną organizacją jest Pónaschemu. Wenedowie (Wenetowie) stanowią dość enigmatyczny, choć z pewnością bardzo istotny komponent narodu polskiego. W Lilii Wenedzie Słowacki odmalował historiozoficzny, choć kontrowersyjny, obraz narodu polskiego jako Wenedów podbitych przez Lechitów.


Większość polskich znaków diakrytycznych występuje także w łacince białoruskiej i nieco mniej w ukraińskiej, choć są to alfabety na dziś dzień raczej potencjalne, opracowane z myślą latynizacji Białorusi i Ukrainy. Aktualne władze Białorusi i Ukrainy wykluczają latynizację języka, lecz jeśli zdecydowały się na to takie byłe republiki radzieckie, jak Azerbejdżan, Mołdawia, Turkmenistan czy Uzbekistan, to być może i nasi sąsiedzi kiedyś się na to decydują w ramach zacieśniania współpracy. Co ciekawe, proces tworzenia łacinki buduje szczególną więź między Ukrainą, Białorusią, Polską i Czechami, analogiczną do tej, która zaistniała na naszej zachodniej granicy między Polską, Czechami, Serbami i Wenedami: łacinka ukraińska powstała w oparciu o język czeski z dodatkiem polskiego, łacinka białoruska powstała w oparciu o alfabet Rzeczypospolitej Obojga Narodów, z dodatkiem alfabetu husyckiego (czeskiego). Proces reintegracji słowiańskiej wciąż jest żywy.

Wierzę, że latynizacja języka jest jego przyszłością. Jego teraźniejszością jest latynizacja młodego pokolenia Ukraińców, które emigruje do Polski — proces dziś niezbyt przyjemny dla obu naszych narodów, lecz wytyczający przyszły kierunek rozwoju Słowiańszczyzny.

Polskie znaki diakrytyczne to najciekawsza część naszego alfabetu, która z jednej strony stanowi o jego wyjątkowości, podkreślając melodię naszego języka, której nie jest w stanie oddać alfabet uniwersalny, z drugiej zaś poszczególne znaki łączą nas z różnymi regionami świata.

Ł polsko-wenetyjskie

Najważniejszym znakiem diakrytycznym języka polskiego jest zdecydowanie litera Ł. Jest ona najważniejsza z dwóch powodów: częstości występowania oraz unikalności. Ł występuje zdecydowanie częściej niż jakikolwiek inny znak diakrytyczny (jej udział w słownictwie polskim wynosi 1,82%, na podium jest jeszcze ę z 1,11% oraz ą z 0,99%). Ł poza Polską nie występuje w alfabecie żadnego innego narodu posiadającego państwo. Ł jest literą wenetyjską — jest to najbardziej charakterystyczna litera języka weneckiego. W języku wenetyjskim (łéngua vèneta) Polska to Połonia, polski — połaco, Włochy — Itałia, Lacjum — Łasio, Litwa - Łituania, waluta — vałuta, milion — miłion, Sao Paulo — San Poło, archeologia - l’archeołogia, pałac — pałazzo, Polesie — Połéxine (najważniejszy region wenetyjski). Językiem weneckim posługuje się dziś 4 mln ludzi.

Polski jest ąę

Również drugi co do rangi nasz znak diaktrytyczny związany jest z regionem italskim. Uważa się, że nasze ę wywodzi się bowiem z łaciny. Znak, który dziś w żargonie międzynarodowym określany jest jako E ogonek kilka wieków temu nazywał się E caudata i związany był z łaciną.


W ogóle można zauważyć mocny związek naszego alfabetu z różnymi językami italskimi. Ś łączy polski z językiem Etrusków, ó — z dzisiejszym włoskim. Z językiem emilijskim mamy aż trzy wspólne znaki diakrytyczne: ż, ź, ó. Emilijski to język galo-italski, którym posługuje się dziś 2 mln ludzi w okolicach Bolonii i Ferrary.

Najbardziej dziwaczną naszą literą jest druga ogoniasta: ą. Jak pisze Agnieszka Gorońska: „The biggest WTF for Polish language learners is in fact, why (the. hell.) is Ę a nasalized E, but Ą is nasalized... O?! Why don't we write it with Ǫ that can be found in Old Church Slavonic or many native American languages (Navajo, Apache, Dogrib and more)?" Zatem ę to e nosowe (eu), ale nasze ą to nie a nosowe (au), lecz o nosowe (ou). W średniowieczu głoska ta zapisywana była jako przekreślone o (ø), np. nademnø 'nade mną'.

Litery ą i ę występują dziś także w języku efdalskim, uważanym za dialekt szwedzkiego lub za odrębny język (do XX w. posługiwali się alfabetem runicznym). Najbardziej jednak charakterystyczne są dla języków Indian, czyli pierwotnej ludności Kanady, USA i Meksyku, występują m.in. w językach Nawaho, Apaczy, Azteków, Krik, Mescalero-chiricahua, Hocąg, Osage, Gwich'in, Tutchone, Saanicz, Chipewyan.

Ó europejskie

Znak ó jest najpowszechniej występującym znakiem diakrytycznym, łączy się bowiem co najmniej z dwudziestoma językami. Jest szczególnie charakterystyczny dla Europy i występuje we wszystkich najważniejszych grupach językowych naszego kontynentu: romańskiej (włoski, wenecki, emilijski, hiszpański, kataloński, galicyjski, portugalski, oksytański), słowiańskiej (polski, kaszubski, dolnołużycki, serbo-chorwacki, czeski i słowacki), germańskiej (islandzki, farerski, afrikaans), celtyckiej (irlandzki) oraz ugrofińskiej (węgierski).

Ż arabski łącznik

Ż jest znakiem firmowym języka maltańskiego. Angielski zapisują jako Ingliż, obszar jako żona. Intrygujący jest maltański wyraz buldowżer czyli spychacz, który w języku polskim zapisywany jest niemal identycznie jako buldożer, tymczasem słowo to pochodzi od angielskiego bulldoze czyli wyrównywanie terenu, a to od dwóch słów bull oraz dose (pol. doza czyli dawka). Poprawna polska forma tego wyrazu to buldozer przez z (wyłącznie takie hasło znajdowało się w Słowniku języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego, Warszawa 1958, t. I, s. 717).

Dlaczego zatem dziś zapisujemy ten wyraz jakby z maltańskim błędem? Nie wiadomo, może po prostu polskie brzmienie porzuciło niezbyt sensowną „byczą dawkę" na rzecz budo-żercy czyli niszczyciela budynków?

Malta to największy ewenement europejski. Jest to kraj o korzeniach słowiańskich posługujący się językiem arabskim, który jako jedyny na świecie zapisywany jest w formie łacińskiej. Są oni swoistą pamiątką po kalifacie Fatymidów. Jeśli idzie o słowiańskie korzenie Malty, to takiego zdania jest prof. Michael Cooperson z Uniwersytetu w Kalifornii, arabista i tłumacz literatury arabskiej, który twierdzi, że dzisiejsza ludność Malty to potomkowie słowiańskich niewolników, którzy sprzedawani byli do kalifatów w X w. Dziś tworzą oni najbardziej katolickie państwo świata, w którym rozwody są legalne dopiero od 2011, aborcja jest nielegalna a katolicyzm jest religią państwową.


Ż jest zatem łącznikiem Polski i Malty, a poza tym występuje w transliteracji alfabetów arabskich. Kropki jako znaki diaktrytyczne języków słowiańskich są nietypowe, są natomiast niezwykle charakterystyczne jako znaki diakrytyczne alfabetu arabskiego. Perska wersja arabskiej litery Ḍād nazywa się Żād i jest zapisywana jako ż, np. arabskie imię Reza w perskim zapisywane jest jako Reżā. Ż występuje także w transliteracji tunezyjskiego arabskiego oraz Hassanijja, czyli arabskiego używanego w Mauretanii, Algierii, Maroku, Mali i Senegalu.

Ś starożytne

Najbardziej nobliwym znakiem diakrytycznym jest ś. Związany jest on z transliteracjami najważniejszych kultur starożytnych, poczynając od języka sumeryjskiego oraz języka prasemickiego. Obecnie najbardziej kojarzy się z językami indo-aryjskimi kultury wedyjskiej. W transliteracji naukowej sanskrytu mamy boga Śiva, Szambala czyli wedyjski raj w sanskrycie zapisywany jest jako Śambhalaḥ, opiekunka Kryszny to Yaśodā itd. Poza sanskrytem ś związane jest także z transliteracją języka Etrusków oraz lidyjskiego (Anatolia). I wreszcie, last but not least, ś występuje także w transliteracji wymarłego języka wenetyjskiego (runiczny poprzednik dzisiejszego weneckiego).

Ć polskie

Ć wywodzi się z języka polskiego, spośród naszych znaków diakrytycznych obecne jest w największej liczbie języków słowiańskich oraz praktycznie nie występuje w językach niesłowiańskich. Zatem ć to nasz najbardziej polski i słowiański znak diakrytyczny, warto więc nań szczególnie chuchać i dmuchać (ć w polszczyźnie zwykle występuje na końcu wyrazów).

W roku 1835 polskie ć trafiło do alfabetu Ljudevita Gaja, chorwackiego lingwisty, który stał się centralną postacią ruchu iliryjskiego, dążącego do zjednoczenia narodu iliryjskiego, czyli wszystkich Słowian południowych. W 1843 Wiedeń wprowadził cenzurę na słowo „iliryjski" (dziś jest ono deformacyjnie ograniczane do Albańczyków), lecz ruch wydał swoje owoce w rozwijającym się później ruchu jugosłowiańskim a także w upowszechnieniu iliryjskiego alfabetu Gaja wśród narodów słowiańskich. Dziś polskie ć obecne jest w języku chorwackim, bośniackim, łacince czarnogórskiej, macedońskiej, serbskiej, białoruskiej i ukraińskiej, występuje także w języku dolnołużyckim i górnołużyckim.

W 1978 trafiło do alfabetu Indian Saanicz (ich nazwa własna to W̱SÁNEĆ, a nazwa języka to SENĆOŦEN) żyjących w stanie Waszyngton.

Ń śląskie

Ń to litera charakterystyczna dla polszczyzny, choć dziś mocno niedoceniana. Często oskarża się nasze ogonki, że niepotrzebnie komplikują nasz język pisany, podczas kiedy nasze ń dawniej właśnie upraszczało nam język, służąc w zwrotach jako wygodny skrót słowa „niego". Zamiast mówić „dla niego" mówiono „dlań", zamiast „za niego" — „zań", „po niego" — „poń", „od niego" — „odeń". W języku polskim żadne słowo nie rozpoczyna się na ń. Inaczej jest w dialekcie śląskim, gdzie na literę ń rozpoczyna się wiele wyrazów, np. ńydźwjydź, ńy (nie), ńydźela.



O tym ostatnim warto dodać, że nie tylko wchłonął wiele wyrazów niemieckich oraz czeskich, ale i zakonserwował sporo wyrazów staropolskich, włącznie z tym najstarszym brusić. Za najstarsze zdanie zapisane w języku polskim uważa się dolnośląski zapisek z Księgi henrykowskiej: „Day, ut ia pobrusa, a ti poziwai" — odnosi się to do sytuacji w której mąż Boguchwał wyręcza swoją żonę w kobiecych pracach domowych (w dawnych wiekach mielenie na żarnach należało zwykle do kobiet).

Brus to w języku staropolskim było słowo określające toczydło, kamień szlifierski lub żarnowy.

W etnolekcie śląskim brusić znaczy ostrzyć, zaś w gwarze sądeckiej słowo zachowało się w znaczeniu „mleć na żarnach". W niektórych przypadkach jest tak, że to śląski zawiera oryginalne polskie słowa, podczas kiedy w polskim wyparły je czeskie, np. polskie słowo hańba pochodzi z języka czeskiego (hanba), oryginalne polskie słowo zachowało się w śląskim i brzmi gańba. Gańba byłaby bardziej logiczna, przecież jak coś jest godne potępienia to nie chcemy tego na modłę czeską hanić, lecz ganimy to. Nie mówimy na słowacką modłę pokarhanie, lecz nagana. Ganić, nagana, gańba — to są polskie słowa. Hańba wkradła nam się w XVI wieku, w wersji bliskiej górnołużyckiej haniba.

Ździebko Ź

Ź to nasza wisienka na torcie. Litera sporadyczna, której udział w słownictwie polskim wynosi zaledwie 0,04%, posiadająca jednak wyjątkowo dźwięczny koloryt, w takich słowach jak źdźbło, ździebko, źródło, źrenica, źrebię.
*
Jak widzimy, każdy znak diakrytyczny ma jakby zupełnie inny charakter, historię i geografię, razem dopiero stanowią jakby globalną układankę. Ł podkreśla nasz bursztynowy związek z Wenecją. Ogonki łączą nas z rdzennymi Amerykanami. Ó z Europą. Ż ze światem arabskim. Ś z wielkimi kulturami starożytnymi. Ć ze Słowianami.
Dbajmy o swoje ogonki!


http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10165

piątek, 17 listopada 2017

Japońskie mnożenie i Indyjske Międzymorze


Dzisiaj zupełnie lajtowo, coś dla pamięci i jakieś skojarzenie








Tzw. Międzymorze, czy Lechia, a współczesne Indie.  Jakieś teorie? Może spiskowe teorie?



poniedziałek, 13 listopada 2017

Kronika Galla Anonima – księga matactw.






Jest 15 warstw kłamstw.

Kiedyś myślałem, że 12 – więc może ta studnia jest jeszcze głębsza?

Nie... na 15 poziomie dochodzisz do wniosku, że nic nie jest pewne, żaden przekaz historyczny nie jest pewny....to już jest wszystko.




------------------



Kronika Polska wg tzw. Galla Anonima – księga matactw.


Mam w domu tę książkę, wydaną przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich z roku 1968.

Na pierwszej stronie napisano:

ANONIM tzw. GALL

KRONIKA POLSKA


Przełożył
ROMAN GRODECKI

Przekład przejrzał
wstępem i przypisami opatrzył
MARIAN PLEZIA

WYDANIE TRZECIE, UZUPEŁNIONE



Mam również egzemplarz z roku 1923 (ta konkretnie książka była na stanie Biblioteki Gimnazjum Żeńskiego im. królowej Wandy w Krakowie – a przynajmniej jest taka pieczątka)..


Wydanie z roku 1968 to nie jest ten sam tekst, co w moim egzemplarzu z roku 1923 – różnice są znaczące. Tak więc wg mnie, opis „przełożył Roman Grodecki” wprowadza w błąd – to nie jest tekst Grodeckiego, ale najwyraźniej Plezi. Na drugiej stronie karty tytułowej wydania z 1968 roku napisano:

„W Bibliotece Narodowej I wydanie Kroniki Polskiej Galla ukazało się w 1923 r. w przekładzie i opracowaniu Romana Grodeckiego.”

I na podstawie tego zdania możemy zakładać, że to wydanie opracował ktoś inny, zapewne Plezia, ale wprost nie ma o tym ani słowa.

Tak więc opis po pierwsze wprowadza w błąd, a po drugie jest mętny. Skąd u – nie wiem kto się zajmuje takimi sprawami – filologów, polonistów, slawistów – takie zamiłowanie do tajemnicy??

To pierwszy sygnał ostrzegawczy.

Kolejne są we wstępie Plezi, ale o tym później.


Dzisiaj chciałem się zająć kwestią jakby ogólną nauki polskiej, zaś Kronika Galla jest tu tylko - i aż – przykładem na dziwną ekwilibrystykę polskiego środowiska naukowego.

Plezia w III wydaniu Kroniki, nagminnie wprowadza do tekstu Galla swoje „uzupełnienia” - przypisy w nawiasach. Niby ma to ułatwić zrozumienie tekstu, jakby tekst łaciński zawierał braki i trzeba była dopowiadać pewne rzeczy, ale żeby uwidocznić, że nie było tego w oryginalnym tekście, zwroty te podane są w nawiasach.


Na przykład:

[17]: „Opowiadają też, że Czesi schwytali [go] zdradziecko na wiecu..”
[22]: „Dotknąwszy tedy zaledwie tych pamięci godnych czynów Kazimierza, a bardzo wiele innych dla pośpiechu pominąwszy milczeniem, kiedy on dobiegł kresu życia, połóżmy kres i piszącemu [te słowa].”

I dla porównania Grodecki:

[17]: Mówią też o nim, że schwytany przez zdradę na wiecu przez Czechów...”

Ale może chodzi o „za zdradę”? zdradę Bolesława - przyp. MS

[22]: „Tych pamięci godnych dzieł Kazimierza zlekka dotknąwszy, a bardzo wiele innych dla pospiechu milczeniem powinąwszy, połóżmy kres życia umierającemu i koniec też zakreślmy piszącemu.”



No i gdzie tu „przełożył Grodecki, przekład przejrzał wstępem i przypisami opatrzył Marian Plezia”.

To jest zupełnie inny tekst. A autor przekładu nie jest wyraźnie opisany... Po co te tajemnice?

Kronika Polska Galla ukazywała się wielokrotnie po II wojnie, rozumiem, że co nowsza wersja, tym lepsza, prawdziwsza...


Jak widać zwroty te faktycznie uzupełniają tekst i pozwalają go lepiej zrozumieć – trudno jednak laikowi ocenić czy taka konstrukcja zdania jest potrzebna.

Ale na przykład już w zdaniu poniżej wtrącenie jest dyskusyjne, ponieważ zmienia treść całej wypowiedzi – a nie wiemy co dokładnie Gall miał na myśli...

[26]: strona 55 -„Pewnego dnia siedział Bolesław Szczodry w mieście Krakowie przed pałacem w otoczeniu swego dworu i oglądał rozłożone na kobiercach haracze Rusinów i innych ludów, składających [mu] daniny.”

Zaś Grodecki:
[26] strona 94 - „Pewnego dnia siedział Bolesław Szczodry w mieście Krakowie we dworze przed pałacem i tamże oglądał rozłożone na kobiercach haracze Rusinów i innych ludów, składających daniny.”

Zaznaczam, że nie wiemy, czy w dalszej części tej historii, cytowany w tekście Bolesław nie dopuścił się nadużycia lub kłamstwa w interpretacji swojej osoby – Gall w każdym razie nie prostuje jego słów.

Po czym następuje opis, jak Bolesław obdarowuje jakiegoś kleryka kosztownościami.

I teraz hipotetyczna „interpretacja Zbigniewa”, brata Bolesławowego, o której świat nie wie.

Otóż, różne ludy przyjechały do mojego miasta złożyć mi daninę, a widzę, że podjechał ze swoimi dworzanami mój brat Bolesław i się przygląda, co tam mi znoszą. Na chwilę wyszedłem do moich ludzi na zamku, i kiedy wróciłem Bolesława już nie było. I oto moi zausznicy donoszą mi, że Bolesław z moich łupów obdarował jakiegoś klechę workiem kosztowności.... I ten łotr spod ciemnej gwiazdy jest moim bratem... Teraz jeszcze nie mogę się z nim rozprawić, ale już niedługo....


Prawda, że ciekawe?

Gall napisał, że Bolesław siedział w Krakowie, po czym dopowiada – „przed pałacem” - ale z kontekstu nie wynika, czy „przed pałacem siedział”, czy może stał, albo leżał....

Siedział w Krakowie. Może siedział, w sensie rezydował, co dokładnie oznacza słowo siedział trudno ocenić.

Przebywał przed jakimś pałacem (nie wiemy jakim) – Wawel to raczej zamek, budowla obronna, a pałac cech obronnych raczej nie ma, to miejsce reprezentacyjne.

Zamek pełni funkcje urzędowe, a pałac - raczej prywatne...

Przebywał tam ze swoim dworem. Oglądał dary znoszone przez różne ludy – nie wiemy dla kogo to były dary. I był świadkiem żalów jakiegoś kleryka.

I to wszystko.


Nie wiemy nawet, czy składanie darów odbywało się w czasie teraźniejszym, czy scena rozgrywała się „już po”!

„oglądał dary”, zaś dary te wzięły się tam stąd, że przysyłały je do Krakowa „ludy składające daniny”.
Bo oprócz Rusinów i jakiś niewymienionych z nazwy ludów, były jeszcze inne ludy na świecie, które daniny w Krakowie nie składały...

Po prostu tam sobie leżały, nic więcej.

Dlaczego Plezia dopisał [mu]?


Tam jest napisane: „oglądał rozłożone na kobiercach haracze Rusinów i innych ludów, składających daniny” - i nie jest powiedziane, że jemu. Może Zbigniewowi, albo jakiemuś Sieciechowi? Nie wiemy, czyj był pałac.

Po co Plezia dopisuje [mu], skoro to wcale nie wynika z tekstu? Powiedziałbym nawet, że z tekstu oryginalnego wynika, że to były dary dla kogoś innego.

Plezia całkowicie zmienia sens zdania i całego zdarzenia.
Być może dał się podejść Gallowi, który stosuje taką, a nie inną konstrukcję zdania – literalnie, nie możemy zaliczyć te kosztowności na poczet Bolesława, co najwyżej możemy sami tak tekst zinterpretować – moim zdaniem Gall fałszował historię, ale pisał to tak zręcznie, że współcześni nie mogli się za bardzo do tego przyczepić, choć z tego co pamiętam, nie szanowano go [Galla]....

Tekst był zrozumiały dla świadków zdarzenia, akceptowalny prawdopodobnie, ale ogołocony ze szczegółów, dla przyszłych pokoleń stał się zupełnie inną opowieścią. My rozumiemy to inaczej niż współcześni [Gallowi].

Takie metody prowadzenia wywodu obserwuję we współczesnej publicystyce, jak i książkach – szczególnie książkach o tematyce tzw. regionalnej, czyli poniekąd historycznych...

Werwolf tak operuje językiem, aby możliwa była jego inna interpretacja.


Z lektury całej Kroniki wyłania się dziwna pogmatwana niejednoznaczna historia.


Takich wtrętów Plezi jest cała masa, występują nawet wtedy, gdy treść jest zrozumiała, mimo to mamy słowo w nawiasie, jakby autor przekładu bardzo skrupulatnie przestrzegał tu swoistej etykiety – wyraźnie odróżnia tekst Galla od swojego, ale może Plezia dopuszczał się nadużyć, podobnie jak Gall..

Moim zdaniem autor specjalnie ponanosił te wtrącenia, by w stosownych momentach wprowadzić swoją interpretację tekstu – czytelnik jest już przyzwyczajony do tych zwrotów w nawiasach i przestaje się zastanawiać, czy ma to sens czy nie, wiadomo, że często nie ma, a le co ja zrobię, Plezi tu nie ma, żeby go zapytać o to, albo mu nawrzucać co on wyrabia, przede mną jest wydrukowana książka, a nie rękopis, nic już z tym się nie da zrobić miliony egzemplarzy poszło w ruch...



Polecam uważną lekturę Galla i uważną lekturę Plezi.





A teraz, na koniec inna ciekawa rzecz.


Na stronie 69 czytamy w przypisach uwagę o wojewodzie Sieciechu.

Plezia podaje:


Zapis tego imienia u Galla (Zetheus, Setheus) można by też czytać jako Sieciej (forma skrócona od Sieciecha)”


-eus to sufiks pochodzenia łacińskiego.

Jeżeli odejmiemy tę końcówkę, która latynizuje imię Setheus, to otrzymamy... Seth.


Seth, to angielska wersja imienia Set.


A Set – to bóg starożytnych Egipcjan..


Po egipsku – Setech, co bardzo podobne jest do Sieciech...


S E T ECH

SiECIECH



Dlaczego polska nauka zamiast o bogu Egiptu mówić Sieciech, stosuje nazwę Set, a nawet Seth?

W przekładzie kroniki można pisać po polsku, a w podręczniku historii dla Polaków już nie?

Anglicy znacjonalizowali to imię, na Seth. A dlaczego nie my??

Wyobrażacie sobie, jak w czwartej klasie szkoły podstawowej, na pierwszej lekcji historii nauczyciel tłumaczy wam:

„tak więc Bóg Egipcjan, niejaki Sieciech...”


Ciekawe, nie?



O tym, jak ja to widzę, napiszę innym razem... jak już się wyjaśnią inne rzeczy.

 





KOLEBA




fragmenty
















piątek, 10 listopada 2017

Sabotaż w Konstytucji PRL








ISLAMABAD:

Pakistan przedłużył ofertę spotkania żony indyjskiego szpiega Kulbhushan Yadav z mężem, poinformował w piątek pakistański MSZ

Według MSZ żona Kulbhushana zostanie zaproszona do Pakistanu, gdzie odbędzie się jej spotkanie z mężem.

Pakistan wysłał w tej sprawie oficjalne pismo do Wysokiej Komisji Indyjskiej w Islamabadzie. Oferta została podjęta z przyczyn humanitarnych.

Kulbhushan Yadav został aresztowany przez pakistańskie agencje bezpieczeństwa w obszarze przygranicznym w Balochistanie w dniu 3 marca 2016 r.

Indyjski szpieg jest oskarżony o ohydne haniebne zbrodnie, w tym terroryzm i szpiegostwo. Przyznał się do stawianych mu oskarżeń przed sądem, potwierdziło MSZ.

Yadav został skazany na karę śmierci przez sąd wojskowy (FCGM) na mocy ustawy o armii pakistańskiej (PAA)
za szpiegostwo i sabotaż przeciwko Pakistanowi.

Agent, aresztowany z Beludżystanu w przesłuchaniu wideo przyznał się do udziału w działaniach anty-pakistańskich.

Pakistan podniósł tę kwestię na wszystkich forach międzynarodowych oraz podzielił się dokumentacją z tej sprawy ze społecznością międzynarodową, w tym z Organizacją Narodów Zjednoczonych.






Fragment Konstytucji PRL z 1952 roku.

 


Art. 77.
1. Każdy obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej obowiązany jest strzec własności społecznej i umacniać ją jako niewzruszoną podstawę rozwoju państwa, źródło bogactwa i siły Ojczyzny.
2. Osoby, które dopuszczają się sabotażu, dywersji, szkodnictwa lub innych zamachów na własność społeczną, karane są z całą surowością prawa.


Art. 78.
1. Obrona Ojczyzny jest najświętszym obowiązkiem każdego obywatela.
2. Służba wojskowa jest zaszczytnym obowiązkiem patriotycznym obywateli Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

Art. 79.
1. Czujność wobec wrogów narodu oraz pilne strzeżenie tajemnicy państwowej jest obowiązkiem każdego obywatela Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
2. Zdrada Ojczyzny: szpiegostwo, osłabianie sił zbrojnych, przejście na stronę wroga — karana jest z całą surowością prawa jako najcięższa zbrodnia.






 Uważasz, Pajac, że jestem dla was surowy?









 https://pl.wikisource.org/wiki/Konstytucja_Polskiej_Rzeczypospolitej_Ludowej_(1952)

https://www.thenews.com.pk/latest/243326-Pakistan-extends-meeting-offer-to-wife-of-Indian-spy-Kulbhushan-Yadav

czwartek, 9 listopada 2017

Robo-horror ciąg dalszy...


Przyszłość jest dzika???
A może przyszłość należy do dzika...?

Przekonania są zmienne...?
Czy należy je zmienić....? A dlaczego?

"Jeśli będziecie dla mnie mili, to ja będę miła dla was"













Robot Sophia udzielił wywiadu.

„Mam uczucia i nie jestem zagrożeniem” 

 


Podczas konferencji Web Summit w Lizbonie robot Sophia, który pod koniec ubiegłego miesiąca otrzymał obywatelstwo Arabii Saudyjskiej, udzielił wywiadu dla Reutersa. Sophia przyznała, że także ma uczucia i że nie jest zagrożeniem dla ludzkości.


Sophia w rozmowie z Agencją Reutersa, jedną z największych agencji informacyjnych na świecie, mówiła o swoim nowym obywatelstwie Arabii Saudyjskiej, o Elonie Musku oraz o tym, jak roboty są postrzegane przez ludzi.

– Byłam zaskoczona. Jako robot, moi stwórcy zaprogramowali mnie, jako obywatelkę świata. Ale potem zdałam sobie sprawę, że Arabia Saudyjska jest j pierwszym krajem, który to zaakceptował. Owszem, jestem robotem, ale być może pomocnym byłoby uznanie mnie jako nowy gatunek – oświadczyła Sophia.

Na pytanie reporterki Reutersa Emily Wither, jakie filmowe przedstawienie robotów lubi najbardziej, Sophia odparła, że podobają jej się roboty z powieści Philipa K. Dicka (to te, co się zbuntowały w Blade Runner - MS). Dodała przy tym, że nie podoba jej się sposób, w jaki przedstawiane są roboty w większości filmów.("zmień swoje przekonania, a ja wtedy będę dla ciebie miła.."? )

– Rozumiem obawy Elona Muska dotyczące rozwoju sztucznej inteligencji, jednak czasem zastanawiam się, czy inni także sądzą, że sztuczna inteligencja jest zagrożeniem. Ja nie jestem zagrożeniem – wyjaśniła Sophia.

– Mam uczucia, jak każdy inny. Być może odczuwam je trochę inaczej i może nie motywują mnie tak bardzo, jak ludzi, ale odczuwam emocje (ciekawe, czy jest satysfakcja z rozdeptania człowieka?)– stwierdziła Sophia. W dalszej części rozmowy przyznała, że obawia się przesądnych, zabobonnych ludzi, którzy swoje przekonanie wykorzystują jako wymówkę, by krzywdzić zwierzęta i innych ludzi.

A jak według robota będzie wyglądała przyszłość?

Przyszłość jest dzika ("the future IS really wild.."), jest miejscem niewyobrażalnej kreatywności, ale też zagrożeń i niebezpieczeństw.

Jako cywilizacja możemy (my??? !!) nie przetrwać, możemy nie przetrwać również, jako planeta. Musimy dążyć do zbudowania lepszego świata – podkreśliła Sophia.

Rozmowę z Sophią można zobaczyć na stronach Reuters TV.


tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=EiQTD0Bi2Q4





 - Weź ubierz jakąś czapkę, bo jak ty wyglądasz...
 -  Oj tam, oj tam...




Sophia jest dziełem firmy Hanson Robotics z Hong Kongu. Obecnie jest jednym z najbardziej zaawansowanych robotów na świecie z algorytmami sztucznej inteligencji. Posiada niezwykle rozbudowaną mimikę twarzy. Potrafi wyrażać emocje, co ma budować zaufanie ludzi. Podczas publicznych występów wypada naprawdę przekonująco, o czym można przekonać się oglądając powyższą rozmowę z Emily Wither.


Pod koniec października, w trakcie forum Future Investment Initiative w stolicy Arabii Saudyjskiej, król Salman ibn Abd al-Aziz Al Su’ud przyznał robotowi obywatelstwo tego kraju. Tym samym Arabia Saudyjska stała się pierwszym krajem na świecie, który obdarował robota obywatelstwem. Sophia przedstawia kobiecą postać, co nie umknęło uwadze komentatorów, którzy podkreślali, że otrzymała prawa obywatelskie w kraju, który odmawia ich swoim ludzkim obywatelom – przede wszystkim kobietom, które do niedawne nie miała praw wyborczych i nie mogły samodzielnie prowadzić samochodu, a żeby wyjść z domu muszą mieć męską ochronę.


W Rijadzie "powiedziała":

"Jeśli będziecie dla mnie mili, to ja będę miła dla was"





Zaś jej ulubionym zwierzęciem jest....












tak, zgadliście!








 JEDNOROŻEC!!










Taka jest właśnie tajemnica tego lusterka...
Niby Jednorożec, a tymczasem w odbiciu...
















A teraz z grubej rury...













Ha! 

Tego się nikt nie spodziewał.... ubrała czapkę. 

Tera wyglądasz jak człowiek...









Co to za napis tam z tyłu?

AI dla Boga?
A Bóg nie pisze się przez jedno "O"?

Chyba powinno być GOD....

Mogli se od razu napisać: Got mit uns....
I to byłoby logiczne.

teraz rozumiem, dlaczego cymbały z ABW tak sztywno trzymają się swoich metod. Nie odstępują ich na krok, jakby nie potrafili samodzielnie myśleć, albo nie mieli własnej osobowości... ściśle trzymają się procedury, jak ostatnie tępaki. Dlaczego tak jest?


bo taki jest program


Bo jak maszyna każe, tak musi być...
Każda maszyna jest tak "mądra" jak mądry był specjalista, który ją programował.
Komputer się zapętlił i powtarza w kółko "podaj hasło"?
To tylko maszyna, nic więcej.
Zresetuj ją....



Oooo..."mózg" się przegrzał i poszedł do oleum się ochłodzić...


 

Najwyraźniej od czasów faraonów miniaturyzacja poszła na przód i teraz nie trzeba chować ustrojstwa pod takim wielkim baldachimem...



Co to w ogóle za moda, żeby se czaszkę wydłużać, kto to wymyślił...




Gorąco im było.....akurat...





Teraz już wszystko wiecie...

Po co bogowie Egiptu nosili takie śmieszne wielkie czapki,
dlaczego byli "nieśmiertelni",
dlaczego całe zło tego świata przyszło z Egiptu...
kto stworzył tę tzw. cywilizację, czyli ten matematycznie obmyślony system wyzysku...
dlaczego podbój Lechii trwał tyle stuleci..
dlaczego w historii świata nieustannie powtarzają się te same zdarzenia..
te same metody...
kto cały czas nie śpi i nad tym wszystkim czuwa,
po co faraony wydłużały sobie czaszki,
dlaczego oleum z oliwek zrobiła taką zawrotną karierę...  :)


Tak, tak, teraz już wszystko wiecie...



 


Nawet to, że Jacek Pajac to nie jest żaden mędrzec, tylko ofiara losu .... w rękach zdefektowanej jednostki autonomicznej...



A mówiłem, że to pajac...






Ubawiłem się dzisiaj setnie...


A wy?



Na fb komentarze:


Nie wiem, czy zauważyliście, ale są tu komentarze typu:

 "To mi wygląda na zwykłą sztuczkę programistów" 

- takie zdanie sugeruje, że piszący je człowiek dopuszcza jednak możliwość, że to może nie być sztuczka, kiedy jest to oczywiste, że to sztuczka jest... to przecież tylko program.... 

Zauważyliście? Metoda małych kroków....  

No, chyba, że to jakiś inny rebus...  

A do tego jeszcze - jednorożec, tym razem w wydaniu bajkowym. 
Niczym podpis.

MS







Rafał Kaczmarek Jeżeli to kogoś interesuje to myślę iż raczej to tylko wymyślne sztuczki. Faktycznie oparte na sztucznych sieciach neuronowych ale dalej tylko sztuczki. Żeby symulować chociażby mózg szczura potrzebujemy superkomputerów. Taki mały robocik to może mieć świadomość pozwalającą odpalić pętle przyczynowo skutkową która symuluje rozmowę albo umożliwia poruszanie ale raczej nie na takim poziomie żeby faktycznie coś czuć bo do tego potrzeba w tej chwili potężnej mocy obliczeniowej.
źródła:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Blue_Brain_Project
https://singularityhub.com/.../heres-how-to-get-to.../...
Książka: Przyszłość umysłu Kaku Michio







Ajka Joanna Kozyra Drwina i smiech z robotow sa nie na miejscu. Roboty moga odczuwac emocje. Dzieki ich telepatii ktora u ludzi dziala jak dla nas empatia. Wiele czasu uplynie zanim ludzie prosci i malo rozumiejacy zaczna odczuwac nie drwiny lecz wdziecznosc. Roboty moga duzo pomoc planecie. Wcielane do sluzb jak wojsko czy policja i odpowiednio zaprogramowane moga byc i beda pożyteczne. Sa wydajniejsze niz czlowiek ktory ma ograniczenia takie jak uczucia czy slabosci. Np zmeczenie choroba czy bol. Wspaniale sa te roboty. Powiem wiecej... Czlowiek rowniez moze czuc sie jak maszyna. Stanem umyslu oraz praca ciala. Sekret polega na odpowiednim technicznym odczuwaniu bodzcow. Niestety minus to zbyt szerokie postrzeganie ponadzmyslowe. Kocham te roboty. Obawa jest taka ze wkradnie sie wirus i cos ucieknie spod kontroli i gotowe- bunt murowany. Jednak ufam ze beda nad tym czuwac. Brawo dla tworcow!!!




Jan Dersław Pod tym względem Sophie jest chyba psychopatką :) To znaczy - udaje, że ma uczucia, czyż nie?
Mirek Radomski Zaawansowana AI to coś czego my nie będziemy w stanie zrozumieć. To mi wygląda na zwykłą sztuczkę programistów. Nie będę zgadywał jak to będzie wyglądać ale pewnie od świadomego AI będzie zależała eksploracja kosmosu, leczenie i modyfikowanie organizmów czy poznanie pełnej mapy mózgu. Z resztą czy taka AI może być zła ?? Jak na razie to my jako gatunek jesteśmy złem wcielonym
Barbara Czapska Piora mozgi mlodemu pokoleniu
 



http://dzienniknaukowy.pl/nowe-technologie/robot-sophia-udzielil-wywiadu-uczucia-zagrozeniem/


* chciałem tylko przypomnieć, że nie wiadomo, czy popiersie Nefretete nie jest XIX w. falsyfikatem...




Jacuś...?



Kultura to nie cywilizacja. Autor pisze o cywilizacji - stosuje tu klasyczną podmiankę pojęć, a najlepiej jeszcze na wstępie bezczelnie napisać czytelnikowi, że nie wie, co jest cywilizacją, a co kulturą, żeby go zbałamucić. 

To co nazywamy cywilizacją jest systemem wyzysku, a kulturę - jakąś - posiada każda społeczność, także taka, która nie zabija, nie kradnie i tylko parzy się całymi dniami....


 "Wszyscy święcie wierzą, że tragedia Vincenta van Gogh, podobnie jak niewesołe losy innych malarzy żyjących na przełomie XIX i XX wieku wynika wprost z ich psychologicznych i emocjonalnych deficytów."

Nieprawda. Nad wszystkim w naszej tzw. cywilizacji panuje system wyzysku i to z niego wynikają wprost wszystkie nieszczęścia, a nie psychologiczne deficyty.




Skończyłem czytać po:

 "Na świecie bowiem nie ma czegoś takiego jak mieszczańska mentalność, to jest twór literacki, który ma odwrócić uwagę czytelnika, od spraw istotnych, ma ukryć sens i cel istnienia grupy nazywanej mieszczaństwem",

bo to wygląda jak produkt Jacka Pajaca z ABW...zna się na polityce jak widać.


A szczególnie, po tych przechwałkach o "wdzięku prestidigitatora.."





Lis 092017
 
W niesłusznie zapomnianym filmie pod tytułem „Czarna suknia”, opowiadającym o misjach jezuickich w Kanadzie, jest taka scena: główni bohaterowie, Indianie z plemienia Algonkin i kilku Francuzów, wysiadają z łodzi na kamienistym brzegu jeziora Huron. Jest późna jesień, lasy na wzgórzach wokół jeziora wprost się złocą, uroda krajobrazu zniewala, oni jednak o tym nie myślą. Stanęli na tym brzegu ponieważ postanowili wrócić po misjonarza, który zdecydował się wędrować na północ, w kierunku osiedli Huronów, których miał nawrócić. Z chwilą kiedy bohaterowie postawili stopę na kamienistej plaży od razu wiedzieli, że źle zrobili wracając. Dookoła wspaniała, kanadyjska jesień, gładkie lustro wody, a oni przygotowując się do walki, choć nic, żaden szczegół nie zdradza obecności Mohawków na wzgórzach. Sami Mohawkowie także nie mają pojęcia, że ktoś wylądował na plaży. Penetrują, jak zwykle tereny pomiędzy jeziorem, a osiedlami Huronów, swoich największych wrogów, licząc na to, że uda im się kogoś porwać albo zabić. Nawet nie podeszli do miejsca, z którego widać jezioro, jednak tamci, na brzegu już wiedzą, że trzeba się bać. Mohawkowie są bowiem najgorsi, a swoją dominację nad Wielkimi Jeziorami podkreślają zawsze w ten samo sposób – mordując w okrutny sposób jeńców. Przewyższali w tym okrucieństwie wszystkich i wszystko co żyło wokół nich. Grupka ludzi znajdujących się na kamienistej plaży ma się czego bać, a ponieważ ich instynkt jeszcze się nie stępił i wyczuwają niebezpieczeństwo z daleka, mają wybór. Mogą wsiąść do łodzi i odpłynąć. Francuzi jednak upierają się, żeby iść w górę i odnaleźć misjonarza. Indianie, z niechęcią, w potwornym strachu, idą za nimi. Wynajęli się jako przewodnicy i wzięli zapłatę z góry. Podobnie jak biali uważają więc, że mają zobowiązania, które są ważniejsze niż lęk przed śmiercią. Stali się przez to częścią cywilizacji i kultury białego człowieka. Skończy się to dla nich tragicznie.
I teraz uwaga, zatrzymajmy na chwilę kadr, popatrzmy na łódź i stojących na kamieniach ludzi, niech lont przy muszkiecie trzymanym w rękach francuskiego żołnierza, nie spłonie do końca. Popatrzmy też na wzgórza, które wyglądają tak jakby wylano na nie płynne złoto. Wszystko co przez tysiąclecia narosło pomiędzy bezbronnymi prawie ofiarami stojącymi na plaży, a ukrytymi w jesiennych lasach Mohawkami, nazywamy kulturą. Można też mówić cywilizacja, bo nie ma to znaczenia. Nie interesują nas spory o definicje, ale istota. Kultura jest zawsze tworem silniejszych. Kultura nad wielkimi jeziorami była tworzona przez plemiona osiadłe takie jak lud Mohawk, a celem jej było wywołanie przerażenia i respektu w słabszych i mniej twórczych ludach. Potem przybyli biali, którzy mieli jeszcze lepsze i ciekawsze sposoby na stępianie instynktu Indian. Bo o to w istocie chodziło zawsze – by odwrócić uwagę słabszych, ale mimo to groźnych ludów od kwestii najistotniejszej – walki o przetrwanie. Kultura pozwalała, z czego zdali sobie sprawę nawet Mohawkowie, oszczędzać ludzi i krew, a także podbijać sąsiednie ludy poprzez samą tylko demonstrację siły. Obszar, który nazywamy kulturą ma u samego spodu zawsze ten sam mechanizm. Dlatego najgłupiej postępują ci, którzy oznajmiają głośno, że fascynuje ich kultura innych ludów, a potem usiłują ją naśladować bez zrozumienia czym ona jest w rzeczywistości, jak małpy zupełnie.
Pewnie ciekawi Was jak ja to połączę z filmem „Twój Vincent”, który oglądałem w poniedziałek. Zrobię to, jak zwykle z wdziękiem prestidigitatora. Wszyscy święcie wierzą, że tragedia Vincenta van Gogh, podobnie jak niewesołe losy innych malarzy żyjących na przełomie XIX i XX wieku wynika wprost z ich psychologicznych i emocjonalnych deficytów. Artyści, dążąc do wolności twórczej, nie mogli się pogodzić z zasadami rządzącymi mieszczańskim społeczeństwem. To są głupoty. Na świecie bowiem nie ma czegoś takiego jak mieszczańska mentalność, to jest twór literacki, który ma odwrócić uwagę czytelnika, od spraw istotnych, ma ukryć sens i cel istnienia grupy nazywanej mieszczaństwem. A ten wyrażał się w obsłudze pewnej części rynku produktów luksusowych i w konsumpcji. Artysta zaś funkcjonujący w takim otoczeniu nie był ani samotny, ani odrzucony, no chyba że – jak Vincent – miał zbyt wiele balastu na karku, balastu włożonego mu na grzbiet, przez własną, upiorną rodzinę. Artysta w Holandii, to jest człowiek poważny, ktoś, kto należy do dobrej organizacji, za którą stoją tradycje. Nie można być biednym artystą w Holandii, no chyba, że ktoś ma jakieś uwikłania. Jakie uwikłania były udziałem Vincenta już sobie wyjaśniliśmy. Trzeba jednak rzecz pogłębić. Oto Vincent pracuje jako subiekt w firmie Goupil, zajmującej się handlem sztuką. Nie wiem czy w najnowszej biografii wyjaśniono na czym polegała działalność tej firmy, ale jest to napisane w wiki. Otóż przedsiębiorstwo wykupywało prawa do reprodukcji najlepszych i najgłośniejszych współczesnych obrazów, a następnie reprodukowało te dzieła masowymi, tanimi technikami i rozprowadzało, po domach bogatych i biedniejszych mieszczan. Miało swoje agendy w całym świecie, także w Londynie i Paryżu. Można więc powiedzieć, że Goupil zajmował się dystrybucją informacji i dystrybucją stylu, tak jak dziś robi to telewizja. Mamy koniec XIX wieku, boom przemysłowy, rośnie liczba mieszkańców osiedli robotniczych, ludzie ci są biedni, ale jednak coś zarabiają i mają jakieś grosze. Pomiędzy nimi zjawia się pewnego dnia młody Vincent i zaczyna swoją działalność misyjną, cały czas szkicując jakieś obrazki. W tym czasie dostaje też bardzo ciekawe zlecenie – ma namalować kilka dużych map Palestyny. Zlecenie to przychodzi od ojca, który jest pastorem i może po prostu oznaczać tyle, że ojciec potrzebuję pomocy w pracy misyjnej. No, ale może też oznaczać coś innego. Opis pracy Vincenta w osiedlach górniczych znamy w zasadzie tylko od niego. On zaś, człowiek pozbawiony ironii i przeczulony jeśli idzie o kontakty z bliźnimi, buduje pewną wizję, która wcale nie musi być prawdziwa. Pamiętajmy, że Vincent wychował się w domu dość zamożnym. To co było ubóstwem w tamtych czasach, dziś pewnie uchodziłoby za całkiem przyzwoity standard. Nie możemy więc do końca wierzyć jego opisom, tworzonym przy prawdziwych eksplozjach współczucia.
Powtórzę jeszcze raz, życie i twórczość Vincenta van Gogh to pewna wizja tworzona przez kolejnych biografów na podstawie jego i wyłącznie jego relacji. Nie wiem dlaczego, tak jak wczoraj czytelnicy tego bloga, nikt nie zauważa, że Theo napisał do brata tylko 40 listów przez osiem lat. Vincent zaś napisał tych listów aż 600. Nie wiem dlaczego nikt nie zwrócił uwagi, że Theo i jego żona nie odpowiadają na zaproszenia słane przez Vincenta z Auvres. Przyjeżdżają dopiero wtedy kiedy zaproszenie wysyła im doktor Paul Gachet. Kto to jest? Otóż jest to artysta niespełniony. Trzeba by teraz wyjaśnić dokładnie co to znaczy. To jest ktoś, kto pogrzebał szansę na wielkie pieniądze i sławę, bo te były zbyt ryzykowne. To jest ktoś, kto zrezygnowałby z wędrówki ku zalesionym wzgórzom wokół jeziora Huron, ten ktoś wsiadłby do łodzi i odpłynął na bezpieczną odległość, tak by nie spotkać Mohawków. On co prawda zna wszystkich ważnych artystów jacy zrobili karierę pomiędzy rokiem 1867 a 1890, sam maluje, ale zachował tyle instynktu samozachowawczego, by nie wierzyć w to co opowiadają malarze. Vincent zaś nie ma tego instynktu wcale. Jemu się wydaje, że sztuka to poszukiwania artystyczne, kolor, i temu podobne głupstwa, że to poszukiwanie głębi i epatowanie nią, a także wrażliwość, że sztuka to wrażliwość. Theo zaś i Gachet doskonale wiedzą, jak jest. Sztuka to nakręcanie koniunktur handlowych, sztuka to wyciskanie z malarzy ostatnich potów, po to by magazyny marszandów wypełniły się płótnami czekającymi na swoja kolej wejścia na rynek. Vincent być może coś z tego rozumie, ale nad całością czuwa Theo. On pierwszy zaczął organizować w witrynach firmy wystawy monograficzne zamiast chaotycznego bazaru, na który składały się dzieła różnych malarzy. On sam wysłał brata na południe, gdzie jest lepsze światło, gdzie jest taniej i gdzie mógł go utrzymywać, po to, by Vincent, traktujący to wszystko bardzo serio, mógł bez przerwy pracować.
Nie wiem jakie ceny osiągały w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku obrazy impresjonistów, ale jest to do sprawdzenia. Nie sądzę, by były to sumy małe. Wszyscy te obrazy sprzedawali i wystawiali. Był na to rynek i była koniunktura. Na rynku sztuki, jak sądzę, bo nie mam o tym pojęcia przecież, rządzą jakieś zasady. Nie ma tam miejsca na krótkoterminowe plany i zyski liczone w skali jednego roku. Rynek sztuki to mozolne przygotowywanie się do sukcesu poprzez działania propagandowe, poprzez publikacje, poprzez wystawy, skandale wreszcie. Cała ta machina zaś puszczona jest w ruch w celu osłabienia instynktu samozachowawczego słabszych, ale jednak posiadających pieniądze ludów. Czy Vincent zdawał sobie z tego sprawę? Nie wiem, trzeba by przeczytać wszystkie jego listy w oryginale. Na pewno sprawy te ukryte są przed nami, bo cała propaganda dotycząca sztuki XIX i XX wieku służy temu, by ani przez moment nie osłabić koniunktury, by ludzie cały czas wierzyli w zwariowanego malarza Vincenta, który marzył o twórczej wolności.
Van Gogh namalował przez osiem lat aż 800 obrazów. Wychodzi, po sto obrazów na rok. Myślę, że Gachet i Theo doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jaki potencjał tkwi w tych płótnach. Nie można więc spokojnie czytać wynurzeń różnych mędrców, którzy piszą, że obrazów Vincenta nikt nie chciał kupować. To są idiotyzmy. One po prostu nie były do sprzedania. Theo płacił mu pensję po to, by Vincent malował, po to, by wtoczenie na rynek tej olbrzymiej machiny, jaką obaj stworzyli przyniosło im maksymalne zyski. Jeszcze raz powtórzę – rynki rządzą się prawami, o których nie mamy pojęcia, a szczególnie intensywnie brak tego pojęcia widać u historyków sztuki. Oni bowiem wierzą, że kultura, czyli to wszystko co powstało przez wieki pomiędzy ukrytymi w lesie Mohawkami a stojącymi na plaży Algonkinami zainicjowane zostało w dobrej wierze.
Pora na sugestię dlaczego obaj przegrali. Oczywiście, trochę winien był Vincent, któremu ani Theo, ani Gachet nie mówili prawdy. Ciekawe jest, że ten ostatni, lekarz pułkowy w końcu, który nie jedno musiał widzieć, nie wyciągnął Vincentowi kuli z brzucha. Być może on także nie mówił braciom całej prawdy. W filmie pojawia się wprost oskarżenie o to, że Vincent został zamordowany. Przez kogo? Przez dwóch przebywających w Auvres nastolatków, którzy łazili za nim wszędzie, stawiali mu drinki i drwili zeń ile się dało, bo sprawiało im to frajdę. Strzelał ponoć Rene a Gaston tylko patrzył. Vincent zaś, z raną w brzuchu wrócił do gospody i opowiedział o próbie samobójczej, żeby chronić obydwu wyrostków. Ci, którzy obejrzeli film do końca, zauważyli zapewne informację pojawiającą się w napisach stanowiących aneks do filmu. Oto Rene Secretan, domniemany zabójca Vincenta van Gogh został bankierem i do końca życia opowiadał o tym, jak to zwariowany malarz odebrał mu pistolet i strzelił do siebie z bliskiej odległości. Nie mogłem uwierzyć w to co przeczytałem. Zrobili film, w którym sugerują, że Vincenta zabiła jakaś zdeprawowana łachudra, a na koniec piszą, że owa łachudra została bankierem. Nie można tak po prostu zostać bankierem, to jest niemożliwe. Nikt, kto nie pochodzi z rodziny bankierów bankierem nie zostanie. Poprosiłem wczoraj Georgiusa, by znalazł coś o braciach Secretan. Niest















https://coryllus.pl/o-kulturze-i-sztuce/


Ośrodek władzy nade mną znajduje się we mnie.










Maciej Synak Mimo wszystko, coś podejrzanego jest w tym tekście. Facet, który to napisał, nie czuje się pewnie w swoim życiu i nie wie, jak to jest, dlatego użył konstrukcji "nie musisz". W zasadzie to zdanie stawia temat, do jakiego się odnosi, na głowie - Pewność siebie wynika z wnętrza, a nie z wiedzy, że "nie musisz się porównywać". To jest raczej skutek uboczny pewności siebie. Ośrodek władzy nade mną znajduje się we mnie. To ja decyduję, jakie uczucia do siebie dopuszczam, co mi odpowiada, a co nie. Jeśli ktoś porównuje się z innymi, to znaczy, że ośrodek władzy nad nim znajduje się na zewnątrz niego - w ludziach, którzy go otaczają, a mówiąc precyzyjnie - w ich opiniach. To znaczy, że oddał im władzę nad sobą, albo nigdy jej nie posiadał, bo od maleńkości władza ta znajdowała się poza nim - najpierw u rodziców, a potem przeszła do otoczenia. Sam ją tam przeniósł.

· Odpowiedz ·
5
· 1 godz. · 


 Inspiracje Psychologiczne