Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

sobota, 15 kwietnia 2017

Prezes Grupy Atlas: "Białoruś jest niesamowita"



Prezes Grupy Atlas, Henryk Siodmok: "Białoruś jest niesamowita"

 17 marca w Sali Kolumnowej Sejmu RP odbyła się konferencja Polska — Białoruś, wspólne dziedzictwo, wspólna odpowiedzialność, organizowana przez partie „Wolni i Solidarni" oraz „Jedność Narodu". Jednym z jej prelegentów był prezes Grupy Atlas, Henryk Siodmok, który opowiadał o Białorusi, której w Polsce nie znamy.


"Nie ma czystszego i bardziej uporządkowanego kraju w Europie niż Białoruś.
Białoruś produkuje cztery razy więcej żywności niż potrzebuje. Mają bardzo wysokiej jakości żywność. Tam nie ma ugorów. Pola są doskonale uprawione nowymi technologiami. Żywność jest mniej schemizowana niż u nas.
To jest kraj, który ma najlepsze drogi. Tam nie ma żadnych dziur na drogach. W ciągu pół roku wdrożono system viatoll. Jest elektroniczny, nie ma żadnych bramek. 

Białoruś jest bardzo bezpiecznym krajem. Nigdzie nie trzeba też dawać łapówek. Na Ukrainie połowę biznesu robi się na fakturę, a połowę bez. Na Białorusi wszystko jest na fakturę.
Według zestawienia Banku Światowego „Doing Business 2011" w zakresie zakładania nowych przedsiębiorstw Białoruś była na 7 miejscu, Polska — na 68 miejscu. W 2014 było tam 3,5 tys. firm brytyjskich, 2,5 tys. niemieckich i 700 polskich. Mały biznes płacił jedynie 3% podatek przychodowy. BGK chętnie udziela kredytów na wszelkie przedsięwzięcia na Białorusi. Wiecie dlaczego? Ponieważ 100% się zwraca. 

Wszędzie są strefy ekonomiczne, ziemia pod inwestycje jest za darmo, prezydent Łukaszenka powołał wirtualną strefę ekonomiczną dla biznesów informatycznych. Ci, którzy tam pracują nie płacą podatku dochodowego od osób fizycznych. Największa gra komputerowa na świecie, która ma 145 mln użytkowników jest grą białoruską.
Zachodnie opowieści o Białorusi mogą pasować jedynie do początku lat 90. Dziś Białoruś jest czymś zupełnie innym. Białoruś to jest ziemia obiecana dla inwestorów, którzy poszukują szans inwestycyjnych na wschodzie. Może jedynie Gruzja jest pod pewnymi względami porównywalna. Ale Białoruś jest niesamowita,.
Pytanie: Kto nas nakrył tak szczelną czapą dezinformacji, że pojęcia nie mamy o Białorusi? Białoruś, z którą dzielimy 500 lat udanej wspólnej historii, to powinien być nasz pierwszy kierunek zainteresowania politycznego i gospodarczego. To jest nasz najbardziej bratni kraj."
Bardzo gorąco zachęcam do wysłuchania całego wystąpienia:

Może się pojawić tutaj naturalne pytanie: co to za komunista ten Siodmok, że tak chwali reżim Łukaszenki? Oto jego biogram:
Henryk Siodmok (ur. 1965) — doktor nauk ekonomicznych, absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie, kierunek Ekonomia i Organizacja Handlu Zagranicznego oraz studiów MBA INSEAD w Fontainebleau. Pracę doktorską, dotyczącą zarządzania relacjami z klientami w organizacjach sieciowych, obronił w SGH w 2004 roku. W latach 1989-1990 analityk operacyjny w Pasco Company, 1991-1995 konsultant w firmie doradczej Bain & Co, 1996-1997 dyrektor rozwoju na Europę Wschodnią oraz prezes Tenneco Automotive Polska, 1997-2000 prezes FLiD Drumet SA, 2000-2003 prezes zarządu Carman Polska sp. z o.o., 2003-2004 wiceprezes ds. sprzedaży, finansów, kadr, informatyki, rozwoju i administracji w US Pharmacia sp. z o.o., wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej Grupy LOTOS SA. W GRUPIE ATLAS od 2006 roku — najpierw jako członek zarządu, obecnie prezes zarządu.


Siodmok nie jest komunistą, choć jest niezwykle nietypowym managerem, który jest bardzo aktywnie zaangażowany w działalność katolicką. Głosi on całkowicie odmienny od zachodniego typ działalności biznesowej, która ma być traktowana przede wszystkim jako misja społeczna, jako powołanie. Głosi, że przedsiębiorca jest najważniejszą instytucją społeczną, odpowiedzialną za rozwój całego kraju. Przedsiębiorca to ten, który jest odpowiedzialny nie tylko za swój biznes, ale i za drugiego człowieka, za całe rodziny. Obowiązkiem przedsiębiorcy jest miłowanie swoich pracowników i dbanie o ich rozwój osobisty. Celem przedsiębiorczości nie jest konsumpcjonizm, który jest ideologią lewicową. Celem jest rozwój i służba. Celem przedsiębiorstwa nie jest zysk, lecz dostarczanie wartości.
Konkurencja to szkoła charakterów. Ale jest ona bezwartościowa, jeśli osiągana jest nieuczciwie. Nie chodzi o to, aby się za wszelką cenę wyrzynać, jak to się praktykuje w dzisiejszym prymitywnym kapitalizmie. Idzie o to, aby zdobywać przewagę jakością, kreatywnością, pracowitością. Kiedy ich konkurent krajowy popadł w tarapaty, gdy spalił mu się magazyn, udzielili mu pomocy, by mógł stanąć na nogi. Atlas, poza działalnością biznesową, prowadzi także działalność społeczną na która przeznaczył 60 mln zł, wybudował dwa hospicja, w Sopocie i na Litwie, wspiera, szkoły, kulturę, środowisko oraz rozwój przedsiębiorczości.
Siodmok uważa, że taki model przedsiębiorczości — którego osiami jest rozwój i odpowiedzialność — jest właściwy naszej kulturze. Taki musi być rozwijany i popularyzowany, czemu pan prezes oddaje się z iście kaznodziejską werwą — na YouTube jest wiele jego prelekcji na ten temat. Artykuły o Siodmoku możemy znaleźć zarówno na portalu natemat, jak i ekai.pl. Oprac. Mariusz Agnosiewicz 

https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10105/q,Prezes.Grupy.Atlas.Henryk.Siodmok.Bialorus.jest.niesamowita
 




Zniekształcanie polskich nazwisk








Zniekształcanie polskich nazwisk

W książce: Kronika miasta i powiatu Tarnowskie Góry. Najstarsze dzieje Śląska ziemi Bytomsko - Tarnogórskiej. Dzieje pierwszego górnictwa w Polsce, którą napisał Jan Nowak, księgarz tarnogórski w roku 1927 i którą zadedykował: Jaśnie Wielmożnemu Panu Prezydentowi Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej Ignacemu Mościckiemu poświęca Jan Nowak obywatel Tarnowskich Gór, Wolnego Miasta Górniczego, na stronie 94 znajduje się podrozdział pt.: Zniekształcanie polskich nazwisk, gdzie autor napisał — oddaję mu głos:
"W naszem mieście (tj. Na Śląsku w Tarnowskich Górach/Tarnowitz/ — przyp. Ślązaczka), odbyła się dnia 10 listopada 1743 roku rejestracja mieszkańców przez pruskich komisarzy i od tego czasu zaczyna się głównie przekręcanie i zniekształcenie pisowni polskich nazwisk.
Przytaczam n.p. nazwisko Stefański; widziałem czarno na białem własnoręczny podpis w bezbłędnej pisowni, lecz na tej samej karcie zapis pruskiego urzędnika w sposób najordynarniejszy "Stephainsky", więc jednym zamachem w pięknem polskiem nazwisku aż pięć błędów. Nie koniec na tem: w dalszym ciągu protokółu już zmienił całe nazwisko i pisze już całkiem krótko "Stephan".
Tak z Polaka powstał Niemiec. Niektóre polskie nazwiska przekręcano do niezapoznania n.p. zamiast Szedoń napisał urzędnik Schädler, zamiast Rajczyk zaś Reitzig i samowolnie przechrzcił Polaków na „rodowitych Niemców". Nazwiskom kończącym się na „a" lub "ek", chętnie dodawano końcowkę „e" lub "ke", przez co powstały nazwiska o brzmieniu niemieckiem, n.p. Hanke, Kloske, Koske, Benke, Wanke, Kolitschke, Gurike i.t.d. Wypadków takich można na setki wyliczyć".
Tyle tarnogórski księgarz pan Jan Nowak...
Tak… Przykłady rzeczywiście można by mnożyć...
Opowiadał mi kiedyś pewien staruszek, że w czasach „hitlerowskich" było podobnie. Ludzie na Śląsku byli zmuszani do zmiany nazwiska, jeśli w nazwisku był chociaż cień, iskierka, zalążek polskości. Tak było w jego przypadku. Jako rodowity Ślązak posiadał śląskie nazwisko, które brzmiało: Furgoł. Nieślązaków informuję, że po śląsku „furgać" znaczy fruwać, latać. Kazano mu to nazwisko zmienić na niemieckie, gdyż Niemcy uważali je za polskie. Nie chciał, bo to rodowe, po ojcu, ale zmusili go i zmienili na Fliegler (niem. Flieger- samolot, fliegen — latać). Kiedy go poznałam, nazywał się znowu Furgoł — po wojnie natychmiast zmienił nazwisko na prawdziwe, rodowe, jego zdaniem — na polskie, choć ja sądzę, że Polacy nie wiedzą, że Furgoł, to polskie nazwisko, a hitlerowcy wiedzieli...
Zdaję sobie sprawę, że przeciwnicy polskości Śląska i zniemczonych nazwisk na Śląsku będą próbowali mnie zakrzyczeć swoimi racjami, że tak samo działo się po II wojnie światowej tylko w drugą stronę... Ślązaków zmuszano do zmiany imion, z niemieckich na polskie oraz nazwisk. To wszystko prawda. Ale nie do końca...
Władza w Polsce po II wojnie światowej nie była polską władzą, a sowiecką, przyniesioną na ruskich bagnetach, zdalnie z Moskwy sterowaną i wykonywaną przez ruskie matrioszki i komunistycznych, prymitywnych zdrajców. A Polska i Polacy do dzisiaj niesłuszne noszą piętno i odpowiedzialność za tamte czasy i zmusza się ich by posypali głowy popiołem między innymi za:
  • powojenne obozy na Śląsku dla Ślązaków
  •  za powojenną wywózkę Ślązaków na Sybir
  •  za „nieludzkie warunki" powojennego przesiedlania Niemców za Odrę
  •  za „Akcję Wisła"
  •  za „pogrom kielecki"
  • za powojenną zmianę imion i nazwisk na Śląsku
  •  i za wiele innych...
A moim zdaniem, Polacy są narodem bardzo tolerancyjnym, szczególnie w stosunku do mniejszości narodowych. Może są to echa dawnej wielokulturowej i tolerancyjnej I Rzeczypospolitej? Chyba tak… W żadnym kraju aż tak bardzo nie pielęgnuje się i nie dogadza swoim mniejszościom jak w Polsce (vide odwrotności — na Litwie, Ukrainie — w stosunku do Polaków, czy Niemców — do Serbołużyczan).
Z czego to wynika? Moim zdaniem z nadmiernej tolerancji i niedoceniania, niedoszacowania własnego państwa i lekceważenia zagrożeń z tego płynących.
Ale wracając do tematu głównego:
10 listopada 1945 roku Krajowa Rada Narodowa wydała dekret o zmianie i ustalaniu imion i nazwisk. Dekret zezwalał na zmianę imienia i nazwiska m.in. w wypadku posługiwania się w okresie od 1 września 1939 do 9 maja 1945 roku innym nazwiskiem niż rodowe (...) gdy wnioskodawca używał innego nazwiska celem uchronienia się przed aktami gwałtu najeźdźcy niemieckiego lub jego popleczników.
Osoby pragnące pozostać przy nazwisku przybranym w czasie okupacji, musiały złożyć odpowiedni wniosek do 31 grudnia 1947 roku. Dekret stwarzał również możliwość zmiany imienia i nazwiska, jeżeli miały one brzmienie niepolskie. Dekret został zastąpiony ustawą z dnia 15 listopada 1956 roku, w której pozostawiono zapis o zmianie niepolsko brzmiących nazwisk.



W tym okresie faktycznie dochodziło na Śląsku do wielu nieprawidłowości. Miejscowa władza powołując się na powyższy zapis prawny, zmuszała Ślązaków do zmiany niemieckich imion i nazwisk na polskie. Ale jak wspomniałam, choć były to władze polskojęzyczne, nie były to władze polskie, gdyż państwo polskie nie było wtedy krajem niepodległym i suwerennym, tylko okupowanym przez sowietów.
Nie rozumiem więc na przykład niejakiego pana Kuca/Kutza, który nie tylko zmienił swoje polsko brzmiące nazwisko Kuc, na Kutz, choć nie musiał, ale chciał, tłumacząc, że to z sentymentu, bo rodowe...
Trzeba by dojść od nitki do kłębka, co było najpierw, jajko czy kura, czyli czy był najpierw Kuc, czy Kutz?
Być może jego pradziad został „przechrzczony" z Kuca na Kutza w tamtym pamiętnym roku 1743, gdy władze pruskie zniemczyły wszystkie polskobrzmiące nazwiska, o czym pisał księgarz Jan Nowak?
Tego nie jestem pewna, ale podejrzewam, że tak mogło być. A nie chcę podejrzewać, że zniemczenie nazwiska nastąpiło w okresie niemieckiej okupacji...
Nie rozumiem też pana Kuca/Kutza, gdy oskarża Polaków o zakładanie po wojnie obozów dla Ślązaków na Śląsku. Powtarzam więc jeszcze raz. To nie niepodlegli, suwerenni i niezależni Polacy w niepodległym kraju zakładali te obozy ale polskojęzyczni sowieci w okupowanej przez sowietów Polsce!




https://www.racjonalista.pl/kk.php?s=10107&k=3&PHPSESSID=khckutji2ra49hi8lq43t7tj82

 

Czego możemy zazdrościć pańszczyźnianym chłopom




Postęp czy regres? Czyli czego możemy zazdrościć pańszczyźnianym chłopom

Dawno temu w Galicji
 W roku 1772 doszło do pierwszego rozbioru Polski. Austria zajęła wówczas tereny południowej Polski, które odtąd zwane były Galicją. W latach 80. XVIII wieku cesarz austriacki wprowadził reformy, zmniejszające zależność chłopów od szlachty galicyjskiej. Odpowiedzią chłopów były migracje do istniejącej wciąż Rzeczpospolitej[1]. Wbrew oczekiwaniom, uznali swój los za jeszcze cięższy niż poprzednio i w ten sposób próbowali go polepszyć. Można więc sądzić, że sytuacja chłopa galicyjskiego z przełomu XVIII i XIX wieku, w jego własnej ocenie była gorsza niż pod panowaniem polskim. Ale właściwie jak mu się żyło? Na to pytanie odpowiada pionierska praca etnograficzna, opublikowana we Lwowie w 1811 roku.
 Ignacy Lubicz Czerwiński, w książce o długim tytule „Okolica Za-Dniestrska między Stryiem i Łomnicą: czyli opis ziemi i dawnych klęsk, lub odmian tey okolicy; tudzież, iaki iest lud prosty dla religii i dla Pana swego? Zgoła, iaki ón iest? w całym sposobie życia swego, lub w swych zabobonach albo zwyczaiach” opisał między innymi materialne warunki życia chłopów osiadłych między rzekami Dniestr, Stryj i Łomnica, czyli kilkadziesiąt kilometrów na południe od Lwowa. Nie mniej interesujące są obszerne charakterystyki ich mentalności, obyczajowości, zabobonów, stosunku do panów, religii, itd. Jednak w tym momencie interesować nas będzie przede wszystkim to, jak wielkim obciążeniom ten chłop, a właściwie jego gospodarstwo podlegało. Okazuje się, że ówczesny chłop pańszczyźniany, który dzierżawił od swojego pana 16 morgów ziemi, miał w obowiązku odpracować 104 dni pańszczyzny – w połowie sprzężajnej (chodzi o prace z zaprzęgiem), w połowie pieszej (nie wymagającej zaangażowania zaprzęgu)[2]. Gdyby wykonywał ją pracownik najemny, praca ta warta byłaby 19 florenów (fl) i 4 krajcary (xr)[3]. Dodatkowe świadczenie chłopa (czytaj – 16 morgowego gospodarstwa wiejskiego) na rzecz pana, czyli czynsz, 5 ćwiertni owsa, 2 kapłony, 1 kura, 15 jaj, 1 motek przędzy, warte były kolejne 2 fl i 14xr. Miał więc pan z tego chłopa 21 florenów i 18 krajcarów intraty.
 16 morgów ziemi nie tylko w pełni zaspokajało wszystkie podstawowe potrzeby rolnika, ale i znacznie je przewyższało. Dlatego, jak twierdził Czerwiński, część chłopów we wcześniejszych czasach „na połowie tylko roli [czyli na 8 morgach] siedzieć lubili”[4]. Tyle im wystarczało do życia, a liczba dni, które musieli poświęcić na odpracowanie pańszczyzny była wówczas mniejsza. Właściciele wsi wyeliminowali jednak takich chłopów, powierzając im większe grunta na potrzeby własne. A dlaczego tak się działo, wyjaśnię niżej.
 104 dni w roku przeznaczał chłop na roboty pańszczyźniane. Kolejne 12 dni na tak zwane szarawarki[5]. Była ta przymusowa praca na cele publiczne, takie jak naprawy dróg, grobli i młynów. Ostatnią już pozycją była obowiązkowa praca na rzecz gromady, czyli wspólnoty wiejskiej – 4 dni w roku[6]. Łącznie daje to 120 dni w roku obowiązkowej pracy.
 Warto dodać ile trwał ówczesny dzień roboczy. Kwestię tę regulował patent cesarski z 16 czerwca 1786 roku. Jego długość uzależniona była od pory roku. Latem dzień roboczy trwał 12 godzi, z czego 2 godziny miał chłop na odpoczynek i posiłek oraz na dotarcie do miejsca pracy i powrót z niego. Czyli faktycznie pracował 10 godzin. Zimą dzień roboczy liczył sobie 8 godzin, z czego 7 godzin efektywnej pracy i 1 godzina na odpoczynek i pozostałe zajęcia[7]. Te regulacje zaborcy oznaczały zwiększenie czasu pracy. W czasach polskich bowiem, chłopi często wychodzili w pole dopiero w południe, po spożyciu wczesnego obiadu[8].
A co z pozostałą częścią roku?
 Chłop na swoim gospodarstwie pracował 70 dni[9]. Tyle wystarczało, by spokojnie się utrzymać. Przy czym z tej pracy jego pan również miał pewien zysk, gdyż jeśli chłop hodował pszczoły, bydło lub świnie, to musiał opłacić tak zwane oczkowe, rogowszczyznę i swińszczyznę. Opłaty były proporcjonalne do wielkości hodowli[10], ale nie sprecyzowano jakie dokładnie. W każdym razie, jak podał Ignacy Lubicz Czerwiński, pasiek właściwie chłopi nie posiadali, a świnie i wieprze hodowano w zasadzie tylko po to, by po ich sprzedaniu mieć gotówkę na opłacenie podatków.
Kolejne 73 dni to niedziele i święta[11]. Tu warto dodać, że austriacki zaborca zmniejszył liczbę dni świątecznych, gdyż za polskiego panowania, było ich jeszcze więcej[12]. A pozostałe 102 dni w roku miał chłop do swojej dyspozycji[13]. Te dni „albo próżniactwu poświęca, albo na transport soli w drogę [się] przenaymuie [wynajmuje]”[14].
Innymi słowy, wszelkie świadczenia na rzecz pana, państwa i wsi oraz praca poświęcona zabezpieczeniu egzystencji rodziny, zabierały chłopu 190 dni w roku. Pozostałe 175 dni miał wolne i wykorzystywał czy to na świętowanie, czy na dodatkowy zarobek (wożenie soli), czy też na zwykłe próżniactwo.
 Podkreślić w tym momencie trzeba jedną rzecz, która różni tamte czasy od obecnych. Podane tu obciążenia liczono dla całego gospodarstwa, a nie na każdą osobę w nim zamieszkałą. Czyli na przykład te 104 dni w roku pańszczyzny miała do odpracowania jedna osoba z gospodarstwa. Mogła to być głowa rodziny, ale mógł to być jeden z jego synów, czy nawet parobek zamożniejszego gospodarza. Wówczas sam gospodarz nie musiał nic robić na pańskim polu. Żonę gospodarza te zajęcia rzecz jasna nie obejmowały. Ta była strażniczką domowego ognia (dosłownie), przygotowywała posiłki dla pracujących mężczyzn, troszczyła się o dzieci, a poza tym wykonywała inne czynności w domu, obejściu i ogrodzie, a także uczestniczyła w żniwach[15].
 A co z tego wszystkiego ów chłop miał? Już samo to pytanie może się wydawać zaskakującym dla wielu osób. Przyzwyczajeni do myślenia o chłopach pańszczyźnianych, jak o niewolnikach, nie wyobrażamy sobie, by i ten czerpał z tej zależności jakiekolwiek korzyści. A jednak…
Najbardziej oczywistą rzeczą jest to, że chłopi pańszczyźniani wraz z rodzinami mieli jako tako zabezpieczoną egzystencję. Pan wydzierżawiał im ziemię, z której się utrzymywali, a z której od 1787 roku byli praktycznie nie do usunięcia[16]. To ich bardzo różniło od na przykład chłopów w Wielkiej Brytanii, których w owym czasie bezpardonowo rugowano z ziemi, nie pozostawiając im żadnych środków do życia. Ponadto włościanie galicyjscy korzystali z darmowego drewna. Z niego budowano chaty i inne budowle, wyrabiano narzędzia gospodarskie, ale przede wszystkim ogrzewano chałupy. Tylko na ten ostatni cel, co roku chłop zwoził sobie z pańskiego lasu 40 wozów drewna. Czerwiński oblicza, że całe to drewno, które w ciągu roku wykorzystywał poddany, warte było co najmniej 10 florenów[17]. Przypomnę, że 104 dni pańszczyzny wycenił na niecałe 20 florenów. Czyli mniej więcej połowę tego, co wypracował chłop na pańskim polu, zwracało mu się w postaci darmowego drewna. Tutaj leży też odpowiedź na pytanie, dlaczego właściciel wsi dążył do obdzielenia swoich poddanych większym areałem, a na co oni nie bardzo mieli ochotę. Z mniejszego areału miał chłop te same przywileje, co z większego, za to mniej musiał pracować na pańskim. W efekcie czego, tak naprawdę jedynie zapracowywał na siebie i swą rodzinę.
Galicyjski chłop pańszczyźniany nie musiał się również martwić o przyszłość swoich dzieci. Gdy ojciec chciał się pozbyć syna z domu, przekazywał mu część swojego bydła i wyprawiał do pana, by ten naznaczył mu grunt, gdzie odtąd mógł sobie gospodarować[18].
Czy mamy komu zazdrościć?
 Znając już ucisk w którym 2 wieki temu żył porównywany do niewolnika pańszczyźniany chłop, przyjrzyjmy się naszym czasom. Wymiar czasu pracy w 2013 roku w Polsce dla pracownika pełnoetatowego wynosił 251 dni roboczych[19]. Zaraz, zaraz… Czy to aby nie pomyłka? Przecież tak bardzo uciskany chłop pańszczyźniany pracował aż 190 dni w roku. Jak to możliwe, że dzisiaj pracodawca ma prawo wymagać od pracownika 61 dni pracy więcej? Ano możliwe…
 Idźmy dalej. Czy przeciętni Polacy są dziś w stanie wyżyć z jednej tylko pensji, tak by żona mogła zająć się domem i dziećmi? Sądzę, że znakomita większość czytelników podzieli moją opinię, iż jest to niemożliwe. Nasze wrażenie potwierdzają dane Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. W Polsce nie jest możliwe utrzymanie nawet tylko trzyosobowej rodziny w przypadku, gdy pracuje jedna osoba. Uściślę – nie jest możliwe utrzymanie jej na poziomie minimum socjalnego przez pracującą za średnią krajową osobę[20]. Jak to się więc działo, że uciskany chłop pańszczyźniany nie miał z tym większego problemu i to pracując znacznie krócej niż my dzisiaj? Od jego czasów standard życia znacznie wzrósł, a wyższy standard kosztuje. To prawda, ale nie tłumaczy wszystkiego. W końcu od jego czasów wielokrotnie też wzrosła wydajność ludzkiej pracy. Dzięki temu można żyć dużo lepiej, pracując tyle samo. Więc może państwo zabiera za dużo z tego, co wypracowujemy?
 Określeniem, jaką część naszego dochodu zabiera nam państwo zajmuje się Centrum im. Adama Smitha. Ustaliło ono, że tak zwany dzień wolności podatkowej w 2013 roku wypadł 22 czerwca[21]. Oznacza to, że niemal przez pół roku pracujemy na spłatę wszelkiego typu świadczeń i podatków, które winni jesteśmy państwu. A jeszcze prościej – państwo zabiera nam niemal połowę naszego dochodu. Dużo to czy mało?
 Historycy podkreślają spore trudności w określeniu tego, jaką część swojego dochodu oddawał pańszczyźniany chłop państwu, panu i kościołowi. Mimo iż jest to trudne, nie jest to niemożliwe. W Polsce pod koniec XVI wieku:
„Różnego rodzaju szacunki wskazują, że obciążenia gospodarstwa chłopskiego sięgały około 1/3 ogólnego dochodu z gospodarstwa.”[22]
Ale nas interesuje Galicja początków XIX w. Jako takich obliczeń dla tej epoki nie odnajduję, ale istnieje bardzo ciekawy akt prawny dla tych ziem z 1789 roku, który określał, że:
„z dochodu gruntowego miało przypaść włościaninowi 70%, zaś z reszty, tj. z 30%, miały być pokryte ciężary państwa i właściciela [tegoż włościanina]”[23]
Wspomniane tu prawo miało krótki żywot, gdyż skasowano je w roku 1790. Pokazuje jednak, jakie obciążenie chłopa uważano za dopuszczalne. Było ono takie samo, co w Polsce końca XVI w. Można sądzić, że realne obciążenie chłopa galicyjskiego w początkach XIX w., nawet jeśli przekraczało owe 30%, to drastycznie od niego nie odbiegało. A to oznacza, iż dzisiaj państwo zabiera nam większą część naszych dochodów niż zabierano pańszczyźnianym „niewolnikom”.
 Od kilku lat w Internecie robi furorę cytat z blogu profesora Roberta Gwiazdowskiego, eksperta do spraw podatkowych:
„Chłop pańszczyźniany pracował więc dla pana feudalnego na początku XVI wieku 52 dni w roku, a później 104 dni. I to był feudalny wyzysk. My na początku XXI wieku pracujemy dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej 164 dni. I to jest sprawiedliwość społeczna.”[24]
Trudno o lepszą puentę tego artykułu, choć może warto dodać jeden komentarz. Od 2009 roku, kiedy prof. Gwiazdowski pisał powyższe słowa, do 2013 roku przybyło nam 8 dni pracy na rzecz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Dr Radosław Sikora
Przypisy:
[1]  Radosław Sikora, Sieroty po Rzeczpospolitej.
Migracje chłopów z Galicji do Polski obserwował również mieszkający przy granicy Jan Ferdynand Nax . Pisał on: „Na pograniczu nowey Galicyi mieszkaiąc, nie zdarzyło mi się postrzedz tego wywędrowania naszych chłopow, o którym Autor powiada; częściey widziałem z Cesarskich Kraiow wychodzących ludzi do Polski” (Jan Ferdynand Nax, Uwagi nad uwagami, czyli obserwacye nad xiążką, która w roku 1785 wyszła pod tytułem „Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego, kanclerza i hetmana w. kor.”.Warszawa 1789. s. 284).
[2]  Czerwiński, Okolica, s. 108 – 109.
[3]  1 floren = 60 krajcarów
[4]  Czerwiński, Okolica, s. 111.
[5]  Tamże, s. 176.
[6]  Tamże.
[7]  Stanisław Kutrzeba, Historya ustroju Polski w zarysie. Lwów 1920. T. 4, s. 150.
[8]  Władysław Łoziński, Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku. Lwów 1931. T. I, s. 412; Czerwiński, Okolica, 101.
[9]  Czerwiński, Okolica, s. 177.
[10] Tamże, s. 109.
[11] Tamże, s. 108.
[12] Tamże.
[13] Tamże, s. 177. Przy czym Czerwiński zaokrągla tę liczbę do 100 dni.
[14] Tamże.
[15] Tamże, s. 213 – 217; 221 – 223.
[16] Kutrzeba, Historya, s. 151.
[17] Czerwiński, Okolica, s. 110.
[18] Tamże, s. 217.
[19] Źródło: http://www.kalendarzswiat.pl/wymiar_czasu_pracy/2013
[20] Źródło: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Nie-utrzymasz-rodziny-za-srednia-pensje-2461570.html
[21] Źródło: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Dzien-wolnosci-podatkowej-od-dzis-pracujemy-na-siebie-2866302.html
[22]Polska w czasach nowożytnych (1501-1795). Red. Jerzy Topolski. Poznań 1999. T. II, s. 43.
[23] Kutrzeba, Historya, s. 152.

Chińskie zakupy na zachodzie



Chiny mówią stop. Koniec podboju zachodniego świata za pomocą góry pieniędzy

 Agata Kołodziej

10.04.2017,

Chiny w ostatnich latach były jak bogaty kapryśny szejk, który kupuje wszystko to, co znajdzie się akurat na linii jego wzroku: wytwórnie filmowe w Hollywood, legendy europejskiego futbolu, gigantów przemysłu. Ale koniec z tym. Komunistyczne władze powiedziały właśnie dość. Chcą zahamować zagraniczne inwestycje, żeby pieniądze przestały wypływać z kraju.
Wiosna 2016 r. Angela Merkel chwalił się przed Barackiem Obamą firmą Kuka na targach w Hannoverze. Kuka to producent robotów przemysłowych, duma niemieckiego przemysłu. Jesienią Kuka należy już do Chińczyków, którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro.
Było sporo zamieszania. Niemcy nie chcieli oddać swojej perły w ręce chińskiego kapitału, szczególnie, że to nie pierwsza firma, która wpadła w ręce Chińczyków - nie pierwsza niemiecka, a tym bardziej nie pierwsza europejska. Chiny w ten sposób narażają się całemu światu już od jakiegoś czasu.

Ale właśnie komunistyczne władze powiedziały dość - przyszedł czas na ograniczenie ekspansji chińskiego kapitału na świecie. Wydano rozporządzenie, dzięki któremu juany wydawane za granicą mają być solidnie prześwietlane, żeby nie wypływały z kraju tak szerokim strumieniem. Pierwsze efekty już widać.

Nawet Batman ma już skośne oczy

Początek 2012 r. Wang Jianlin, były żołnierz chińskiej armii, a dziś najbogatszy Chińczyk za 2,6 mld dol. przejmuje AMC Entertainment – drugą największą sieć kin w Stanach Zjednoczonych. Stać go. Należący do niego koncern – Dalian Wanda Group – jest najpotężniejszym graczem na chińskim rynku nieruchomości, należy do niego m.in. 28 pięciogwiazdkowych hoteli i 40 galerii handlowych.
Styczeń 2016. Ten sam koncern – Wanda Group za 3,5 mld dol. kupuje Legendary Entertainment. To właśnie z tej wytwórni wyszły takie filmy jak trylogia o Batmanie, "Jurassic World", nowa wersja "Godzilli" czy "Incepcja". Nic dziwnego, że na imprezy do pana Wanga przyjeżdżają John Travolta czy Nicole Kidman.
Sierpień 2016. Chińczycy kupują legendę europejskiej piłki nożnej – klub AC Milan należący do Silvio Berlusconiego. To najbardziej utytułowany klub w Europie i na świecie. Ale to też klub z długami – nawet 220 mln euro. Wliczając spłatę tych długów nowy właściciel zapłacił za AC Milan 740 mln euro. Kupujący to konsorcjum chińskich inwestorów działających w ramach Sino-Europe Sports Investment Management Changxing Co Ltd.
To zresztą nie pierwszy europejski klub w chińskich kieszeniach. Zaledwie w czerwcu 2016 r. chiński Suning Commerce Group kupił 70 proc. udziałów w klubie Inter Mediolan.
Potem przyszedł czas na spektakularne transfery. Spośród dziesięciu klubów, które w czasie ostatniego zimowego okna transferowego wydały najwięcej, połowa była właśnie z Azji. Sumy, jakie Chińczycy oferują piłkarzom z Zachodu, żeby ściągnąć ich do siebie, zwalają z nóg. Najdroższym transferem był zakup przez Shanghai SIPG za 60 mln euro brazylijskiego pomocnika – Oscara z Chelsea Londyn.
Dość rozrywki.
Marzec 2015 r. China National Chemical Corp za 7,1 mld euro kupuje włoski koncern Pirelli. Tak - piątego co do wielkości na świecie producenta opon.
Ale to dopiero początek. W styczniu 2016 r. kupili też za 925 mln euro niemieckiego producenta pojazdów wojskowych KraussMaffei Group, a w lutym szwajcarskiego giganta chemicznego - koncern Syngenta. Ta ostatnia transakcja to najprawdopodobniej największa transakcja Chińczyków w historii, bo jej wartość sięgnęła 43 mld. dol.
Podobnych przykładów jest dużo więcej, choć nie wszystkie tak wstydliwe dla Zachodu jak oddanie Kuka Chińczykom. Ale to koniec. Chińskie władze właśnie zaciągnęły hamulec ręczny. Czas zatrzymać to zakupowe szaleństwo.

Powstrzymać uciekające pieniądze

Do tej pory te zakupy były dla chińskich władz powodem do dumy – pokazywały całemu światu, że Chiny nie są już tylko fabryką świata, a inwestorem, z którym należy się liczyć. Więcej – inwestorem, z którym czasem nie da się wygrać i któremu się nie odmawia. Dlaczego? Bo ma tyle pieniędzy, że stać go niemal na wszystko. Obecnie Chiny są eksporterem kapitału netto i w dodatku drugim na świecie państwem pod względem inwestowanych poza swoimi granicami pieniędzy.
Od kilku lat mówiło się wprost – Chiny kupują sobie świat. Nie bez powodu. Wartość chińskich inwestycji wychodzących w 2012 roku wyniosła 77,22 mld dol. i w kolejnych latach rosła o kolejne 14-16 proc. r/r.
Ale to, co wydarzyło się w 2016 roku to już prawdziwy boom. Na inwestycje za granicą chińskie firmy wydały 170 mld. dol. – o 44 proc. więcej niż rok wcześniej.



Chińscy oficjele zorientowali się w końcu, że to już jakieś szaleństwo i zmienili ton. W poniedziałek w oficjalnych wypowiedziach najczęściej z ich ust pada słowo „irracjonalne” w odniesieniu do zagranicznych zakupów. A władza nie pozostawia wątpliwości – będzie patrzeć na każdego wypływającego z kraju juana, czy aby na pewno jest dobrze wydany. Jeśli nie, inwestycje będą blokowane.
Dlaczego? Bo gigantyczne rezerwy walutowe zaczęły się kurczyć w szybkim tempie i spadły już poniżej 3 bln dol.
Po drugie odpływ kapitału następował w takim tempie, że zaczął być poza kontrolą.
Po trzecie zaś często nie chodziło o to, żeby inwestycje miały ekonomiczny sens, a jedynie o to, żeby wytransferować kapitał za granicę.
To ostatnie dotyczy głównie rosnącej z roku na rok rzeszy chińskich miliarderów, którzy w ten sposób zabezpieczają swój majątek, z drugiej zaś zabezpieczają sobie przyszłość, otrzymując zagraniczne obywatelstwo w zamian za zainwestowane miliony.
Dowodem na to, że zagraniczne inwestycje to zazwyczaj ucieczka kapitału, są zeszłoroczne badania Chińskiej Akademii Nauk Społecznych. Pokazały one, że jedynie połowa z nich przyniosła zyski, jedna czwarta ledwo znalazła się na progu rentowności, a pozostała jedna czwarta przyniosła straty.
To dużo, ale zdaniem Komisji Arbitrażowej Handlu Zagranicznego to szacunki znacznie zaniżone i aż 90 proc. inwestycji zagranicznych przynosi tylko straty. Ale koniec z tym.

Sport, rozrywka i nieruchomości na cenzurowanym

Narzędziem, które ma powstrzymać odpływ kapitału z Chin jest dokument wydany niedawno przez Ministerstwo Handlu i Narodową Komisję ds. Rozwoju i Reform. Rozporządzenie określa m.in. obszary do inwestycji, na których rządowi szczególnie zależy oraz te, które są zabronione. Nowe przepisy dotyczą wszystkich transakcji powyżej 10 mld dol., a w przypadku nieruchomości – powyżej 1 mld dol.
Więcej, jeśli chińska firma zainwestuje za granicą więcej niż 1 mld dol. w podmiot, który nie ma związku z jej główną działalnością, musi liczyć się z karą.
Jakie branże przede wszystkim zostały wzięte na smycz? Po pierwsze nieruchomości – te komercyjne jak hotele czy biurowce, ograniczenia nie będą dotyczyły chińskich obywateli, którzy nadal mogą kupować za granicą mieszkania.
To dlatego, że właśnie nieruchomości stały się ostatnio jednym z głównych kanałów, przez który wypływały chińskie juany. W 2016 roku Państwo Środka stało się największym inwestorem na tym rynku, wyprzedzając USA. Chińczycy szli na zakupy głównie do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii i Hongkongu i wkrótce zapewne te rynki solidnie odczują restrykcje wprowadzone przez Pekin.
Na drugim miejscu na czarnej liście „irracjonalnych inwestycji” jest rozrywka, co odbije się na Hollywood, a na trzecim sport, co może oznaczać koniec eldorado dla piłkarzy.
Pierwsze efekty już widać. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2017 roku z Chin wyszło o 53 proc. kapitału mniej niż w tym samym okresie rok wcześniej. Rynek nieruchomości został wręcz niemal całkowicie zablokowany – tam spadek sięgnął 80 proc.
Co stanie się z niewydanymi w ten sposób pieniędzmi? Część zostanie w kraju, część będzie przekierowana na tzw. słuszne inwestycje, czyli te służące rozwojowi projektu Nowego Jedwabnego Szlaku i na zakup technologii.
Na to ostatnie na pewno nie zabraknie pieniędzy, bo Państwo Środka właśnie po cichu przeprowadza u siebie rewolucję. Po jej zakończeniu Chiny mają stać się technologiczną potęgą, żeby nikt na hasło „made in China” nie pomyślał już o tanich t-shirtach szytych przez dzieci ani o podróbkach markowego sprzętu. To może się udać.

http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/chiny-wykupuja-swiat-zagraniczne-inwestycje,71,0,2297671.html


von Winter tramwaje gdańskie

Georg Forster

 

Leopold von Winter

 

 

 

 

13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google



13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google

 

Larry Page najpierw z Siergiejem Brinem założył Google i zrobił z niego giganta, teraz jest CEO spółki-matki Google'a - Alphabetu. Do przodu pcha go niezaspokojona ambicja - mówi się, że Page nie jest usatysfakcjonowany, jeśli jakiś pomysł nie popycha technologii do przodu co najmniej dziesięć razy.
Marzenia Page'a spełniane są w X - tajnym, eksperymentalnym laboratorium Alphabetu, gdzie powstają balony mające dostarczać internet, drony, a może nawet projekty latających samochodów.
Wizjonerstwo jednego z założycieli Google widać również w tym, co mówi - oto kilka cytatów, które potwierdzają jego biznesowy i technologiczny geniusz:

O wynalazkach i ich wdrażaniu:

Wynalazek nie wystarczy. Nikola Tesla wynalazł 
energię elektryczną, ale miał problemy z wyjściem z nią do ludzi. Musisz
 połączyć te dwie rzeczy: wynalazek i skupienie na innowacyjności plus 
firmę, która może komercjalizować te rzeczy i dać je ludziom.
Źródło: TED

O czynieniu produktów Google'a pięknymi:

Myślę, że czynnik artystyczny jest ważny w tym, co robimy. W Google, jako firmie technologicznej, bardzo kładłem na to nacisk.

 

 

O możliwościach i mediach:

Robimy może 1 proc. tego, co jest możliwe. Pomimo
 coraz szybszych zmian, wciąż poruszamy się wolno w stosunku do szans, 
które mamy. Myślę, że wynika to w dużej mierze z negatywnego podejścia. 
Każda historia, którą czytam o Google, to że z kimś walczymy. To nudne. 
Powinniśmy budować rzeczy, które jeszcze nie istnieją.
Źródło: TechCrunch

O tym, co jest ważne w biznesie:

Wiele firm nie odnosi sukcesu nawet po długim 
czasie. Jaki fundamentalny błąd popełniają? Zazwyczaj pomijają 
przyszłość. Ja próbuję się skupić właśnie na niej: jaka naprawdę będzie 
przyszłość? Jak ją tworzymy? Jak sprawimy, że nasza organizacja naprawdę
 skoncentruje się na przyszłości i naprawdę będzie szła w jej kierunku?
Źródło: TED

O robotach zastępujących ludzi:

Idea, że każdy powinien niewolniczo pracować i 
być przez to niewydajny tylko po to, by utrzymał miejsce pracy - to po 
prostu nie ma dla mnie sensu. To nie może być właściwa odpowiedź.
Źródło: Financial Times

O pieniądzach jako motywacji:

Gdyby motywowały nas pieniądze, sprzedalibyśmy firmę już dawno temu i leżelibyśmy na plaży.
Źródło: TIME

O byciu CEO:

Moja praca jako lidera to upewnianie się, czy 
każdy w firmie dostaje wspaniałe szanse oraz czy wszyscy czują, że mają 
znaczący wpływ na społeczeństwo, że dokonują ważnej kontrybucji dla 
dobra ogółu. Na świecie robimy to coraz lepiej. Celem Google jest być 
liderem tej zmiany, nie za nią podążąć.
Źródło: Fortune


O decydowaniu nad czym pracować:

Chcemy budować technologie, których ludzie 
kochają używać. Chcemy tworzyć piękne, intuicyjne usługi i urządzenia, 
które będą tak niesamowicie użyteczne, że ludzie będą ich używać dwa 
razy na dzień, tak jak szczoteczki do żebów. Wbrew pozorom, nie ma zbyt 
wielu rzeczy, których ludzie używają dwa razy dziennie.
Źródło: Business Insider

O filozofii Google i Apple:

Miałem taką dyskusję ze Stevem Jobsem, który 
zawsze mówił: "wy robicie za dużo rzeczy naraz". Jobs wykonał dobrą 
robotę, budując jedną czy dwie rzeczy naprawdę świetnie. My chcemy mieć 
większy wpływ na świat, robiąc więcej rzeczy.
Źródło: Fortune

O skupieniu Krzemowej Doliny na technologiach dla konsumentów zamiast przełomowych rozwiązaniach:

Możesz stworzyć firmę internetową z 10 osobami i 
może ona mieć miliardy użytkowników. Nie wymaga to zbyt dużego kapitału i
 pozwala zarabiać masę pieniędzy - naprawdę bardzo dużo pieniędzy - więc
 każdy skupia się na rzeczach tego typu.
Źródło: Financial Times

O potędze Google:

Korzystamy z faktu, że kiedy już powiemy, że coś 
zrobimy, ludzie w to wierzą, bo mamy odpowiednie zasoby. Nie istnieje 
zbyt wiele podobnych mechanizmów finansowania.

O rozwijaniu Alphabetu:

Chcę przesunąć granicę tego, co jest możliwe dla innowacyjnej firmy posiadającej duże zasoby.
 
 
http://businessinsider.com.pl/rozwoj-osobisty/kariera/larry-page-z-google-cytaty/8ssrtzf
 
 
 

Niemiecka policja szuka polskiego kierowcy



Niemiecka policja szuka polskiego kierowcy, który co miesiąc niepotrzebnie płaci za mandat

10 kwietnia 2017, 16:38 | Aktualizacja: 10.04.2017, 16:48
 
 
Policja w Dortmundzie poszukuje mężczyzny, który regularnie co miesiąc przysyła jej po 30 euro tytułem zapłacenia mandatu, choć w żadnym razie nie jest do tego zobligowany. Policjanci pieniądze odsyłają, ale chętnie pozbyliby się tego kłopotu.
Jak informuje agencja dpa, wszystko zaczęło się od mandatu w wysokości 30 euro, wystawionego w styczniu 2016 roku w Dortmundzie polskiemu kierowcy za to, że nie zapiął pasów. Przyjaciel Polaka przesłał policji tę sumę, ale najwidoczniej złożył w banku stałe zlecenie.
REKLAMA
"Punktualnie 22 każdego miesiąca otrzymujemy 30 euro, które nam się nie należy" - informuje dortmundzka policja na Facebooku. Trwa to już ponad rok. Podjęta przez policję próba odwołania stałego zlecenia w banku nie powiodła się, ponieważ właściciel konta, a także jego przyjaciel, który dostał mandat, zmienili miejsce zamieszkania, nie podając nowych adresów.
W tej sytuacji policja prosi w internecie - po niemiecku i po polsku - o pomoc w znalezieniu obu mężczyzn.
Policjanci zapewniają, że dopóki bank będzie realizował owo stałe zlecenie, oni co miesiąc odeślą 30 euro z powrotem.


http://forsal.pl/transport/drogi/artykuly/1034135,niemiecka-policja-szuka-polskiego-kierowcy-ktory-co-miesiac-niepotrzebnie-placi-za-mandat.html
 

Skąd przyszliście, bracia Piastowie?


Szkielet jak taśma magnetofonowa. Skąd przyszliście, bracia Piastowie?

Grzegorz Kończewski

 9 kwietnia 2017


Czy twórcami państwa polskiego byli przybysze z Europy Zachodniej? - Tego nie można wykluczyć - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z UMK w Toruniu, koordynujący prace międzyuczelnianego zespołu, który po raz pierwszy w historii badał DNA książąt Stanisława i Janusza, ostatnich z dynastii Piastów mazowieckich.


O hulaszczym trybie życia tych dwóch synów Konrada III Rudego i Anny Radziwiłłówny legendy krążyły ponoć już za ich życia. Dodajmy, bardzo krótkiego życia, bo obaj bezpotomnie zmarli w wieku 24 lat, co nawet w XVI w. było zaskakujące. Nic dziwnego zatem, że po nagłym zgonie - w nocy z 9 na 10.03.1526 r. - Janusza, młodszego z braci (Stanisław zmarł 8.08.1524 r.) pojawiło się wiele oskarżeń, podejrzeń i domysłów. Śmierć ostatniego księcia mazowieckiego, orędownika niezależności Mazowsza, skutkowała bowiem tym, że król Zygmunt I Stary na mocy wcześniejszych układów mógł już bez przeszkód przyłączyć tę dzielnicę do Korony. O przyczynienie się do śmierci książąt podejrzewano wojewodziankę Katarzynę Radziejowską, która z powodu nieodwzajemnionej miłości miała zlecić najpierw otrucie ich matki Anny Radziwiłłówny, a następnie obu braci. Mówiono też, że do tych niecnych czynów nakłaniać wojewodziankę miała sama królowa Bona. To dlatego Zygmunt I Stary powołał komisję, która miała sprawę ostatecznie wyjaśnić. Śledztwo wykazało, co król ogłosił w edykcie z 9.02.1528 r., że „książęta nie sztuką ani sprawą ludzką, lecz z woli Pana Wszechmogącego z tego świata zeszli”. Jak było naprawdę? Ta kwestia od lat zajmuje historyków. 
 
Nieco informacji przyniosły badania prowadzone w latach 50. ub. wieku przez prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, specjalistę medycyny sądowej, który jako pierwszy zajął się szczątkami książąt, złożonymi w bazylice archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Wtedy to udało się potwierdzić m.in. autentyczność szczątków i fakt, że ostatni Piastowie mazowieccy rzeczywiście zmarli bardzo młodo. Zapili się na śmierć? Nietrudno sobie wyobrazić, że możliwości naukowców sprzed 60 lat przepaść dzieli od tych, którymi dysponuje współczesna nauka. Toteż gdy w ramach prowadzonego przez prof. Annę Drążkowską z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu interdyscyplinarnego projektu „Kultura funeralna elit Rzeczypospolitej od XVI do XVIII wieku na terenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego” pojawiła się możliwość ponownego otwarcia sarkofagu w warszawskiej świątyni, ożyły też nadzieje na „uzupełnienie” książęcych życiorysów.


- Szkielet człowieka jest jak taśma magnetofonowa, na której zapisuje się historia jego życia. A my dysponujemy obecnie możliwościami, pozwalającymi tę taśmę coraz precyzyjniej odczytać. Możemy dowiedzieć się, jak się ten człowiek odżywiał, na co chorował, nieraz też udaje się wskazać przyczynę zgonu. Tych nowych informacji chcieliśmy uzyskać jak najwięcej - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z UMK, który stanął na czele zespołu badającego doczesne pozostałości Stanisława i Janusza. Szczegółowe badania trwały ponad dwa lata i zakończyły się na początku tego roku. Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że bracia nie zostali zamordowani mieczem, toporem ani innym tego typu narzędziem, co może potwierdzać dawny przekaz, iż zmarli w swoich łóżkach. Czy zostali otruci? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo tego typu szybka śmierć nie pozostawia śladu w układzie kostnym. Może zatem zmarli na gruźlicę, ponoć „dziedziczną” chorobę Piastów mazowieckich, jak sugerował w swoich zapiskach słynny kronikarz Jan Długosz? - Na szkielecie Janusza, ale tylko Janusza, a konkretnie na kościach śródstopia i odcinka lędźwiowego kręgosłupa, znalazłem aktywne w chwili śmierci infekcyjne zmiany, które mogą sugerować początki gruźlicy kostno-stawowej - przyznaje Tomasz Kozłowski. - Ta infekcja w jakiś sposób mogła przyczynić się do śmierci, choć wcale nie musiała.

W literaturze można też znaleźć wzmianki sugerujące, że książąt mazowieckich mógł zgubić hulaszczy tryb życia - po prostu objedli się i zapili na śmierć. Tego, oczywiście, nie da się dziś potwierdzić, jednak poznanie diety Janusza i Stanisława jest już możliwe. O przeprowadzenie badań chemicznych (izotopowych) próbek kości książąt mazowieckich toruńscy naukowcy poprosili dr Laurie Reitsemę z University of Georgia. Uczelnię w USA wybrali ze względu na doskonale wyposażone laboratorium i wieloletnią współpracę, gwarantujące pewność co do autentyczności wyników. Chodziło o to, by - w myśl powiedzenia „jesteś tym, co jesz” - określić preferencje kulinarne piastowskiej elity. Bo przecież wraz z wodą i pożywieniem wchłaniamy obecne w środowisku izotopy węgla i azotu, które zostawiają swoje ślady w kościach. Badania wykazały, że w diecie książęcej - podobnie jak w przypadku elit z Europy Zachodniej - dominowało mięso: wieprzowina i dziczyzna, ale pojawiały się też ryby, które Janusz i Stanisław spożywali zapewne podczas licznych w ich czasach postów. Posiłków bezmięsnych zdecydowanie nie preferowali. - Największe emocje towarzyszyły nam jednak podczas badań molekularnych, czyli genetycznych - przyznaje dr Tomasz Kozłowski. - Dostęp do szczątków książąt Janusza i Stanisława można określić jako niemal niepowtarzalną możliwość wyjaśnienia tajemnicy pochodzenia dynastii piastowskiej, w sensie genetycznym oczywiście. 


Pierwsze badania genetyczne Kwestia ta od lat jest przedmiotem długiego i zaciętego sporu historyków i archeologów. Jedni twierdzą, że twórcy państwa polskiego byli rdzennymi Słowianami, inni z kolei widzą w Piastach potomków wikingów albo książąt wielkomorawskich. Kto ma rację? Pierwsze na świecie badania genetyczne Piastów mogły sporo dopowiedzieć. 


Zakładowi Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie, a konkretnie dr. n. med. Andrzejowi Ossowskiemu i dr n. med. Marcie Diepenbroek, przekazano zęby oraz fragmenty kości udowej z różnych miejsc. To dlatego, że naukowcy zdawali sobie sprawę, że w tak starym materiale jest bardzo mało DNA, a szczególnie chromosomu Y, który determinuje płeć męską i jest przekazywany tylko z ojca na syna. To właśnie chromosom Y daje możliwość poznania pochodzenia danego człowieka - w tym przypadku ostatnich Piastów mazowieckich - w linii męskiej. - Ze szkieletu księcia Janusza, a więc tego lepiej zachowanego, udało się wyizolować DNA z chromosomu Y i przyporządkować ten kod genetyczny do konkretnej haplogrupy, czyli zbioru podobnych do siebie DNA z chromosomu Y - mówi dr Tomasz Kozłowski. - Badania były przeprowadzane w absolutnie sterylnych warunkach, kilkakrotnie powtarzane, nie pracował przy nich ani jeden mężczyzna, a koordynowała je dr hab. n. med. Iwona Teul, antropolog i anatom.
 
Mamy więc stuprocentową pewność. Jest to haplogrupa R1b. Słowianami nie byli Co to oznacza? Najkrócej mówiąc - sensację. Bo haplogrupa R1b, nazywana atlantycką albo celtycką, jest typowa dla mężczyzn żyjących w Europie Zachodniej. W Irlandii, północnej Szkocji, położonej nad Atlantykiem części Francji i północnej Hiszpanii występuje u 80 proc. mężczyzn, równie wysokie wskaźniki pojawiają się m.in. w Wielkiej Brytanii (60 proc.) i Niemczech (50 proc.). W Polsce R1b dotyczy tylko 5-10 proc. mężczyzn. U nas dominuje bowiem haplogrupa słowiańska - R1a. 



Najwyraźniej przodkowie Piastów Słowianami nie byli (choć zapewne przez kolejne pokolenia mocno wrośli w kulturę słowiańską Polan), mało prawdopodobne też, by byli potomkami wikingów normańskich, bo w Skandynawii dominuje haplogrupa I1, tzw. staroeuropejska. Wiele wskazuje na to, że przodkowie księcia Janusza mazowieckiego przywędrowali na tereny dzisiejszej Polski z północno-zachodniej Europy. Czy to możliwie, że potomkowie np. Germanów albo Celtów byli twórcami państwa polskiego? - Tego nie można wykluczyć - mówi Tomasz Kozłowski, zaznaczając, że stan zachowania kilkusetletnich szczątków nie pozwolił na oznaczenie wariantu haplogrupy R1b, który umożliwiłby wskazanie, czy Piastowie powiązani są z linią celtycką, tą charakterystyczną dla Niemiec lub Francji, no i kiedy mogli przybyć nad Wisłę. - W tym przypadku ogromnym sukcesem jest już ustalenie samej haplogrupy. A R1b charakteryzuje większość znamienitych rodów panujących w Europie, m.in. Wettynów, Stuartów, Burbonów i Habsburgów. Teraz do tego grona dołączyli Piastowie.

 
 

 
 
 
 





http://www.nowosci.com.pl/magazyn/a/szkielet-jak-tasma-magnetofonowa-skad-przyszliscie-bracia-piastowie,11961824/





Złote kamienie od piorunów


Złote kamienie od piorunów


Złotawy kamyk. Niepozorny, ale możliwy do znalezienia tylko na mazurskiej ziemi. Podobno nie ma go na Dolnym Śląsku, w Jastrzębiej Górze ani w Cieszynie. Nie słyszałam o nim na Lubelszczyźnie i w okolicach Kielc. Wszędzie tam pytam o ów kamyk. Nikt go tu jednak nie widział. Może więc to zaczarowany kamień pruskiej ziemi?
Chodzi mi o pewien kamyk w kolorze bursztynu, tak zwaną piorunową strzałkę lub piorunowy prątek. Mówiło się o nim na Prusach, że to kamień magiczny, bo powstały po uderzeniu pioruna. Byli i tacy, co łykali „pioruny” w nadziei na to, że ochronią ich przed prawdziwą błyskawicą. W niemieckich rodzinach kamienie te nazywały się donnersteine.
Skąd wziął się ów tajemniczy kamień?
Informacje o nim sięgają aż do mitologii słowiańskiej. Otóż wierzono wówczas w bóstwo Peruna. Był to bóg piorunów, błyskawic i grzmotów. Czczony przez wszystkich Słowian, a także Bałtów. Perun mieszkał w najstarszym i największym dębie w lesie, a jego bronią był kamienny piorun, zwany też strzałą bożą, piorunową strzałą lub piorunowym prątkiem. Gdy mówiono o niej, myślano o belemnitach czuli skamielinach mięczaków, oraz o fulgorytach (z łac. fulguritus „ugodzony piorunem”), które były szkliwem kwarcowym, wytapianym przez piorun.
To właśnie na Mazurach szczególną uwagę zwracano na owe belemnity i fulguryty i poprzez magiczne pochodzenie nazywano je bożymi prątkami. Uważano je za dar losu. Znane są sytuacje, że wkładano je nawet do niemowlęcej kolebki, połykano, by już na cale życie obronić się od uderzenia pioruna oraz pocierano nimi wymiona krów, gdy traciły mleko.
Ludzie znajdowali te kamienie, gdy kopali piach lub żwir. Niemal wszyscy mówili, że to groty, które powstawały pod wpływem ogromnej temperatury wytwarzającej się w czasie uderzenia piorunów i stąd właśnie powstała nazwa: strzałki piorunów. Słowianie południowi umieszczali je pod dachem, by chroniły domostwo przed piorunami, albo kładli na parapetach. Używano ich także w leczeniu chorób oczu, boleściach itp. Na pewno broniły przed nieczystą siłą.
Z mojego dzieciństwa pamiętam podwórkową rywalizację w znajdowaniu „piorunów”. Zawsze miałam ich co najmniej kilka. Porównywałyśmy z koleżankami ich kształty i kolor, zawsze nadając naszym kamieniom magiczną moc. Rok temu spotkałam się z moimi Czytelniczkami z Niemiec, Juttą Oxenknecht i Beatą Jarmusz, matką i córką. Obie mieszkały w Mrągowie, a Jutta jeszcze przed wojną, w Sensburgu. Wysłuchałam ich opowieści, pytając, co chciałyby w zamian, prócz książki z autografem. Obie poprosiły mnie o donnersteine. Tak się złożyło, że miałam kilka, które znalazłam w przydomowy ogrodzie.
Opowieści Jutty i Beaty stały się głównym wątkiem w mojej „Prowincji pełnej smaków”, wydanej w marcu tego roku.
Moje donnersteine wciąż są w moim domu. Leżą na parapetach i półkach, od najmłodszych lat są moimi talizmanami, na długo przed tym, jak wytłumaczyłam ich pochodzenie i związek z pruską tradycją. My, dzieci z podwórka na osiedlu Parkowym w Mrągowie wiedziałyśmy o ich niezwykłości już od dawna….

Belemnity. Prątki boże….
Więcej w sobotniej Gazecie Olsztyńskiej.
A już teraz zapraszam moich Czytelników do przesłania mi krótkich opowieści o niezwykłościach warmińsko – mazurskich, podobnych do donnersteine. Te które mnie najbardziej zaintrygują, zostaną opisane w mojej rubryce, a może również w najnowszej powieści, a ich autorzy otrzymają ode mnie audiobooki „Prowincji pełnej marzeń”. Proszę o wysyłanie mi kilkuzdaniowych opowieści na adres kasiae@gmail.com
 http://prowincjapelnamarzen.blog.pl/2013/11/2

1/zlote-kamienie-od-piorunow/


Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?

Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?

Michał Szymajda  12.04.2017

Dużo rozmawia się ostatnio o patriotyzmie gospodarczym, przedstawiając konieczność wsparcia polskich firm produkujących tabor kolejowy jako priorytet. – Czy Stadler i Alstom, firmy wytwarzające w Polsce pociągi i zatrudniające tu setki ludzi, nie są czasami polskimi firmami i czy nie należy im się takie traktowanie – pytali podczas przedstawiciele obu producentów posłów zebranych na sejmowej Komisji Infrastruktury.
Spotkanie w sejmie poświęcone było perspektywom rozwoju eksportu polskich pojazdów kolejowych i rozwiązań, które ułatwią ich sprzedaż poza granicami. Swoje wystąpienie miał na nim bydgoski poseł Piotr Król, który prezentował sukcesy Pesy i Newagu w rozmaitych krajach europejskich i nakreślił problemy, z którymi się zmagają. Przeciwko takiej definicji polskiego eksportu zaprotestował Arkadiusz Świerkot, członek zarządu Stadler Polska odpowiedzialny za sprzedaż.

– Z prezentacji przedstawionej przez posła Króla wynika, że Stadler Polska nie jest polskim producentem, albo gdzieś umknęło to w prezentacji. Jesteśmy polską firmą, zatrudniamy 700 osób w Siedlcach i 100 w Poznaniu (po przejęciu tramwajowej części Solarisa – dop. red.), to w Polsce płacimy podatki – wyjaśnił Świerkot. Dodał, że w zeszłym roku Stadler wyeksportował 67 elektrycznych zespołów trakcyjnych Flirt, czym nie może się pochwalić żaden inny producent w Polsce. Ich wartość to 1 miliard zł.

Alstom: My także jesteśmy z Polski
Podobnie energicznie zareagował Nicolas Halamek, dyrektor zarządzający Alstomu w Polsce. – W Chorzowie zatrudniamy 1300 pracowników i planujemy zatrudnić kolejnych. Być może fakt działania naszej firmy i zatrudniania takiej liczby osób umknął Państwu, ponieważ produkujemy wyłącznie na eksport, ale proszę o nas pamiętać. Chorzowski zakład udało nam się tak wyspecjalizować, że uchodzi za jeden z najlepszych w całym koncercie Alstom – powiedział Halamek.

Głos w ciekawej dyskusji na temat mniej lub bardziej polskich producentów zabrał Tomasz Zaboklicki, prezes Pesy. – Z wielki szacunkiem dla Alstomu i Stadlera, tym różnimy się od Was, że nasze pojazdy są w Polsce projektowane, budowane i testowane. Oprócz monterów, techników, spawaczy zatrudniamy także w dziale badań i rozwoju najlepszych inżynierów – powiedział.

Kto jest "bardziej polski"?
Odniósł się do tego przedstawiciel Alstomu, który stwierdził, że jego firma również posiada biuro badań i rozwoju. Z kolei Arkadiusz Świerkot odwdzięczył się stwierdzeniem, że Stadler zamawia silniki trakcyjne z łódzkiej firmy ABB, gdy tymczasem Pesa kupuje je w Hiszpanii.

– Chcieliśmy i chcemy, aby jak najwięcej elementów do Darta i innych naszych pociągów było produkowanych w Polsce i rzeczywiście tak się dzieje. W przypadku Darta okazało się jednak, że z jakichś powodów nie możemy liczyć na niektórych z krajowych poddostawców, realizujących zamówienia dla innych producentów taboru. Zupełnie inaczej ich chęć współpracy z nami przedstawia się w tym momencie. Podkreślam jednak, że większość podzespołów pojazdu jest wytwarzanych w Polsce, pieniądze zostają przy polskiej myśli technicznej – wyjaśnił Tomasz Zaboklicki.

http://www.rynek-kolejowy.pl/wiadomosci/stadler-i-alstom-pyta-czym-roznimy-sie-od-pesy-i-newagu-81213.html

Cezary Mech o wizycie Chin Xi u Trampa

Zmiana z „hukiem” strategii Trumpa

11.04.2017

Sukces rodzinny prezydenta, a nagła wizyta Merkel u Putina

W momencie kiedy prezydent Donald Trump zakończył uroczystą kolację z prezydentem Xi Jinpingiem którą zaczynała sałatka cesarska, a kończyło ciastko czekoladowe, i kawalkada samochodów wyjeżdżała z Mar-a-Lago, od 6 minut Tomahawki leciały w kierunku bazy lotniczej Al-Szajrat w Syrii. Poinformowany podczas kolacji o planowanej akcji prezydent Chin, otoczony rodziną prezydenta USA, musiał odczuwać zadowolenie z rozwoju sytuacji, która utrudniała prezydentowi Putinowi uzgodnienie stanowiska z Chinami. A eskalacja konfliktu w sposób naturalny „wpycha” Rosję w objęcia Chin, komplikując zawarcie porozumienia Rosja-USA wymierzone w Kraj Środka. Decyzja zmierzająca do odebrania Putinowi karty przetargowej w Syrii oznacza nakierowanie wysiłku amerykańskiego na zabezpieczenie bezpieczeństwa Izraelowi z tego kierunku, przy dążeniu aby końcowym beneficjentem nie okazała się Turcja, którą USA stara się odgrodzić od sunnickich krajów arabskich pasem terytoriów kontrolowanych przez Kurdów. Mimo to w przededniu wprowadzenia systemu prezydenckiego w Turcji, całość konstelacji bliskowschodnich jawi się jako czasochłonna operacja w której występuje coraz większa liczba aktorów, dająca Chinom kolejne lata oddechu na zdobycie kolejnych przyczółków w światowym wyścigu gospodarczym.
Akcja w Syrii i jej konsekwencje geopolityczne przesłoniły kompletnie zagrożenia jakie mogły wyniknąć ze spotkania przywódców zantagonizowanych krajów. Opinia publiczna oczekiwała na konfrontacyjne spotkanie porównywalne do tego z Angelą Merkel, w którym głównymi tematami miała być wojna handlowa z krajem z którym ma się 347 mld USD deficytu, zarzuty o manipulowanie kursem waluty, „zanieczyszczanie Świata” emisją CO2 („Nobody wants to talk about the environment”), brak realizowania praw człowieka (“It looks like the Trump administration is determined to turn its back on human-rights diplomacy”), prześladowanie Tybetańczyków, brak wolności prasy i kradzież amerykańskiej własności intelektualnej. Tylko tyle i aż w kwestiach gospodarczych, a w politycznych wysepki Morza Południowochińskiego i brak reakcji na zagrożenie ze strony reżimu północnokoreańskiego. Działanie w Syrii doprowadziły w praktyce do rozładowania atmosfery, która i tak w ostatnim okresie po początkowych wypowiedziach które opisałem w innym wpisie zostały stonowane. A nawet takie działanie można było interpretować jako ukazanie siły względem Chin, jak i szachowanie gościa. Przecież już samo przeniesienie spotkania na Florydę budziło zapytania ze strony Chin o intencję, rozpoczęcie działań militarnych podczas pobytu gościa mogło być uznane za niestosowne, nie mówiąc o czasie przekazania informacji – gdyby naprawdę że nastąpiło tak późno (plus brak miejsca w drzwiach dla Peng Liyuan http://www.japantimes.co.jp/wp-content/uploads/2017/04/f-trumpxi-c-20170408.jpg które kontrastowało z szarmanckością Jareda przy stole). Do tego narzucająca się analogia co do możliwości samodzielnego podjęcia działań względem Korei Północnej przez USA.
Podsumowując na chłodno, można byłoby cynicznie powiedzieć że USA z hukiem zrezygnowała z konfrontacyjnego stanowiska względem Chin, zadawalając się podjęciem negocjacji z nimi na polu redukowania nadwyżki handlowej – słynne 100 dni na ułożenie planu. Na co Chiny się godzą („China now acknowledges the need for a “more balanced trade environment”) wiedząc że czas działa na ich korzyść i lepiej równowagę zewnętrzną osiągnąć w sposób kontrolowany negocjując równoprawne warunki, które i tak będą premiować kraj mający większy potencjał rozwojowy. Oznacza to jednak w praktyce że w administracji amerykańskiej zwyciężyły siły dotychczasowego establishmentu i oznaczają przyjęcie strategii geopolitycznej prezentowanej przez Hillary Clinton, jedynie z silną domieszką redukcji nierównowag handlowych z Chinami, Niemcami, Japonią i Meksykiem które urosły do poziomu 0,5 bln USD. Motorem tych zmian staje się rodzina Trumpa w postaci Jareda Kushera i jego żony Iwanki Trump, a symbolicznym wnuki Arabella i Joseph śpiewające i recytujące przed dostojnym gościem po Chińsku. A praktycznym fakt że sprawami chińskimi wśród doradców zajmuje się Kushner, a Iwanka po zeszło miesięcznej wizycie męża na Bliskim Wschodzie rzeczywiście stała się Esterą (http://www.stefczyk.info/blogi/przez-pryzmat-ekonomii/donald-trump-a-1111,18505514051). The Washintont Post w artykule Emily Rauhala i Simon Denyer’a wytłuszcza wprost: China policy is now a (Kushner) family affair”. Przeorientowanie było poprzedzone odsunięciem Steve Bannona, w tym usunięciem jego z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, jak i groźbą zdymisjonowania łącznie ze wspierającym jego szefem Gabinetu Prezydenta Reince Priebusem. Nie pomogły przecieki do prasy i określanie Kushera jako „cuck’a”, co w jego przypadku oznacza raczej „farbowanego republikanina” (RINO - Republican In Name Only), oraz „globalisty” rozumianego w kontekście reprezentowania interesów izraelskich (https://www.thejc.com/news/world/bannon-and-cuck-kushner-1.435984).
Z punktu widzenia zmiany strategii operacja w Syrii mogłaby być uznana jako majstersztyk propagandowy. Ukazanie prezydenta jako zdecydowanego do działania, przesłonięcie ostatnich porażek z Obamacare w Kongresie, zaprzeczenie pogłoskom o relacjach z Putinem (a Kushnera z jednym z rosyjskich banków), które mogą być w zaciszu aktualnej wizyty Rex Tillersona w Rosji nadal negocjowane. Izrael również może być zadowolony, gdyż podział Syrii na cztery części się przybliża. A nawet miejsce ataku z tego punktu widzenia wygląda na nieprzypadkowo wybrane – jako osłabienie korytarza między Damaszkiem a strefą śródziemnomorską zamieszkałą przez Alawitów. Gdzie między Libanem a Turcją w ostateczności może znaleźć schronienie Bashar al-Assad z… rosyjskimi bazami.
W tej konstelacji kłopoty Kushnera z jego biznesem w nieruchomościach mogą okazać się kompletnie nieistotne. Bezpieczne alibi („Because it was going to be a $400 million gift to the family”) daje nawet zerwanie porozumienia z chińskim ubezpieczycielem Anbang, a konieczność znalezienia czteromiliardowych („$4 billion construction loan”) środków na odbudowanie symbolicznego 666 Fifth Avenue drugorzędnym kłopotem. Mimo iż jak podaje Bloomberg w artykule „Kushners Seek New Partners for Tower After Anbang Talks Fail” wieżowiec jest od trzech lat deficytowy i w 30% pusty, a oprocentowanie długu skoczy pod koniec roku do poziomu 6,35% - dwukrotnie więcej niż w dotychczasowej umowie z grupą Vornado (http://www.vno.com/press-release/v1xqmhzsbc/vornado-and-the-kushner-companies-announce-the-recapitalization-of-666-fifth-avenue). Dlatego przejęcie kontroli nad procesem negocjacji handlowych między USA i Chinami przez Jared Kushera, ukształtowanie ich po swojej myśli, może ukazać się kluczowe w zdobyciu poparcia całej rzeszy grup interesu żyjącego z powiązań biznesowych z azjatyckim kolosem. Odprężenie z Chinami daje więcej swobody USA w relacjach z Niemcami, osłabia Rosyjski „szach” w Syrii względem Izraela i jest prawdziwą (a nie wydumaną przez Der Spiegel w artykule Matthias Gebauer’a, Ralf Neukirch’a i Kristof Shult’a: Nach Putins Vorstel­lungen”) przyczyną aranżacji nagłej, majowej wizyty Angelii Merkel u Władimira Putina w Moskwie.
Dr Cezary Mech
Agencja Ratingu Społecznego


Zamek - wieża obronna - kościół

Archeolodzy odkryli zaginiony zamek w Borach Dolnośląskich

15.04.2017

Na terenie Borów Dolnośląskich archeolodzy znaleźli pozostałości zamku, należącego do piastowskiego księcia Bolka II Małego (zm. w 1368 r.) - ostatniego niezależnego księcia piastowskiego władającego na Śląsku.
Ruiny znajdują się w opustoszałej po 1945 wsi Nowoszów (Neuhuas) na pograniczu woj. lubuskiego i dolnośląskiego.
"Odkryty przez nas zamek znany był do tej pory tylko ze średniowiecznych dokumentów. Stało się tak dlatego, że obszar, na którym znajdują się jego pozostałości, położony jest na terenie poligonu wykorzystywanego aż do lat 90. ubiegłego wieku" - powiedział PAP dr Paweł Konczewski z Katedry Antropologii Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Badania są pierwszym kompleksowym projektem naukowym dotyczącym przeszłości tego miejsca.
Zamek nie był zbyt okazałą konstrukcją. Na podstawie odkrytych fragmentów Konczewski przypuszcza, że była to pojedyncza wieża wzniesiona na planie prostokąta. Jej fundament wykonano z rudy darniowej. Nadbudowa składała się częściowo z charakterystycznych cegieł-palcówek - ich nazwa pochodzi od śladów po odciskach rzemieślników, którzy usuwali nadmiar gliny w czasie wyrabianie cegieł.
Do tej pory nikt nie skojarzył jednak widocznych w terenie pozostałości murów - ze średniowiecznym zamkiem, gdyż z czasem nad ruinami nadbudowano kolejną konstrukcję. Identyfikację umożliwiła dopiero przeprowadzona niedawno analiza architektoniczna.
Jak wyjaśnia Konczewski, właściciel zamku - Bolko II Mały był jednym z bardziej utalentowanych książąt z rodu Piastów Śląskich. Udało się mu zjednoczyć księstwo świdnickie i jaworskie. Był też margrabią Dolnych Łużyc. Tymczasem w okresie jego panowania, czyli w połowie XIV w., Śląsk był bardzo rozdrobniony i składał się z wielu małych księstw. Bolko II był ostatnim niezależnym księciem piastowskim władającym na Śląsku.
"To właśnie ekspansja terytorialna przyczyniła się do tego, że władca ten zdecydował się na budowę nowych zamków lub rozbudowę starszych twierdz" - opowiada archeolog.
Zamek, który archeolodzy odkryli w obrębie uroczyska Nowoszów, czyli osady opuszczonej w 1945 r., powstał jako element trasy łączącej obszerne włości księcia. Położony jest na wyspie na rzece Czerna Wielka.
"Bolko II kazał wytyczyć nowy trakt - po to, aby zaoszczędzić czas i przejąć inicjatywę w handlu. Na jego trasie stanął zamek, wokół którego z czasem powstała osada. Jej mieszkańcy trudnili się hutnictwem żelaza, którego bogate złoża znajdowały się w okolicy" - dodaje naukowiec.
Bolko II Mały był jednym z bardziej utalentowanych książąt z rodu Piastów Śląskich. Udało się mu zjednoczyć księstwo świdnickie i jaworskie. Był też margrabią Dolnych Łużyc. Tymczasem w okresie jego panowania, czyli w połowie XIV w., Śląsk był bardzo rozdrobniony i składał się z wielu małych księstw. Bolko II był ostatnim niezależnym księciem piastowskim władającym na Śląsku.
"W lokalizacji zamku pomocne okazało się skanowanie laserowe wykonane z pokładu samolotu" - opowiada badacz. Technologia umożliwia zajrzenie pod szatę roślinną i wykrycie form terenowych lub architektury.
Obecnie archeolodzy badają średniowieczną wieś hutników. Do tej pory natrafili na kilka miejsc, z których pozyskiwano rudę - znajdowała się płytko pod powierzchnią ziemi, dlatego wydobywano ją w sposób odkrywkowy. Odkryli też obszerne hałdy żużla pohutniczego. "Do tej pory nie udało się zlokalizować pieców" - dodaje Konczewski.
Zamek - w przeciwieństwie do osady - istniał zaledwie kilka lat. Po śmierci Bolka II mieszczanie z pobliskiego Zgorzelca rozpuścili plotkę, zgodnie z którą zamek w Neuhaus przejęli rozbójnicy. Mieli oni grasować na kupców podążających traktem wytyczonym przez księcia.
Jak opowiada archeolog, zrobili to, ponieważ kupcy korzystający z nowego szlaku handlowego omijali Zgorzelec. Tym samym zgorzelczanie tracili dochody na cłach przewozowych. Pacyfikację zamku przeprowadzili na mocy przywileju nadanego im przez cesarza Karola IV do niszczenia gniazd rozbójniczych i karania rozbójników.
Archeolodzy wciąż pracują w terenie. Czeka ich wykonanie badań geofizycznych, które pomogą zebrać więcej informacji na temat zamku i jego infrastruktury oraz kształtu średniowiecznej osady.
"Wszystkie dotychczasowe wnioski udało się nam wyciągnąć bez prowadzenia wykopalisk. Badany przez nas obszar jest szczególnie chroniony ze względów przyrodniczych. Jak widać łopata nie zawsze jest niezbędna do dokonania odkryć" - zaznacza naukowiec.
Badania są realizowane przez fundację "Łużyce wczoraj i dziś" we współpracy z Katedrą Antropologii Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu oraz Uniwersytetem Zachodnioczeskim z Pilzna i Lasami Państwowymi. (PAP)


http://dzieje.pl/aktualnosci/archeolodzy-odkryli-zaginiony-zamek-w-borach-dolnoslaskich