Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

środa, 5 kwietnia 2017

W co wierzyli pradawni Słowianie


“Choć słowiańskie świątynie wciąż stanowią zagadkę, to jednak naukowcy wyróżnili kilka ich typów. Nie jest prawdą, że Słowianie modlili się tylko w świętych gajach, chociaż wygląda na to, że odprawianie modłów na łonie przyrody było jedną z najczęstszych form czczenia bogów... Z uwagi na to, że w gajach nie stawiano prawdopodobnie żadnych posągów czy budowli, archeolodzy nie są w stanie zlokalizować dziś takich miejsc. Mają jednak pomysły, jak szukać tropów. – Święte gaje były ogradzane lub wydzielone rowem - jego funkcja była nie tyle praktyczna, co przede wszystkim symboliczna" – opowiada naukowiec współpracujący z Instytutem Archeologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika (UMK) w Toruniu - dr Paweł Szczepanik.

Tihomil
https://www.wprost.pl/…/W-co-wierzyli-pradawni-Slowianie-Wi…






Mateusz Bober Świątynie są wszędzie. Wystarczy chcieć je zauważyć.
Eliza Eliza Stypula
Eliza Eliza Stypula Skad wiadomo ze slowianie byli niepismienni ? przeciez my tego nie wiemy ... ogolnie caly ten artykul to tylko przypszczenia :)
Regnum Barbaricum Bo nie zostawili po sobie zapisków, choćby drobnych przed chrystianizacją? - 3M
Kornelia Ogrodowska
Kornelia Ogrodowska rozumiem podejście ale w sumie ile biletów tramwajowych z 80 roku zachowało się do dzisiaj :) bioąc pod uwagę nakład
Eliza Eliza Stypula
Eliza Eliza Stypula Regnum Barbaricum haha.. a jesli Slowianie pisali np na drewnie ? Przeciez wiadomo jak przebiegaly krucjaty na naszych terenach ..
Marek Witkowski
Marek Witkowski Skandynawowie i Rusini ryli swoje pismo w drewnie. Pierwsi runami, drudzy cyrylica i w obu wypadkach zachowaly sie ich zabytki z wczesnego sredniowiecza. U nas nikt takich zabytow nie znalazl, nie liczac kilku ewidentnych falszerstw z XIX w. Nie mowia ...Zobacz więcej
Eliza Eliza Stypula
Eliza Eliza Stypula Nic nie jest wiadome na 100% nawet sama nazwa Slowianie nie ma jednoznacznego zrodla pochodzenia... to tak jak z posagami w starozytnym Rzymie, uwazano, ze byly pozbawione kolorow a tu rzeczywistosc zgola odmienna, okazalo sie bowiem , ze to tylko farba "zlazla" a posagi wygladaly toche inaczej , rzeklabym ..kiczowato ;P
Bartłomiej Zenon Andrzej Andrzejewski
Bartłomiej Zenon Andrzej Andrzejewski Elizo przy twoim podejściu musisz zaakceptować też tezę że do momentu rozbicia Tobie czaszki albo dokonania sekcji nie jesteśmy w stanie na 100 procent stwierdzić że posiadasz mózg. Mimo że istnieją silne przesłanki za tym że jednak go masz ale namacal...Zobacz więcej
Eliza Eliza Stypula
Eliza Eliza Stypula Bartłomiej Zenon Andrzej Andrzejewski och tak panie Bartlomieju, pana elokwencja i znajomosc anatomii czlowieka jest tak przekonujaca, ze chyba zmienie zdanie :)
Ziemowit Kraska
Ziemowit Kraska Regnum Barbaricum Ale są rylce do drapania w glinianych tabliczkach, więc istniała silnie rozwinięta literatura starosłowiańska na terenie Polski ;-)
Maciej Synak
Maciej Synak Kornelia Ogrodowska Ciekawe, kiedy odpowiedzą... :)
Maciej Synak
Maciej Synak Regnum Barbaricum Zapiski zostawili, tylko zły Bolesław (imć boleść sławiący...) wszystkie kazał odszukać i spalić - tako rzecze nauka, czy jakoś tak....
Maciej Synak
Maciej Synak ... i tera nauka mówi, że Słowianie pisać nie umnieli...
Bartłomiej Zenon Andrzej Andrzejewski
Bartłomiej Zenon Andrzej Andrzejewski Swoją drogą to słowo w słowo kopiuj wklej ze strony PAP. Nie wiem czy można tak użyć praw autorskich.
Maciej Synak
Maciej Synak Słowianie pisali swoje listy i poematy wyłącznie na tablicach ze złota, dlatego się nie zachowały, bo jak wiadomo, zapadnicy tak są chciwi na złoto, że nawet trupom w obozach koncentracyjnych, wyrywali złote zęby...
Maciej Synak
Maciej Synak Stoi naukowiec nad starożytnym śmietniskiem i deliberuje: " Tutaj oto widzimy pozostałości misy chrzcielnej, w której MÓGŁ być chrzczony Mieszko I" I dalej - "no więc, Mieszko STAŁ tutaj w tej misie, a kapłan polewał go wodą...." - i to są tzw. FAKTY MEDIALNE, bo występują w telewizji...
Maciej Synak
Maciej Synak To na bezdechu, czy w maskach? Kto nie mioł maski, ten zaciągał ducha do nosa, aż do czerwoności....Na foto: replika starożytnej maski kultowej stosowana przez nindżasłowian, a odnaleziona pod misą chrzcielną Mieszka I w roku 1964.
Maciej Synak
Maciej Synak Replika innej maski kultowej uosabiającej Stwórcę Słowian - odnaleziona w Wiślicy pod misą chrzcielną w latach siedemdziesiątych...
Maciej Synak
Maciej Synak " Naukowiec podkreśla, że informacje na temat wierzeń Słowian przed nastaniem chrześcijaństwa na terenie Polski dosłownie nikną w mroku dziejów." - na szczęście mamy halogeny, żeby te mroki rozjaśnić.
Maciej Synak
Maciej Synak "Skrybowie jednak niezwykle rzadko pisali o ich wierzeniach" - a to dlatego, że Słowianie byli agnostykami i re-al....real.... realianami. Dlatego nie było o czym pisać.
Maciej Synak
Maciej Synak Najbardziej znany słowiański Bóg - GENEZA (Genesis) - czyli Bóg Prapoczątek - widoczna rura od maski i głupia czapka.
Maciej Synak
Maciej Synak Zbliżenie na twarz. A nie. To nie czapka, to kaptur.
Maciej Synak
Maciej Synak No, śmiejcie się... Czemu się nie śmiejecie??
 
 
 
 
 
 

W co wierzyli pradawni Słowianie? „Wiara nie polegała na wyjściu do świątyni raz w tygodniu”

 
Nie jest prawdą, że Słowianie przed nastaniem chrześcijaństwa modlili się tylko w świętych gajach. Wiemy np., że wznosili ziemskie domy dla bogów, i że ich wiara przenikała się z wieloma sferami życia. O tym, w co i jak mogli wierzyć dawni Słowianie opowiada PAP etnolog i archeolog dr Paweł Szczepanik. 
 
 
Ponieważ wcześni Słowianie byli ludem niepiśmiennym, nie posiadamy zwartego opisu ich dziejów czy wierzeń. Nie byli też grupą jednolitą: w momencie największej ekspansji Słowianie zasiedlali obszar sięgający na wschodzie niemal do podnóża gór Ural, po Łabę na zachodzie, i po Morze Śródziemne na południu.


Trudnili się głównie rolnictwem. – Dlatego w ich panteonie dominującą rolę - niezależnie od miejsca zamieszkania - zajmowały bóstwa związane z płodnością i cyklicznością. Co ciekawe, były to bardzo często jednocześnie bóstwa patronujące działaniom wojennym – opowiada naukowiec współpracujący z Instytutem Archeologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika (UMK) w Toruniu - dr Paweł Szczepanik. Takim bogiem był na przykład Świętowit, przedstawiany w postaci rosłego posągu z czterema głowami.


Choć słowiańskie świątynie wciąż stanowią zagadkę, to jednak naukowcy wyróżnili kilka ich typów. – Nie jest prawdą, że Słowianie modlili się tylko w świętych gajach, chociaż wygląda na to, że odprawianie modłów na łonie przyrody było jedną z najczęstszych form czczenia bogów – mówi Szczepanik.


Z uwagi na to, że w gajach nie stawiano prawdopodobnie żadnych posągów czy budowli, archeolodzy nie są w stanie zlokalizować dziś takich miejsc. Mają jednak pomysły, jak szukać tropów. – Święte gaje były ogradzane lub wydzielone rowem - jego funkcja była nie tyle praktyczna, co przede wszystkim symboliczna – zauważa badacz. I dodaje, że wewnątrz tak wydzielonego obszaru nie było żadnych zabudowań.

Czy i gdzie na terenie Polski mogły się takie miejsca znajdować?

Być może na przykład na górze Ślęża, gdzie badacze natrafili na enigmatyczne mury okalające wierzchołek. Etnolog dodaje, że przedstawiciele słowiańskich elit spotykali się w dużych budowlach wykonanych z drewna - wyraźnie większych, niż typowe budynki mieszkalne. Nie były to jednak miejsca, których jedynym przeznaczeniem były modły - tam odbywały się kluczowe narady i spotkania dotyczące losów grupy.


– Należy podkreślić, że sfera sacrum nie była oddzielona od życia codziennego, jak współcześnie. Wiara nie polegała na wyjściu do świątyni raz w tygodniu i odklepaniu formułek, tylko przenikała się z wieloma sferami życia - różnymi aspektami władztwa czy sądownictwem – zauważa.


Słowianie wznosili jeszcze jeden rodzaj świątyń - ziemskie domy dla bogów. Były to budynki kryjące "ich" posągi, ale też łoża, siodła, skarbce i inne atrybuty, a wstęp do wnętrza był surowo zakazany. Nawet kapłani, którzy od czasu do czasu czyścili wnętrze takich świątyń, zobowiązani byli do zachowania zgodnie z określonymi regułami. Na przykład we wnętrzu takiego "domu boga" nie mogli oddychać, dlatego wszelkie prace wykonywali na wdechu.

Miejsce kultu w Gnieźnie?

W tym kontekście zagadkę dla naukowców stanowi przypuszczalne miejsce przedchrześcijańskiego kultu znajdujące się w Gnieźnie, częściowo pod kościołem św. Jerzego. Archeolodzy odkryli tam kamienny kopiec, w którego sąsiedztwie leżały przepalone kości, węgle, zniszczone naczynia ceramiczne. –Z dużym prawdopodobieństwem jest to miejsce ofiarne. Podobne kopce znamy również z opisów wczesnośredniowiecznego Szczecina i czeskiej Pragi –zauważa naukowiec.


Tego, że w Gnieźnie znajdowało się ważne miejsce kultu sprzed nastania chrześcijaństwa, domyślamy się przede wszystkim na podstawie doniesień, zapisanych przez XV-wiecznego kronikarza Jana Długosza. Miano czcić tam Nyję - to bóstwo identyfikowane z Plutonem, suwerenem świata zmarłych i jednocześnie bóstwem bogactwa.


O sile oddziaływania dawnych wierzeń świadczy też między innymi relacja znajdująca się w dekrecie papieża Innocentego III z dnia 8 stycznia 1207, opisująca chrześcijańskie już modły w katedrze gnieźnieńskiej – mówi Szczepanik. Kapłani mieli założone maski i odprawiali obrzędy ku czci zmarłych. W tekście tym znajdziemy również informację, że ówczesne duchowieństwo nie przestrzegało celibatu. Jak zauważa naukowiec, w tej swoistej formie ludi theatrales brali udział zarówno duchowni, jak i miejscowa ludność, która również miała ubrane maski.

Ówcześni ludzie żyli zatopieni w swoich wierzeniach, a wszystkie sfery codzienności przenikały się z religią. Także mity były powszechne w życiu. Nie były traktowane jako mitologia w dzisiejszym rozumieniu, czyli fantastycznych opowieści. Mity były dostępne, namacalne, a pojawiające się w nich postaci - osiągalne niemal na wyciągnięcie ręki, żyjąc w bezpośrednim sąsiedztwie świata ludzi - zauważa dr Szczepanik.


Skąd to wszystko wiemy? Naukowiec podkreśla, że informacje na temat wierzeń Słowian przed nastaniem chrześcijaństwa na terenie Polski dosłownie nikną w mroku dziejów. Próby ich rekonstrukcji umożliwia między innymi lektura tekstów na temat obszarów ościennych, choć najczęściej dotyczą późniejszych czasów. Zdaniem naukowca pomocna może być również analiza zabytków odkrywanych w czasie wykopalisk.

Przed nastaniem chrześcijaństwa Słowianie nie posługiwali się żadnymi formami pisma

Przed nastaniem chrześcijaństwa Słowianie nie posługiwali się żadnymi formami pisma, co dodatkowo utrudnia wgląd w ich wierzenia. Co gorsza, wiele późniejszych doniesień na ten temat spisali chrześcijanie, którzy dotarli na obszary pogańskie. –Siłą rzeczy te relacje często są bardzo subiektywne - albo wręcz negatywne – tłumaczy Szczepanik.


I dodaje, że naukowcy nie są w stanie opisać formy wierzeń i z pełnym przekonaniem wymienić panteonu bóstw w Wielkopolsce, czyli na terenie, gdzie ukształtowała się polska państwowość. Jest tak dlatego, że osoby piszące o ówczesnych Słowianach nie odnoszą się bezpośrednio do plemion żyjących dokładnie na tym terenie, tylko głównie do terenów Pomorza czy Połabia, czyli obszarów przylegających do powstającego państwa Piastów. Skrybowie jednak niezwykle rzadko pisali o ich wierzeniach.



/ Źródło: Nauka w Polsce PAP
 
 
https://www.wprost.pl/kraj/10049174/W-co-wierzyli-pradawni-Slowianie-Wiara-nie-polegala-na-wyjsciu-do-swiatyni-raz-w-tygodniu.html
 
 
 

niedziela, 2 kwietnia 2017

Luksusowe życie Kurmanbeka Bakijewa na Białorusi




Obalony prezydent Kirgistanu opowiedział jak mu się żyje w gościnie u Alaksandra Łukaszenki.

2017.03.11 15:21

Doszedł do władzy na fali Rewolucji Tulipanów, utracił ją po pięciu latach, podczas Rewolucji Dyń. Obalony prezydent Kirgistanu, którego gościnnie przyjął białoruski przywódca, w pierwszych miesiącach pobytu na Białorusi pojawiał się regularnie. W ostatnich latach też było do niego wiele pytań, ale wtedy zamilkł. I dopiero teraz przerwał milczenie udzielając wywiadu Radiu Svaboda.
„Należę do tej kategorii, która mniej mówi, a więcej robi” – skromnie wyjaśnił Bakijew.
A właśnie to co robi, gdzie mieszka i jak spędza czas na Białorusi były prezydent Kirgistanu, ciekawi opinię publiczną w obu krajach.
„Praca jest taka: jako konsultanta wykorzystują mnie moi byli partnerzy. Taka to praca. Nie jestem zbyt przeciążony pracą, bardziej zajmuję się dziećmi i wnukami” – opowiada były prezydent. – Dali nam działkę – 1,5 tys. metrów kwadratowych. Już od pięciu lat budujemy tam dom. Mamy nadzieję, że wiosną skończymy remont i się wprowadzimy”.
Działka w najbardziej prestiżowym punkcie stolicy, oryginalny budynek z charakterystycznymi zdobieniami, dodatkowe zabudowania na działce… Agenci nieruchomości szacują taką inwestycję na dwa miliony dolarów.
Co to może być – prezent od białoruskich władz, czy rodzinne gniazdko zbudowany z oszczędności Bakijewa przeznaczonych na „czarną godzinę”?
„Myślę, że Białoruś wzbogaciła się o wcale nie biednego mieszkańca. Ale główny kapitał należy teraz do Maksima – syna Kurmanbeka Bakijewa. Jednak należy rozumieć, że wzbogacił się on wyłącznie dzięki temu, że jego ojciec był w Kirgistanie prezydentem” – tłumaczy nasz ekspert, Ihar Winiauski.
Maksim Bakijew mieszka w Londynie, w domu wartym 3,5 mln funtów. Jego ojciec wraz z drugą żoną i dwojgiem dzieci nie afiszował się z takimi pieniędzmi, a przez wszystkie 7 lat życia na Białorusi znajdował się pod opiekuńczym skrzydłem Alaksandra Łukaszenki.
„Teraz mieszkamy w Drozdach (dzielnica rządowa w Mińsku – od red.), płacimy czynsz, za wodę i prąd. Nie wisimy na szyi u państwa białoruskiego. Nie płacimy też za „nieróbstwo”, bo żona pracuje” – podkreśla Bakijew.
Młodsza od niego o 30 lat Nazgul Tołmuszewa została dyrektorem hotelu „Mińsk”, który należy do wydziału gospodarczego administracji prezydenta Łukaszenki. Skoro jednak mąż nie ma oficjalnego zatrudnienia i w ogóle nie musi pracować, aby utrzymać rodzinę, to po co ma to robić matka dwójki dzieci w wieku szkolnym?
„Po prostu nie czuje się pewnie na Białorusi. To reżim, który nie może zapewnić stabilności w długoterminowej perspektywie. Widocznie musi coś robić, żeby czuć się niezależnym człowiekiem, aby zapewnić utrzymanie sobie i swojej rodzinie” – uważa Ihar Winiauski.
Ale czy można gdziekolwiek i kiedykolwiek poczuć się spokojnie rodzina, na której spoczywa odpowiedzialność za śmierć niemal stu osób?
Wolha Staraścina, Biełsat

 http://belsat.eu/pl/news/luksusowe-zycie-kurmanbeka-bakijewa-na-bialorusi/

System kształcenia nauczycieli jest niewydolny




Nieaktualizowane od lat programy kształcenia, przyjmowanie na kierunki nauczycielskie najsłabszych maturzystów, brak jasnych kryteriów awansu zawodowego - to tylko część zarzutów Najwyższej Izby Kontroli wobec systemu kształcenia nauczycieli.


Zdaniem NIK dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie zewnętrznego egzaminu państwowego, który "w zobiektywizowany sposób sprawdzałby nabyte kompetencje nauczycielskie" i dawał uprawnienia zawodowe. Egzamin pomógłby zakończyć obecną sytuację, w której brak jest kryteriów rekrutacyjnych na studia nauczycielskie, w trakcie kształcenia nie jest monitorowania przydatność kandydatów do zawodu, a procedury awansu zawodowego nie spełniają roli przesiewowej,


Komunikat Najwyższej Izba Kontroli pokazuje, że coraz wyraźniejsza staje się "selekcja negatywna do zawodu nauczyciela". "Łącznie już ponad dziewięć procent ogółu osób przyjętych na kierunki ze specjalnościami nauczycielskimi (w okresie objętym kontrolą) to absolwenci szkół ponadgimnazjalnych, którzy na egzaminie maturalnym uzyskiwali najniższe wyniki, tj. od 30 do 49 punktów (Uniwersytet Wrocławski na kierunki związane z zawodem nauczyciela przyjął 28 proc. osób z takim wynikiem)" - można przeczytać w dokumencie.

NIK, na podstawie wyników kontroli, wnosi do Ministra Edukacji Narodowej m.in. o rozważenie wprowadzenia do Karty Nauczyciela obowiązkowego egzaminu, przeprowadzanego po odbyciu stażu i dającego uprawnienia do wykonywania zawodu nauczyciela. Izba postuluje również wydłużenie czasu stażu na stopień nauczyciela kontraktowego.


Do Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego NIK wnioskuje m.in. o przeprowadzenie, wspólnie z MEN "całościowej oceny systemu kształcenia kadry nauczycielskiej" oraz przeprowadzenie zmian standardów kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu nauczyciela.


01.04.2017, 09:01


http://www.mpolska24.pl/wiadomosc/2774842/system-ksztalcenia-nauczycieli-jest-niewydolny

Gaslighting.



Gaslighting. Jak służby manipulują opinią publiczną 

   

Robert Kościelny 

Gaslighting to forma przemocy psychicznej, w której jedna osoba podaje drugiej fałszywe informacje w celu wzbudzenia w niej wrażenie, że wariuje bądź już zwariowała – pisze Mollie Hemingway, dziennikarka „The Federalist”.


Metodę tę stosują ludzie, którzy wiedzą, że argumenty na rzecz forsowanej przez nich tezy są słabe albo ich w ogóle nie ma. Dlatego potencjalnego krytyka ich poglądów i działań należy zdeprecjonować, doprowadzić do sytuacji, że zwątpi on sam w siebie, a swoje dotychczasowe poglądy, postawy życiowe, wybory moralne uzna za efekt choroby psychicznej, a w najlepszym razie zaburzeń osobowości. Mówiąc krótko i po naszemu – gaslighting to robienie z tata wariata.

Z kolei Shannon Firth z „The Week” pisze: W filmie „Zero Dark Thirty” Jessica Chastain gra rolę oficera CIA, który w pewnym momencie traktuje aresztowanego wytwornym obiadem, nagradzając go w ten sposób za dostarczenie ważnych informacji, dzięki którym można będzie ocalić życie wielu Amerykanów. Rzecz w tym, że zatrzymany nie pamięta, aby cokolwiek mówił swoim prześladowcom. Lecz osłabiony na umyśle i ciele po kilku nieprzespanych nocach i dniach pełnych tortur, akceptuje słowa pani oficer. To właśnie jest gaslighting. Czyli, znów używając popularnego określenia, jest to wmawianie dziecka w brzuch.

Nazwa została zaczerpnięta z tytułu filmu „Gaslight” z 1944 r. W filmie Gregory Anton, grany przez Charlesa Boyera, zmierzał do przekonania Pauli (w tej roli Ingrid Bergman), że oszalała. Jedną ze stosowanych przez niego metod było potajemne przygaszanie płomienia lampy gazowej. Na uwagę Pauli, że światłą migoczą i przygasają, Gregory odpowiadał, że jest to wytwór jej chorego umysłu.
W pracy Gaslighting, the Double Whammy, Interrogation and Other Methods of Covert Control in Psychotherapy and Analysis były psychiatra sądowy Theodore Dorpat definiuje gaslighting jako sytuację, w której jedna osoba próbuje przejąć kontrolę nad uczuciami, myślami i działaniami innego człowieka. Aby skutecznie dokonać takiej manipulacji, należy najpierw przekonać ofiarę, że jej myśli i spostrzeżenia są zaburzone, natomiast stan umysłu jej prześladowcy jest idealny.

Gaslighting na usługach NWO

Wojsko oraz służby mają inne niż medycyna czy organy ścigania powody, dla których interesują się funkcjonowaniem, kontrolowaniem i kierowaniem procesami poznawczymi. Bowiem mózg w ich oczach zawiera największy sekret dominacji nad światem, stąd chcą wydrzeć mu ten sekret, aby zniszczyć wrogie wojska oraz cywilów wrogiego państwa. Jak czytamy na stronie Psychotronics and Psychological Warfare!, wierzą oni, że człowiek, który potrafi złamać kod ludzkich zachowań, będzie mógł manipulować, kontrolować i modyfikować działania i myśli innych ludzi.

Amerykański psycholog i psychoterapeuta Thomas Gordon swą popularność zdobył dzięki książce Wychowanie bez porażek, w której prezentował koncepcję stosunków międzyludzkich bez zwycięzców i pokonanych. W pracy Journey into Madness: The True Story of CIA Mind Control and Medical Abuse (1989) pisał: Pracując nad tą książką, musiałem nie raz godzić się z własnymi emocjami – niedowierzaniem, zdumieniem, obrzydzeniem, gniewem, bowiem to, co badałem, było tak złe, że wyzwalało we mnie najgorsze uczucia i myśli. Nic, z czym się wcześniej spotykałem, nie mogłoby mnie przygotować do tak potwornej sytuacji, jak ta, że lekarze, którzy zostali wykształceni po to, aby leczyć, celowo niszczą ludzkie umysły i ciała. Torturujący nigdy nie mogą obwiniać swoich ofiar o zadawanie im bólu, choć zawsze tego próbują. Ci oprawcy są tego typu ludźmi, którzy bijąc kijem skrępowanego i zakneblowanego człowieka, usiłują później wmówić mu, że to jego wina. Okradają cię, a później drwią, że ukradziona własność jest miernej wartości. Gwałcą, a później szydzą z marnej jakości „seksu”. Tu, znów zaczerpnąwszy z przepastnej skarbnicy powiedzonek, można stwierdzić, że mamy do czynienia z odwracaniem kota ogonem w skrajnej wersji.

Korzystanie z metody gaslightingu przez służby, takie jak CIA, FBI, NSA i inne tajne organizacje, ma ułatwić administracji prezydenckiej – która, jak czytelnicy „Teorii Spisku” doskonale wiedzą, zaliczana jest do NWO – rządzenie Amerykanami i światem. Coraz częściej na stronach internetowych zajmujących się tematem mind control możemy spotkać opinię, że od czasów „niedorozwiniętego Busha juniora” (the retarded Bush-43, czyli 43 prezydenta USA) neokonserwatyści grają ze społeczeństwem amerykańskim w tę samą grę, w którą grał zły mąż z filmu „Gaslight”. „Gaslightowy gang” z Białego Domu próbuje narzucić wolnym Amerykanom i całemu światu swoistą filozofię „świata strachu” (world stress), zainfekować ich poczuciem niepewności, totalnego zwątpienia w możliwości rozpoznania, co jest dobre, a co złe. A na końcu, doprowadzonym do stanu zupełnej bezbronności psychicznej ludziom zamierza podsunąć jako „deskę ratunku” normy i prawa NWO – czytamy na stronie doewatch.com.

Wielki plan „Black Hole” autorstwa Busha-43 i Cheneya wyssał z Amerykanów większość ich bogactw i wolności – kontynuują autorzy strony doewatch.com. W tym czasie Biały Dom stał się miejscem niesłychanej korupcji oraz siedzibą złych ludzi, którzy zabawiają się, odgrywając rolę Boga. W filmie „Gaslight” oszukiwaną przez męża kobietę ratuje przybyły do ich domu detektyw, który potwierdza opinię, że światła migoczą. Takim detektywem, który pozwala nam odrzucić reguły gry, mającej doprowadzić nas do obłędu, jest internet. Coraz więcej coraz bardziej niezależnych treści jest dostępnych dzięki sieci. Strony internetowe pomogą nam doczekać wielkiego spadku poparcia dla kryminalistów z Białego Domu oraz powrotu do tradycyjnych, do niedawna jeszcze powszechnie uznanych i akceptowanych systemów wartości. Już dziś widzimy, jak topnieje milcząca akceptacja dla korupcji w Kongresie i Białym Domu.

Amerykanie coraz bardziej zaczynają sobie uświadamiać, że infekcję Busha-43 i jego bandyckiej tyranii najlepiej zdezynfekuje jasne światło prawdy. Ich skażone „judeochrześcijaństwo” to spaczona religia, ucząca nienawiści do Chrystusa. W tej „religii” mesjaszem jest ród Rothschildów, a Bushowie jego agentami – twierdzą autorzy strony doewatch.com.

Barack Obama również na służbie NWO

Bill Whittle jest blogerem, komentatorem politycznym, scenarzystą, autorem książek i artykułów prasowych. Na swojej stronie billwhittle.com wypowiada się na różne tematy, ważne dla Ameryki i świata. Pisze również na temat gaslightingu. Według niego prezydent Obama oraz cała jego administracja mocno zaangażowali się we wmawianie ludziom, że „białe jest czarne” – koincydencja z kolorem skóry prezydenta USA jest oczywiście przypadkowa. Bill Whittle podaje przykład stosowania metody gaslightingu po ataku terrorystów 11 września 2012 r., podczas którego zabito ambasadora Chrisa Stephensa i trzech innych Amerykanów. Przypomnijmy, że w trakcie trwającego kilka godzin ataku w Benghazi meldunki i prośby o udzielenie pomocy broniących się dyplomatów i nikłej ochrony zostały zignorowane przez administrację Obamy. Sam prezydent po odebraniu meldunku o ataku poszedł spać, aby następnego dnia udać się na spotkanie z donatorami w Las Vegas. Było to w czasie kampanii prezydenckiej, w której urzędujący prezydent starał się o reelekcję.

Po ośmiu miesiącach republikanie zdołali zwołać komisję, która miała wyjaśnić przebieg wydarzeń. Miała rozprawić się z rządowymi mitami w sprawie Benghazi, ukazać, że administracja Obamy doskonale wiedziała, że to był terrorystyczny atak Ansar al-Sharia (libijska filia Al Kaidy, która zresztą kilka godzin później przyznała się w internecie do sprawstwa) w rocznicę islamskiego ataku na WTC w Nowym Jorku w 2001 r. Atak miał być też zemstą za zabicie przez amerykańskie drony pochodzącego z Libii wysokiego dowódcy Al-Kaidy.

Mimo to Barack Obama, Hilary Clinton, Susan Rice i cała mainstreamowa prasa wmawiali społeczeństwu przez szereg dni, że wydarzenia w Benghazi to nie żaden zamach, tylko spontaniczna reakcja muzułmanów, podobnie jak w Egipcie, gdzie powodem był słynny już filmik egipskiego kopta z Kalifornii, obrażający proroka Mahometa. Sam Obama użył tego wyjaśnienia na forum ONZ. Było ono zgodne z wcześniejszą propagandową narracją wyborczą, głoszącą, że zabicie Osamy bin Ladena zdziesiątkowało Al-Kaidę dzięki mądrej i skutecznej polityce Obamy. I to wszystko usiłowano wmówić społeczeństwu, mimo że od pierwszego dnia było oczywiste, że to nie „krwawy protest” z powodu filmiku na YouTube, ale krwawy zamach terrorystów, których administracji Obamy nie udało się do tej pory pokonać.

Internet solą w oku iluminatów
Jak zauważył Bill Whittle, aby skutecznie okłamywać ludzi, wciskać im ciemnotę, bezczelnie odwracać kota ogonem, społeczeństwo należy pozbawić możliwości zweryfikowania dostarczanych mu informacji. Wystarczy jedno niezależne źródło wiedzy, a misterny plan tworzenia świata ułudy może lec w gruzach.
Jak już było wspomniane, takim niezależnym źródłem wiedzy jest dziś internet. W dniach 9-12 czerwca tego roku w Dreźnie odbyło się kolejne doroczne spotkanie Grupy Bilderberg. Jak podaje Paul Joseph Watson z Infowars, powołując się na swoje „wewnętrzne źródło”, głównym celem spotkania było omówienie planów wdrożenia w życie podatku globalnego od transakcji finansowych i transportu lotniczego. Drugim, dla nas tu szczególnie ważnym, była sprawa opanowania przez grupę komunikacji internetowej. Wstępem do tego będzie stworzenie „internetowego paszportu”, który każdy internauta, chcąc korzystać z sieci, będzie musiał uzyskać. Wymóg posiadania internetowego DO będzie uzasadniany potrzebami „cyberbezpieczeństwa”, jak też stworzeniem dogodnej i bezpiecznej drogi korzystania przez obywateli z internetowych usług rządowych. Jednak dla obrońców wolności wypowiedzi projekt ten to wielkie zagrożenie dla prawa anonimowości w sieci. Facebook, YouTube czy Twitter mogą wykorzystać internetowy paszport do cofnięcia swojego pozwolenia na korzystanie z ich usług, co jest oczywistym zagrożeniem dla swobodnego przepływu informacji, którym dziś szczyci się internet.

Jak czytamy na stronie Infowars, projekt internetowego dowodu tożsamości, opracowany przez Unię Europejską, był zainicjowany przez byłego komunistycznego urzędnika Andrusa Ansi i zmierza do tego, aby za pomocą DO można było śledzić, co ludzie kupują, o czym mówią w internecie, po jakie informacje sięgają. Umożliwi to blokowanie stron, których treści nie odpowiadają kręcącej Unią Europejską klice o globalnych ambicjach. Natchnieniem, przyznacie Państwo, że swoistym, dla kombinatorów z UE i NWO są poczynania rządu chińskiego, który zaangażował się w tworzenie baz danych obywateli korzystających z sieci. W Państwie Środka jest już prowadzony program pilotażowy o nazwie Sesame Credit, kierowany przez chińskiego giganta Alibaba. Program pozwala monitorować media społecznościowe pod kątem wyrażanych tam opinii politycznych.
Niedawno pisałem o programie Monarch, można powiedzieć, że gaslighting jest taką łagodniejszą odmianą tego programu, a jego celem jest wywołanie zaburzeń psychicznych nie u pojedynczych osób – niewolników, ale u całych społeczeństw. Jak czytamy na stronie vigilantcitizen.com, badania i środki zainwestowane w Monarch są stosowane nie tylko wobec ofiar okrutnych eksperymentów tego projektu. Wiele opracowanych technik, a gaslighting można do nich zaliczyć, jest wykorzystywanych bardzo szeroko za pośrednictwem środków masowego przekazu. Mainstreamowe wiadomości, filmy, teledyski, reklamy i programy telewizyjne są tworzone przy użyciu gaslightingu.


Największe łgarstwa ostatnich lat
Paul Joseph Watson i Alex Jones pisali, że wymowa filmu „Gaslight” jeszcze nigdy nie była tak aktualna jak dziś, w świecie, w którym rozsądek został zniweczony, a establishment krzywi się na rzeczywistość, żywiąc się rozsiewanym przez siebie fałszem. Historia dręczonej oszustwami i terroryzowanej przez męża kobiety, przedstawiona w filmie z 1944 r., jest doskonałym opisem tego, co media głównego nurtu oraz rząd USA robią z nami dzisiaj – zalewają nas rzeką kłamstwa, a tych, którzy krzyczą, że „król jest nagi”, nazywają „teoretykami spisków”, chcąc w ten sposób zdeprecjonować śmiałków walczących o prawdę. Nawiasem mówiąc, czy pamiętacie Państwo, jak niedawno literat Ziemkiewicz nazwał dziennikarzy „Warszawskiej Gazety” świrami? To jest właśnie ilustracja tego, o czym piszą obaj autorzy – establishment, do którego literat Ziemkiewicz od ćwierć wieku należy, boi się rzeczywistości innej niż ta, którą stworzył. Ludzie z tej „innej” rzeczywistości są dla nich niczym postacie z zaświatów. Są upiorami, które należy natychmiast egzorcyzmować kalumnią, niewybredną inwektywą i tępą insynuacją.

Wracając jednak do gaslightingu, Watson i Jones podkreślają, że ci, których amerykańskie odpowiedniki ziemniakowszczyzny i michnikowszczyzny nazywają zwolennikami spiskowego myślenia, są tak naprawdę tymi, którzy nie dali się zmanipulować, nie ulegli kłamstwu, byli odporni na gaslighting. Nie dali się uwieść rewolucji przeciwko racjonalności i prawdzie. Wytrzymali ciosy drwin, obronili wolność słowa, zdrowy sceptycyzm oraz niezależne myślenie. Człowiek, który potrafi odrzucić sączone mu od urodzenia kłamstwa, nie ulegnie szmacianym autorytetom, ma szansę zachować kontrolę nad swymi procesami myślowymi, czyli nad sobą samym. Żyjemy w czasach „wielkiego kłamstwa”, które zdominowało praktycznie wszystkie płaszczyzny życia społecznego – od rozrywki do polityki i gospodarki oraz spraw opieki zdrowotnej. Tylko poprzez brak akceptacji dla stwierdzenia, że logika jest wrogiem, a prawda zagrożeniem możemy pozostać przy zdrowych zmysłach, rozumować racjonalnie i odrzucić próbę podmiany naszego oglądu rzeczywistości na „rzeczywistość” spreparowaną przez establishment i dla jego wygody.

Obaj autorzy wymieniają dziesięć największych medialnych i rządowych fałszerstw we współczesnej historii, które głęboko wpojono ludziom, stosując metodę gaslightingu. Wymieńmy niektóre z nich.
Pierwszym jest twierdzenie, że Irak posiadał broń masowego rażenia. Jest to kłamstwo, które rozpoczęło wojnę. Niedługo po 11 września 2001 r. media zaczęły nieustannie powtarzać, jako oczywisty fakt, że iracki reżim taką broń posiada. Główne źródło tej informacji, które zostało wykorzystane przez rządy USA i Wielkiej Brytanii, Rafid Ahmed Alwan al-Janabi, kryptonim Curveball, przyznał później, że kłamał.

Kolejnym fałszem jest to, że Osama Bin Laden został zabity w maju 2011. W rzeczywistości umarł wiele lat wcześniej, a liczne źródła wskazują na to, że akcja z maja 2011 r. to zwykła mistyfikacja.
Nieprawdą jest, że nie istnieje tzw. program dronów. Były sekretarz prasowy Białego Domu, Robert Gibbs, stwierdził, że administracja Obamy nakazała mu reagować na wszelkie pytania na temat tego planu tak, jakby go nigdy nie było.

Następne oszustwo to twierdzenie, że Rezerwa Federalna jest federalna (państwowa). W rzeczywistości ma ona tyle wspólnego z federalizmem, co „Federal Express” – ironizują autorzy. To jest prywatny bank, który przedstawiany jest jako jednostka rządowa. W 1982 r. IX Sąd Okręgowy orzekł, że badając organizację i funkcjonowanie Rezerwy Federalnej, należy stwierdzić, że nie jest to instytucja państwowa, ale prywatna, niezależna od państwa i kontrolowana przez korporacje finansowe.
Kłamstwem jest też to, że szczepionki przeciw grypie chronią przed grypą. Badania wykazały bowiem, że szczepionki te, mimo groźby wielu powikłań, są skuteczne tylko w połowie przypadków.
Do wciskanych przez władze społeczeństwu nieprawdziwych informacji należy i ta, że rząd nie czyni przygotowań na wypadek buntów społecznych.

Ewidentnym i bardzo powszechnym łgarstwem jest stwierdzenie, że demokraci i republikanie to dwie przeciwstawne sobie partie. Carroll Quigley, profesor z Uniwersytetu Georgetown, mentor Billa Clintona, napisał w książce Tragedy and Hope, że pomysł, aby dwie partie reprezentowały przeciwne idee polityczne: jedna – prawicową, a druga – lewicową jest głupi i może być akceptowany jedynie w podręcznikach akademickich jako teoria. W rzeczywistości zaś obie partie winny być niemalże identyczne. Wtedy wybory i decyzje społeczeństwa nigdy nie będą prowadzić do radykalnych zmian. Każda partia rządząca staje się z czasem skorumpowana, zmęczona, pozbawiona inicjatywy i wigoru. Wtedy w wyniku wyborów zmienia się tę ekipę i zastępuje drugą, podobną, choć jeszcze nie obciążoną brzemieniem korupcji, zmęczenia, rutyny, z większą energią, choć bez większych zmian, kontynuującą politykę poprzedniczki.

I ostatnim z serii wielkich kłamstw, powszechnie przyjmowanych za prawdę, jest wojna z narkotykami. Jest to pojęcie, za pomocą którego trzyma się Amerykanów w systemie więzienno-przemysłowym. CIA i Agencja Przestępstw Narkotykowych kontrolują i sterują globalnym handlem narkotykami. Amerykańscy żołnierze pilnują pól opium w Afganistanie, a rekordowe ilości narkotyków opuszczają ten kraj i płyną kontrolowanymi przez rząd USA kanałami do Ameryki Północnej i Europy. Ahmed Wali Karzai – człowiek, który odbudował rynek opium w Afganistanie – był na liście płac CIA przynajmniej od ośmiu lat. Meksykańscy handlarze narkotyków wręcz rutynowo przyznają, że pracują pod „kryszą” CIA, która kontroluje handel narkotykami, jednocześnie mówiąc społeczeństwu, że z handlem tym zaciekle walczy.

CIA… Cóż, mądrzy ludzie zawsze przed nią przestrzegali.



http://warszawskagazeta.pl/teoria-spisku/item/4693-gaslighting-jak-sluzby-manipuluja-opinia-publiczna

 

Darwin i Dickens pracowali tylko 4 godziny dziennie.


Darwin i Dickens pracowali tylko 4 godziny dziennie. Ty też powinieneś

2 kwietnia 2017, 08:50

Dzisiaj silne i powszechne jest przekonanie, że im więcej pracujesz, tym więcej zrobisz. To z pozoru logiczne założenie wcale nie musi być jednak prawdziwe.
„Pracowitość” prowadzi bowiem do epidemii wypalenia i stresu zawodowego. Bycie ciągle „zajętym” stało się w XXI wieku symbolem statusu. Amerykanie pracują średnio w tygodniu 34,4 godz. (osoby zatrudnione na pełen etat nawet 47 godz.!) - pisze Quartz.
Ruchy anty-pracoholistyczne podkreślają, że kluczem do wzrostu produktywności pracy jest skrócenie czasu jej trwania. Konsultant z Doliny Krzemowej Alex Soojung-Kim Pang napisał w książce „Rest: Why You Get More Done When You Work Less”, że „dekady badań pokazały, że korelacja pomiędzy liczbą przepracowanych godzin a produktywnością jest bardzo słaba”. Przekonuje, że 4-godzinny dzień pracy byłby znacznie bardziej efektywny.
W przeprowadzonych jeszcze w latach 50. na Illinois Institute of Technology badaniach dowiedziono, że naukowcy, którzy spędzają 25 godzin w miejscu pracy nie są bardziej produktywni od tych, którzy przepracowywali zaledwie 5. Uczeni pracujący przez 35 godzin byli o połowę mniej produktywni niż ich koledzy, którzy pracowali w tygodniu 20 godzin. Najmniej produktywne były osoby, które pracowały 60 albo więcej godzin. Również późniejsze badania wielokrotnie potwierdzały podobne obserwacje.
Quartz zauważył inną ciekawą zależność: najbardziej kreatywne umysły w historii pracowały bardzo mało. Organizowały one życie wokół pracy, ale paradoksalnie – nie poszczególne dni. Według dzisiejszych standardów Charles Darwin, Charles Dickens, Ingmar Bergman czy Gabriel Garcia Marquez byliby uważani za nierobów. Spędzali oni natomiast wiele czasu na, jak to nazywa Pang, „celowym odpoczynku”, który pozwalał im naładować baterie i zwiększał kreatywność. Specjalista z Doliny Krzemowej zachęca nas do tego, byśmy poszli ich śladem.


 http://forsal.pl/artykuly/1031242,liczba-przepracowanych-godzin-a-efektywnosc-pracy-badania.html

Banderyzacja Przemyśla



Czas wyciągnąć wnioski

Niedziela, 2 kwietnia 2017 (19:20)

Z dr. Andrzejem Zapałowskim, historykiem, wykładowcą akademickim, ekspertem ds. bezpieczeństwa, prezesem rzeszowskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Geopolitycznego, rozmawia Mariusz Kamieniecki.
 
 Jak skomentuje Pan inicjatywę Piotra Tymy, szefa Związku Ukraińców w Polsce dotyczącą utworzenia w Przemyślu Centrum Ukraińskiej Kultury Ziem Przygranicznych? 
 
– Jest to niezwykle niebezpieczna inicjatywa, zresztą nie tylko dla Polski, ale także dla Ukrainy. Obecne kierownictwo Związku Ukraińców w Polsce, które nad tą inicjatywą będzie sprawować kontrolę, ma bardzo głębokie sympatie probanderowskie. To zaś w przełożeniu na bieżące relacje może prowadzić do trwałych napięć w rejonie pogranicza polsko-ukraińskiego. 
 
Czy mamy do czynienia z budowaniem w Przemyślu krok po kroku struktur niekoniecznie przychylnych Polsce i Polakom?
 
 
 – Takie działania obserwujemy już od lat 70., kiedy w sposób zorganizowany zaczęto ściągać w rejon Przemyśla osoby o sympatiach nacjonalistycznych. Tę kwestię można zauważyć w publikacji IPN opisującej rozpracowanie tego środowiska przez SB. Do ponowienia tej akcji doszło w 2002 r. i nosiła ona nazwę „Powroty”. Powołano przy tym w środowisku ukraińskim specjalną komisję, która weryfikowała osoby, które następnie wspomagano w osiedlaniu się w rejonie Przemyśla. Można zatem śmiało powiedzieć, że to, co się dzieje w przestrzeni medialnej, a dotyczy mniejszości ukraińskiej w rejonie Przemyśla, jest koordynowane i sterowane. Natomiast wszystkie osoby, które stają temu środowisku na drodze, są stygmatyzowane etykietką „agenta Moskwy”. 
 
Piotr Tyma oburza się na polskie władze, że nie zgodziły się na dofinansowanie obchodów 70. rocznicy akcji „Wisła” organizowanych przez Związek Ukraińców w Polsce i innych projektów mniejszości ukraińskiej... 
 
 
– Działacze Związku Ukraińców w Polsce przyzwyczaili się, że przez dwie dekady dostawali od polskich władz to, co chcieli. Mało tego, to oni niejednorodnie recenzowali, kto może, a kto nie może sprawować określone stanowiska w polskiej administracji. Kiedy okazało się, że obecny rząd bardziej realnie podszedł do tych kwestii, to wywołało oburzenie ukraińskiej mniejszości. Zresztą Piotr Tyma wielokrotnie podkreślał, że czeka, aż Platforma wróci do władzy. Po tym pragnieniu widać, że temu środowisku za poprzedniej władzy też żyło się lepiej. 
 
Jak w ostatnich latach wyglądało dofinansowanie Związku Ukraińców w Polsce z budżetu? 
 
 – Tylko w tym roku Związek Ukraińców w Polsce otrzyma z budżetu naszego państwa ponad 1,5 miliona złotych, w tym ponad 400 tysięcy złotych dofinansowania na tygodnik „Nasze Słowo”, w którym promuje się banderyzm, a marszałka Józefa Piłsudskiego nazywa się większym terrorystą od Stepana Bandery. W poprzednich latach poziom finansowania był podobny. Do tego dochodzą dodatkowe fundusze z poszczególnych resortów na projekty Związku Ukraińców w Polsce. Dodatkowo z budżetu państwa polskiego są sygnowane pieniądze na remonty siedzib wspomnianego związku. 
 
Warto przypomnieć, że „Dom Ukraiński” w Przemyślu, obiekt wart wiele milionów złotych, państwo polskie bezpłatnie przekazało tej społeczności na własność, a dodatkowo rząd wyasygnował i przekazuje miliony złotych na jego remont. Dla porównania: we Lwowie Polacy nadal nie mają na własność siedziby, w której mogliby prowadzić działalność kulturalną i społeczną. 
 
Wspomniał Pan, że w przygranicznym Przemyślu i w okolicach żyje wielu przedstawicieli mniejszości ukraińskiej. Na jakie przywileje mogą liczyć?
 
 – Według spisów powszechnych w rejonie Przemyśla mieszka ok. czterech tysięcy Ukraińców. Mają oni do dyspozycji cały szereg obiektów i nieruchomości przekazanych w latach 90. przez państwo polskie. Dotyczy to także edukacji, gdzie tylko szkoła nr 17 w Przemyślu (szkoła podstawowa, gimnazjum i liceum) z ukraińskim językiem wykładowym, w której uczy się ok. dwustu uczniów, jest traktowana na specjalnych warunkach. Mianowicie do utworzenia klasy wystarczy tam siedmioro dzieci. Dodatkowo pomoce naukowe i podręczniki dzieci mają tam za darmo. Pod względem standardu nauki jest to najlepsza szkoła w Przemyślu. 
 
Czy nasze, polskie dzieci mogą liczyć na podobne przywileje? A na jakie wsparcie ze strony ukraińskich władz mogą liczyć Polacy na Ukrainie i czy tam byłby możliwy do zrealizowania np. projekt Centrum Polskiej Kultury Ziem Przygranicznych? 
 
– Rząd Ukrainy wydaje na żyjących tam Polaków rocznie poniżej stu tysięcy złotych. W większości lokale są wynajmowane i Polska płaci za nie czynsz. Istniejące szkoły polskie we Lwowie działają na ogólnych warunkach i nie ma mowy o przywilejach podobnych do tych, na jakie mogą liczyć dzieci ukraińskie w Polsce. Wsparcie dla polskich szkół na Ukrainie płynie tylko z Polski. Od 25 lat społeczność polska bezskutecznie czeka na swój dom we Lwowie. 
 
Także Polacy żyjący w tym mieście mniej więcej taki sam okres czekają na zwrot kościołów oraz innych obiektów związanych z kultem religijnym. Sztandarowym przykładem jest kościół pw. św. Marii Magdaleny, nad którym opiekę duszpasterską sprawują ojcowie ze Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. To jedna z 28 świątyń we Lwowie, które po II wojnie światowej władze najpierw sowieckie, a teraz ukraińskie mimo szeregu monitów nie chcą zwrócić prawowitym właścicielom – parafiom rzymskokatolickim. 
 
Tak wygląda pojmowanie polityki wzajemności przez ukraińskie władze. Inną kwestią jest brak skuteczności kolejnych polskich rządów w egzekwowaniu naszych słusznych roszczeń. Polska angażuje się w sprawy Ukrainy, stając się jej rzecznikiem na arenie międzynarodowej. Często z tego tytułu niepotrzebnie zaostrzamy swoje relacje z innymi państwami. Co mamy w zamian? Brak szacunku dla polskich symboli, wzrost antypolskich nastrojów w zachodniej Ukrainie, włącznie z incydentami o charakterze terrorystycznym jak ostatnio w Łucku. Warto z tego wyciągnąć wnioski. 
 
 
Czym była akcja „Wisła”, którą Ukraińcy nazywają niesprawiedliwością dziejową?
 
 
 – Słowo „akcja” ma wymiar głównie propagandowy. Tak naprawdę była to operacja wojskowa o kryptonimie „Wisła”. Przypomnę tylko, że w lecie 1946 r. zasadniczo skończyła się akcja wyjazdów Ukraińców z Polski na sowiecką Ukrainę. Pomimo to działania terrorystyczne Ukraińskiej Powstańczej Armii nie ustały i nadal płonęły wsie, mordowano ludność polską i ukraińską. W związku z tym, że ówczesna władza nie potrafiła sobie poradzić z tym problemem, gdyż UPA poprzez terror doprowadziła do włączenia całej społeczności ukraińskiej w te działania, postanowiono wysiedlić ludność ukraińską z południowo-wschodniej Polski. Przy okazji władze wysiedliły także w tym czasie setki rodzin polskich związanych z PSL. Tym samym odpowiedzialność za wymuszenie na ówczesnej władzy przesiedlenia tej ludności spada na podziemie ukraińskie. 
 
Jakie mogły być konsekwencje, gdyby odstąpiono od przesiedleń? 
 
– Zapewne obecnie mielibyśmy na tych terenach sytuację podobną do tej, jaką obserwujemy w niektórych rejonach byłej Jugosławii. Jeżeli tak mała grupa ukraińskich ideologów nacjonalistycznych próbuje obecnie manipulować w większości spokojną społecznością ukraińską liczącą kilka tysięcy osób, to co by było, gdyby ich szeregi liczyły ponad sto tysięcy? Związek Ukraińców zbiera środki na organizację III Kongresu Ukraińców w Polsce, który miałby się odbyć w Przemyślu, którego jednym z tematów ma być „wzrost antyukraińskich nastrojów” w Polsce.
 
 
Szykuje się antypolska impreza? 
 
– Przed kilkunastu laty, kiedy do Przemyśla na ukraińską imprezę przyjechał ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz, przywitała go pieśń chóru „Żegnajcie Połoniny, Polacy nam je zabierają…”. Opisywała to w swojej książce Maria Strońska związana z „Paryską Kulturą”. Czy teraz będzie inaczej? Z całą pewnością nie. Wiele działań tego środowiska jest koordynowanych z zagranicy. To już kolejny raz, kiedy zbliżające się obchody rocznicowe akcji „Wisła” stają się dla środowisk ukraińskich pretekstem do wysuwania roszczeń pod adresem polskich władz. 
 
Czy nie powinno się to spotkać z reakcją władz lokalnych, a przede wszystkim centralnych?
 
 – Próby wymuszania na państwie specjalnych przywilejów przez tak roszczeniową grupę jak Związek Ukraińców w Polsce są zwyczajnie nieprzyzwoite. I tutaj państwo polskie powinno jednoznacznie wskazać przedstawicielom Związku Ukraińców, że granice przyzwoitości zostały przekroczone. Dziękuję za rozmowę. Mariusz Kamieniecki

Artykuł opublikowany na stronie: http://naszdziennik.pl/polska-kraj/179325,czas-wyciagnac-wnioski.html
 
 
 

Friedman już nie podżega do wojny otwarcie?




To jest zwyczajny/niezwyczajny podżegacz wojenny.

" Żyjemy w okresie zmierzchu Rosji, niepokojów w tym kraju, chociażby z powodu niskich cen ropy za baryłkę. Nie chodzi o okupację nowych terenów, ale budowę wpływów. Polska powinna kierować się na Wschód."

TO ZGADZA SIĘ Z MOJĄ KONCEPCJĄ wg której istnieje pewna, ponad międzynarodowa siła, która steruje zachodem od setek lat i stopniowo pożera Słowiańszczyznę. Kiedy już pożre kolejną krainę i całkowicie sobie podporządkuje - przenosi swoje centrum do niego, zaś swoje byłe centra - likwiduje, wyciera świadomość historyczną okresowymi epidemiami, a potem sprowadza ciemnoskórych, aby zatrzeć ślady - że tam kiedykolwiek żył Słowianin.

Dwa lata temu przenieśli się do Polski i teraz będą już nie grabić, ale Polskę budować, stopniowo usuwając z niej Polaków i zastępując ich swoimi ludźmi z niemiec i innych krajów, tudzież osłabiając żywioł polski innymi imigrantami.

Jak to opisuję od kilku lat, w okresie powojennym podmieniono służby, armię i policję – dlatego nie było żadnej reakcji na zamach smoleński. Potem wygnano 2 miliony Polaków za pracą na zachód i sprowadzono milion „Mazurów”, „Ślązaków”, „Kaszubów” i innych „autonomistów”, co to nie potrafią po polsku poprawnie mówić, ani pisać – co widać min. po zawodowych trollach w internecie.

Dlatego w mediach tylu obcokrajowców - „kucharzy” itp. co kaleczą język polski + powszechnie już angielszczyzna – na każdym kroku. Plus kiepskiej jakości seriale, zapełnione amatorami – tak chcą przyzwyczaić młodzież do miernego aktorstwa, by ta nie potrafiła odróżnić wysokiej klasy aktorstwa, jakie na co dzień prezentuje 5 kolumna, od rzeczywistości. Oni nigdy, lub prawie nigdy nie kłamią – bo człowiek intuicyjnie wyczuwa kłamstwo – więc tylko nie mówią tego, co im niewygodne, mieszają w komunikatach za pomocą szumu dezinformacji.. Teraz już czują się mocno – jeszcze im tylko brakuje wysłać na Rosję polskie mięso armatnie.

Polska stanie się nowymi niemcami w Europie – „Będzie jednym z liderów Europy. Staniecie realnie na czele koalicji państw Europy Środkowo-Wschodniej, która będzie powstrzymywać Rosję. Polska mocarstwem regionalnym. To już dzieje.” - z polskim mięsem roboczym i sitwą międzynarodowych nadzorców (już się bankierzy przenoszą z Londynu do Warszawy) z 5 kolumną w roli kontrolerów i donosicieli - to z niej ma wyjść śmierć dla Rosjan („Polska powinna kierować się na Wschód”) i kolejne wojny. Kolejny etap – Rosja.
To jest zwyczajny/niezwyczajny podżegacz wojenny.

http://werwolfcompl.blogspot.com/p/i.html
 
 
 
 
 
W 2045 roku minie 100 lat od zakończenia II wojny światowej. Jaka będzie wtedy Polska?
Będzie jednym z liderów Europy. Staniecie realnie na czele koalicji państw Europy Środkowo-Wschodniej, która będzie powstrzymywać Rosję. Polska mocarstwem regionalnym. To już dzieje.
Mówimy tu o potędze polityczno-ekonomicznej.
Żeby być ekonomiczną potęgą, trzeba mieć do tego zasoby – możliwości obronne, które będą w stanie nas ochronić. Teraz Europa tego nie ma. Chodzi o wpływy, sojusze.
Paradoksalnie, uspokoił mnie pan. Mimo wszystko.
Dlaczego?
Bo w jednym z wywiadów mówił pan nawet o zmianach terytorialnych.
Omawiając tę kwestię, należy brać pod uwagę środowisko, w którym żyjemy. Żyjemy w okresie zmierzchu Rosji, niepokojów w tym kraju, chociażby z powodu niskich cen ropy za baryłkę. Nie chodzi o okupację nowych terenów, ale budowę wpływów. Polska powinna kierować się na Wschód.
To śliski grunt. Wywołujemy demony przeszłości. Budowanie wpływów we Lwowie czy Mińsku. Ktoś inny mógłby to samo robić w przypadku Gdańska czy Wrocławia w Polsce. To niebezpieczne.
To śliski grunt, jeśli nie nosisz butów, dlatego to jasne, że trzeba się kontrolować. Zagarnięcie danego terenu oznacza odpowiedzialność za nowy obszar – za rozwój i za ludzi. To w ogóle nie wchodzi w grę, także ze względu na koszty. Chodzi o budowanie wpływów.
Czyli konkretnie?
Polska może realnie myśleć o Międzymorzu – koncepcji strefy wpływów od Bałtyku aż po Morze Czarne. To koncepcja marszałka Józefa Piłsudskiego. Postulował on doprowadzenie do sojuszu państw Europy Środkowo-Wschodniej - obszaru między Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym. Moim zdaniem ta linia musi być podtrzymana. To Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. To nie koalicja chętnych, ale przymierze zdolności i możliwości.
Co będzie największym zagrożeniem dla Polski?
Po pierwsze, Rosja. Głównym problemem będzie zdefiniowanie relacji z nią. Po drugie, Polska za bardzo uzależniona jest od Niemiec. Za dużo produktów eksportujecie, dlatego w waszym interesie leży dywersyfikacja eksportu.
Wydaje się wątpliwe, by te dwie kwestie plus koncepcja Międzymorza wystarczyły.
Znajdując się między silniejszymi Rosją i Niemcami, Polska będzie miała szansę urosnąć na znaczeniu dzięki zasadzie "dwóch pięćdziesiątek", czyli niemieckiemu eksportowi odpowiadającemu za 50 proc. PKB w RFN oraz 50 dolarów za baryłkę ropy. Spadek wartości eksportu, którego chiński rynek zbytu nie będzie mógł obsłużyć, będzie miał katastrofalne skutki dla niemieckiej gospodarki. W dłuższej perspektywie doprowadzi to do spadku pozycji Niemiec. Na takiej samej zasadzie zbyt niska cena ropy, w tym wypadku 50 dolarów za baryłkę. To bardzo osłabi rosyjską gospodarkę bazującą na eksporcie zasobów energetycznych. W tym wypadku Polska wzmocni swoją pozycję, jeżeli będzie potrafiła zamanifestować swoją wartościowość jako wiarygodny partner Stanów Zjednoczonych, w kontekście osłabionej wiarygodności państw zachodu Europy. Wasz kraj może być liderem myślenia o przyszłym kształcie integracji europejskiej skupionej przede wszystkim na uwzględnianiu i realizowaniu interesów i celów państw członkowskich.



 
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/polska-regionalnym-mocarstwem-george-friedman-nie-popelnijcie-jednego-bledu/wgrgmd4
 
 

sobota, 1 kwietnia 2017

Chiny szukają pozaziemskich cywilizacji zamiast wyzyskiwać robotników



Cicha rewolucja. Chiny szukają pozaziemskich cywilizacji zamiast wyzyskiwać robotników


W dzisiejszych Chinach wysokie mają być technologie, a nie ryzyko urwania ręki przy taśmie montażowej. Bo Chińczycy nie chcą być już dłużej montownią świata. Chcą być technologiczną potęgą i w dodatku wiedzą, jak to zrobić. W 2030 roku 60 proc. absolwentów kierunków technicznych to będą Chińczycy i Hindusi. Amerykanie to jedynie 8 proc., a Europejczycy – 4 procent. Prawdopodobnie więc to inżynierowie z Azji zmienią nasz świat. A użyć do tego mogą polskich rąk. W 2040 roku Polska stanie się dla Chin źródłem taniej siły roboczej, tak przynajmniej twierdzi laureat ekonomicznego Nobla.
Tian Yu miała 17 lat, kiedy postanowiła przeprowadzić się z małej wioski do Shenzhen.
Miało tam na nią czekać lepsze życie. Dostała pracę w fabryce Foxconn. To gigant zatrudniający 300-400 tys. robotników, którzy produkują dla takich koncernów jak Apple, Dell czy Samsung.
Marzenie o lepszym życiu oznaczało pracę po 12 godzin dziennie sześć dni w tygodniu. Przerwa na posiłek czy wyjście do toalety były luksusem. Marzenie okazało się koszmarem, który Yu postanowiła w końcu przerwać, gdy okazało się, że pracodawca nie chce jej wypłacić pensji za pierwszy miesiąc pracy. Wyskoczyła z okna.
To był 2010 rok. Światem wstrząsnęła wówczas seria 18 prób samobójczych pracowników w Shenzhen. Żaden z nich miał nie więcej niż 25 lat. Zaledwie cztery osoby przeżyły. Jedną z nich była Tian Yu. Kiedy obudziła się po 12 dniach śpiączki, dowiedziała się, że ma połamane biodra i kręgosłup. Już nigdy nie będzie chodzić.

Jak na chińskie warunki 17-letnia Yu nie była już dzieckiem. W chińskich fabrykach pracują dużo młodsze osoby, zdarzały się nawet przypadki zatrudniania 5-latków. To właśnie z tym na świecie ciągle kojarzą się Chiny: z łamaniem prawa pracy, wyzyskiem robotników, pracą ponad siły po kilkanaście godzin na dobę, w dodatku za pensje ledwo pozwalające się utrzymać. Jednym słowem – z tanią siłą roboczą.
Ale takich Chin już wkrótce nie będzie. Bo władze chcą, żeby "Made in China" kojarzyło się z wysokimi technologiami zamiast wysokim ryzykiem urwania dziecięcej rączki przy taśmie montażowej albo w szwalni.

W poszukiwaniu pozaziemskich cywilizacji i energii przyszłości

Shenzhen liczy prawie 14 mln mieszkańców - to więcej niż Nowy Jork czy Moskwa. A jeszcze 30 lat temu było małą wioską. Kilka lat temu dokładnie 1046 km na północny zachód od Shenzhen osiem podobnych wiosek zniknęło. Dziesięć tysięcy ludzi musiało zostać przesiedlonych. Wszystko dlatego, że budowano tam największy na świecie radioteleskop.
FAST (Five-hundred-meter Aperture Spherical Telescope) ma 500 metrów średnicy, a jego zadaniem jest poszukiwanie informacji na temat początków wszechświata i pozaziemskich cywilizacji. Teleskop zaczął działać we wrześniu 2016 roku. Jednak jego praca wymaga tzw. ciszy radiowej w promieniu pięciu kilometrów – to dlatego tysiące ludzi zostały wysiedlone.

1234 km na północny wschód od Shenzen. Hefei. W eksperymentalnym reaktorze naukowcy uzyskali temperaturę trzykrotnie wyższą niż na Słońcu. Plazma złapana w magnetyczną pułapkę osiągnęła 50 mln stopni Celsjusza, a badaczom udało się ją utrzymać przez 102 sekundy.
- To początek eksperymentu o unikalnym znaczeniu dla świata. Eksperymentu, który może nas zbliżyć do uzyskania źródła energii przyszłości – powiedziała sama... Angela Merkel.
Mówiła to jednak, wciskając przycisk podczas podobnego eksperymentu, który przeprowadzali wcześniej niemieccy naukowcy. Udało im się osiągnąć równie wysoką temperaturę co Chińczykom, ale jedynie na ułamek sekundy. To właśnie dlatego wspomniane 102 sekundy to sekundy chińskiej chwały.
3079 km na północny zachód od Shenzen. Pustynia Gobi. 16 sierpnia 2016 roku Chiny wystrzeliły w kosmos pierwszego satelitę do komunikacji kwantowej, czyli niemożliwej do odkodowania.
Wróćmy z kosmosu na ziemię. 1491 km na północny wschód od Shenzen. W Wuxi uruchomiono superkomputer Sunway-TaihuLight. W czerwcu 2016 roku uznano go za najpotężniejszy komputer na świecie. Konstrukcja z Chin znalazła się na pierwszym miejscu rankingu TOP500 już trzeci rok z rzędu.
Wystarczy.
To tym właśnie chcą być dzisiejsze Chiny – nie szwalnią czy montownią świata. Chcą być technologiczną potęgą. I doskonale wiedzą, co zrobić, żeby ten plan zrealizować.
- O chińskich osiągnięciach w Polsce niewiele się mówi, a przecież tak wiele się tam dzieje. Co ważne, oni mają do tego własną wykwalifikowaną kadrę – mówi prof. Waldemar Dziak, kierownik Zakładu Azji i Pacyfiku Polskiej Akademii Nauk.

Amerykanie tracą przewagę

Harvard, Stanford, Cambridge, Princeton, do tego Massachusetts Institute of Technology (MIT) – wszystkie te uczelnie można opisać w trzech słowach: edukacja, prestiż, USA. To najlepsze uczelnie na świecie, czołówka tzw. listy szanghajskiej. W pierwszej dziesiątce jest jeszcze kilka innych, również z USA i jedynie dwa z Wielkiej Brytanii. Na tym koniec.
Nie dziwi więc, że w krajach rozwiniętych ludzie z wyższym wykształceniem w grupie wiekowej 55-64 lata to w jednej trzeciej Amerykanie. Trwający w USA przez dekady boom edukacyjny zrobił swoje.
Pierwszy uniwersytet z Chin na liście szanghajskiej znajduje się dopiero na 58. miejscu – to Tsinghua University. Na 71. pozycję trafił uniwersytet z Pekinu. W drugiej setce jest jeszcze siedem kolejnych. Mimo to właśnie Chiny wkrótce będą potęgą, jeśli chodzi o edukację.


W 2016 roku chińskie uczelnie opuszczało więcej absolwentów niż amerykańskie, nie mówiąc już o absolwentach z Unii Europejskiej. Szacunki mówią, że do 2030 roku liczba osób uzyskujących dyplom wyższej uczelni w Chinach wzrośnie aż o 300 proc., w USA tylko o 30 proc. To przepaść, która zupełnie zmieni układ na mapie pokazującej poziom wykształcenia społeczeństw. Dlatego boom edukacyjny w Azji nazywany jest cichą rewolucją.
I wygląda na to, że choćby Zachód chciał, już jej nie zatrzyma. W USA za studia trzeba słono zapłacić. Uczelnie europejskie są mocno niedofinansowane. Tymczasem Chiny potężnie inwestują w edukację.
- Ten kraj poszedł śladem Korei Południowej czy Tajwanu, przeznaczając na naukę wielkie pieniądze. W Polsce łoży się na ten cel 0,6 proc. PKB, tymczasem w Chinach To 1,2-1,3 proc. PKB. To ponad dwukrotnie więcej, a przecież gdyby wziąć pod uwagę liczby bezwzględne, to są niewyobrażalnie większe sumy – mówi prof. Waldemar Dziak.

Azjatycki boom mógł się skończyć na placu Tiananmen

Chiński boom edukacyjny miał wyprowadzić gospodarkę z fabryk i wprowadzić ją w nową erę. Chiny tak się rozpędziły, że już kilka lat temu BBC szacowała ich potencjał edukacyjny na równy otwieraniu jednego uniwersytetu tygodniowo.
Jednak okazało się, że to częściowo droga donikąd, albo wręcz na plac Tiananmen, na którym władze mogła czekać powtórka z 1989 roku. Skutkiem ubocznym było bowiem stworzenie rzeszy bezrobotnych.
Lipiec 2014 roku. Dyplom uniwersytetu odebrało rekordowe 7 mln 260 tys. Chińczyków – to ponad siedmiokrotnie większa armia absolwentów niż jeszcze 15 lat wcześniej. Jednak w ciągu sześciu miesięcy od skończenia uczelni 15 proc. z nich nie znalazło pracy. Warto dodać, że w tym samym czasie bezrobocie wśród pracowników bez wyższego wykształcenia było poniżej 4 proc.
15 proc. absolwentów to ponad milion nowych bezrobotnych. A to tylko oficjalne dane. Zdaniem Josepha Chenga, profesora nauk politycznych z Uniwersytetu w Hong Kongu, prawdziwe bezrobocie wśród absolwentów sięgało wówczas 30 proc., a to już 2,3 mln młodych wykształconych ludzi, którzy zasilili armię bezrobotnych.
To groziło niepokojami społecznymi, które mogłyby doprowadzić do powtórki wydarzeń z placu Tiananmen z 1989 roku – mówił BBC kilka lat temu Yukon Huang z Carnegie Endowment for International Peace w Waszyngtonie – organizacji non-profit zajmującej się międzynarodową współpracą na rzecz pokoju.
Ale Chinom udało się tego uniknąć.

Chińscy inżynierowie zaleją świat

W 2013 r. 40 proc. chińskich absolwentów skończyło kierunki techniczne, matematykę, inżynierię i im podobne, podczas gdy w USA ten odsetek był o połowę niższy. Już wtedy Chiny zaczęły zdobywać technologiczną przewagę. Ale jednocześnie produkowano za dużo humanistów.
Trzeba było coś zrobić z rzeszą bezrobotnych, która wyrosła na kierunkach takich jak nauki społeczne, polityczne i ekonomia. I chińskie władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę.
- Kiedy Japonia miała podobny problem z nadpodażą humanistów, w pewnym momencie zabroniono nauki japońskiej literatury, żeby to przerwać – podkreśla prof. Waldemar Dziak.
Chiny zrobiły to inaczej. Chiński minister nauki zarządził, żeby 600 chińskich uniwersytetów zamienić w politechniki. Wygląda na to, że plan się powiódł i przed nami totalna zmiana układu sił.
Prognozy mówią, że w 2030 roku Chińczycy i Hindusi będą stanowić aż 60 proc. absolwentów kierunków technicznych w rozwiniętym świecie. Amerykanie jedynie 8 proc., a Europejczycy – 4 proc.
Co więcej, Chińczycy kształcą się na potęgę nie tylko u siebie, ale również za granicą – w Stanach Zjednoczonych co najmniej jedną trzecią zagranicznych studentów stanowią właśnie Chińczycy.
- W naukach technicznych, innowacyjnych technologiach Chińczycy mają już najwybitniejszych przedstawicieli i to w każdej dziedzinie. Publikują już we wszystkich naukowych czasopismach na świecie. Widać ogromny skok jakościowy we wszystkich dziedzinach ścisłych, fizyce, chemii, chemii organicznej czy inżynierii – podkreśla prof. Bogdan Góralczyk z Uniwersytetu Warszawskiego. Znawca Azji, a jednocześnie dyplomata i były ambasador w Królestwie Tajlandii, Republice Filipin i Związku Myanmar.
- Najczęściej są to naukowcy, którzy kończyli najlepsze amerykańskie uczelnie i często tam też prowadzą swoje badania naukowe, ale nadal są tam afiliowani jako obywatele Chin – dodaje prof. Góralczyk.
Pytanie, czy ta armia inżynierów przełoży się na gospodarkę opartą na wiedzy, a Chiny są w stanie zostawić w tyle USA, stając się numerem jeden?
– Widać, że model rozwojowy, jaki przyjął chiński rząd to świadoma próba, żeby rzucić światu zachodniemu wyzwanie. Po tym jak udało się na froncie gospodarczym, teraz zaczynają na froncie technologicznym. I jeśli będą się rozwijać w takim tempie jak dotychczas, to mają ogromne szanse – konkluduje prof. Góralczyk.
A prof. Dziak dodaje, że w technologicznym wyścigu z USA Chiny już dziś startują jak równy z równym. – W ubiegłym roku liczba zgłoszonych przez Chińczyków wynalazków była wyższa niż w USA i to nie pierwszy raz. Czasem w tym rankingu wygrywają Amerykanie czasami Chińczycy, ale idą łeb w łeb. A jeszcze 30-40 lat temu dzieliła ich przepaść – podkreśla prof. Dziak.

Czego sami nie zrobią, to sobie kupią

Przejście z poziomu produkcji tanich koszulek do wysokich technologii ma jeszcze jeden wymiar – czego Chińczycy sami nie zrobią, to sobie kupią. Już to robią, bo mogą. Rezerwy walutowe wyceniane są na ponad 3 bln dol.
Jak mocno wyszli na zakupy, pokazują dane firm Baker&McKenzie oraz Grupy Rhodium. Jeszcze w 2010 roku Chińczycy wydali na bezpośrednie inwestycje w Europie 6 mld dol. W 2014 roku już 55 mld. dol., czyli ponad dziewięciokrotnie więcej.
Ale to nic w porównaniu do tego, co wydarzyło się w kolejnych dwóch latach. Według Grupy Rhodium i Mercator Institute for China Studies w 2016 roku wartość chińskich bezpośrednich inwestycji w Europie sięgnęła prawie 190 mld euro.
To, co Chińczycy kupują na Starym Kontynencie najchętniej, to właśnie firmy specjalizujące się w wysokich technologiach i innowacyjnych rozwiązaniach. Jeden z ostatnich głośnych zakupów to przejęcie niemieckiej firmy Kuka – producenta robotów przemysłowych. To duma niemieckiego przemysłu.
Jeszcze wiosną ubiegłego roku Angela Merkel chwaliła się tą firmą na targach w Hannoverze przed Barackiem Obamą. Dziś Kuka należy już do Chińczyków, którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro. I wcale nie byli mile widzianymi klientami. Minister gospodarki Niemiec wysyłał sygnały, że wolałby kogoś z Europy, ale chętny się nie znalazł. W sierpniu Kuka była już w chińskich rękach. Zresztą nie ona jedna.
W Polsce Chińczycy też znaleźli coś dla siebie. Niedawno za 150 mln zł kupili firmę Novago zajmującą się produkcją alternatywnych źródeł energii, głównie z odpadów, a w zeszłym roku przejęli od polskiego milionera Ryszarda Krauzego część Biotonu – technologicznej spółki produkującej insulinę. Co ciekawe, o Bioton biły się aż trzy chińskie firmy.
Ale Polska w przyszłości może przydać się Chinom jeszcze do czegoś. Robert Fogel, laureat ekonomicznego Nobla z 1993 roku twierdzi, że do 2040 roku Polska stanie się źródłem taniej siły roboczej dla Chin. To co najmniej odważna teza. Właściwie futurologia bardziej niż prognoza.
Czy ta wizja się ziści? Na pewno w tej części, która mówi, że to nie Chiny będą tanią siłą roboczą, bo to one będą szukać tanich robotników poza swoimi granicami. A my mamy 23 lata na to, żeby nie znaleźli ich w Polsce.