Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

niedziela, 26 marca 2017

Rozłączna kolonizacja Polski i Litwy


Rozłączna kolonizacja Polski i Litwy

Duży poziom napięcia między Polską a Litwą i trudności we wzajemnym zbliżeniu, wynikają w zasadniczej mierze z tego, że do naszych krajów Niemcy i Rosja zastosowały rozłączny model divide et impera:
- polska przestrzeń informacyjna, czyli rzad dusz, skolonizowana jest przez Niemcy, natomiast polska energetyka przez Rosję;
- litewska przestrzeń informacyjna oraz kulturowa skolonizowana jest przez Rosję, natomiast ekonomia przez Niemcy (euro).
Kwestie typu konflikt o pisownie nazwisk to nie są realne podłoża problemów, lecz preteksty i prowokacje. Prawdziwym natomiast podłożem problemu jest owa rozłączna kolonizacja.
Litwa obecnie usiłuje poradzić sobie z kolonizacją przestrzeni informacyjnej, wdrażajac zmiany dotyczące mediów.

Cytat:
Ekspert: Litwa wciąż pozostaje kolonią Rosji w przestrzeni informacyjnej

Deputowani z litewskich partii "Porządek i Sprawiedliwość", Partii Socjaldemokratycznej , Unii Rolników i Zielonych oraz Akcji Wyborczej Polaków na Litwie zgłosili zmiany do ustawy o informowaniu opinii publicznej. Zdaniem deputowanych, mediom litewskim brakuje kontroli, a nowelizacja pozwoli na wprowadzenie dodatkowych kar.

Na Litwie w związku z tym trwa dyskusja dotycząca ogromnej liczby wyprodukowanych w Rosji materiałów, które ukazują się w telewizji litewskiej.

Politolog Nerijus Maliukevičius z Uniwersytetu Wileńskiego ubolewa, że wbrew oczekiwaniom młodsze pokolenie Litwinów nie uczy się języków europejskich, co zaowocowałoby mniejszą podatnością na rosyjską propagandę. Wg Maliukieviciusa obecnie można zauważyć odwrotny proces.

- Jeśli chodzi o informacje, nadal jesteśmy kolonią należąca do wschodniej przestrzeni informacyjnej. Dowodem jest ilość rosyjskiej produkcji, która przyciąga znaczącą część Litwinów - stwierdza politolog.

Zdaniem deputowanego Laurynasa Kasčiūnasa, taki duża popularność rosyjskiej produkcji telewizyjnej na Litwie może być tłumaczony nostalgią po ZSRS, i odzwierciedla niebezpieczny trend. Jak zauważa poseł, Kreml zrobił z telewizji narzędzie "soft power", odgrywające ważną rolę w wojnie informacyjnej.

- Nostalgia postsowiecka w pewnej części społeczeństwa jest wzmacniana za pomocą różnych filmów i seriali, a na Litwie łączy się to z rozczarowaniem transformacją.

Eksperci podkreślają, że Kreml finansuje największe kanały telewizyjne w Rosji, które produkują i eksportują tanią rozrywkę, filmy oraz seriale. Dzięki niskim cenom ta produkcja jest chętnie kupowana w państwach bałtyckich.
źródło: DELFI Žinios, Lietuvos rytas, DELFI.lv, Eesti Rahvusringhääling
opracowanie BIS - Biuletyn Informacyjny Studium
Studio Wschód TVP
 
http://www.racjonalista.pl/forum.php/s,739037

Niemcy zacierają ręce na zachodnie ziemie Polski? “Za ogłoszeniem referendum może lobbować totalna opozycja” Mar 24, 2017

Źródło: NewsWeb.pl http://newsweb.pl
Niemcy zacierają ręce na zachodnie ziemie Polski? “Za ogłoszeniem referendum może lobbować totalna opozycja” Mar 24, 2017

Źródło: NewsWeb.pl http://newsweb.pl

Mitteleuropa – czyli po co był potrzebny przewrót na Ukrainie



Piętka: Międzymorze czy Mitteleuropa – czyli po co był potrzebny przewrót na Ukrainie 

on

17 marca pracownicy jednej z firm na terenie Specjalnej Strefy Ekonomicznej w Mielcu podjęli strajk. Przyczyną strajku były niezadowalające ich warunki płacowe oraz łamanie przez firmę przepisów BHP. „Często nie przestrzega się tu przepisów BHP, aby zrobić wszystko tak jak życzy sobie zarząd firmy. Robią wszystko żeby tylko zwiększyć normy. Do dziś mamy w pamięci tragedię z 2008 roku. Wtedy na trzeciej zmianie zginął jeden z pracowników. Nie chcemy aby ciągłe zwiększanie norm skończyło się kolejnym śmiertelnym wypadkiem. Pośpiech w pracy przy tak niebezpiecznych maszynach, które obsługujemy, to nic dobrego” – powiedział mediom jeden z pracowników. Podejmującym strajk pracownikom kierownictwo firmy oświadczyło, że jeśli nie zadowalają ich warunki pracy, to na ich miejsce przyjdą Ukraińcy. Pracownicy pokazali dziennikarzom skan maila, w którym dyrektor zakładu groził „wyciagnięciem odpowiedzialności służbowej ze zwolnieniem włącznie” tym, którzy nie przyjdą do pracy w sobotę i niedzielę[i].

Firma, w której zagrożono strajkującym pracownikom przyjęciem na ich miejsce Ukraińców jest firmą niemiecką. Funkcjonuje w Specjalnej Strefie Ekonomicznej, czyli nie płaci podatków i korzysta z polskiej siły roboczej, która jest co najmniej trzykrotnie tańsza niż niemiecka. Jak widać, niemiecki właściciel chciałby mieć jeszcze tańszą – z Ukrainy – jeśli polscy pracownicy będą dążyć do niemieckich standardów płacy i BHP. Tutaj jak na dłoni można zobaczyć po co była potrzebna tzw. „rewolucja godności” na Ukrainie.

Właśnie po to, by niemieckim firmom nie zabrakło taniej siły roboczej, która zapewnia im maksymalizację zysku. Także po to, by poziom rozwoju gospodarczego polskich peryferii UE był kontrolowany i nie osiągnął poziomu niemiecko-francuskiego centrum UE, co w języku socjologii nazywa się rozwojem zależnym. Ten przykład pokazuje też czemu służy tzw. integracja europejska w zakresie „swobody przepływu siły roboczej i kapitałów”.

Polski establishment polityczny – także ten używający frazeologii patriotycznej, a zwłaszcza ten – popierał brutalny przewrót polityczny na Ukrainie i popiera masową emigrację zarobkową do Polski mieszkańców zrujnowanej przez oligarchów i trawionej banderowskim szaleństwem Ukrainy. Uzasadnia to sloganem, że wkrótce zabraknie w Polsce rąk do pracy (na skutek kryzysu demograficznego i emigracji zarobkowej Polaków) i że to leży w interesie pracodawców. Powyższy przykład pokazuje jakich pracodawców przede wszystkim.

Obóz polityczny będący aktualnie przy władzy, urządzający nieustannie patriotyczne jasełka, lubi uzasadnić propagandowo swoją politykę wschodnią odwołując się do piłsudczykowskiej idei Międzymorza. Chodziło w tej idei pierwotnie o federację, a potem blok państw pod przewodnictwem Polski pomiędzy Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym. W rzeczywistości jednak postsolidarnościowy establishment – zarówno ten „patriotyczny” jak i „europejski” – realizuje niemiecką koncepcję Mittleuropy, pochodzącą z tego samego czasu co idea Międzymorza, czyli z okresu pierwszej wojny światowej.

Koncepcja Mitteleuropy zakładała utworzenie na wschód od Niemiec – na ziemiach odebranych w toczącej się wówczas wojnie Rosji – szeregu państw formalnie (pozornie) niepodległych o gospodarkach zależnych od gospodarki niemieckiej i mających wobec gospodarki niemieckiej charakter uzupełniający. To znaczy, że miały to być gospodarki pozbawione ciężkiego i nowoczesnego przemysłu, dostarczające Niemcom półwyrobów przemysłowych i płodów rolnych. Nazywano to „gospodarką wielkiego obszaru” (Grosswirtsaftsraum).

Klęska Niemiec w pierwszej wojnie światowej uniemożliwiła realizację tych planów, ale zostały one zrealizowane po 1989 roku. Urzeczywistnieniu przystosowanej do współczesnych realiów koncepcji Mitteleuropy służył neoliberalny model transformacji ustrojowej byłych państw socjalistycznych Europy Środkowej (zwłaszcza Polski) i włączenie ich do Unii Europejskiej oraz „kolorowe rewolucje” na Ukrainie. Taką właśnie koncepcję geopolityczną realizowały i realizują elity polityczne Polski od 1989 roku, niezależnie od tego jak pięknie patriotyczną lub modernistyczną dekoracją to maskują. Elektorat obecnej partii rządzącej – nieustannie faszerowany smoleńską i patriotyczną narracją – może sobie wierzyć nawet w Międzymorze, a elektorat obecnej opozycji może sobie wierzyć w „jedność i solidarność europejską”, demokrację i coś tam jeszcze, co w niczym nie zmienia faktu, że jedni i drudzy docelowo otrzymają Mitteleuropę.

[i] „Na wasze miejsce przyjdą Ukraińcy” – pracownicy mieleckiej tłoczni protestują przeciw niskim płacom, www.kresy.pl, 18.03.2017; Strajki na strefie? „Jeśli wam się nie podoba, weźmiemy Ukraińców!”, www.lokalnie24.com, 18.03.2017; To się dzieje w Polsce! Niemiecka firma do pracowników z Mielca: „Albo pracujecie za grosze po 12 godzin, albo bierzemy Ukraińców”, www.wolnosc24.pl, 18.03.2017.

http://konserwatyzm.pl/artykul/24392/pietka-miedzymorze-czy-mitteleuropa-czyli-po-co-byl-potrzebny-przewrot-na-ukrainie/


Zachód próbuje zmienić świadomość Białorusinów


Piotr Piatrouski: Zachód próbuje zmienić świadomość Białorusinów


Od Redakcji: Prezentujemy opatrzoną komentarzem wypowiedź Piotra Piatrouskiego, szefa białoruskiego Konserwatywnego Centrum NOMOS, dla portalu Agencji Prasowej „Charków” odnośnie nowej strategii Zachodu wobec Białorusi. Polecamy także wywiad z liderem NOMOSU.


Kraje zachodnie, mające poważny wpływ na życie polityczne Ukrainy, próbują uczynić na Białorusi dokładnie to samo, co miało miejsce w Kijowie.
Wybory na prezydenta Białorusi w 2015 roku po raz pierwszy od 2001 roku odbywają się bez udziału kandydatów reprezentujących radykałów i ekstremistów. Obywatele nie poparli tych sił i nie dali im możliwości kandydowania w 2015 roku. Świadczy to jednak o czymś jeszcze.


Przewodniczący Konserwatywnego Centrum NOMOS (Mińsk, Białoruś), Piotr Piatrouski, w rozmowie z korespondentem Agencji Prasowej „Charków” powiedział, że Zachód zmienił strategię w stosunku do Białorusi. Na początku korzystał z techniki przewrotu państwowego i począwszy od wyborów w 2001 roku, finansował siły mające na celu wywołanie kolorowej rewolucji. Po 2011 roku Zachód postawił na transformację systemu od wewnątrz, poprzez zmianę zbiorowej świadomości Białorusinów i geopolityczne przeorientowanie elit.


«Dlatego, począwszy od 2011 roku, kraje zachodnie przekierowały finansowanie z partii politycznych na prozachodnie organizacje pozarządowe zajmujące się edukacją, ideologią, wolontariatem oraz działalnością analityczną i naukową. Nadchodzi nakierowana na określony cel praca nad społeczeństwem białoruskim. Zachodnie NGO tworzą marki, modę, wzorce dla aktywnej części społeczeństwa oraz inspirują przenikanie do społeczeństwa wskazań dotyczących wartości. W swoim czasie niemiecki filozof Hans Ulrich Gumbrecht podobną strategię na przykładzie upadku rządów frankistowskich nazwał demokraturą. Z jednej strony w społeczeństwie wyśmiewa się wartości systemu, a ideologiczna inicjatywa jest w rękach oponentów, z drugiej strony elity przyswajają wartości Zachodu. Wiemy dobrze, że w Hiszpanii doprowadziło to do całkowitego wchłonięcia państwa przez blok zachodni.» – powiedział ekspert.


Piatrouski jest przekonany, że, póki co, Białoruś nie jest w takiej sytuacji. Ale, jak zaznaczył ekspert, jedyny kandydat opozycji, Tatiana Karatkiewicz, ma na celu wejście w białoruski system polityczny poprzez odseparowanie się od władzy.


«W aktualnym etapie normalizacji stosunków pomiędzy Białorusią i UE także władzy jest na rękę stworzyć lojalną wobec siebie opozycję pozostającą wewnątrz systemu. Zrozumiałe jest, że szczytem możliwości Karatkiewicz jest 8-12% głosów. Jednak na tle kryzysu na Ukrainie i te cyfry wydają się być mało realne. Według mnie Karatkiewicz zdobędzie 3-6% głosów, biorąc pod uwagę kryzys ukraiński. Jeśli jednak uda się jej osiągnąć wynik zbliżony do górnej granicy przewidywań, będzie to dla niej wyraźny sygnał, że w wyborach parlamentarnych w 2016 roku jej siła polityczna „Mów prawdę” może zdobyć kilka miejsc.» – powiedział Piatrouski.


Wedle słów eksperta, radykałowie i ekstremiści także nie próżnują. Chcą odzyskać źródło pomocy finansowej i dlatego robią wszystko co się da, by nowy scenariusz Zachodu został zarzucony. Polityczny chuligan Statkiewicz, który niedawno wyszedł na wolność, w ciągu miesiąca kilkakrotnie naruszył białoruskie prawo. To wszystko, według Piotrowskiego, świadczy o tym, że w dniu wyborów on i inni ekstremiści mogą dokonać prowokacji mających na celu dyskredytację procesu wyborczego i wstrzymanie normalizacji stosunków z UE.

Ilia Muromski
(z j. rosyjskiego przeł. Michał Górski)


http://xportal.pl/?p=23003

 

Jak Maryja z Nazaretu dała flagę Unii Europejskiej


Marcin Dobrowolski 

wczoraj, 25-03-2017, 00:00



"Potem wielki znak się ukazał na niebie: Niewiasta obleczona w słońce i księżyc pod jej stopami, a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu." Fragment Apokalipsy św. Jana z Nowego Testamentu stał się inspiracją dla projektanta flagi europejskiej. Źródło natchnienia wyjawił jednak dopiero na łożu śmierci.
Już w latach 20. XX wieku pojawiły się pierwsze koncepcje sztandaru symbolizującego ruch paneuropejski. Przedstawiał on na błękitnym tle kulę słoneczną z czerwonym krzyżem. Projekt ten został uznany na oficjalną flagę Międzynarodowej Unii Paneuropejskiej. Drugim projektem była zielona litera "E" na białym tle wprowadzona Kongresem europejskim w Hadze w 1948 r. Żadna z nich nie została zaakceptowana przez przedstawicieli Rady Europy, organizacji powstałej w 1949 r. Powołany w 1950 r. specjalny komitet Rady Europy miał przyjąć flagę organizacji. Zgłoszono ponad 100...
 
 
 ciąg dalszy sprwwdzić
https://www.pb.pl/skad-sie-wziela-europejska-flaga-813572?utm_source=facebook.com&utm_medium=sm&utm_campaign=socialfb

sobota, 25 marca 2017

Pod parasolem ABW - Amber Gold!


Pod parasolem ABW! „Gazeta Finansowa” ujawnia, kto był założycielem piramidy Amber Gold!



Pomimo kilkunastu miesięcy rządów PiS-u w działalności Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie widać „dobrej zmiany”. Kluczowe stanowiska wciąż piastują zaufani ludzie poprzedniej władzy, nadzorujący sprawy i śledztwa, które skończyły się kompromitacją służby. Tak więc agencją kierują dziś… spece od zamiatania pod dywan afery Amber Gold. Funkcjonariusze ABW dotarli bowiem do informacji, kto naprawdę założył piramidę finansową Amber Gold, ale nic z tą wiedzą nie zrobili. Dziś trzon „starych” funkcjonariuszy agencji, sam siebie nazywający w żartach Mordorem (kraina „zła” w słynnych powieściach J.R.R. Tolkiena), pozostał nienaruszony. Czy można się więc dziwić, że ABW jest równie nieskuteczna, co za rządów PO, skoro praktycznie nic się nie zmieniło?

Kroniki zapowiedzianej zmiany
Gdy 19 listopada 2015 r. profesor Piotr Pogonowski (w listopadzie skończy 44 lata) został mianowany pełniącym obowiązki szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW), można było mieć nadzieję, że uzdrowi on sytuację wewnątrz agencji. Tak się nie stało. Wytrawni gracze z ABW z poprzedniej ekipy owinęli sobie prof. Pogonowskiego wokół palca, zapewniając o swojej lojalności. Skutek? Po szesnastu miesiącach urzędowania Pogonowskiego na stanowisku szefa ABW okazuje się, że w agencji rządzą ludzie poprzedniego układu. Wielu z nich ma na koncie „zamiatanie pod dywan” ciemnych spraw poprzedniej ekipy rządzącej, łącznie z tą, która tak bardzo zajmuje dzisiaj uwagę sejmowej komisji śledczej, badającej sprawę afery Amber Gold. Trudno sytuację tę uznać za coś normalnego.

Jak „oswojono” „Tygrysa” od Amber Gold
Wśród kluczowych ludzi rządzących dziś agencją jest płk Sylwester Lis, obecnie dyrektor Departamentu Kontrwywiadu, czyli najważniejszego pionu w ABW. W latach 2009–2015 Lis był naczelnikiem wydziału I w Departamencie Kontrwywiadu i w praktyce odpowiadał za koordynację działań delegatur terenowych ABW. Gdy w 2012 r. wybuchła afera Amber Gold, został wysłany przez szefa ABW Krzysztofa Bondaryka ze specjalną misją do Gdańska. Zapewne w papierach ABW jest napisane, że miał pomagać i koordynować śledztwo. Skutek jego działań był jednak taki, że nie doszło do ujawnienia kontaktów działaczy gdańskiej PO z prawdziwym „mózgiem” Amber Gold, czyli gangsterem o pseudonimie „Tygrys”, którego nazwisko pojawia się w aktach śledztwa prokuratury w sprawie Amber Gold. Wspomniany „Tygrys” to były oficer komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, a po jej rozwiązaniu jedna z kluczowych postaci w trójmiejskim biznesie. To właśnie on – zdaniem naszych rozmówców z ABW – zaplanował całe Amber Gold i do tego celu wybrał Marcina P., który był jego słupem. „Tygrys” miał również nader bliskie kontakty z działaczami PO w Trójmieście, sięgające nawet otoczenia samego Donalda Tuska. Nadzór Lisa na śledztwem doprowadził do tego, że wspomniane fakty w żaden sposób nie pojawiły się w ustaleniach, jakich agencja miała dokonać w sprawie Amber Gold i jej powiązań z politykami.

Innym zausznikiem Pogonowskiego jest płk Marek Bogdański, obecnie zastępca dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Audytu. Pod koniec rządów koalicji PO–PSL Bogdański został mianowany zastępcą dyrektora Delegatury ABW w Gdańsku. On również brał czynny udział w śledztwie w sprawie afery Amber Gold. Wiemy, z jakim skutkiem.

Funkcjonariusze gdańskiego kontrwywiadu, z którymi rozmawialiśmy, wskazali, że za jego czasów niszczono w ABW dokumentację, która mogłaby kompromitować poprzednie kierownictwo tej placówki. Akcja niszczenia dokumentów miała zostać sfinalizowana w końcu października 2015 r. zaraz po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych.

Człowiekiem Pogonowskiego stał się także płk Arkadiusz Smędek, który został przez niego mianowany dyrektorem Centrum Antyterrorystycznego (CAT) Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, które jest jednostką koordynacyjno-analityczną w zakresie przeciwdziałania terroryzmowi i jego zwalczania. Wcześniej przed dojściem PiS-u do władzy kierował gdańską Delegaturą ABW. Płk Smędek także brał udział w nieudolnym śledztwie w sprawie Amber Gold. Mocno obciążała ona agencję, zwłaszcza jej gdańską placówkę. Wszyscy wymieni należą dzisiaj w ABW do „grupy trzymającej władzę”.
Cały tekst można przeczytać w bieżącym wydaniu tygodnika „Gazeta Finansowa”.

E-WYDANIE: https://wogoole.pl/marzec/393-gazeta-finansowa-122017.html

polskaniepodlegla.pl
 
 
 
https://rpolska.wordpress.com/2017/03/25/pod-parasolem-abw-gazeta-finansowa-ujawnia-kto-byl-zalozycielem-piramidy-amber-gold/

W szczepionkach jest obce DNA z abortowanych płodów ?


Wydaje się to nieprawdopodobne, że w szczepionkach jest obce DNA z abortowanych płodów

w Niemowlę, Zdrowie dziecka


Zgodnie z szokującymi badaniami opracowanymi przez znaną doktor fizjologii molekularnej i komórkowej z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii materiał genetyczny będący składnikiem wielu szczepionek powoduje autyzm i nowotwory.

Dr Teresa Deisher odkryła, że pozostałości DNA komórek z abortowanych płodów wykazują zarówno właściwości onkogenne jak i zakaźne w szczepionkach oraz mogą powodować wady genetyczne i autyzm.

Dr Teresa Deisher nie jest jakimś oszołomem, który wymyśla sobie ad hoc taką teorię. Jej badania oparte są o 20 lat doświadczeń w dziedzinie biotechnologii i rozwoju szczepionek, więc można przyjąć, że wyniki są niepodważalne. Dodatkowo jest doktorem na jednej z najlepszych uczelni na świecie – Uniwersytecie Stanforda plasowanego na równi z Harvardem.
„Fragmenty obcego DNA mogą zostać włączone do genomu dziecka i zakłócą normalne funkcjonowanie genu, co może doprowadzić do zmian autystycznych” napisała dr Deisher w artykule zatytułowanym „Spontaniczna Integracja fragmentów ludzkiego DNA w genomie biorcy” („Spontaneous Integration of Human DNA Fragments into Host Genome”).
Szczepionki wykonane na bazie linii komórek pobranych z płodów ludzkich mają również wpływ na zachorowalność na raka. Dr Deisher wskazuje, że przerwane ludzkie komórki embrionalne są bardzo problematyczne zarówno pod względem zaburzeń rozwoju mózgu jak i normalnego funkcjonowania komórek.
W szczególności w odniesieniu do szczepionek MMR (odra, świnka, różyczka), na ospę wietrzną oraz szczepionek przeciw WZW A analiza statystyczna sporządzona przez dr Deisher ujawnia, że szczepionki wykonane na bazie ludzkich płodowych linii komórkowych, które mogą zawierać zanieczyszczenia retrowirusowe są związane ze zwiększonym ryzykiem zarówno autyzmu jak i raka. Może być to odpowiedzialne za prawdziwą epidemię zaburzeń autystycznych u dzieci (których ilość od 1979 roku wzrasta w tempie wykładniczym) oraz także epidemię białaczki czy chłoniaków.
FDA przymyka oko na obecność obcego ludzkiego DNA w szczepionkach. FDA jest świadoma możliwych mutacji genetycznych u ludzi po wstrzyknięciu szczepionki, ale Agencja, która ma na celu dbanie o ludzkie zdrowie nie zrobiła nic, aby wycofać takie szczepionki z obiegu. Jedyne co zrobiła, to określiła maksymalną dozwoloną ilość resztkowych komórek płodowych na 10 nanogramów, jednocześniej przyznając, że nawet taka ilość może być szkodliwa.

Wg raportu FDA:

„DNA jest biologicznie aktywną cząsteczką, której działanie stwarza znaczne zagrożenie dla osób zaszczepionych, więc ilość DNA musi być ograniczona, a jego działalność zmniejszona.”

Badania dr Deisher wykazały, że niektóre szczepionki obecne na rynku zawierają znacznie więcej niż dopuszczalne minimum. Niektóre zawierają od 142 ng nawet do 2 000 ng na dawkę, przekraczając dopuszczalny limit 200-krotnie!



Historycznie szczepionki były wytwarzane w oparciu o linie komórek zwierzęcych, gdzie wirus rósł i namnażał się, a następnie poddawany był dalszej obróbce w celu przygotowania do wpakowania go do strzykawki. W 1979 wprowadzone zostały zmiany w produkcji szczepionek i niektóre ze szczepionek zaczęły bazować na ludzkich liniach komórkowych. Zmiany te zostały wykonane z nadzieją na zmniejszenie reakcji alergicznych u dzieci otrzymujących szczepionkę wykonaną w jajach kurzych. Jednakże, zmiany, które miały wyjść na dobre, przyczyniają się raczej do jeszcze poważniejszych problemów. Jednocześnie, wraz z wprowadzeniem szczepionek na bazie ludzkich komórek z abortowanych płodów zwiększyła się ilość zaburzeń autystycznych. Szczepionki te zawierają pozostałości ludzkich fragmentów DNA. Gdy DNA wnika do genomu innej osoby może powodować to mutacje, w tym mutacje prowadzące do raka lub zaburzeń autystycznych.
Oliwy do ognia dolewa również tiomersal, który również powoduje przerwania DNA, suma tych czynników, jak również faktu, że coraz później zachodzimy w ciążę i płodzimy dzieci (wbrew pozorom wiek ojca ma tu również istotne znaczenie, jakość spermy decyduje o trwałości powiązań DNA) skutkuje epidemią autyzmu.
Ilość potrzebnych do wytworzenia szczepionek jest zbyt duża (no w końcu to główne źródło przychodów firm farmaceutycznych), aby produkować je w probówce, a więc muszą być wytwarzane przy użyciu linii komórkowych. Końcowe produkty zawierają zanieczyszczenia z linii komórkowej używanej do wytwarzania leku lub szczepionki. Gdy stosowane są linie komórek zwierzęcych, zanieczyszczenia te są rozpoznawane przez nasz system odpornościowy jako „obce” i są eliminowane z naszego ciała. Jednak, gdy stosuje się pierwotne ludzkie linie komórkowe (na bazie komórek abortowanego płodu ludzkiego) zanieczyszczenia te mogą wywoływać choroby autoimmunologiczne lub niestabilność genomu. Gdy używamy ludzkich komórek w szczepionkach wstrzykujemy do własnego krwiobiegu DNA obcego człowieka i jego potencjalne wirusy.
Przedstawiam tu pewne spojrzenie na problem, które wydaje mi się dość logiczne. Może otworzę Ci oczy na pewne rzeczy, może postanowisz coś zmienić, a przynajmniej zastanowisz się czy na pewno chcesz zaszczepić swoje dziecko.
Źródła: http://www.naturalnews.com/053455_vaccines_DNA_fragments_aborted_fetal_cells.html#ixzz44W48sE6b
http://soundchoice.org


http://noemidemi.com/wydaje-sie-to-nieprawdopodobne-ze-w-szczepionkach-jest-obce-dna-z-abortowanych-plodow/

Jak powojenne Niemcy chroniły SS-manów




Jak powojenne Niemcy chroniły SS-manów

Leszek Pietrzak

Powojenne Niemcy chroniły, jak mogły byłych członków SS – najbardziej zbrodniczej formacji hitlerowskiej III Rzeszy. Na skutek takich działań, wielu z nich mogło uniknąć odpowiedzialności za zbrodnie popełnione w czasie II wojny światowej.


Wiosną 2007 r. prezydent niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej (BND) Ernst Uhrlau dał przyzwolenie na zniszczenie akt osobowych 250 funkcjonariuszy podległej mu służby, tych, którzy mieli na koncie służbę w SS w czasach III Rzeszy. Decyzja Uhrlaua nie była przypadkowa. Zanim zapadła, w BND powołano specjalną wewnętrzną komisję, która miała dokonać przeglądu archiwalnych akt, aby ocenić skalę problemu. Po kilku miesiącach prac tej grupy odbyła się narada z udziałem kierownictwa służby. Problem okazał się bardzo poważny, bowiem dokonane ustalenia dawały podstawę do twierdzenia, że BND było w przeszłości schronieniem dla wielu poszukiwanych nazistów, którzy w czasach II wojny światowej, służąc pod sztandarami SS, dopuścili się licznych zbrodni. W grę wchodził nie tylko międzynarodowy wizerunek służby, ale również całych Niemiec. Trzeba było zatem zrobić wszystko, aby raz na zawsze wyeliminować to zagrożenie. I wybrano rozwiązanie najprostsze, ale skutecznie likwidujące możliwość dojścia do pełnej prawdy na ten temat, czyli zniszczenie akt wszystkich, którzy mieli za sobą służbę w SS. O sprawie zniszczenia przez BND akt byłych esesmanów, zrobiło się głośno dopiero na początku  2011 r. , gdy napisały o tym niemieckie gazety. Opiniotwórczy niemiecki „Der Spiegiel” zniszczenie akt esesmanów starał się tłumaczyć tym, że była to w istocie krecia robota pewnych ludzi w zachodnioniemieckim wywiadzie, którym nie podobały się pomysły szefa BND - socjaldemokraty Uhrlaua. Dlatego, jak sugerował „Spiegel”, postanowili oni się go pozbyć, dokonując zniszczenia akt i podsuwając mediom informacje na ten temat. W końcu grudnia 2011 r. Uhrlau odszedł ze stanowiska, a całą sprawę mocno wyciszono. Tak czy inaczej, nagłośnienie tej sprawy jasno pokazało, że BND od początku swojego istnienia dawała schronienie ludziom SS, którzy mieli udział w zbrodniach Niemców w okupowanej Europie. Nawet jeśli zakończyli swoją służbę w zachodnioniemieckim wywiadzie, to BND nadal ukrywała ten fakt. Mało tego: niszcząc ich akta, zatarła ślady tak, aby już nikt nie mógł dociec pełnej prawdy.

Gestapo boys


O tym, że zachodnioniemiecka BND zatrudniała byłych esesmanów, było wiadomo już na początku lat sześćdziesiątych, kiedy brytyjska prasa, napisała o „Gestapo boys”, zatrudnianych przez niemiecki wywiad. Na enuncjacje brytyjskich mediów zareagował niemiecki Bundestag, który zażądał od ówczesnego szefa BND i twórcy tej służby gen. Reinharda Gehlena przedstawienia skali problemu. Gehlen nie miał wyjścia i powołał specjalną wewnętrzną komisję, na czele której stanął zaledwie 32-letni Hans Henning Crome. W ciągu dwóch lat Crome przesłuchał 146 funkcjonariuszy BND, którym udowodnił zbrodniczą przeszłość. Końcowy raport Croma zawierał konstatację, że BND przez wiele lat patrzyła przez place na wojenne losy swoich funkcjonariuszy. Ustalenia raportu nie spodobały się Gehlenowi. W konsekwencji raport trafił do sejfu Gehlena i przez następne pół wieku był jednym z najbardziej skrywanych przez szefów zachodnioniemieckiego wywiadu dokumentów. Sam Gehlen przedstawił komisji ds. bezpieczeństwa Bundestagu swoją własną informację na temat funkcjonariuszy z nazistowską przeszłością. Zgodnie z nią jedynie 40 pracowników podległej mu służby miało za sobą przeszłość w SS, ale jak zaznaczył, nic mu nie wiadomo o ich zbrodniach. W ten sposób w zachodnioniemieckim wywiadzie znaleźli się tacy ludzie jak np. Konrad Fiebig, odpowiedzialny za mord 11 tysięcy białoruskich Żydów, czy Walter Kurreck z Einsatzgruppe D, odpowiedzialnej za wymordowanie dziesiątek tysięcy cywilów na terenie Ukrainy. Niektórzy z nich byli nawet szefami wydziałów i najbardziej utajnionych komórek BND, jak np. Alfred Benzinger szef Agencji 114 odpowiedzialnej m.in. za prowadzenie dezinformacji. Ten ostatni miał nawet szczególne zasługi dla całej służby. Wymyślił kłamliwy i bardzo szkodzący Polsce termin „polskich obozów koncentracyjnych” i skutecznie puścił go w obieg informacyjny, dzięki czemu funkcjonuje on do dzisiaj, przeżywając obecnie swój prawdziwy renesans. 



Gehlen, oprócz esesmanów, którzy zostali etatowymi funkcjonariuszami, stworzył w podległej sobie instytucji całą armię tajnych współpracowników, rekrutujących się także spośród zbrodniarzy spod znaku SS. Jego ludzie byli rozsiani po całym świecie i pobierali pieniądze za swoją agenturalną robotę na rzecz zachodnioniemieckiego wywiadu. W ich teczkach personalnych zazwyczaj znajdowały się opinie mówiące, że są „zdecydowanymi antykomunistami” o „rdzennie niemieckim światopoglądzie” i oddają bezcenne usługi na rzecz zachodnioniemieckiej republiki. Jednym z nich był Klaus Barbie - były szef gestapo we francuskim Lyonie, który zyskał w czasie wojny przydomek kata tego miasta. W gruncie rzeczy zatrudnianie takich jak Barbie zbrodniarzy pod kryptonimami tajnych współpracowników było znacznie bardziej bezpieczną formą ich wykorzystywania niż gdyby pracowali  jako etatowi funkcjonariusze BND. W końcu były to służby demokratycznego państwa. Samym zbrodniarzom zapewniało to jednocześnie przez wiele lat ochronę zachodnioniemieckiego wywiadu, dzięki czemu mogli unikać odpowiedzialności. Ilu takich zbrodniarzy ukrył gen. Gehlen pod kryptonimami swoich wywiadowczych źródeł, tego do końca nie wiemy. I chyba się już nie dowiemy, skoro BND kilka lat temu zniszczyło ich akta.

Przypadek Barbiego
Wymieniony wcześniej kat Lyonu hauptsturmführer SS Klaus Barbie, to modelowy przykład ukrywania po II wojnie światowej nazistowskich zbrodniarzy przez tajne niemieckie służby. Przez wiele lat mógł skutecznie unikać odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Miał ich na swoim sumieniu wiele. Był odpowiedzialny m.in. za deportację do obozów zagłady prawie 7,5 tysiąca Żydów, zamordowanie 4342 francuskich cywilów oraz aresztowanie i torturowanie 311 członków francuskiego ruchu oporu, w tym m.in. Jeana Moulina - pierwszego przewodniczącego Krajowej Rady Ruchu Oporu (Le Conseil National de la Résistance, CNR). Na początku 1947 r. Barbie nawiązał współpracę z Amerykanami, zostając agentem amerykańskiego kontrwywiadu (CIC). To ocaliło mu życie, gdyż już od 1945 r. był poszukiwany przez Francuzów, którzy w 1947 r. skazali go nawet zaocznie na karę śmierci. Początkowo dostarczał Amerykanom informacji, opierając się na siatkach informatorów hitlerowskiego SD i Gestapo. W grudniu 1950 r. CIC postanowiła nadać Barbiemu nową tożsamość i przerzucić go do Ameryki Południowej. W tym celu, wraz z rodziną został przerzucony do Genui, gdzie miał oczekiwać na dalszą podróż. W marcu 1951 r. otrzymał wizę wjazdową do Boliwii i dokumenty podróżne Międzynarodowego Czerwonego Krzyża (MCK). Wraz z rodziną wsiadł na pokład statku „Corrientes” i wyruszył do Boliwii. Amerykańskie służby wyjazd Barbiego z Europy podsumowały w swoim raporcie lakonicznie: „W 1951 r. z powodu francuskich i niemieckich prób aresztowania obiektu, 66 Oddział przesiedlił go do Ameryki Południowej. Obiekt został zaopatrzony w dokumenty na nazwisko Klaus Altmann i wysłany przez Austrię i Włochy do Boliwii”. Gdy Barbie zamieszkał w boliwijskiej stolicy La Paz, Amerykanie nie chcieli już korzystać z jego usług i przekazali go zachodnioniemieckiemu wywiadowi. W kontaktach z centralą Altmann posługiwał się pseudonimem „Adler” (nr rejestracyjny w ewidencji BND V−43118). Dostarczał ludziom Gehlena ważnych informacji o sytuacji politycznej w Ameryce Południowej. Bardzo szybko zbliżył się do boliwijskich kół rządowych, zostając po jakimś czasie doradcą ministra spraw wewnętrznych. Miał wówczas m.in. torpedować działania walczącej z boliwijskim rządem Armii Wyzwolenia Narodowego – lewackiej organizacji partyzanckiej założonej przez Ernesto „Che” Guevarę, argentyńskiego rewolucjonistę i terrorystę, który został schwytany przez boliwijską armię w październiku 1967 r. Jak wykazało dziennikarskie śledztwo Herberta Matthewsa z amerykańskiego „New York Timesa”, w operacji tej ważną rolę odegrał właśnie Klaus Barbie. Jego spokojna kariera w Boliwii zakończyła się w 1971 r., gdy został wytropiony przez poszukiwaczy nazistowskich zbrodniarzy wojennych, małżeństwo Serge'a i Beate Klarsfeldów, którzy nagłośnili jego zbrodniczą działalność w czasie II wojny światowej, usiłując w ten sposób wywrzeć presję na boliwijskie władze, aby wydały go Francji. Dopiero po wielu latach boliwijski rząd zgodził się na jego aresztowanie, do którego doszło 18 stycznia 1983 r. Jednak nawet wtedy  boliwijskie władze nie od razu przekazały go Francuzom. Ostatecznie Barbie trafił do Francji dopiero po kilku latach. 11 maja 1987 r. zaczął się jego proces przed sądem miejskim w Lyonie. Opinia publiczna wiele razy została poruszona informacjami, jakie docierały z sali lyońskiego sądu. Niektóre z nich mogły wręcz szokować, jak np. wtedy gdy Barbie zaczął opowiadać w jaki sposób wydostał się z Europy po wojnie i kto mu w tym pomógł. Jeszcze bardziej szokujące było, gdy okazało się, że zachodnioniemieckie służby przez wiele lat suto opłacały zbrodniarza za jego wywiadowcze usługi. Francuski sąd 4 lipca 1987r. skazał Barbiego  na karę dożywocia i zbrodniarz na ostatnie cztery lata swojego życia trafił do więzienia (zmarł 25 września 1991 r.). Tak czy inaczej, sprawa Klausa Barbie pokazała całemu światu, że zachodnioniemiecki wywiad pomagał zbrodniarzom z SS w uniknięciu odpowiedzialności za ich bestialstwa z czasów II wojny światowej. Jak się po latach okazało, to, co robił Gehlen z nazistowskimi zbrodniarzami nie było wcale poza wiedzą i przyzwoleniem władz zachodnioniemieckiej Bundesrepubliki.


Przyzwolenie państwa na bezkarność
Nie tylko BND była schronieniem dla byłych esesmanów. Mogli oni liczyć na opiekę całego zachodnioniemieckiego państwa, którego polityka wobec przeszłości okazała się najlepszą gwarancją ich nietykalności. Zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości wykazywał ślepotę w poszukiwaniu zbrodniarzy z SS nawet wtedy, gdy z prośbą o ich wydanie  zwracały się inne kraje. Powojenne losy trzech innych esesmanów dobrze ilustrują  te procesy.
Pierwszy z nich, to Heinrich Boere pochodzący z niewielkiego Eschweiler w Nadrenii Północnej – Westfalii, który w czasie wojny był dobrowolnym  członkiem holenderskiego komanda Waffen-SS „Silbertanne”. Komando operowało na terenie okupowanej Holandii i miało na sumieniu co najmniej kilkadziesiąt morderstw cywili, podejrzanych o udział w holenderskim ruchu oporu, bądź udzielanie pomocy jego ludziom. Boere po wojnie zrzucił esesmański mundur i pozostał w Holandii, skąd zresztą pochodziła jego matka. Liczył, że Holandia będzie znacznie spokojniejszym miejscem, niż okupowane przez aliantów Niemcy  i  początkowo tak było. Jednak po paru latach został rozpoznany i zajęła się nim holenderska prokuratura, stawiając mu zarzuty popełnienia zbrodni na terenie Holandii. Jedną z nich było osobiste rozstrzelanie przez Boerego trzech członków ruchu oporu. Przed aresztowaniem i procesem uchroniła go udana ucieczka do Niemiec. Holenderski sąd w 1949 r. skazał zaocznie Boerego na karę śmierci, ale zamieniono ją później na dożywocie. Władze holenderskie od początku podejrzewały, że Boere uciekł do swojej ojczyzny i dlatego skierowały do Niemiec Zachodnich wniosek o ekstradycję. Ten jednak został rozpatrzony negatywnie. Zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości nawet nie pokusił się o to, aby Boerego przesłuchać w sprawie zarzucanych mu zbrodni. Boere mieszkał sobie spokojnie w swoim rodzinnym Eschweiler koło Akwizgranu, gdzie cieszył się sporym szacunkiem. Podobnie jak wielu jego dawnych kolegów, również i on w latach sześćdziesiątych otrzymał wojskową emeryturę. Boere znajdował się na liście poszukiwanych za wojenne zbrodnie nazistów, więc nic dziwnego, że zainteresowało się nim Centrum Szymona Wiesenthala . O  jego roli w czasie wojny poinformowano niemiecki wymiar sprawiedliwości, który tym razem   wszczął postępowanie. W 2009 r. zaczął się jego proces przed sądem w Aachen, w którego trakcie 88-letni wówczas Boere, przyznał się do zarzucanych mu czynów, zaznaczając jednak, że wykonywał wówczas „tylko rozkazy przełożonych” , a zastosowane przez niego środki represji uważał za konieczne. Sąd skazał go na karę dożywocia i Boere trafił do więzienia we Fröndenbergu, gdzie zmarł w 2013 r.
Drugim SS-manem, którego powojenne losy przytoczę, jest urodzony w Holandii Klaas Carel Faber. W czasie wojny był członkiem SS, a potem gestapo. W 1947 r. holenderski sąd skazał go za zamordowanie 22 holenderskich Żydów na karę śmierci, jednak ostatecznie karę tę zamieniono na dożywocie. Faberowi udało się w 1952 r. zbiec z holenderskiego więzienia do Niemiec, gdzie bardzo szybko potwierdzono jego niemieckie obywatelstwo (otrzymał je z rak samego Adolfa Hitlera jeszcze w czasie wojny). Władze RFN odrzuciły wniosek holenderskich władz o ekstradycję. Odmówiły również wydania go Wielkiej Brytanii, która także taki wniosek wystosowała. Przez lata Faber znajdował się na piątej pozycji listy najbardziej poszukiwanych przez Centrum Szymona Wiesenthala zbrodniarzy. Już wtedy wydawało się, że uniknie odpowiedzialności za swoje zbrodnie z czasów II wojny światowej. Jego spokój zakłócił wydany po niemiecku „Dziennik Anny Frank” - 16-letniej holenderskiej Żydówki, która, zanim została aresztowana przez gestapo, pisała swoje przejmujące notatki. Dziewczyna, wraz ze swoją rodziną, dzięki pomocy zaprzyjaźnionych ludzi ukrywała się w jednej z kamienic w Amsterdamie. Wskutek denuncjacji do gestapo wszyscy zostali 4 sierpnia 1944 r. aresztowani i trafili do obozu przejściowego w holenderskim Westerbork, a potem do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen, gdzie zmarła na tyfus. Pisany przez nią dziennik przetrwał wojenną zawieruchę, a po wojnie został wydany w różnych wersjach językowych, szybko zdobywając popularność i wchodząc do światowego kanonu literatury Holocaustu. Gdy jej zapiski ukazały się w Niemczech, Faber kupił dla siebie egzemplarz. Chciał  sprawdzić, czy Anna Frank przypadkiem nie napisała o nim, miał z nią bowiem do czynienia, gdy trafiła do obozu przejściowego w Westerbrok. O sprawie zrobiło się głośno dopiero kilka lat temu, gdy historię Fabera opisali dziennikarze. Faber umarł w maju 2012 r., mając prawie 90 lat w bawarskim Inglostadt, w którym mieszkał od lat. Nigdy nie dosięgła go sprawiedliwość. Zawdzięcza to przede wszystkim zachodnioniemieckiej polityce ochrony nazistowskich zbrodniarzy.


Trzecia z postaci zdecydowanie wyróżnia się spośród wszystkich esesmanów, gdy chodzi o ich powojenne losy. To postać Heinza Reinefartha - dowódcy oddziałów, które w czasie II wojny światowej tłumiły powstanie warszawskie i dopuściły się wielu masowych zbrodni na mieszkańcach stolicy. Jego powojenne losy potoczyły się inaczej, niż  innych mieszkających w Niemczech Zachodnich esesmanów. Gruppenführer SS Heinz Reinefatrth zaliczał się do pierwszej ligi niemieckich zbrodniarzy. W ciągu zaledwie kilku początkowych dni powstania warszawskiego oddziały podległe Rainefarthowi bestialsko wymordowały 50 tysięcy  mieszkańców warszawskiej Woli. Zapewne ofiar byłoby znacznie więcej, ale, jak komunikował w swoich raportach Reinefarth, nie miał już amunicji do przeprowadzania dalszych rozstrzeliwań. To nie był jednak koniec jego zbrodniczych wyczynów. W kolejnych tygodniach trwania powstania bezwzględnie pacyfikował Stare Miasto, Powiśle a potem Czerniaków. Oprócz mordowania cywilów, jego oddziały zajmowały się także likwidacją jeńców i rannych schwytanych w powstańczych szpitalach. W sumie polscy historycy szacują, że liczba ofiar tych zbrodni mogła wynosić nawet 100 tysięcy. Gdy wojna dobiegła końca, poszukiwały go polskie władze. Po jakimś czasie Reinefarth został nawet aresztowany przez amerykańskie władze okupacyjne i wydawało się, że dosięgnie go wreszcie ręka sprawiedliwości, ale tak się nie stało. Sąd w Hamburgu ostatecznie zwolnił go z aresztu z powodu braku wystarczających dowodów jego winy. To otworzyło mu drogę do politycznej kariery w powojennych Niemczech Zachodnich. W grudniu 1954 r. Reinefarth został wybrany burmistrzem miasteczka Westerland, położonego na wyspie Sylt w Szlezwiku-Holsztynie. W 1958 r. wybrano go również do Landtagu w Szlezwiku – Holsztynie. Reinefarth przez blisko 12 lat pełnił urząd burmistrza Sylt i był deputowanym Landtagu w Szlezwiku- Holsztynie. Cieszył się wielkim poważaniem lokalnej społeczności, która dobrze wiedząc kim jest, nigdy nie zadawała mu pytań o jego przeszłość z czasów wojny. Strona polska wielokrotnie ponawiała swoje wnioski o ekstradycję zbrodniarza, jednak władze RFN konsekwentnie odmawiały. Bez znaczenia były tutaj międzynarodowe konwencje o ściganiu zbrodni i przepisy międzynarodowego prawa. Reinefarth dalej mieszkał sobie spokojnie w Sylt, pobierając wysoką generalską rentę wypłacaną mu przez władze RFN. Nigdy nie czuł się winny za zbrodnie, których dopuścił się w Warszawie. Gdy zmarł w 1979 r. wystawiono mu okazały grobowiec z kamienia, na którym obok jego nazwiska wyryty został krzyż rycerski z liśćmi dębu, który Reinefarth otrzymał od Hitlera za utopienie we krwi powstania warszawskiego.
-----------------
Całość w najnowszym numerze "Historii Bez Cenzury".




http://www.bezc.pl/artykul/117/jak-powojenne-niemcy-chronily-ss-manow

Tuska sprzedał Ciech w 2014 r. za 619 mln zł. W 2016 r. Ciech osiąga 593,5 mln zł czystego zysku!


Rząd Tuska sprzedał Ciech w 2014 r. za 619 mln zł. W 2016 r. Ciech osiąga 593,5 mln zł czystego zysku!


Przypomnijmy sekwencję wydarzeń - w czerwcu 2014 r. rząd Tuska sprzedał spółce z Luksemburga należącej do Kulczyka pakiet kontrolny nad państwowym gigantem chemicznym za 619 mln zł. W grudniu 2015 r. NIK publikuje raport nt. prywatyzacji Ciecha. Kontrolerzy nie mają wątpliwości - rząd Tuska dopuścił się niegospodarności i braku należytej dbałości o interesy państwa polskiego podczas prywatyzacji ww. spółki. Jakby na potwierdzenie ustaleń NIK, sprzedana za 619 mln zł spółka generuje w 2016 roku na czysto 593,5 mln zł zysku. To się nazywa "złoty deal"!
                             

            
Kilka dni temu Ciech opublikował raport roczny, w którym pochwalił się wynikami za 2016 rok. Okazało się, że zysk netto przypadający akcjonariuszom jednostki dominującej wyniósł 593,5 mln zł i był wyższy niż zysk osiągnięty w 2015 r. (343 mln zł). W kontekście powyższych informacji przypomniał mi się raport Najwyższej Izby Kontroli na temat prywatyzacji tej spółki dokonanej przez ekipę Tuska w 2014 roku.

Przypomnijmy, że w
czerwcu 2014 r. rząd Donadla Tuska sprzedał spółce z Luksemburga należącej do Jana Kulczyka pakiet kontrolny 19,972 mln akcji zarządzanej przez państwo spółki Ciech. Cenę za 1 akcję ustalono na poziomie 31 zł, co oznacza, że za wspomniany pakiet spółka Kulczyka musiała zapłacić łącznie 619 mln zł.
      


   
W grudniu 2015 r. NIK publikuje raport na temat prywatyzacji tego chemicznego giganta. Kontrolerzy nie mają wątpliwości - Ministerstwo Skarbu Państwa zarządzane przez ekipę PO-PSL dopuściło się niegospodarności i braku należytej dbałości o interesy państwa polskiego podczas prywatyzacji ww. spółki.

Okazało się, że ustalona cena za 1 akcję (wspomniane 31 zł)
była zdaniem kontrolerów NIK istotnie zaniżona (cena rynkowa 1 akcji wynosiła wówczas 33,00 zł, a przy sprzedaży pakietu kontrolnego do ceny rynkowej dodaje się zawsze tzw. premię za przejęcie wynoszącą od 10 do 30 proc. wartości rynkowej - czego oczywiście rząd Tuska nie uczynił). W efekcie powyższego państwowy Ciech został sprywatyzowany za kwotę znacznie odbiegającą od ceny, którą można było wówczas uzyskać.

Nie dość tego - wkrótce okazało się, że
ekipa Tuska sprzedała przysłowiową kurę znoszącą złote jaja. Zysk na czysto tej spółki za 2015 r. wyniósł 343 mln zł. W 2016 r. był jeszcze większy i wyniósł 593,5 mln zł, czyli niemal tyle, za ile spółka kontrolowana przez Kulczyka przejęła Ciech od rządu w 2014 roku!


wpis z dnia 22/03/2017 


http://niewygodne.info.pl/artykul8/03666-Zloty-deal-doktora-Jana-K.htm

Wiarygodność czasopism naukowych - Anna O. Szust

Polska „redaktor” Anna O. Szust obnaża głupotę czasopism naukowych



Anna O. Szust, fikcyjna badaczka, została redaktorem kilkudziesięciu recenzowanych pism naukowych. Kilka z nich uczyniło ją nawet redaktorem naczelnym – to wynik prowokacji przeprowadzonej przez polskich naukowców. 

Autorzy artykułu opublikowanego w „Nature” na co dzień otrzymują zaproszenia do publikowania w pismach, które nie są zgodne z ich specjalizacją lub kompetencjami. Postanowili sprawdzić skalę problemu i wiarygodność tych pism oraz ich redaktorów. Co prawda w ostatnich latach naukowcy od czasu do czasu umieszczali w redakcjach pism fikcyjnych badaczy – pokazując jak bardzo część z nich jest niewiarygodna – jednak do tej pory nikt nie przeprowadził tak szeroko zakrojonego śledztwa w tej sprawie.

Na potrzeby badań naukowcy stworzyli w 2015 r. fikcyjną postać niekompetentnego naukowca – Annę O. Szust. – Takie nazwisko miało być jednoznaczną identyfikacją, że cała akcja była zaplanowana jako eksperyment naukowy. Mimo wielu pozostawianych przez nas śladów, nikt nie przejrzał prowokacji – być może dlatego, że większość periodyków, które przeanalizowaliśmy pochodziła spoza Polski – opowiada dr hab. Emanuel Kulczycki.

– Dokonania wymyślonej przez nas badaczki były absolutnie niewystarczające do pełnienia roli redaktora pisma naukowego – wyjaśniają w swojej publikacji polscy badacze. Zwracają uwagę na to, że żadna z prac Anny O. Szust nie była cytowana przez innych naukowców, co więcej – Anna O. Szust nie była autorem żadnego artykułu! Z kolei książki, których była autorem lub współautorem, były wymyślone.

Autorzy prowokacji założyli dla wymyślonej badaczki konta m.in. na Twitterze czy Academia.edu (portalu społecznościowym dla naukowców). Jej wizytówka widniała też na stronie jednego z polskich uniwersytetów – ale można było do niej dotrzeć jedynie posiadając bezpośredni link do tej strony, który był załączony do korespondencji wysyłanej przez Annę O. Szust.


Po stworzeniu fikcyjnej postaci naukowcy wysłali w jej imieniu 360 e-maili skierowanych do czasopism naukowych – 120 zaindeksowanych w Journal Citation Report (JCR) – w interdyscyplinarnej i corocznie aktualizowanej liście czasopism naukowych uznawanych za pisma najwyższej jakości (posiadających wskaźnik Impact Factor) i 120 zamieszczonych w Directory of Open Access Journals (DOAJ) – bazie stworzonej przez Lund University zawierającej spis międzynarodowych, recenzowanych czasopism naukowych, do których dostęp jest otwarty. W ostatniej grupie pozostałych 120 pism (tzw. drapieżników) znalazły się te, z listy stworzonej przez Jeffrey’a Bealla z Uniwersytetu w Kolorado (USA), w której umieścił takie periodyki naukowe, których prawdopodobnie głównym celem jest zarobek, przy jednoczesnym ich niskim poziomie merytorycznym.

Okazało się, że żadne z pism z listy JCR nie przyjęło w poczet swojej redakcji fikcyjnego naukowca. Jednak osiem z bazy DOAJ to uczyniło. Najwięcej pozytywnych odpowiedzi (w sumie 40 na 55, które odpowiedziały na maila) Anna O. Szust otrzymała od tych, które znajdują się na liście stworzonej przez Bealla.

– W wielu przypadkach stało się to już po kilku godzinach albo dniach, bez sprawdzenia, kim ona jest – mówi Agnieszka Sorokowska. W czterech przypadkach Anna O. Szust została błyskawicznie mianowana jako „redaktor naczelna”. Stało się tak, mimo że żadna z osób reprezentujących te pisma nie podjęła się próby kontaktu z przedstawicielami uniwersytetu czy instytutu, który rzekomo reprezentowała O. Szust.

– Wiele czasopism okazało się bardziej wyrachowanymi niż przypuszczaliśmy – zauważają autorzy artykułu. Redakcje tych czasopism podkreślają w korespondencji, że jednym z ważniejszych aspektów pracy przyszłego redaktora jest pozyskiwanie (za opłatą ponoszoną przez autorów) artykułów do pisma, a nie dbanie o ich jakość. Redakcja jednego z czasopism zaproponowała podział zysków i napisała: „To dla nas zaszczyt dodać Pani nazwisko jako redaktora naczelnego naszego pisma bez żadnych obowiązków”.

Nawet po tym, jak autorzy ujawnili swoje działania, nazwisko fikcyjnej badaczki nadal widnieje na stronach internetowych kilku pism naukowych, a nawet takich – ku ich zaskoczeniu – do których nigdy się sama nie zgłosiła!

Redaktorzy powinni być gwarantem jakości czasopism. Ich obowiązkiem jest dobór odpowiednich recenzentów do oceny nadsyłanych publikacji. Redaktorzy powinni mieć ogromny dorobek i być znani w środowisku naukowym.

Autorzy śledztwa zwracają uwagę, że na świecie istnieją tysiące naukowych pism, pobierających opłatę za publikację jako główne źródło ich zarobku. Jednocześnie, jak wskazują polscy badacze, w wielu redakcjach naukowych zasiadają niekompetentni redaktorzy. Tymczasem powinny być to osoby o niekwestionowanym autorytecie w danej dziedzinie. To niekorzystne dla nauki zjawisko dotyczy niestety również publikacji wydawanych w otwartym dostępie – zauważają autorzy.

W ocenie Kulczyckiego publikowanie w miejscach, w których redaktorzy są w praktyce osobami fikcyjnymi jest szkodliwe dla wszystkich. – Z jednej strony mamy olbrzymi szum informacyjny w postaci zalewu niemerytorycznych artykułów, z drugiej niesie to też za sobą poważne niebezpieczeństwa – wyobraźmy sobie publikację z dziedziny medycyny, na którą powoła się laik – dodaje Kulczycki. Naukowiec zaznacza, że w ten sposób nie tyle słabe publikacje trafiają do obiegu naukowego, co są z nim mylone. Natomiast, gdy dobra praca pojawi się w piśmie o kiepskiej reputacji, bardzo rzadko jest cytowana.

– Naukowcy publikują artykuły w pismach o dyskusyjnej reputacji z wielu powodów. Często chcą mieć w swoim dorobku dużą liczbę publikacji, aby w ten sposób być wyżej punktowanym przez uniwersytety. Bywa, że po prostu mylą się – wysyłają artykuły do wydawnictw o podobnie brzmiących tytułach do tych prestiżowych – opowiada Kulczycki.

Autorzy liczą, że ich badania zwrócą uwagę na te akademickie pisma, które nie zapewniają odpowiedniej kontroli jakości. Jednocześnie w środowisku naukowców trwa dyskusja nad potrzebą tworzenia białych i czarnych list periodyków naukowych.

Śledztwo przeprowadzili: dr hab. Piotr Sorokowski z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, dr hab. Emanuel Kulczycki z Instytutu Filozofii Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, dr Agnieszka Sorokowska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, i dr Katarzyna Pisanski z Instytutów Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego i Uniwersytetu Sussex w Brighton.

Źródło: www.naukawpolsce.pap.pl

Link do oryginalnego artykułu w „Nature”: http://www.nature.com/news/predatory-journals-recruit-fake-editor-1.21662


Zobacz też stronę Anny O. Szust na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu!


O sprawie napisał m.in. New York Times, New Yorker, Time i Sydney Morning Herald.



 http://polimaty.pl/2017/03/anna-oszust-obnaza-grzechy-czasopism-naukowych/


Kult PKB




Piotr Wójcik
7 godz. ·
"PKB oznacza wartość wszystkich sprzedanych w danym roku dóbr i usług, wytworzonych na terenie danego kraju. Przyjmuje się, że im większy PKB, tym kraj jest bogatszy i ludziom żyje się lepiej. Na oko widać, że logika PKB jest pełna dziur. Przecież nie każdy wydatek świadczy o bogaceniu się czy o lepszej jakości życia. Dla wzrostu PKB lepiej jest, żebyśmy zachorowali i wydali pieniądze na leki, niż byśmy pełni zdrowia odłożyli te środki na przyszłoroczne wakacje. 

Najlepsze co może przytrafić się z punktu widzenia PKB, to katastrofa budowlana – i generalnie każdy kataklizm niezmniejszający możliwości produkcyjnych. Gdy powódź pochłonie nasz dom, dla PKB będzie to fantastyczna wiadomość. Będziemy musieli go odbudować, a więc zakupić materiały budowlane czy zapłacić ekipie remontowej. 

Poza tym PKB zupełnie nie pokazuje, jak dochody ze sprzedanych produktów są dzielone. Wskaźnik „PKB na głowę mieszkańca” jest tylko umowny – to roczny dochód kraju podzielony przez liczbę mieszkańców. Obywatele wielu krajów tych pieniędzy na oczy nie widzieli. W Afryce leży np. Gwinea Równikowa. Według PKB na głowę, to jeden z bogatszych krajów świata – niemal dwa razy bogatszy od Polski. Jednak dochody te niemal w całości trafiają do grup kontrolujących wydobycie ropy. Obywatele klepią tam niemiłosierną biedę. Zapewne nie poczuliby się dużo lepiej, gdyby któryś z ekonomistów powiedziałby im: głowa do góry, PKB w waszym kraju jest rewelacyjne!."
W najnowszym Przewodnik Katolicki piszę o tym, jak złudne mogą być wskaźniki ekonomiczne. I o tym, że nie powinny stanowić jedynego celu polityki ekonomiczno-społecznej.


Racjonalista.pl udostępnił(a) post użytkownika Piotr Wójcik.
6 godz. ·
W krajowej prasie i polityce wciąż panuje kult PKB jako miary rozwoju czy kondycji kraju. Oto adekwatny komentarz do tego kultu.

niedziela, 19 marca 2017

Utracony świat: kultura Lakhnau


K. Dombrowicz: Utracony świat: kultura Lakhnau (część 4)


W XIX-wiecznym Lakhnau panowała iście sielankowa atmosfera. Awadhowi nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo ze strony zewnętrznego wroga, nie spodziewano się także dokonania jego aneksji ze strony Brytyjczyków. Prężnie rozwijający się handel i wysokie dochody z uprawy ziemi, pozwalały lokalnej arystokracji na życie w dostatku. W związku z tym, mogli się oni oddawać rozmaitym, często niecodziennym formom rozrywki. Społeczeństwo Lakhnau charakteryzowało dość epikurejskie podejście do życia i jak trafnie określił A.H. Sharar – „nikt nie myślał o przyszłości”. Pozbawieni zmartwień lakhnauczycy, dla których przyjemność stanowiła jedną z ważniejszych wartości, prowadzili intensywne życie towarzyskie, jak również wykształcili wiele form rozrywki, która stanowiła nieodłączną jego część. W tej części cyklu przyjrzymy się kwestii spędzania czasu wolnego w XIX-wiecznym Lakhnau.


Muśajry i wahwahowanie

Jedną z bardziej popularnych form spędzania czasu w Lakhnau były muśajry, czyli spotkania literackie. Muśajry odbywały się w sarajach  (u. zajazd, hostel), domach poetów lub też domostwach arystokracji. W tym miejscu pozwolę sobie zacytować krótki fragment powieści Umrao Dźan Ada autorstwa Mirzy Muhammada Hadiego „Ruswy”(1), który traktuje o muśajrze odbywającej się w domu jednego z bohaterów. Znacznie ułatwi to wizualizację warunków, w jakich odbywały się omawiane spotkania literackie.
„Bez wątpienia Munśi Sahib niezwykle starannie przyszykował wszystko przed naszym wieczornym spotkaniem. Była pora upałów, więc na około dwie godziny przed zachodem słońca werandę zaczęto spryskiwać wodą, tak aby do wieczora schłodzić podłogę. Potem rozłożono na niej dywan, który następnie został przykryty śnieżnobiałym płótnem. Wokół, na gzymsach i parapetach, poustawiano nowiutkie dzbany wypełnione perfumowaną wodą, a na nich gliniane puchary. Osobno przygotowano też lód. W papierowych miseczkach poukładano perfumowany pan (2), każdy z osobna owinięty czerwoną gazą, zaś na niewielkich tacach – bryłki pachnącego tytoniu do żucia. Woda kołysała się delikatnie w kilkunastu rozstawionych dookoła hukach. Jasność księżycowej nocy sprawiała, że lampy nie były potrzebne. Zapalono tylko pojedynczy świecznik z białym szklanym kloszem – ten, który miał krążyć pośród uczestników muśajry” (3).

Na muśąjry uczęszczali zarówno poeci, jak i miłośnicy poezji. Podczas spotkań uczestnicy prezentowali swoje kompozycje. Nieprzypadkowo Ruswa wspomina o świeczniku, który krążył pośród uczestników muśajry. Wedle zwyczaju bowiem, przed osobą, która miała recytować swój utwór, stawiano świecznik ze szklanym kloszem. Wygłoszona kompozycja była następnie poddawana ocenie przez współuczestników muśajry. Stałym elementem tego typu spotkań było (żartobliwie nazywane przez niektórych indologów) wahwahowanie. Wahwahowanie polega na wykrzykiwaniu słowa „wah”, które jest oznaką zachwytu. Po nim zazwyczaj następuje seria różnego rodzaju pochwał, których nie sposób tutaj wymieniać. W dyskusjach o poezji, na ogół brali udział wyłącznie mężczyźni, chociaż zdarzało się, że uczestniczyły w nich, bądź organizowały je także kurtyzany. Muśajry istotnie przyczyniły się do rozwoju lakhnauskiej szkoły poetyckiej, jak również popularyzacji poezji urdu wśród mieszkańców Lakhnau.


Plotki u arystokracji
Oprócz muśajr, w Lakhnau odbywały się także zwykłe spotkania towarzyskie, które nie posiadały narzuconej formy i podczas których dyskutowano na rozmaite tematy. Dobór tematu rozmowy zależał od towarzystwa, które przybywało na spotkanie. Jeśli byli wśród nich literaci, dyskutowano o literaturze i kwestiach związanych z językiem. Kiedy spotykali się uczeni, ich rozmowy miały charakter rozważań naukowych i filozoficznych. Towarzystwo złożone z samych arystokratów zaś, z reguły dyskutowało na temat obowiązującej mody, luksusowych przedmiotów, a także kuchni. Częste organizowanie wizyt towarzyskich było oznaką prestiżu społecznego gospodarza. Warto nadmienić, że zawsze pokrywał on wszelakie koszty spotkań towarzyskich sam, nie oczekując żadnego zysku. Zarówno żądanie zwrotu kosztów, jak i oferowanie gospodarzowi pokrycia części wydatków uchodziło za hańbę i złamanie decorum. Nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę naczelną zasadę lakhnauskiej etykiety (którą poznaliśmy w zeszłym tygodniu), czyli oddawanie pierwszeństwa innym ludziom, stawianie ich ponad własnym zyskiem i zadowoleniem.


Leniwi mężczyźni i walki zwierząt
Inną okazją do spotkań towarzyskich w Lakhnau, były walki zwierząt. Jak pisze A.H. Sharar, „kiedy mężczyźni porzucili podbój terytorialny i nie mieli już ambicji, aby stawić czoła wrogowi na polu walki, wtedy ich wojownicze instynkty doprowadziły ich do zainicjowania rozrywki [w postaci] zmuszania zwierząt do walki. To dało im okazję do bycia świadkami nieustraszoności i rozlewu krwi”. Z tego też względu nienękana widmem wojny arystokracja Lakhnau, szczególnie upodobała sobie tę formę rozrywki. W walkach uczestniczyły różne gatunki zwierząt – od tygrysów po przepiórki. Jednakże szczególnie charakterystyczne dla Lakhnau, były jednak walki słoni i jeleni. Rozrywki związane ze zwierzętami nie ograniczały się jedynie do podziwiania krwawych walk między nimi. Władcy Awadhu utrzymywali również ogromne menażerie złożone z rozmaitych, często rzadko spotykanych gatunków zwierząt.


Produkcja dwugłowych gołębi
 Popularną rozrywką były także hodowla i oblatywanie gołębi. Niektórzy arystokraci posiadali stada złożone z kilkuset ptaków. Szczególnie pożądane były okazy odznaczające się oryginalnymi cechami, stąd też hodowcy dokładali wszelkich starań, aby sprostać wymaganiom arystokracji. Często w swoich dążeniach do wyhodowania gołębi doskonałych, posuwali się do osobliwych i nieco brutalnych czynów.  Dzięki A.H. Shararowi, znana jest nam historia o pewnym szanowanym hodowcy, któremu udało się „wyprodukować” dwugłowego gołębia. Produkcja tak wyjątkowego zwierzęcia zdaje się być bardzo trudną. Nic bardziej mylnego – w rzeczywistości proces ten był banalnie prosty.
Dwugłowego gołębia uzyskuje się w następujący sposób: należy zdobyć dwa młodziutkie pisklaki, a następnie jednemu z nich odciąć lewe skrzydło, a drugiemu prawe. Pisklaki zszyć razem i poddać rekonwalescencji. Gdy dorosną, będą zdolne do latania. Wspomniany wcześniej hodowca specjalizował się w tego typu „produkcji” i podobno miał stworzyć setki takich ptaków. Jednemu z władców Awadhu, Nasir ud-Din Hajdarowi, gołębie te szczególnie przypadły go gustu i sowicie wynagrodził mężczyznę. Innym osiągnięciem kultury Lakhnau w dziedzinie gołębi, było oskubywanie ich z piór, które farbowano na rozmaite kolory bądź malowano na nich wzory. Następnie pióra umieszczano z powrotem w ciele ptaka. Niewątpliwie była to trudna sztuka i niewielu hodowców było w stanie przeprowadzić tak skomplikowany zabieg. Niemniej jednak, hodowla gołębi była bardzo opłacalnym zajęciem, gdyż spragniona doskonałości i oryginalności arystokracja, była w stanie zapłacić za pojedyncze sztuki nawet kilka tysięcy rupii.


Życie towarzyskie kobiet
Opisane powyżej sposoby spędzania wolnego czasu, dotyczą w głównej mierze męskiej części społeczeństwa Lakhnau. Kobiety, ze względu na odosobnienie w zenanach (pomieszczeniach kobiecych), czas swój spędzały nieco inaczej niż mężczyźni. Ich życie towarzyskie skupiało się głównie wokół celebrowania różnego rodzaju świąt, w tym ważnych wydarzeń w życiu dzieci. W świętowaniu brały udział nie tylko mieszkanki zenany, ale również krewne, znajome i kobiety zamieszkujące sąsiedztwo. Niewątpliwie składały one sobie również zwyczajne wizyty towarzyskie, choć na pewno czyniły one to rzadziej niż mężczyźni, ze względu na obowiązującą w tym społeczeństwie zasadę pardy(4). Niestety, ze względu na niewielką ilość źródeł historycznych, obecnie ciężko jest odtworzyć obraz życia towarzyskiego kobiet w zenanach i ich rozrywek, stąd też swoje rozważania na ten temat pragnę zakończyć w tym miejscu.


W następnej części
Powyżej opisane przykłady naturalnie nie wyczerpują bogatego zasobu rozrywek w ówczesnym Lakhnau. Nie wspomniałam o dwóch bardzo ważnych jej formach, jakimi są wizyty w salonach kurtyzan, jak również uczestnictwo w tzw. madźlisach, czyli spotkaniach, podczas których opłakuje się męczeńską śmierć Husajna w Karbali. Warto zaznaczyć, że uczyniłam to całkowicie nieprzypadkowo. W zeszłym tygodniu informowałam naszych czytelników, iż w niniejszej części (tj. czwartej), zajmiemy się zarówno rozrywkami w Lakhnau, jak i kwestią lakhnauskich kurtyzan – tawaif. Niemniej jednak, po krótkim namyśle, uznałam, że lepiej będzie poświęcić kurtyzanom oddzielny artykuł ze względu na rolę, jaką odegrały w kształtowaniu kultury Lakhnau. W związku z tym, wizyty w salonach kurtyzan jako szczególna forma lakhnauskiej rozrywki, zostaną omówione w części poświęconej tawaif, której publikacja nastąpi w przyszłym tygodniu. Madźlisami zaś zajmiemy się w szóstej części tej serii (za dwa tygodnie), która traktować będzie o szyizmie w Lakhnau, jako że wpisują się one w ten aspekt lakhnauskiej kultury. Wszystkich ciekawych przebiegu wizyty w domach lakhnauskich kurtyzan, jak również tych, którzy chcieliby się dowiedzieć czym był duldul i czyj ślub odbywał się (bez udziału pary młodej) podczas obchodów miesiąca muharram, zapraszam do lektury kolejnych części!


Objaśnienia
  • Mirza Muhammad Hadi Ruswa (1857-1931) – urodzony w Lakhnau, indyjski prozaik i poeta tworzący w języku urdu. Autor licznych powieści, wiele z nich to romanse bądź kryminały o miernej wartości artystycznej. Największym uznaniem darzona jest jego powieść Umrao Dźan Ada, czasem uznawana za pierwszą nowoczesną powieść w języku urdu.
  • Pan – popularna w krajach Azji Południowej używka. Jej głównym składnikiem są liście pieprzu betelowego, w który zawija się pokrojone orzechy arekowe, pastę kateszową, mleko wapienne jak również przyprawy – kardamon bądź goździki. Skład prymki betelowej różni się w zależności od regionu, w którym jest przygotowywana. W XIX-wiecznym Lakhnau do przygotowywania panu przykładano szczególną uwagę.
  • Wykorzystałam fragment w przekładzie na język polski, którego dokonała Agnieszka Kuczkiewicz-Fraś. Pozwoliłam sobie zmienić pojawiające się u autorki przekładu muśaira na muśajra, aby współgrało z używaną przeze mnie w tej serii formą spolszczania wyrazów pochodzących z języka hindi/urdu. Dane bibliograficzne pozycji: Ruswa, Mirza Muhammad Hadi, Umrao Dźan Ada: pamiętnik kurtyzany, tłum. A. Kuczkiewicz-Fraś, Księgarnia Akademicka, Kraków, 2011.
  • Zasada pardy – słowo parda w języku hindi/urdu oznacza zasłonę. W skrócie zasada ta polega na wyizolowanie kobiet tak, aby nie padł na nie wzrok żadnego obcego mężczyzny. Cel ten osiąga się poprzez zastosowanie odpowiedniego ubioru – burki, nikabu, welonu zarzuconego na twarz, etc. i wydzielanie wewnątrz domu tzw. zenany, czyli pomieszczeń kobiecych, do których nie mają wstępu obcy mężczyźni (mężczyźni z rodziny mają tam zaś wstęp nieco ograniczony). Wbrew powszechnemu przekonaniu, zasadę pardy uznają nie tylko muzułmanie, ale również różnego rodzaju społeczności hinduskie w Indiach.
Katarzyna Dombrowicz


http://www.polska-azja.pl/k-dombrowicz-utracony-swiat-kultura-lakhnau-czesc-4/

Polan nie było. Skąd pochodzi nazwa "Polska"?



Polan nie było. Skąd pochodzi nazwa "Polska"?

Ostatnia aktualizacja: 17.03.2017 11:09 
 
 
Jako dzieci uczyliśmy się, że nazwa "Polska" pochodziła od plemienia Polan. Zdaniem profesora Przemysława Urbańczyka, nigdy ich nie było, a nazwa naszego kraju była genialnym zabiegiem PR-owym. W Polskim Radiu 24 mediewista i archeolog tłumaczył, skąd wzięła się nazwa naszego kraju.

Mapa pokazująca przybliżoną lokalizację plemion, z których utworzyło się niegdyś państwo polskie znajduje się w każdym podręczniku historii. Zdaniem gościa audycji trudno wyobrazić sobie bez niej historię przed Mieszkiem I, jednak jak zaznacza prof. Przemysław Urbańczyk: żadnych Polan, od których pochodzi nazwa naszego kraju nigdy nie było.

- To jest nadinterpretacja źródeł, którymi dysponujemy oraz pokłosie ewolucyjnego patrzenia na dzieje, kiedy to wszystko musiało się stopniowo rozwijać – powiedział prof. Przemysław Urbańczyk. - Jest to kreacja średniowiecznych historyków, którzy w ten sposób próbowali objaśnić łacińską nazwę Polonia. Nie ma jednak ani jednego źródła, które wspominałoby o takim plemieniu – dodał archeolog.


Jak podkreślił Przemysław Urbańczyk, jego teza wynika ze skrupulatności badawczej i ponownego przyjrzenia się podstawom źródłowym.


Więcej w nagraniu
Gospodarzem audycji był Wiktor Świetlik
Polskie Radio 24/kawa


http://www.polskieradio.pl/130/5564/Artykul/1740633,Polan-nie-bylo-Skad-pochodzi-nazwa-Polska

Grabież na wielką skalę w czasie Powstania Warszawskiego



Grabież na wielką skalę w czasie Powstania Warszawskiego

Ostatnia aktualizacja: 18.03.2017 13:50

– Pierwsze impulsy dzikiej grabieży prywatnej niemieckich żołnierzy odbywały się już od pierwszego dnia Powstania Warszawskiego. No przykład żołnierze codziennie rano odwozili z Pałacu Brühla pakunki, które przesyłali do Niemiec do swoich rodzinnych miejscowości – mówił w audycji dr Mariusz Klarecki – historyk sztuki.


Żołnierze niemieccy co parę dni wysyłali od sześciu do dziesięciu walizek zgarbowanych obiektów do swoich domów. Możemy domniemywać, że te walizki zawierały głównie to, co było najłatwiej wywieźć, czyli biżuterię i kosztowności.
– Te przedmioty były często pozyskiwane w bardzo drastyczny sposób – kolczyki były zrywane z uszu bez odpinania, a palce ucinano, żeby zdjąć obrączkę – mówił dr Mariusz Klarecki. – Młodzi chłopcy ze szturmówek SS, prawdopodobnie Hitlerjugend, w asyście żołnierzy niemieckich wchodzili do mieszkań, czyścili i zabierali to, co się dało, a resztę zrzucano na środek pokoju i podpalano – opowiadał. 
Na początku grabież odbywała się na własną rękę, jednak po 15 sierpnia, została ona usankcjonowane przez władze Generalnego Gubernatorstwa w postaci regularnych transportów. W ciągu doby przetaczało się 407 wagonów i 4 składy, co stanowiło w przybliżeniu ok. 520 wagonów. Biorąc więc pod uwagę 5-miesięczny okres rabunku łącznie wywieziono 640 tys. wagonów.
– Byli do tego wykorzystywani zakładnicy, czyli Polacy. Były do tego przeznaczone specjalne samochody transportowe. Było to tak intensywne, że na granicach Woli tworzyły się korki – powiedział gość Polskiego Radia 24.

W czasie II wojny światowej Polska straciła ok. 517 tys. dzieł sztuki. Zbiór kwestionariuszy rejestracyjnych osób, które po Powstaniu Warszawskim wróciły do Warszawy, liczy ok. 100 tys. rodzin. Przeglądu archiwum Miasta Stołecznego Warszawy w poszukiwaniu danych o utraconych dziełach sztuki i obiektach dokonał gość Polskiego Radia 24. Dzięki temu udało mu się zebrać informacje o ok. 2 tys. kolekcji z warszawskich zbiorów przedwojennych.
Całość rozmowy do odsłuchania w nagraniu.
Audycję prowadziła Magdalena Ogórek.
Polskie Radio 24/dds


http://www.polskieradio.pl/130/5820/Artykul/1741010,Grabiez-na-wielka-skale-w-czasie-Powstania-Warszawskiego

Złe podpisy - celowo?




Tu z kolei:

 "Osobną kwestią jest mienie Żydów okradzionych przez Niemców w latach 30. np. we Wrocławiu. Te ziemie Polska otrzymała jako rekompensatę za utracone tereny wschodnie i za te grabieże powinni płacić Niemcy."

napisano to tak, że wygląda jakby Polska "zagrabiła" Żydom jakieś ziemie.

Co mają roszczenia Żydów względem niemców za ukradzione mienie PRZED LUB W CZASIE WOJNY - do Polski, która te tereny OTRZYMAŁA po wojnie drogą ustaleń pojałtańskich?


http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/10901-ida-po-nasze-niemcy-juz-dostaja-pieniadze-bo-polskie-sady-coraz-czesciej-przyznaja-im-odszkodowania





Tak mnie to ciekawi... dlaczego słowo >>niemieckie<< jest napisane z wielkiej litery i >>odzyskanych<< w cudzysłowiu i z małej litery?
To nie są tereny odzyskane???


--- "Po wojnie w okolicach działały grupy Niemieckich sabotażystów, których zadaniem było utrudnianie życia nowym mieszkańcom ziem „odzyskanych” i uniemożliwienie odkrycia tajemnic III Rzeszy."




https://www.gorytajemnic.pl/ciekawe-miejsca/tajemnice-starego-ksiaza.html

 

sobota, 11 marca 2017

"Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec"

"FT": Unia już nie wystarczy. Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec

10 marca 2017, 13:18 | Aktualizacja: 10.03.2017, 21:44





Prezydent USA Donald Trump jest dla niemieckiej kanclerz Angeli Merkel zarówno wyzwaniem, jak i szansą - pisze w piątek "Financial Times" przed wizytą Merkel w Waszyngtonie. Komentarz redakcyjny nosi tytuł "Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec".
Zaplanowana na przyszły tydzień wizyta niemieckiej kanclerz w Waszyngtonie "będzie jedną z najważniejszych i najtrudniejszych w jej karierze" - ocenia brytyjski dziennik, dodając, że Merkel "musi spróbować nawiązać przyzwoitą relację z Donaldem Trumpem mimo jego pogardy" wobec jej polityki.
REKLAMA
Niemniej stojące przed nią wyzwanie "może być przydatne, jeśli skłoni do spóźnionej rewizji roli Niemiec na świecie" - ocenia "FT". W artykule czytamy, że "od drugiej wojny światowej niemieccy przywódcy bronią się - co zrozumiałe - przed poglądem, iż ich państwo mogłoby sprawować przywództwo na arenie międzynarodowej. W Bonn i Berlinie sądzono, że władzę można sprawować poprzez 'Europę'".

"Ale UE już nie jest wystarczająca" - uważa "FT", podkreślając, że obecnie mnożą się wyzwania w polityce zagranicznej; wskazano m.in. na wojnę na Ukrainie, kryzys migracyjny, Brexit czy sytuację w Turcji.


W tekście oceniono, że "UE jest za słaba, a Niemcy zbyt duże dla +Europy+, by dać pełną odpowiedź na te wyzwania. Jednocześnie mówienie o Niemczech jako moralnym przywódcy Zachodu jest zdecydowanie przesadzone. Prawda leży gdzieś pośrodku. Niemcy potrzebują bardziej twórczego i stanowczego podejścia wobec świata przy jednoczesnej świadomości granic tego, co mogą zrobić w pojedynkę".

Wśród kluczowych wyzwań w niemieckiej polityce gazeta wymienia wydatki na cele wojskowe. "W epoce Trumpa oraz (prezydenta Rosji) Władimira Putina tematu tego nie można dłużej unikać. Niemcy wydają na obronność mniej niż 1,2 proc. PKB" - przypomina "FT". W artykule czytamy, że Berlin planuje osiągnąć cel NATO, określający te wydatki na poziomie 2 proc. PKB, do połowy lat 20., "ale w porozumieniu z sojusznikami warto by było wydać część dodatkowych pieniędzy na szersze kwestie bezpieczeństwa". "Niemiecka hojność mogłaby zostać skierowana na finansowanie odpowiednich służb granicznych UE, ośrodków zajmujących się uchodźcami i fundusze stabilizacyjne dla krajów Afryki Północnej, jak np. Libia" - zauważa brytyjski dziennik.

"Niemcy stoją również przed kluczowymi wyzwaniami dyplomatycznymi" - pisze "FT", wspominając o kwestiach sankcji na Rosję oraz zbliżających się negocjacjach UE z Wielką Brytanią w sprawie wyjścia tego kraju ze Wspólnoty. "Niepotrzebnie konfrontacyjny Brexit może pozostawić Niemcy biedniejsze i mniej bezpieczne" - ostrzega gazeta.

W artykule podsumowano, że "Niemcy mają argumenty za opartym na podstawowych zasadach systemie międzynarodowym, w Waszyngtonie i gdziekolwiek indziej. Podczas gdy administracja Trumpa rozważa pokusę ignorowania Światowej Organizacji Handlu oraz omijania ONZ, Merkel może i powinna wyróżnić się jako czempion światowego systemu handlu i prawa międzynarodowego".
"Stojące przed Merkel wyzwania - od Moskwy po Bliski Wschód i od Waszyngtonu po Londyn - są przytłaczające. Ale Niemcy mają dwa ważne atuty: silną gospodarkę i międzynarodowy respekt; światowe sondaże regularnie ukazują, że współczesne Niemcy są jednym z najbardziej popularnych państw na świecie" - pisze "FT" w komentarzu redakcyjnym.

Dziennik zauważa, że kraj ten "może utrzymać szacunek międzynarodowej opinii publicznej, nawet jeśli w bardziej energiczny sposób przyjmie rolę przywódczą, jeśli będzie trzymał się w polityce międzynarodowej podejścia opartego na wyznawanych przez Merkel wartościach".
"Pilnie potrzebne przejście do energicznej i kreatywnej niemieckiej polityki zagranicznej będzie politycznie trudne, zarówno w kraju, jak i za granicą. Drogę ku temu otworzy stawanie w obronie liberalnych wartości na całym świecie" - podsumowuje brytyjska gazeta.



http://forsal.pl/artykuly/1026310,spotkanie-merkel-z-trumpem-ft-nadszedl-czas-globalnego-przywodztwa-niemiec.html