Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 20 września 2016

Mord rytualny



Krew na macę czyli mordy rytualne


Colas Bregnon - 10 Lutego, 2010 - 07:35

Profesor Toaff jest szefem Wydziału Historii Żydowskiej uniwersytetu Bar Allan

Pogrom Kielecki rozpoczął się od bzdurnego oskarżenia że Żydzi porwali chrześciańskie dziecko aby je zamordować a krew domieszać do macy. Z ostatniej znanej i szeroko dyskutowanej publikacji prosyjonisty i polonofoba, polsko-żydowskiego „mischlinga” J.T. Grossa można by sądzić że był to wymysł krwi żądnej polskiej tłuszczy i objawem czystego antysemityzmu wyssanego, jak twierdzi Gross, przez każdego Polaka z mlekiem matki. Otóż informacja o mordach rytualnych pochodzi... od samych Żydów, a ściśle mówiąc od profesora uniwersytetu Bar Illan w Tel-Awiwie Ariela Toaffa.
Profesor Toaff jest szanowanym naukowcem, szefem Wydziału Historii Żydowskiej uniwersytetu Bar Allan i specjalizuje się w dziejach wyznawców judaizmu mieszkających w średniowiecznej Europie. Jest bezprzecznie autorytetem i jako syn rabiego Rzymu, zapewne zorientowanym w temacie.
Spekulacje dotyczące mordów rytualnych zawarł profesor Toaff w swej książce zatytułowanej Easter of Blood. European Jews and ritual homicides (by Professor Ariel Toaff DT UK web news 8/2/07) [Krwawa Pascha. Europejscy Żydzi i rytualne mordy]. Publikacja wprawiła w osłupienie kolegów historyków i przedstawicieli społeczności żydowskich. Prezentuje tezę, że antysemicki mit dotyczący porywania i zabijania chrześcijańskich dzieci miał potwierdzenie w faktach. Według włoskiego dziennika "Corriere della Sera" Toaff udowadnia, że wiele podobnych zbrodni rzeczywiście miało miejsce w latach 1100 - 1500 w okolicach Trydentu. Zdaniem prof. Toaffa mordów dokonywali członkowie skrajnego odłamu wyznawców judaizmu. Krew dzieci była im rzekomo potrzebna do wyrabiania macy i sporządzania specjalnych eliksirów.
W książce tej jest też opis ukrzyżowania dwuletniego chłopca jako rekreacji egzekucji Chrystusa, dokonanej w czasie Żydowskiego święta Paschy. Akt ten miał miejsce w okoliczach miasteczka Trento na północy Włoch w Górnej Adydze niemieckojęzycznej prowincji graniczącej z Austrią.
Materiały do książki pochodzą z zeznań Żydów aresztowanych za podobne przestępstwa na przestrzeni kilku wieków. Krew dzieci była im rzekomo potrzebna do wyrabiania macy zwanej „azzimo” i konsumowanej w czasie święta Paschy. Używano jej też do sporządzania specjalnych eliksirów, tzw. koszernej krwi. Miały one mieć lecznicze właściwości i być opatrzone certyfikatem rabina.
„Nawet jeżeli autorowi udałoby się udowodnić, że przed wiekami istniała taka sekta dewiantów, nie można jej w żaden sposób identyfikować ze społecznością żydowską” - oburzył się cytowany przez izraelski dziennik "Jerusalem Post" dr Amos Luzzatto, jeden z liderów społeczności żydowskiej we Włoszech.
"Nie można brać deklaracji wymuszonych przed wiekami pod wpływem brutalnych tortur i stwarzać na ich podstawie szalonych i kłamliwych teorii" -napisało w specjalnym oświadczeniu 12 czołowych włoskich rabinów. Nie ukrywali oburzenia. Przypomnieli też, że choć Żydzi faktycznie często przyznawali się do mordów na chrześcijańskich dzieciach, ich zeznania były wymuszone na mękach.
Jednak prof. Toaff nie tylko nie wziął tego pod uwagę, ale swoją książkę oparł właśnie na odnalezionych protokołach tych przesłuchań.
Niefortunnie książka profesora Toaffa nie jest jedyną publikacją.
Istnieje dobrze udokumentowana historia Szymona z Trydentu trzyletniego chłopca, którego zaginięcie i śmierć była podstawą do oskarżenia miejscowych Żydów o mord rytualny. Szymon zaginął przed Wielkanocą 1475, co zostało połączone z wygłaszanymi wówczas kazaniami, w których obszernie relacjonowano żydowskie mordy rytualne. W poniedziałek wielkanocny jego ciało ze śladami nakłuć znaleziono w rzece obok dzielnicy żydowskiej. Przywódcy społeczności żydowskiej zostali aresztowani; 15 z nich skazano po torturach, na których przyznali się do uprowadzenia i zamordowania dziecka - na spalenie na stosie.
Kult młodego męczennika zaczął się szerzyć w całej Europie, przypisywano mu ponad 100 cudów. W 1588 papież Sykstus V zaaprobował kult, czyniąc go patronem osób uprowadzonych i torturowanych. Szymon z Tyrentu został kanonizowany jako święty.
W 1965 Sobór Watykański II na nowo przeprowadził proces tego świętego, uznając historię Szymona za fałszywą. Paweł VI ostatecznie usunął go z katalogu świętych katolickich, zakazując jego kultu. Okoliczności jego śmierci do dzisiaj nie wyjaśniono.
Świętych ofiar żydowskich mordów rytualnych było oprócz Szymona z Trydentu było całkiem sporo. Między innymi:
Święty Andrzej z Rinn koło Innsbrucka, zamordowany przez Żydów w roku 1462.
Święty Laurenty, zamordowany przez Żydów w Padwie i kanonizowany przez Papieża Benedykta XIV w roku 1485.
W Polsce czasów Jagiellonskich utrwaliło się wśród polskiej ludności przekonanie, iż Żydzi dokonują rytualnych mordów katolickich dzieci, co doprowadzało w wielu miastach do wystąpień antyżydowskich oraz wypędzania Żydów - np. w 1566 wygnano ich z Urzędowa, w 1678 roku z Kościana, w 1600 roku z Bochni, Biecza, Sącza i Ujścia, a w roku 1610 ze Staszowa.
Tłumaczenie anty-żydowskich ekscesów tradycyjnym i niczym nie uzasadnionym "antysemityzmem" jest po prostu niepoważne.
Interesujace jest, że o rytualnych mordach katolickich dzieci mówili sami
Żydzi-neofici (przechrzczeni na katolicyzm). Takie oświadczenie potwierdzające wykonywanie mordów rytualnych przez Żydów złożył pod przysiegą Jan Feltro w 1475 roku w Trydencie.
Z takim samym zarzutem wystąpił Jakub Frank Dobrudzki w prowadzonej publicznej dyskusji z rabinami w 1759 roku we Lwowie.
Ochrzczony rabin Moldawno w swej pracy "Koniec religii zydowskiej" z 1803 roku stwierdzil; "misterium krwi znają wśród Żydów tylko rabini, nauczyciele, uczeni
i faryzeusze".
Niemiecki uczony, prof. dr August Rohling w swej pracy "Moja odpowiedź rabinom" ("Meine Antwort an die Rabiner" 1883) stwierdza wprost, że mord rytualny stosowany przez Żydów istnieje, powołując się na świadectwa Jana Feltro, Paola Medici, Moldawa i Baroniusa, a także na akta sądowe dwu procesów na tle mordu rytualnego w Trydencie i Damaszku, znajdujących się w archiwach watykańskich.
Ostatnim procesem którego powodem był mord rytualny była słynna rozprawa Mendla Bejlisa oskarżonego o dokonanie zabójstwa na osobie 13-letniego Andrzeja Juszczyńskiego w Kijowie w roku 1909.
Bejlis został uniewinniony z braku dowodów winy lecz sam proces odbił się niezwykłym echem w całym Świecie. W obronie Bejlisa wystąpił „kwiat” żydowstwa europejskiego, bankier Rotszyld interweniował w Watykanie a bankier Mendelsohn groził że w wypadku skazania Bejlisa wstrzyma pożyczkę o która w owym czasie starał się rząd carski. Należy tu dodać że koronnym ekspertem w sprawie był polski ksiądz Justyn Bonawentura Pranajtis, profesor Akademii Teologii Katolickiej w Petersburgu, wybitny hebraista znawca i tłumacz Talmudu, uważany za najwybitniejszego znawcy spraw judaizmu w Rosji. Sąd jednogłośnie uznał, dzięki druzgodzącej ewidencji zaprezentowanej przez ks. Pranajtisa, że Andrzej Juszczyński był ofiarą judaistycznego mordu rytualnego dokonanego według opisanej przez ks. Pranajtisa metody, nie było wszakże wystarczających dowodów że dokonał tego Żyd Bejlis.
Są również wysuwane przez niektórych badaczy sugestie że zabójstwo Bogdana Piaseckiego, syna słynnego twórcy Falangi i prezesa PAX-u Bolesława Piaseckiego w 1957 roku, miało znamiona mordu rytualnego.

Zachodzi pytanie skąd te przez wieki ciągnące się oskarżenia biorą, jaki jest ich początek? Otóż odpowiedzi należy poszukać w Starym Testamencie.

Nawet niewiele obeznani z tematem wiedzą że Bóg usiłował skłonić Egipcjan do zgody na opuszczenie przez Żydów Egiptu zsyłając na nich cały szereg plag. Ostatnią z nich, dziesiątą, była zaraza która miała porazić pierworodnego syna w każdej egipskiej rodzinie. Dokonać miał tego Anioł Śmierci który chodząc nocą po osiedlach ludzkich swym tchnieniem śmierci porazić miał domostwa grzeszników. Aby jednak przez pomyłkę nie poraził domów synów Izraela, Bóg nakazał prawowiernym dokonać specjalnego przez niego nakazanego i w Torze opisanego rytuału.
Otóż w każdej rodzinie miało być zabite jagnię, miało ono być koniecznie płci męskiej i nie starsze niż jeden rok. (vide; termin Baranek Boży). Z jagnięcia tego miała być wytoczona krew, którą zebrana być miała w naczynie i krwią tą być miały naznaczone progi domostw prawowiernych synów Judy. Domostwo tak zaznaczone miało być przez Anioła Śmierci oszczędzone. Jagnię zaś miało być upieczone wraz z gorzkimi ziołami i spożyte z chlebem paschalnym – macą, wypieczoną z kilku rodzajów zbórz bez użycia drożdzy, zakwasu lub innych środków powodujących fermentację. Od zaczynienia ciasta do upieczenia miało minąć nie więcej niż 18 minut.
Moment którym dokonano pomazania domostw przeszedł do historii judaizmu pod nazwą Pesaḥ Miẓrayim. Na pamiątkę zaś tego faktu nakazane zostało aby prawowierni Żydzi każdego roku w 14-tym dniu miesiąca Nisan (pierwszego miesiąca żydowskiego kalendarza) celebrowali Pesah w czasie którego dokonać należy rytualnego zabicia jagnięcia upieczenia go i spożycia z macą. Z biegiem lat obrosło to całym rytuałem opisanym w przepisach prawa judaistycznego Halachah. Zabicie jagnięcia, utoczenie krwi i pomazanie nią progu domostw jest symbolem pojednania z Bogiem, oddania się w jego opiekę i wiary w jego wyrocznie, czymś co chroni od nieszczęść, chorób i niepowodzeń.
Niewykluczonym więc jest że celebracja Pesah (Passover) z użyciem krwi jagnięcia, przez wieki w jakiś sposób w pojęciu grup sekciarskich, a takich nie brakuje w żadnej religii, przeinaczona została i zaowocowała mordami rytualnymi. Połączone to może być z wspominkami niedoszłego do skutku ofiarowania Bogu Izaaka, przez Abrahama.
Niezrozumiałymi dla mnie, katolika przecież, są przytoczone tu słowa ewangelii wdł. Św. Mateusza 26:26-30:
„I wziął Jezus w ręce swe chleb, pobłogosławił przełamał dając po kawałku biesiadnikom rzecząc: Bierzcie i jedzcie to jest ciało moje. Po czym wziął kielich z winem i rzekł: Pijcie to jest krew moja.........”

Był to symbol, niezaprzeczalnie, ale czego? Odkupienia grzechów? Dlaczego słowa te jeżeli Chrystus je wypowiedział, dotyczyły picia krwi i konsumowania jego ciała, ciała człowieka? Czyżby mogło wynikać to z jakiejś starej żydowskiej tradycji, wszak Jezus Żydem był i tradycja ich wiary nie była mu obca. Była jego tradycją.
Jeżeli tak to być może na przestrzeni wieków znaleźli się tacy którzy wzięli to zbyt dosłownie, przeinaczyli tradycję i zrobili z niej coś co wstydem winno okryć ich i ród z którego pochodzą po wsze czasy.


Napisał: Colas Bregnon


KJV Matthew 26:26-30
26. And as they were eating, Jesus took bread, and blessed it, and brake it, and gave it to the disciples, and said, Take, eat; this is my body.
27. And he took the cup, and gave thanks, and gave it to them, saying, Drink ye all of it;
28. For this is my blood of the new testament, which is shed for many for the remission of sins.


Materiały źródłowe:
Corriere Della Sera 07/Feb/07 Italian newspaper.
Easter of Blood. European Jews and ritual homicides.by Professor Ariel Toaff DT UK web news 8/2/07


http://en.wikipedia.org/wiki/Passover_sacrifice (link is external)
http://lists.ceti.pl/pipermail/wiec/20060114/005187.html (link is external)
http://www.wandea.org.pl/index.php?action=historica&id=108 (link is external)
http://solowiecki.boom.ru/mordy_rytualne.html (link is external)


Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/1087/krew-na-mace-czyli-mordy-rytualne

©: autor tekstu w serwisie Niepoprawni.pl | Dziękujemy! :). <- Bądź uczciwy, nie kasuj informacji o źródle - blogerzy piszą za darmo, szanuj ich pracę.

Kresy – zagrożona esencja polskości



Data publikacji: 2016-03-12 07:00

W rozmowie z portalem PCh24.pl dr Jan Przybył, znawca tematyki kresowej.



Polskość na Kresach jest wzruszająca, niesamowita, czysta i jakby z zupełnie innej epoki. Dlatego też rządzący Polską od ćwierć wieku tak bardzo boją się sprowadzać repatriantów. Boją się, że ci biedni ludzie pokazaliby, czym naprawdę jest Polska i polskość, co niejednemu „europejczykowi” byłoby wyrzutem sumienia. Jak bogata była niegdyś kultura polska człowiek czuje dopiero jadąc na Kresy. 85 procent wielkiej kultury polskiej zrodziło się na Kresach – mówi w rozmowie z portalem PCh24.pl dr Jan Przybył, znawca tematyki kresowej.

Jesteśmy obecnie świadkami starcia cywilizacji europejskiej i muzułmańskiej. Świat zachodni jest w odwrocie. Jednym z powodów takiej sytuacji jest kryzys tożsamości, wstyd Europy z własnej przeszłości. By Stary Kontynent przetrwał napór islamu musi się obudzić z letargu politycznej poprawności i pedagogiki wstydu. Czy jest na to szansa?

Sądzę, że tak. Znam bardzo dobrze Wielką Brytanię, ona już się budzi. Anglicy zapomnieli o sporej części swojego dziedzictwa. Byli dekadami tresowani przez polityczną poprawność i poetykę wstydu. Pamiętam, że kilka razy z przyjaciółmi zwiedzaliśmy stare katedry i były w nich wmurowane płyty ku czci różnych pułków, batalionów, generałów, którzy walczyli w Afryce lub w Indiach. Znajomi Anglicy czuli się zawstydzeni faktem posiadania w przeszłości kolonii, wstydzili się swojej przeszłości bo tak ich tresowano. Ale dzisiaj budzą się z tego stanu.

W Polsce doszło do zmiany ekipy rządzącej, możemy także mówił o trwającym procesie społecznego przebudzenia. Czy zmiany są wystarczające, by ochronić naszą tożsamość?

My czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, że pewne tematy przerabialiśmy w przeszłości. Nasi przodkowie w połowie XIX wieku przepracowali wiele kwestii. Gdy dziś czytam tak zwane pisma prawicowe, to widzę, że pewni ludzie próbują wyważać już dawno otwarte drzwi. Jeśli nie znają dorobku przodków – są niedouczeni. Jeśli znają, a cudze pomysły przypisują sobie…

Dzisiaj nie czyta się dzieł pewnych ludzi, bo ktoś był „komuchem” albo masonem. A przecież nawet komunista i mason czasami mieli coś mądrego do powiedzenia. Ja oczywiście nie znoszę i jednych i drugich, ale na przykład nieżyjący już wolnomularz Piotr Kuncewicz napisał genialną, moim zdaniem, książkę pt. „Legenda Europy”. Tę książkę powinien przeczytać każdy, kto chce poznać korzenie Europy. Mason, ale i erudyta pisał o chrześcijańskich korzeniach Europy, o różnych wątkach legendarnych, mitach założycielskich cywilizacji europejskiej. Warto zwrócić uwagę, że Anglicy mają wątek legendarny podobny do polskiego. My mamy śpiących rycerzy w Tatrach, Anglicy mają króla Artura na wyspie Avalon, który ma powrócić, kiedy Brytania będzie zagrożona. I wystarczy Anglikom to podpowiedzieć: odwołajcie się od mitu arturiańskiego, gdy obecnie Wielka Brytania jest zagrożona przez muzułmanów, którzy bezczelnie twierdza, że to jest już ich kraj. I Anglicy się obudzą.

Co pan doktor uznaje za esencję polskiej tożsamości? Jakie wartości z przyszłości powinniśmy dzisiaj rozbudzać i przypominać, żeby Polacy przetrwali tą wojnę cywilizacji?

Problemem jest fakt, że Polacy nie znają swojej historii. To powinno się zmienić. Prowadziłem przez 20 lat wycieczki na Kresy, w Kamieńcu Podolskim byłem 200 razy, napisałem o tym mieście dwie książki, znam warunki panujące na wschodzie. Zaś Polacy żyją mitami historycznymi. Opowiadają bzdury oparte o powieści Sienkiewicza (jak choćby nie odpowiadająca prawdzie sprawa wysadzenia się Wołodyjowskiego). A przecież Sienkiewicz pisał dla pokrzepienia serc, nigdy w Kamieńcu nie był i jeśli chodzi o topografię czy przebieg oblężenia to pisał głupoty. Uczestnicy wycieczek nie mogli uwierzyć w to co mówiłem - tak bardzo byli przywiązani do narracji Sienkiewicza. Zmieniali zdanie dopiero na miejscu – stojąc na wałach twierdzy kamienieckiej. Przedtem gotowi byli mnie zlinczować za to, że podważałem wiarygodność pana Henryka.

Jeżeli chodzi o życie na Kresach to Polacy nie mają o nim pojęcia. Uważają, że to była taka sobie piękna idylla. A wystarczy poczytać Kraszewskiego. Był on zawodowym dziennikarzem, opisywał Kresy zupełnie inaczej. Chociaż czasami włos na głowie się jeży czytając go, to tak wyglądała prawda. Sienkiewicz pisał piękne powieści ku pokrzepieniu serc, a my dziś niestety żyjemy jego narracją. Józef Szujski, lider Stańczyków (konserwatystów krakowskich), napisał traktat „O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki”. Jeśli nie poznamy prawdziwej historii to będziemy popełniali błędy.

W kwestii esencji polskości każda frakcja tak zwanej prawicy ma co innego na myśli. Moim zdaniem wystarczy odwołać się do wielkich umysłów, dziś mocno zapomnianych, jak poeta Zygmunt Krasiński czy jego przyjaciel hrabia August Cieszkowski. Oni uważali, że najważniejszym zadaniem Polski w Europie jest przypomnienie, że Ewangelia zobowiązuje. Że całe życie tak zwanych narodów chrześcijańskich powinno być oparte na nauce Chrystusa. Że nie chodzi o katolicyzm na niedzielę i święta, spełnianie nakazanych rytuałów, przy jednoczesnym prowadzeniu życia, które urąga ideałowi ewangelicznemu. O tym mówił ksiądz Blachnicki, założyciel Ruchu Światło Życie. Lubił on często powtarzać, że przeciętny Polak przypomina żabę żyjącą w bajorze, która od czasu do czasu wynurza pyszczek, łapie łyk powietrza, „pokumka” przez chwilę, by z powrotem zanurzyć się w błocie. To zła droga. Ewangelia musi być stosowana na co dzień i to w każdej dziedzinie życia. Ewangelia to nie to, w co się wierzy, ale to, jak i czym się żyje. To jest przesłanie polskich romantyków, Cieszkowskiego, Krasińskiego i innych. To trzeba Polakom przypominać!

Przedwojenna szkoła szła właśnie tym tropem i wychowała wspaniałe pokolenie, które niestety zginęło w II Wojnie Światowej a jego niedobitki rozjechały się po świecie, gniły w łagrach i więzieniach komunistycznych, albo po prostu zostały wymordowane przez ludzi, którzy nie tylko, że nie odpowiedzieli za swe zbrodnie, ale na starość otrzymali wysokie emerytury.

Pan doktor wspomniał już o Kresach. Czy możemy zaryzykować tezę, że wobec kryzysu tożsamości i polskości w samej Polsce, nośnikami tych wartości będą nasi rodacy z Kresów, którzy żyją w pewnym stopniu wyidealizowaną wizją kraju?

Zdecydowanie tak. Mógłbym przytoczyć setki przykładów na poparcie tej tezy. Dlatego też rządzący Polską od ćwierć wieku tak bardzo boją się sprowadzać repatriantów. Boją się, że ci biedni ludzie pokazaliby, czym naprawdę jest Polska i polskość, co niejednemu „europejczykowi” byłoby wyrzutem sumienia.

Około 10 lat temu proboszcz katedry w Kamieńcu Podolskim prosił mnie, żebym nie przywoził żadnych gazet z Polski, bo ci ludzie tak wierzą w Polskę, że gdyby zobaczyli co tu się wyprawia to chyba by poumierali.

Gdy w czasach komunistycznych w Kamieńcu Podolskim zamknięto katedrę i urządzono w niej muzeum ateizmu, w kościele dominikańskim były archiwa, a inne kościoły także przerobiono, to w mieście nie było żadnego czynnego kościoła katolickiego. Wtedy, jak opowiadał mi organista katedry kamienieckiej, pewna starsza Polka zawsze w pierwszy piątek miesiąca kładła wianuszek polnych kwiatów na progu kaplicy Najświętszego Sakramentu w katedrze zamienionej na muzeum ateizmu. Oczywiście zaraz ją wyrzucano, ale ona to robiła regularnie przez całe życie.

Z kolei Polacy w niedziele patrzyli na zegarki i mówili „w Polsce odprawia się teraz Mszę Świętą”, po czym wyciągali babcine mszaliki i odwracali się podczas modlitwy twarzami do Polski, niczym muzułmanie w kierunku Mekki. To jest niesamowite.

Zaś z miejscowości Kołybajiwka (dawniej Janczyńce, 7 kilometrów od Kamieńca Podolskiego) Stalin powywoził Polaków do Kazachstanu. Część z nich wróciła w końcu do domów. Jedna z pań wróciła z odmrożonymi obydwoma dłońmi. Mimo tego przy polskim kościele, do którego dojeżdżają Paulini z Kamieńca, był przepięknie urządzony i zadbany ogródek pełen kwiatów, chociaż latem doskwierają tam ogromne upały. I wielu ludzi pytało się, kto dba o ten ogródek. A to dba ta starsza pani bez dłoni, która mimo tego jest uśmiechnięta. Ludzie dziwili się z jej radości, a ona odpowiadała: „Pan Bóg dał na swoji wrócić ta i si cieszy”. A wszystko to wypowiedziane chwytającym za serce podolskim zaśpiewem. To są niesamowici Polacy.

Ja wiem, jak wyglądała sytuacja Polaków na Ukrainie jeszcze 20 lat temu. Drogi były takie, że do Zbaraża czy do Krzemieńca wjeżdżało się po takich dziurach, że traktora było szkoda, a o noclegu nie było mowy - chyba, że u miejscowych Polaków. Dzisiaj jest o niebo lepiej. Drogi są niezłe, hoteli sporo.

Czy nowa władza w Polsce może być uznana za sojusznika w walce o obronę polskości? 

Trudno na razie powiedzieć. Są niestety w tym środowisku pewni ludzie, którzy postępują (delikatnie mówiąc) nierozsądnie. Absolutnie nierozsądna jest moim zdaniem polityka wschodnia wobec Rosji, Ukrainy i Białorusi. Częścią tych ludzi kieruje obłędna rusofobia. Na wschodzie trzeba robić zupełnie co innego. Równie nierozsądna jest moim zdaniem polityka wobec rodaków, którzy pozostali na ojcowiźnie, jaka - nie z ich winy przecież - znalazła się poza obecnymi granicami Polski.

W Polsce nie ma ludzi, którzy by czytali na bieżąco prasę mniejszości narodowych wydawaną w ich językach. Ja ją czytam bo znam te języki. Już 8 lat temu w prawosławnych wydawnictwach z Białegostoku wypisywano, że polskie podziemie antykomunistyczne to bandyci, a Bury mordował Białorusinów. A co Ukraińcy wypisują w tygodniku „Nasze Słowo”? Włos się jeży na głowie, ale mało kto to czyta, kto wyciąga wniosku? Gdyby takie rzeczy pisali Polacy w „Gońcu Galicyjskim” wydawanym na Ukrainie, to tamtejsza służba bezpieczeństwa dawno zamknęłaby to pismo.

Czy polskość, zarówno ta w kraju, jak i ta kresowa, niespotykana dziś w kraju, jest lekiem na islamizację Europy?

W pewnym sensie tak. Musimy jednak powrócić do odpowiedzi na pytanie „czym jest polskość?”. To jest pojęcie głębokie. Tam można wszystko wrzucić, a każdy powie coś innego.

Polska była przez setki lat państwem wielokulturowym i mamy taką masę różnych wpływów w kulturze polskiej, że coś takiego jak destylat polskości byłby karykaturą, szczególnie dlatego, że obecne granice Polski to ogryzek pojałtański. Jak bogata była niegdyś kultura polska człowiek czuje dopiero jadąc na Kresy.

85 procent wielkiej kultury polskiej zrodziło się na Kresach, a nie w pojałtańskiej Kongresówce. 30 kilometrów na północ od Kamieńca Podolskiego, w majątku Dunajowce, żyła babcia Zygmunta Krasińskiego. On bywał u babci na wakacjach, bywał w Okopach Świętej Trójcy i wizyty te na tyle zapadły mu w pamięć, że tam właśnie umieścił akcje swego najsłynniejszego dramatu. Także święty Brat Albert i wielu, wielu innych mieszkali w Kamieńcu. W tym regionie jest pełno polskich kościołów i placówek. Ludzie o tym w Polsce w ogóle nie wiedzą.

Jeżeli nie zostanie w polskich szkołach wprowadzony przedmiot Historia kultury polskiej, to stracimy kolejne pokolenia. Będą zachwycać się tylko gadżetami, a o Ojczyźnie będą wiedzieli niewiele. 18 lat wykładałem na wyższej uczelni i z roku na rok coraz większe brednie słyszałem. Jeśli teraz nie zmienimy tej sytuacji, to będzie tragedia. Nowa władza powinna się tym zająć, zamiast myśleć o ustawianiu się.

Ludzie, którzy mogliby wnieść tu wiele wartościowych rzeczy, nie są dopuszczani do głównych mediów, w których brylują „swoi” pseudoznawcy. Od 2 lat prowadzimy z kolegami stronę naArgumenty, gdzie przedstawiamy treści, których nie przedstawią ani szkoła ani telewizja. Weźmy choćby rozmowy z p. Grzegorzem Braunem czy dr Bohdanem Urbankowskim. Gdyby nie Internet, byłoby nam o wiele trudniej dotrzeć z tymi treściami do ludzi. Dzięki internetowi można robić wiele na rzecz ochrony polskości.

Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Michał Wałach



czwartek, 15 września 2016

Każdy obywatel Niemiec do dzisiaj korzysta z ograbienia Europy

Rozmowa z niemieckim historykiem Götzem Aly ukazała się w „Odrze” 9/2005


„Każdy obywatel Niemiec do dzisiaj korzysta z ograbienia Europy”. O skandalu w Niemczech, czyli z czego finansowano „pierwsze państwo opiekuńcze na ziemi”


Opublikowane 2014/08/06




JOANNA MIESZKO-WIÓRKIEWICZ: – Pańska książka, w której opisuje pan detalicznie, dlaczego Niemcy byli tak wierni Hitlerowi, mianowicie: bo dzięki niemu mogli obrabować Europę, wzbudza od kilku miesięcy w Niemczech ogromne echo. Przy czym echo to rozlega się raczej w mediach. Tzw. „zwykli Niemcy” jeszcze nie rozklejają za panem listów gończych, ale może chociaż Krupp, Flick i Thyssen zaprosili pana w nagrodę do swoich rad nadzorczych? Pan ich odciąża od win za drugą wojnę – jednocześnie obciążając w stopniu dotąd niespotykanym niemieckie społeczeństwo.


GÖTZ ALY: – To wszystko, co napisałem, nie oznacza, że Flick jest niewinny. Głównym motywem, który towarzyszył mi w pracy nad tą książką, jest dotychczasowa kłamliwa redukcja winy.
Była to tak wielka zbrodnia, która odbyła się przy tak masowym poparciu, że to oczywiste, iż później jej uczestnicy obmyślali sobie różne strategie obrony.

Główna z nich głosiła, że Hitler był chory. Ja dzieciństwo spędziłem w Stuttgarcie i pierwsza rzecz, jakiej dowiedziałem się o czasach nazizmu, było to, że Hitler był szaleńcem i tocząc pianę z dzikim rykiem wgryzał się we własny dywan. Psychopata. To była taka nasza strategia obronna w latach 50. i 60. W NRD ogłoszono po prostu: „Kapitał monopolowy to nie my”. I umyli ręce. Przestępcy – to byli zawsze inni. W żadnym wypadku ktoś z NRD.

A że w pierwszym parlamencie NRD ponad 70 proc. posłów stanowili byli żołnierze i oficerowie Wehrmachtu – to była tajemnica poliszynela i absolutne tabu.

Najcudowniej było i jest w Austrii. W Polsce przecież dobrze wiadomo, jaką rolę odgrywali Austriacy w czasie okupacji. Ale oni powiedzieli sobie i światu: No, przecież my byliśmy pierwszymi ofiarami… Im więcej upływa lat, im większy jest dystans do tamtych czasów, tym więcej możemy o tym mówić, ale też i tym dokładniej je badać. Bo właśnie przez to, ile dystansu czasowego potrzebujemy, widać najwyraźniej, jak straszne były to zbrodnie. Reżym Ulbrichta w NRD, stalinizm w Rosji, Polsce czy na Węgrzech – wszystko to były straszne czasy. Ale w kontekście hitleryzmu oczywiście mają inną wagę. To jest historia i na ten temat nikt się dzisiaj nie spiera. Weźmy na przykład Adenauera. Adenauer stanowi w ludzkiej świadomości odleglejszą historię aniżeli Hitler. Era Adenauera legła gdzieś na dnie historycznej szafy.


– Spiera się pan więc z wieloma historykami w prasie, w telewizji, na spotkaniach o hitleryzm. Kiedy w neoliberalnym tygodniku „Der Spiegel” zarzucono panu w recenzji o tej książce „mentalnie ograniczony materializm” wzbudziło to moją wesołość. Ale z prawa czy z lewa tenor wypowiedzi na ten temat właściwie jest ten sam: pan zredukował ten okres historii Niemiec do ekstremalnego materializmu. Odarł pan poczynania Niemców – od samych dołów do samej góry – z wszelkiej ideologii, choćby antysemityzmu, i sprowadził ich pan do roli nienasyconych rabusiów. Według mnie jest to zarzut o wiele cięższy niż wszelkie teorie rasistowskie razem wzięte. Sama się zawahałam czytając pewien fragment w pana książce, gdzie pisze pan o KONIECZNOŚCI sprowokowania wojny przez reżym Hitlera.



Götz Aly


GÖTZ ALY: – Nie wiem, jak wy w Polsce nazywacie to, co my określamy „metodą kuli śnieżnej”: ktoś dostaje pieniądze, na które składają się ci, co właśnie się dołączyli i też chcą dostać pieniądze. Dostaną, jeżeli znajdą innych dawców. Ci na samym dole piramidy niczego już nie dostaną, ale pomimo to uczestniczą w systemie w nadziei, że i im się uda coś zgarnąć. Rozwija się więc swego rodzaju popęd spekulacyjny. I to stanowiło według mnie zarodek tamtego systemu – ta niesamowita mobilizacja całego społeczeństwa i ta nieustanna ekspansja, co w sumie konsolidowało całą tę machinę. A ekspansja oznacza nic innego, jak wojnę.


Mogę to pani opowiedzieć na przykładzie kariery mojego ojca: nie był to żaden straszny nazi. Choćby z powodu tego szczególnego nazwiska dawno byłoby wiadomo, gdyby tak było. Urodził się w 1912 jako piąte dziecko w rodzinie profesora. Świadomie przeżył kryzys światowy. Jako jedyny z rodzeństwa nie mógł studiować, bo nie było już na to pieniędzy, więc został handlowcem. Dokładnie mówiąc, w fabryce guzików. Była to jednak dla niego społeczna degradacja. W 1935-36 powrócił do Niemiec kraj Saary. I wtedy jeden z jego przyjaciół powiedział mu: ”Słuchaj, my tam stwarzamy sieć domów kultury Hitlerjugend. Potrzebujemy kogoś, kto to poprowadzi od strony organizacyjnej”. Pojechał tam i już pierwszego dnia dostał samochód Daimler-Benz z kierowcą. Na weekendy mógł go również prywatnie używać. Miał wtedy 23 lata. Kiedy przyrównamy to do dzisiejszych standardów, to jest to tak, jakby dostał samolot do własnego użytku. Pamiętajmy, że Niemcy były wtedy bardzo biedne.


No, i tak to przedsięwzięcie zaczęło ekspandować. Doszła do tego część Bawarii, a potem, po zajęciu Francji, jeszcze Lotaryngia, gdzie byli rozmaici folksdojcze, młodzież z niemieckich rodzin etc. Po wybuchu wojny był tylko krótko żołnierzem. Szybko został odkomenderowany do poprzedniego zajęcia. W tym czasie poznał moją matkę, świeżo upieczoną maturzystkę. W 1942 roku się pobrali. Krótko przedtem, na spacerze w parku pałacowym w Nymphenburg koło Monachium zapytał ją, co sądzi o przeprowadzce na wschód gdyby został naczelnym burmistrzem Saratowa. Miał 28 lat, ona była 10 lat młodsza. Saratow – miasto leżące w regionie ówczesnych Niemców zawołżańskich – nigdy nie został zdobyty, po drodze był bowiem Stalingrad. Ale proszę sobie to uświadomić: oni już wszędzie w Europie rozdzielali między siebie stanowiska. A w wieku 28 lat jest się nawet według dzisiejszych norm bardzo młodym. W każdym razie do tego nie doszło. Zamiast burmistrzowskiego stołka musiał zatroszczyć się o dzieci z bombardowanych przez aliantów miast. Zorganizował dla 50 tysięcy dzieci z Zagłębia Ruhry pobyt do końca wojny w tzw. Sudetenland, czyli w Czechach, korzystając przy tym z czeskiego personelu. Trwało to prawie dwa lata. I to było jego największym sukcesem życiowym. Potem był już tylko skromnym handlowcem. Oczywiście, zawsze powtarzał, że nie miał z tymi zbrodniami nic do czynienia i że nigdy nie miał nic przeciwko Czechom. Z kolei moja matka pochodziła z rodziny nieślubnie urodzonego chłopa. Ich małżeństwo byłoby w 1912, w 1922, a nawet w 1932 roku nie do pomyślenia. A jeśli – to byłby to absolutny mezalians z wszelkimi konsekwencjami. Mobilizacja społeczeństwa przez narodowych socjalistów oznaczała wymieszanie klas. To było dla większości społeczeństwa bardzo atrakcyjne. I te biografie moich rodziców pokazują, co się właściwie działo: socjalizm narodowy przemawiał przede wszystkim do młodych. I to poza ideologią, nienawiścią rasową etc.


To była rewolta młodych. Proszę zwrócić uwagę, że oprócz samego Hitlera i Goeringa wszyscy ci czołowi naziści byli bardzo młodzi. Tuż przed trzydziestką lub tuż po trzydziestce. Nagle zdobywali tak niesłychaną władzę, wpływy i bogactwo. Przeważnie pochodzili z ubogich rodzin, byli więc niesłychanie umotywowani. Często nie mieli specjalnie wysokiego wykształcenia, czyli że jedynym źródłem ich satysfakcji była bezwzględna władza. Szczególnie im dalej było od Berlina, tym bardziej tę władzę wykorzystywano. Siedziby gauleiterów to były bajkowo urządzone pałace. Opisuję w mojej książce przykłady tej niesłychanej korupcji m.in. na terenach Ukrainy.


– Czyli doszło do specyficznych społecznych zmian, które we Francji możliwe były już kilkadziesiąt lat wcześniej dzięki rewolucji francuskiej?

GÖTZ ALY: – Tyle że w dzisiejszej Francji czy Wielkiej Brytanii wymieszanie klas jest o wiele bardziej ograniczone aniżeli w Niemczech. Oczywiście, największą mobilizację społeczną przyniosła sama wojna oraz wysiedlenia.

– Pan twierdzi w swojej książce, że wojna była jedynym wyjściem z sytuacji bez wyjścia, w jaką wpędził się rząd Hitlera. Chodziło przede wszystkim o finansowanie państwa i jego niebywałych socjalnych reform. A tymczasem istnieją niepodważalne fakty historyczne, bardzo dobrze udokumentowane, które twierdzą, że wojna była celem samym w sobie jeszcze na długo przed Hitlerem. Czy zna pan książkę Wojna generałów Carla Dircksa i Karl-Heinza Janssena? Wstrząsająca. Przyniosłam ją Panu, proszę zobaczyć, jest bardzo cienka i też są w niej – podobnie jak u pana – prawie wyłącznie liczby.

– Nie, nie znam jej…

GÖTZ ALY: – Do mitów założycielskich Bundesrepubliki należy m.in. mit niepokalanego Wehrmachtu, który wbrew woli jego generałów został zmuszony do wojny przez Hitlera. Tymczasem Carl Dirks z pomocą Janssena z tygodnika „Die Zeit” w oparciu o znalezione przez siebie na strychu dokumenty archiwalne udowadnia, że już od 1923 roku w największej tajemnicy kilkunastu oficerów tzw. Reichswehry bardzo precyzyjnie obliczało i montowało fundamenty pod przyszłą siłę Wehrmachtu. Już w 1932 roku Niemcy znajdowały się na drodze do państwa militarnego, a w 1933 Wehrmacht z radością powitał Hitlera i narodowych socjalistów. Plany z lat 1923-5 zakładały siłę Wehrmachtu na 2,8 milionów pod wodzą 252 generałów. I tak też dokładnie było w momencie napaści na Polskę we wrześniu 1939. Z dokumentów wynika, że to ci – znani dzięki tej publikacji z imienia i nazwiska „spiskowcy” wymyślili tzw. milicję ludową – wiadomo: układ wersalski zmuszał do nadzwyczajnej ostrożności – która przerodziła się wkrótce potem w SA. Na długo zanim Hitler miał coś nakazywać, plany napaści na Zachód i Wschód Europy leżały gotowe w szufladach. Wygląda na to, że spotkały się – nazwijmy to sarkastyczne, lecz precyzyjnie – grupy interesów. Przy dzisiejszym stanie naszej wiedzy na ten temat powtarzanie niczym mantry zdania „To nie my, to Hitler” nie robi chyba na nikim poza Niemcami specjalnie wrażenia…

– Tego także ja nie twierdzę. Większość niemieckiej inteligencji w latach 1920-40 zajmował głównie temat: „Jak zrobić to następnym razem lepiej?”. I to we wszelkich dziedzinach. Mówię o tym w swojej książce. I kiedy człowiek tak to zsumuje, to to ma swoją wymowę. Na przykład: jak to urządzić z pieniędzmi podczas wojny. W latach 20-tych powstało na ten temat mnóstwo naukowych dysertacji. Albo: jak to było z głodem podczas I wojny światowej. Ten temat też był rozpracowany naukowo i dlatego reżym żywieniowy w czasie II wojny funkcjonował w przeważającym stopniu na zasadzie wyzysku. Ale zadziałał także system zmian w sposobie odżywiania.

– Ma pan na myśli narodowy Eintopfsonntag – niedzielę z Eintopfem? Lubecki narodowy czy wręcz zwykły kapuśniak, który cały naród pałaszował pokornie w niedzielę? A Hitler z Goebbelsem kazali się przy ulicznych kotłach z Eintopfem fotografować w heroicznych pozach?
GÖTZ ALY: – Faktycznie wzrósł procent potraw wegetariańskich. Forsowano taki styl z powodów czysto ekonomicznych. To było, wiadomo, już od czasów pierwszej wojny. Do produkcji 1 kilograma mięsa potrzeba 5 kilo zboża. Kilo mięsa zaspokoi głód może dwóch osób, ale 5 kilo zboża wykarmi co najmniej pięć osób. Wszystko to przygotowywano systematycznie. Do tych i innych zagadnień powstawały w okresie międzywojennym wyczerpujące opracowania naukowe. Także do sposobu prowadzenia wojny w jak najbardziej jednoznacznym sensie. Na przykład słynna książka Erwina Rommla Piechota naciera z 1937 roku – suma jego praktycznego doświadczenia jako oficera sztabowego w pierwszej wojnie, doświadczenia, które jest po dziś dzień aktualne. Dla całego otoczenia Hitlera i jego samego druga wojna światowa miała być tylko przedłużeniem pierwszej po dłuższym, niż to zwykle bywa, zawieszeniu broni i reorganizacji. Hitler powtarzał: „Chodzi nam o zakończenie wojny”. Miał na myśli oczywiście pierwszą wojnę.

– Wojna światowa to nie jest indywidualne przedsięwzięcie pojedynczych państw, można się przecież łatwo przy tym wzbogacić. Pan – jako historyk – wie to lepiej ode mnie, ale i dziś nie jest inaczej niż w przeszłości. W końcu wojen na świecie nie brakuje. Ale mam na myśli źródła mówiące o finansowaniu przemysłu ciężkiego Niemiec przez zagraniczne banki, w tym szczególnie amerykańskie. Sferę koncernów i banków zostawił pan w swojej książce przezornie na boku. Komu bał się pan narazić?

GÖTZ ALY: – Na ten temat mówiło się i pisało przez cały czas bardzo dużo. Że Henry Ford sympatyzował z Hitlerem, że Rockefeller Foundation wspierał niemieckich rasistów, że niemiecki przemysł wspierał reżym Hitlera. Ja skupiłem się dla odmiany na czym innym. Mianowicie, jak w takim szaleńczym przedsięwzięciu utrzymana zostaje stabilność wewnętrzna. Trzeba sobie to uzmysłowić: pierwsze dwa lata potrzebowano na konsolidację, ostatnie dwa lata to była opóźniania klęska. Czyli praktycznie naziści mieli osiem lat czasu, by dokonać tego, czego dokonali. Dzisiaj przez ten okres nie da się przeprowadzić jednej małej reformy podatkowej, nie wspominając o wschodnich landach, które dołączyły do Bundesrepubliki dwa razy tak dawno. A więc ten niesamowity rozmach, to wielkie wyładowanie atmosferyczne – jak się okazało, potwornie niszczycielskie – musiały mieć taką siłę przyciągania, że ludzie do tego lgnęli.

– Jeżeli dobrze pana rozumiem, to te wiwatujące masy, które widać na kronikach filmowych z tamtego okresu, te wyciągnięte w hitlerowskim geście pozdrowienia setki tysięcy rąk – wszystko to jest ustawione? Manipulowane? Ci ludzie cieszyli się tylko z tego, że mogą sobie lepiej pożyć, lepiej pojeść, ubierać się we włoskie garnitury, jedwabie, nylonowe pończochy i francuskie garsonki od Chanel? A Żydzi, Cyganie, Polacy, Rosjanie byli im kompletnie obojętni pod warunkiem, że dali sobie odebrać złoto i futra? Nie było w tych masach nienawiści, tylko oportunizm?

GÖTZ ALY: – Te wiwatujące masy to są czyste filmy propagandowe. Takie filmy kręcono nie tylko za Stalina w Związku Radzieckim, takie filmy powstawały również w latach 50-tych w Polsce. Przecież masy wiwatowały również na Placu Czerwonym czy na Placu Defilad w Warszawie. Nie miało to jednak wiele wspólnego z rzeczywistością. Te sceny spod Pałacu Sportów w Berlinie, kiedy Goebbels krzyczy: „Czego chcecie: masła czy armat?!” A tłum odpowiada rykiem: „Aaarmat!” – to wszystko była zainscenizowana propaganda. Kiedy wybuchała druga wojna, Niemcy jako naród byli potwornie przestraszeni. Nie było zachwytu z powodu wybuchu wojny. Dla odmiany przez pierwsze 6 miesięcy pierwszej wojny Niemcy byli w narodowej euforii. Natomiast kiedy napadem na Polskę zaczęła się druga wojna – nie było społecznej akceptacji dla tej ofensywy.

– Tego od pana nie kupię. Czytałam i słyszałam dosyć wypowiedzi, m.in. byłego prezydenta RFN – Richarda von Weizsäckera, który sam był żołnierzem, o tym, jak głęboko wierzono, że Polacy są ich arcywrogami, a tereny wcielone po Wersalu do Polski muszą zostać odebrane. Oraz, że dynamicznie rozwijający się dzięki zdrowej żywności i gimnastyce jasnowłosy i błękitnooki naród aryjskich panów potrzebuje przestrzeni do życia na wschodzie. Weizsäcker powiedział, że dopiero gdy jego brat padł w kilka dni po rozpoczęciu wojny gdzieś w zachodniej Polsce, to wtedy dopiero naszły go przemyślenia. Ale nie co do sensu tej wyprawy, tylko co do sensu wojny jako takiej. Wierzę, że – tak jak pan opisuje – w tym rauszu nagłego bogacenia się, rozdrapywania majątku żydowskich sąsiadów – wielu nie zauważyło nawet, że Niemcy napadły na Polskę. Ale niezależnie od prawdziwych celów, doprawioną na ostro ideologią przesiąknęło wielu. Zbyt wielu.

GÖTZ ALY: – Nie zamierzam wcale zaprzeczać, że niezależnie od poglądów politycznych wielu głęboko w to wszystko wierzyło. W końcu to się trzyma do dzisiaj – to poczucie niesprawiedliwości z Trianon. Pomimo to nie było wówczas zachwytu z powodu rozwoju sytuacji. Nie było na dworcach kobiet wymachujących kwiatami na pożegnanie żołnierzy jadących na front. I tym właśnie zajmuję się w swojej książce: w jaki sposób ówczesny rząd zainteresował społeczeństwo tą wojną, przekonał je do niej. Tym bardziej że od razu na początku było wiadomo, iż będzie to wojna toczona na dwóch frontach. Lęk społeczeństwa został, co prawda na krótko, przełamany zwycięstwem nad Francją.
– Opisuje pan, jak reformami społecznymi, ułatwieniami podatkowymi etc. rząd Hitlera przekonywał społeczeństwo do swojej polityki. Ale opisuje pan również z wieloma szczegółami ten niesamowity podwójny rabunek, jaki miał miejsce w całej Europie: oficjalnie – do kasy państwa, choć i to wymknęło się szybko spod kontroli, i nieoficjalnie – na własną rękę.

GÖTZ ALY: – Moi czytelnicy przysyłają mi rozmaite dowody tego, co się działo. Na przykład tu mam taki list pisany przez pewnego żołnierza z Paryża 19 stycznia 1942:
Drodzy Rodzice i Rodzeństwo! Dzięki za list z 14 stycznia. Rozglądałem się za tymi butami, ale można je dostać tylko na talon. Zobaczę, czy mi się uda jeden skombinować. Kiedy dostanę żołd, wyślę wam butelkę rumu. Zapakuję dobrze w gazety, żeby doszła cało. Pończochy kosztują 8 Reichsmark i mają być podobno z jedwabiu, ale czy to naprawdę jedwab, nie wiem. Mam je kupić? Dziś wysłałem wam paczkę: pół kilo orzechów, z których 4 zjadłem, butelkę wody do włosów, dwie kostki mydła, pasta do zębów, grzebień, pasek i krawat dla taty oraz 3,5 metra materiału. Dałem sobie zrobić zdjęcie. Jeżeli dobrze wyjdzie, to każę powiększyć do rozmiarów 30X44 cm i w kolorze. Oczywiście to kosztuje, ale co tam !Inaczej pieniądze pójdą na piwo. Tu w Paryżu mamy specjalne miejsca dla żołnierzy: kina, kawiarnie i teatry, gdzie ceny są niskie. To są najlepsze kina, kawiarnie i teatry Paryża-meble i boazerie z drzewa dębowego i czerwonego pluszu. Jedzenie mamy niezłe, ale za mało. Nie mogę pisać o tym więcej, żeby nie oskarżono mnie o bunt. (…) Kończę i pozdrawiam Was. Wasz Hermann.

– Pisze pan o tym, jak odpowiednimi przepisami i dzięki podwyżce żołdu kupiono entuzjazm armii…

GÖTZ ALY: – Podczas pierwszej wojny żołnierze i ich rodziny byli bardzo źle potraktowani przez rząd. 21 lat później wszystkie te błędy naprawiono z nawiązką. Poborowi i oficerowie otrzymali nie tylko podwyżki żołdu, ale daleko idącą pomoc „mającą utrzymać uprzedni poziom życia”; rząd spłacał za nich pobrane uprzednio kredyty, w tym nawet kredyty budowlane i obciążenia hipoteczne, ubezpieczenia,a nawet abonamenty za zamówione wcześniej gazety. Rodziny żołnierzy również dostawały znaczną pomoc. Wszystkie urzędy zostały odgórnie zobowiązane do tego by szybko i niebiurokratycznie „umacniać dobry nastrój narodu, w pierwszym rzędzie szerokich mas ludowych”. W październiku 1939 gazety doniosły, że na żądanie Goeringa „narodowosocjalistyczny rząd uwalnia wszystkich żołnierzy na froncie od troski o rodziny”. Co znaczyło, że oprócz wszelkich apanaży, ubezpieczeń społecznych, przydziałów węgla i kartofli oraz rozlicznych przywilejów także czynsz został całkowicie przejęty przez państwo. Tym sposobem kupiono serca pozostałych w domu kobiet: żon, sióstr i matek żołnierzy. Tym bardziej że żołnierzom ma froncie wypłacano 15 proc. żołdu netto, a całą resztę wskazanym przez nich członkom rodziny. Spowodowało to nagłą niezależność kobiet, bo żony i matki dysponowały w ten sposób pozostałymi 85 proc., czyli w praktyce niezłą gotówką i nie musiały się ze sposobu jej wydawania tłumaczyć. Do tego rząd płacił za wszystkie ekstra wydatki, np. za sprzątaczki lub opiekę do dzieci wielodzietnych rodzinach, a nawet kosztowne wykształcenie dzieci. Tym sposobem biedne do niedawna robotnice nie musiały iść do fabryki. Zamiast tego szły do fryzjera. Według danych liczbowych rodziny niemieckich żołnierzy otrzymywały prawie dwa razy tyle netto, co rodziny amerykańskich lub brytyjskich żołnierzy. Ten rodzaj polityczno-socjalnego przekupstwa trzymał mocno w garści ludowe państwo Hitlera.

– Człowiek własnym oczom nie wierzy czytając cytowane przez pana uzupełnienia do rozporządzenia samego Goeringa w sprawie nieograniczonej ilości bagaży, które miał prawo przewozić osobiście żołnierz lub oficer,czyli tego wszystkiego, czego nie chciał z obawy powierzyć poczcie polowej. Otóż mówi się tam, że żołnierz ma prawo mieć ze sobą tyle bagażu, ile zdoła udźwignąć bez korzystania z rozmaitych troków, pasków i rzemyków. Skoro zaistniała potrzeba aż takiego uzupełnienia, to łatwo wyobrazić sobie, co się działo…

– Oficjalnie na początku wojny każdy niemiecki żołnierz mógł otrzymać pocztą polową z domu 50 Reichsmark, wkrótce 100. Do tego przed Bożym Narodzeniem miał prawo dostać z domu dodatkowo 200 Reichsmark po to, by mógł kupić „porządne prezenty”.

Kwatermistrz stacjonujących w Belgii sił Wehrmachtu tak pisał w swoim raporcie: „Trzeba nadmienić, że z tego powodu grozi całkowite opróżnienie miejscowego rynku”. Żołnierze stacjonujący w Holandii mogli wydać dodatkowo 1000 Reichsmark (dziś byłaby to równowartość 10 tysięcy euro) w miesiącu. Tyle oficjalnie. Nieoficjalnie mógł każdy żołnierz przywieźć sobie z przepustki w domu tyle gotówki, ile tylko chciał lub mógł. Bardzo szybko przestano to na granicy sprawdzać. Gotówka ta była zamieniana na miejscową walutę, a za tej pomocą wykupywano wszystko do cna. Zamówienia przychodziły z domu i adresatami milionów paczek przechodzących przez pocztę polową były głównie kobiety.

Jeszcze dzisiaj postarzałym oczy lśnią na wspomnienie wszystkich tych wspaniałości: buty z Afryki Północnej, szampan, aksamit i jedwab z Francji, likiery, kawa i tytoń z Grecji, miód i boczek z Rosji, śledzie całymi beczkami z Norwegii (trzeba było zorganizować specjalny urząd poczty polowej wyspecjalizowany wyłącznie do wysyłek transportów ze śledziami), o delikatesach z Rumunii, Węgier czy choćby Włoch nie wspominając. Heinrich Böll pisał do żony z Galicji, gdzie w Stanisławowie leżał krótko w szpitalu: „Tak się cieszę, że mogłem wspomóc Was tym masłem”. „Mam dla Was pół świniaka” – anonsował tuż przed przyjazdem do domu na krótki urlop. Gdy po 1 października 1940 zniesiono granicę celną pomiędzy Rzeszą i Protektoratem Czech i Moraw, sam wysoki protektor skarżył się w oficjalnym sprawozdaniu na szaleństwo zakupowe żołnierzy i oficerów. „Półki z bagażami w pociągach do Rzeszy wypełnione są pod sam sufit ciężkimi walizami, wypchanymi torbami i nieforemnymi tobołami. Zdumiewające, co można znaleźć w bagażach wysokiej rangi oficerów i urzędników: futra, złoto, zegarki, lekarstwa i buty – a wszystko to w niewyobrażalnych ilościach”. W ten sposób osładzano armii żołnierzy oraz armii pracowników cywilnych wysłanych do pracy na okupowanych terenach, a także ich rodzinom uciążliwości wojny i rozłąki. Tak rodziła się lojalność wobec systemu.

Pamięć o tym w Europie nigdy nie zaginęła. Ja też wiem, pod jaką mniej więcej szerokością geograficzną znajduje się majątek mojej rodziny i ze strony ojca i ze strony matki zrabowany im w czasie wojny. Zdarzyło mi się nawet w pewnym zasobnym berlińskim mieszkaniu rozpoznać drogocenną srebrną wazę, która widnieje na jednym z dwóch zachowanych zdjęć z domu rodzinnego mojej mamy w Warszawie. Oczywiście nie mam pewności, czy to nasza, czy jakaś bardzo podobna, w każdym razie brat pana domu był w czasie wojny w Warszawie, gdzie zginął podczas powstania, ale od tamtej pory mam psychiczne trudności z utrzymywaniem kontaktów z tą rodziną…

O zagrabionym majątku Żydów europejskich można mówić całymi godzinami. Deportacje Żydów do obozów zagłady następowały też geograficznie według mapy bombardowań alianckich. 4 listopada 1941 roku pisał w swoim sprawozdaniu wiceprezydent do spraw finansowych miasta Kolonii, że 21 października rozpoczęto wysiedlenia Żydów z Kolonii i Trieru, aby zwolnić mieszkania dla zbombardowanych obywateli niemieckich. Z tego samego powodu wysiedlono do getta w Litzmanstadt (Łódź) 8 tys. Żydów z Berlina, Kolonii, Hamburga, Frankfurtu nad Menem i Düsseldorfu. Dziesięć dni później nastąpiła druga fala wysiedleń z innych miast niemieckich, które zostały zbombardowane przez aliantów: 13 tys.Żydów wysiedlono do gett w Rydze, Kownie i Mińsku. Oficjalnie na głowę wolno było wysiedlonym z Niemiec Żydom zabrać 50 kilogramów.

Oczywiście pakowano najcenniejsze oraz ciepłe rzeczy. Walizki te przeważnie zostawały już na dworcu, ponieważ był to trick w celu uniknięcia paniki oraz po to, aby ofiary same wysortowały najlepsze rzeczy. Tak stało się na przykład z Żydami wysiedlonymi z Królewca. Kufry zostały na dworcu, a oni trafili do obozu Mały Trościeniec koło Mińska. Do Zagębia Ruhry latem 1943 r. przybyły transporty zrabowanych rzeczy po czeskich Żydach. Kierownik praskiego Treuhand, czyli Powiernictwa, pisał w raporcie z dumą, jak to pod jego nadzorem dobra pożydowskie stały się „dobrem ludowym”. Lista głównych kategorii z lutego 1943 (już dobrze przebranych) wyglądała imponująco: 4 817 kompletnych sypialni, 3907 kompletów kuchennych, 18 297 szaf, 25 640 foteli, 1 321 741 urządzeń gospodarstwa domowego, 778 195 książek 34 568 par butów, 1 264 999 sztuk bielizny, odzieży i innych rzeczy. W końcu 1943 roku pełnomocnik w Belgii poskarżył się, że żądania Berlina dostarczania mebli oraz innych przedmiotów są zawyżone. Tak długo, jak nie zostanie przeprowadzona kolejna fala deportacji żydowskich nie jest on w stanie wypełnić zamówień. Kiedy przez kilka miesięcy nic się nie stało, sam zwrócił się do Gestapo, by „w interesie zbombardowanych w Rzeszy” natychmiast aresztować pozostałych w Lüttich, czyli Liege, 60 żydowskich rodzin. Oczywiście mówię tu tylko o łupach przeznaczonych dla indywidualnych osób lub rodzin. Nie dyskutujemy teraz o tym, co trafiało do Banku Rzeszy, ani o łupach wskutek aryzacji takich jak fabryki, hotele, wille, domy czy inne nieruchomości, samochody etc. etc.

– A co do zakupów żołnierzy – gdyby jeszcze pieniądze za kupione towary zostawały w danym kraju… ale przecież okupacja znaczyła ni mniej ni więcej tylko rabunek lokalnych bogactw, w tym także zabór wszelkich dochodów. Wydane przez żołnierzy pieniądze z kas sklepowych w Belgii, Holandii, a po upadku Mussoliniego także i Włoch, wędrowały z powrotem do Banku Rzeszy…

GÖTZ ALY:
– Nie tylko to. Już przed wojną wskutek pełnego zatrudnienia i stałego podnoszenia kosztów socjalnych i masowych ubezpieczeń niepomiernie wzrosło negatywne saldo w budżecie Rzeszy. Jednocześnie wzrosła siła nabywcza społeczeństwa przy cofnięciu się produkcji dóbr konsumpcyjnych na rzecz przemysłu zbrojeniowego. Zrobiono więc wszystko, aby nieuniknioną inflację przenieść na tereny okupowane. Do tego kosztami okupacji obciążano okupowane kraje. Nazywało się to „danina na rzecz obrony” – Wehrbeitrag. Taka Polska , konkretnie wówczas Generalna Gubernia, nie była oficjalnie okupowana, lecz znajdowała się „pod ochroną militarną” i musiała za to słono płacić. Gdy np. ustalona przez ministra finansów Rzeszy danina za rok 1941 w wysokości 150 mln. złotych nie starczyła, zmuszono GG do spłaty wiosną 1942 daniny za poprzedni rok w dodatkowej wysokości 350 mln. Czyli w sumie 500 mln. zł. Na rok 1942 ustalono kontrybucję w wys. 1,3 miliarda złotych, a w roku 1943 minister zażyczył sobie 3 miliardy.

Dodatkowo Wehrmacht wystawiał Generalnej Guberni rokrocznie rachunki za swą służbę i utrzymanie stacjonujących żołnierzy. Np. za rok 1942 rachunek opiewa za 400 tysięcy żołnierzy na 100 mln. Złotych miesięcznie, choć faktycznie w GG znajdowało się „tylko” 80 tys. żołnierzy. Bank emisyjny w Polsce musiał każdy gram złota oddać bankowi Rzeszy. Wartość złota była następnie poświadczana pro forma na papierze. To samo dotyczyło wszelkich dewiz. Aby pokryć rosnące koszty komunalne GG gubernator Frank podniósł podatki od nieruchomości. Dotyczyło to tylko Polaków. Żyjący w GG Niemcy do granicy 8 400 zł dochodów rocznie nie płacili żadnych podatków. Także i pod tym względem żyło się Niemcom na terenach polskich znacznie bardziej komfortowo aniżeli w Rzeszy. W każdym razie zastosowano bardzo przemyślny system finansowania kosztów wojny przez okupowane kraje. Także rabunek mienia dzięki doświadczeniom z aryzacją mienia żydowskiego w Niemczech w 1938 roku polegał na ciekawym tricku, który dzisiaj pozwala wymigać się od wszelkiej odpowiedzialności. Przeprowadzano bowiem wszystkie te transakcje przez pozostawione przy życiu banki danych krajów, a dopiero potem sumy te składały się na całą kontrybucję.

– Tłumaczy to pan w swojej książce bardzo dokładnie i za pomocą wielu liczb oraz oddzielnie dla wielu okupowanych krajów. Pomimo tej buchalterii czyta się to jak kryminał. Trzeba być Niemcem, to znaczy urodzić się i wychować w tym najbardziej skomplikowanym systemie podatkowym świata, żeby było się w stanie nie tylko przeorać dostępne archiwa pod tym kątem, ale jeszcze wszystkie te tricki przejrzeć. Proszę potraktować to jako komplement. Walnął mnie pan niczym obuchem rozdziałem na temat potrójnego wykorzystania robotników przymusowych.

GÖTZ ALY: – Piszę obszernie i podając ścisłe liczby, jak robotnicy przymusowi niezależnie od swych niewolniczych zarobów bez własnej wiedzy byli obdzierani ze składek na fundusz rentowy i ubezpieczenia. Tak więc powojenni niemieccy renciści oraz kasy chorych korzystali przez lata także ze składek niewolników Rzeszy.

– Gdyby się o tym dowiedzieli, to po wojnie ci, co przeżyli, mieliby prawo doliczyć sobie lata pracy dla Niemców do stażu pracy, a odszkodowania powinny im zapłacić nie tylko koncerny przemysłowe, ale i fundusze rentowe oraz kasy chorych.
GÖTZ ALY: – Osobiście uważam, że każdy obywatel Niemiec do dzisiaj korzysta z ograbienia całej Europy, każdy więc powinien złożyć się choćby drobną sumą na refundację, gdyby chciał być moralnie w porządku.

Konkretnie: ubezpieczenia chorobowe dla rencistów mielibyśmy także i bez Hitlera, tak jak mają je wszystkie postępowe państwa Europy, ale my dostaliśmy je już w 1941 roku. I dlatego tylko, że całe wpływy na ubezpieczenia socjalne płacone były z kieszeni robotników przymusowych oraz ofiar, w szczególności ofiar żydowskich zapracowanych na śmierć w tzw. szopach w gettach albo w KZ-tach. I teraz jest taki problem: jedni pracowali w fabryce Daimlera-Benza, którego aktualny adres oraz numer konta posiadamy i dziś. A inni pracowali bezpośrednio na rzecz państwa Hitlera i wpływy szły na rzecz wszystkich obywateli III Rzeszy. Obywatele jeszcze żyją, ale tego państwa już nie ma.

Moja książka daje mnóstwo argumentów dla żądań restytucyjnych. Jako obywatel jestem im przeciwny, bo po co mają się o to spierać nasze dzieci? Ale jako historyk muszę to zbadać i zapisać. I jako historyk muszę zbadać i opisać, co było w historii dobre, a co było złe. Muszę to wysublimować i opisać konsekwencje. Jednak wiem dokładnie i moje badania to potwierdzają, że nie ma czysto dobrych i czysto złych faktów i w prostej linii od nich tylko dobrych lub tylko złych konsekwencji. Naziści wprowadzili mnóstwo ustaw i regulacji, które służyły z pożytkiem całemu narodowi wiele dziesiątków lat, lub służą nadal.

– A także całe mnóstwo negatywów, które utrzymały się po dziś dzień, ze słynnym „prawem krwi” na pierwszym miejscu… Czy wie pan, że te pana twierdzenia i wyliczenia cytowane są na stronach internetowych neonazistów?

GÖTZ ALY: – Wiem, ale nie jestem odpowiedzialny za to, jak i w jakim kontekście oraz przez kogo jestem cytowany.

– Pomimo tej bezprzykładnej wojennej grabieży pisze pan w wielu miejscach, że wojna się Rzeszy nie opłaciła, że ludowe państwo Hitlera na długo przed 8 Maja 1945 poniosło ekonomiczną plajtę. Prawdę mówiąc, nie chce mi się w to wierzyć. A te gigantyczne koncerny? Czy one nie płaciły podatków?

GÖTZ ALY: – Proszę nie zapominać, że wielki przemysł nie miał zaufania do Hitlera. Przez cały czas wyprowadzano za granicę gigantyczny kapitał… Koncerny były bardzo sceptyczne wobec narodowych socjalistów. Nie ufały Hitlerowi i nie chciały inwestować w pożyczkę narodową. Tym bardziej po Stalingradzie, kiedy już było wiadomo, że klęska jest nieuchronna. Podobnie było z indywidualnymi obywatelami, tyle że później. Na wiosnę 1945 nagle wszyscy zaczęli podejmować na gwałt gotówkę złożoną w banku. Zaufanie i lojalność prysły, kiedy okazało się, że niewiele da się z tego państwa wycisnąć.

– Pozwoli pan, że zacytuję na koniec jeden z akapitów (str. 359-360):
[quote]…Kiedy Trzecia Rzesza została wreszcie niemal pokonana przez aliantów i tonęła w gruzach, Fritz Reinhardt (minister finansów, odpowiedzialny za zrabowane Żydom złoto – przyp. JMW) przedstawił 16 stycznia 1945 ostatni rzut oka na straconą przyszłość. Rząd przeznaczy w przyszłości ponad 5 miliardów Reichsmark rocznie na pomoc szkolną dla dzieci. Suma ta według ówczesnych miar była ponad wszelką miarę wysoka. „Następnym krokiem w odciążeniu rodzin – tłumaczył – będzie zniesienie kosztów wykształcenia, opłat za naukę i przybory do nauczania”. W ten sposób miały powstać „silne, upolitycznione, gospodarczo i finasowo zdrowe Wielkie Niemcy jako pierwsze opiekuńcze państwo na ziemi” (podkr. JMW)…[/quote]




Państwo Hitlera
Nie tylko w tym miejscu, choć w tym szczególnie, czytelnik uzmysławia sobie, ile socjalnych udogodnień i przywilejów przetrwało do obecnych czasów i są one lub już zostały zlikwidowane przez rząd socjaldemokratów. A z czego finansowano to wszystko przez 60 lat? Niech to pytanie wisi w powietrzu, bo chyba ani Pan, ani nikt nie jest w stanie na nie odpowiedzieć. Dziękuję Panu za rozmowę, a czytelnikom polskim życzę, aby Pana książka jak najszybciej do nich trafiła.


Rozmowa z niemieckim historykiem Götzem Aly ukazała się w „Odrze” 9/2005



http://niezlomni.com/kazdy-obywatel-niemiec-do-dzisiaj-korzysta-ograbienia-europy-jego-glosna-ksiazka-wywolala-w-niemczech-burze-czyli-z-czego-finansowano-pierwsze-panstwo-opiekuncze-na-ziemi/



 

Myślenie zależy od języka jakiego używamy.



Hipoteza Sapira-Whorfa



Hipoteza Sapira-Whorfa (inna nazwa: prawo relatywizmu językowego) – teoria lingwistyczna głosząca, że używany język wpływa w mniejszym lub większym stopniu na sposób myślenia. Jej dwa główne założenia to determinizm językowy oraz relatywizm językowy: pierwsze z nich uważa, że język (jako system wytworzony przez społeczeństwo, w którym wychowujemy się i myślimy od dzieciństwa) kształtuje nasz sposób postrzegania otaczającego nas świata; drugie mówi, iż wobec różnic między systemami językowymi, które są odbiciem tworzących je odmiennych środowisk, ludzie myślący w tych językach rozmaicie postrzegają świat[1]. Nazwa hipotezy wywodzi się od dwóch językoznawców – Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa, zajmujących się głównie językami rdzennych mieszkańców Ameryki.


Dowodem pośrednim na rzecz znacznego udziału języka w myśleniu oraz procesach społecznych są zmiany językowe i znaczeniowe w praktycznie wszystkich grupach związanych wspólną ideologią. Ma to w zamierzeniu wywierać wpływ na sposób myślenia członków grupy.


Słaba i mocna postać hipotezy

Słaba postać tej hipotezy, inaczej relatywizm językowy, zakłada, że język wpływa na myślenie, a co za tym idzie na zachowanie, choć nie całkowicie, lecz do pewnego stopnia. Dzięki uporządkowaniu doświadczeń oraz treści kulturowych za pomocą języka (systemu symbolicznego będącego tworem społecznym), możliwa jest komunikacja i porozumienie zarówno na poziome jednostkowym jak i zbiorowości. Według Edwarda Sapira rola języka nie ogranicza się jedynie do rozwiązywania problemów w komunikacji czy refleksji, bez jakiegokolwiek wpływu na świat realny; wręcz przeciwnie - uważał on, że rzeczywistość w znacznej mierze opiera się na nieświadomych zwyczajach językowych danego społeczeństwa. Relatywizm językowy głosi także, iż różnice między strukturami leksykalno-gramatycznymi języków na ogół powodują również różnice w percepcji i interpretacji świata. Założenie, że język danej grupy wpływa na jej postrzeganie otoczenia, może być łatwo sprawdzone. Najbardziej znany test, polegający na pokazywaniu użytkownikom różnych języków trzech kolorowych karteczek i pytaniu ich, które dwa kolory są bardziej podobne, pokazał, że wyniki silnie zależą od tego, czy kolory mają tę samą, czy inną nazwę w danym języku (np. japońskie aoi oznacza zarówno niebieski jak i zielony). Eksperyment ten został przeprowadzony przez Browna i Lenneberga w 1954 r. Trudniejszy do zbadania jest wpływ kategorii gramatycznych takich jak czas czy liczba, który może być znacznie ważniejszy niż wpływ słownictwa.
Silniejsza postać hipotezy, inaczej determinizm językowy, mówi, że język całkowicie "determinuje" myślenie i zachowania ludzi – struktury językowe decydują o postrzeganiu własnego „ja” przez jednostkę, a także osadzają ją w pewnych schematach poznawczych. Determinizm językowy jest znacznie trudniejszy do sprawdzenia. Nie ma na niego też silnych dowodów pośrednich i wszystko wskazuje na to, że myślenie, przynajmniej częściowo, jest niezależne od języka. W strukturze języka zapisane są często reguły i poglądy społeczne. Różnie jest rozwiązana też kwestia konstrukcji związanych z płcią.


Teoria Sapira-Whorfa w przekładzie i komunikacji międzyjęzykowej


Hipoteza Sapira-Whorfa zakłada, iż język oddziałuje na myślenie, a w konsekwencji na zachowanie ludzi. Ponieważ poznawanie i percepcja otoczenia kształtowane są językiem właściwym danej grupie, światy opisywane przez poszczególne społeczeństwa są więc odrębne i zróżnicowane. Ilość różnic między językami przekłada się na stopień zróżnicowania w postrzeganiu świata, co okazuje się problematyczne w przypadku tłumaczeń. Użycie zbliżonych konstrukcji semantycznych i gramatycznych często nie jest identyczne i nie będzie zrozumiałe w języku docelowym. Jak twierdził Sapir, „Żadne dwa języki nie są nigdy dostatecznie podobne, by można je było traktować jako reprezentujące tę samą rzeczywistość społeczną. Światy w których żyją różne społeczeństwa, są odrębnymi światami, nie zaś tym samym światem, tylko opatrzonym odmiennymi etykietkami.”[2] Tym samym hipoteza Sapira-Whorfa zyskała uznanie wśród teoretyków przekładu jako próba wyjaśnienia zagadnienia nieprzetłumaczalności tekstów.
Z punktu widzenia zwolenników hipotezy Sapira-Whorfa tłumaczenia są nie tylko problematyczne, lecz czasem wręcz niemożliwe. Niektórzy lingwiści idą o krok dalej twierdząc, iż nawet przekształcenie lub nowa interpretacja wypowiedzi czy myśli w tym samym języku stanowią swego rodzaju przekład, a ich zgodność jest wątpliwa, gdyż „treść” jest nierozerwalnie ograniczona odpowiednią „formą” językową - nie da się mówić o jednej, dokładnie tej samej rzeczy, używając kilku różnych sformułowań.


Problem przekładalności systemów językowych rozszerzony został także przez Whorfa, który uważał, że „nikt nie potrafi opisać rzeczywistości całkowicie bezstronnie; wszystkich nas krępują pewne prawidła interpretacji nawet wówczas, gdy sądzimy, że jesteśmy wolni”, oraz że „postrzegający nie tworzą sobie tego samego obrazu świata na podstawie tych samych faktów fizycznych, jeśli ich zaplecza językowe nie są podobne lub przynajmniej porównywalne”[3]. Przyjęcie twierdzeń Whorfa podważa możliwość komunikacji międzyjęzykowej, wzbudza pytania o możliwość przekładu i interpretacji znaczeń funkcjonujących w innych kulturach, a jednocześnie prowadzi do stwierdzenia, że nie zachodzi wyższość jednych języków nad innymi, gdyż wszystkie posiadają swoje wady i zalety.


Założenia hipotezy Sapira-Whorfa popierają wiele koncepcji nieprzetłumaczalności (en:Untranslatability) i są przeciwieństwem uniwersalizmu językowego, który w swej radykalnej wersji zakłada, że nie ma niczego, czego nie dałoby się powiedzieć we wszystkich językach - wszystko może zostać przetłumaczone z jednego języka na drugi, nawet jeśli języki te drastycznie się od siebie różnią.


Argumenty za i przeciw


Choć hipoteza Sapira-Whorfa nie została nigdy ani w stu procentach potwierdzona, ani też zupełnie odrzucona, wielu z naukowców uważa, iż kontrowersje wokół hipotezy były przede wszystkim czynnikiem stymulującym rozwój nauk o języku. Jednocześnie zaznacza się, że współcześnie nie kwestionuje się związku języka z myśleniem, lecz mocną wersję hipotezy, w której język uznaje się za jedyny wyznacznik myślenia.


Niektóre z założeń relatywizmu językowego o wpływie języka na postrzeganie rzeczwistości zostały potwierdzone przez lingwistyczne i nielingwistyczne testy przeprowadzone przez badaczy. Zwolennicy relatywizmu uważają, że przyjęcie słabszej wersji hipotezy Sapira-Whorfa umożliwia poszerzanie perspektywy poznawczej przez przedstawicieli różnych kultur oraz wspólne tworzenie przez nich zbieżnych w wielu punktach interpretacji zjawisk. Ponadto hipoteza ta może być użyteczna nie tylko dla uznania, iż poszczególne kultury różnią się szczegółowością opisów i wyjaśnień istotnych dla nich spraw, jak na przykład wielość nazw ryżu czy barw śniegu, lecz może też służyć do badań empirycznych przejawów „nowomowy” totalitarnej władzy[4].
Przeciwnicy zarzucają hipotezie uzależnienie całej struktury poznania od języka, wykluczenie możliwości porównywania odmiennych poglądów z powodu różnic językowych oraz całkowite wykluczenie przetłumaczalności między językami. Swoją krytykę argumentują m.in. tym, iż tłumaczenia są nie tylko możliwe, ale też odbywają się na porządku dziennym, co można łatwo zaobserwować, podobnie jak komunikację między ludźmi mówiącymi różnymi językami. Wszystkie języki mają pewne wspólne cechy, wynikające z wspólnych losów biologicznych w warunkach rzeczywistości ziemskiej, które umożliwiają przekład i porozumiewanie się (uniwersalia językowe). Nie jest także jasny kierunek relacji przyczynowej w związku, jaki zachodzi pomiędzy językiem a myśleniem: czy jest to jednokierunkowe oddziaływanie języka na myślenie, czy oddziaływanie zwrotne, czy jak twierdził Noam Chomsky poznanie i język są wzajemnie niezależne.


Badania języka hopi


Obaj badacze spotkali się podczas Międzynarodowego Kongresu Amerykanistów w roku 1928, a 3 lata później Whorf zapisał się do Sapira na kurs dotyczący języków Indian. Benjamin Lee Whorf prowadził badania głównie języków Majów i Hopi. W tekście Model uniwersum Indian, jaki napisał najprawdopodobniej w roku 1936 zawarł tezę, że system używania czasowników w języku hopi wpływa na pojmowanie przez Indian czasu i przestrzeni. Zaprzeczał on przede wszystkim, że istnieje jedno uniwersalne pojmowanie czasu i przestrzeni. Język hopi określał jako "język pozbawiony czasu" i przeciwstawiał go językom "temporalnym".


Czasowniki w tym języku nie odnoszą się do teraźniejszości, przeszłości i przyszłości, nie ma w tym języku tych trzech określeń, a odnoszą się do intencji sądów nadawcy w relacjach:
  • zdarzenia,
  • przewidywania,
  • uogólniania.
Natomiast zjawiska, które w innych językach traktowane są jako rzeczowniki, trwające bardzo krótko (płomień, fala) jawiące się jako formy przestrzenne, dla Hopi są czasownikami.





Przypisy
  • Mirosław Gwizdalewicz: Język wpływa na myślenie? Hipoteza Sapira-Whorfa. (pol.). [dostęp 29.12.2014].
  • Edward Sapir: Kultura, język, osobowość. Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1978, s. 88.
  • Benjamin Lee Whorf: Język, myśl i rzeczywistość. Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1982, s. 285.
  1. Andrzej Klimczuk. Przegląd argumentów zwolenników i przeciwników.. „Kultura – Społeczeństwo – Edukacja”. 1 (3), s. 165-181, 2013. Poznań: Poznań University Press.
Bibliografia
  • Edward Sapir Kultura, język, osobowość, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978
  • Benjamin Lee Whorf Język, myśl i rzeczywistość, Wydawnictwo KR, Warszawa 2002, ISBN 83-89158-03-5
  • Klimczuk, Andrzej. Hipoteza Sapira-Whorfa – Przegląd argumentów zwolenników i przeciwników. Kultura – Społeczeństwo – Edukacja. nr 1





How Morality Changes in a Foreign Language

Fascinating ethical shifts come with thinking in a different language


What defines who we are? Our habits? Our aesthetic tastes? Our memories? If pressed, I would answer that if there is any part of me that sits at my core, that is an essential part of who I am, then surely it must be my moral center, my deep-seated sense of right and wrong.
And yet, like many other people who speak more than one language, I often have the sense that I’m a slightly different person in each of my languages—more assertive in English, more relaxed in French, more sentimental in Czech. Is it possible that, along with these differences, my moral compass also points in somewhat different directions depending on the language I’m using at the time?
Psychologists who study moral judgments have become very interested in this question. Several recent studies have focused on how people think about ethics in a non-native language—as might take place, for example, among a group of delegates at the United Nations using a lingua franca to hash out a resolution. The findings suggest that when people are confronted with moral dilemmas, they do indeed respond differently when considering them in a foreign language than when using their native tongue.
In a 2014 paper led by Albert Costa, volunteers were presented with a moral dilemma known as the “trolley problem”: imagine that a runaway trolley is careening toward a group of five people standing on the tracks, unable to move. You are next to a switch that can shift the trolley to a different set of tracks, thereby sparing the five people, but resulting in the death of one who is standing on the side tracks. Do you pull the switch?
Most people agree that they would. But what if the only way to stop the trolley is by pushing a large stranger off a footbridge into its path? People tend to be very reluctant to say they would do this, even though in both scenarios, one person is sacrificed to save five. But Costa and his colleagues found that posing the dilemma in a language that volunteers had learned as a foreign tongue dramatically increased their stated willingness to shove the sacrificial person off the footbridge, from fewer than 20% of respondents working in their native language to about 50% of those using the foreign one. (Both native Spanish- and English-speakers were included, with English and Spanish as their respective foreign languages; the results were the same for both groups, showing that the effect was about using a foreign language, and not about which particular language—English or Spanish—was used.)
Using a very different experimental setup, Janet Geipel and her colleagues also found that using a foreign language shifted their participants’ moral verdicts. In their study, volunteers read descriptions of acts that appeared to harm no one, but that many people find morally reprehensible—for example, stories in which siblings enjoyed entirely consensual and safe sex, or someone cooked and ate his dog after it had been killed by a car. Those who read the stories in a foreign language (either English or Italian) judged these actions to be less wrong than those who read them in their native tongue.
Why does it matter whether we judge morality in our native language or a foreign one? According to one explanation, such judgments involve two separate and competing modes of thinking—one of these, a quick, gut-level “feeling,” and the other, careful deliberation about the greatest good for the greatest number. When we use a foreign language, we unconsciously sink into the more deliberate mode simply because the effort of operating in our non-native language cues our cognitive system to prepare for strenuous activity. This may seem paradoxical, but is in line with findings that reading math problems in a hard-to-read font makes people less likely to make careless mistakes (although these results have proven difficult to replicate).
An alternative explanation is that differences arise between native and foreign tongues because our childhood languages vibrate with greater emotional intensity than do those learned in more academic settings. As a result, moral judgments made in a foreign language are less laden with the emotional reactions that surface when we use a language learned in childhood.
There’s strong evidence that memory intertwines a language with the experiences and interactions through which that language was learned. For example, people who are bilingual are more likely to recall an experience if prompted in the language in which that event occurred. Our childhood languages, learned in the throes of passionate emotion—whose childhood, after all, is not streaked through with an abundance of love, rage, wonder, and punishment?—become infused with deep feeling. By comparison, languages acquired late in life, especially if they are learned through restrained interactions in the classroom or blandly delivered over computer screens and headphones, enter our minds bleached of the emotionality that is present for their native speakers.
Catherine Harris and her colleagues offer compelling evidence for the visceral responses that a native language can provoke. Using the skin’s electrical conductivity to measure emotional arousal (conductivity increases as adrenaline surges), they had native Turkish speakers who had learned English late in life listen to words and phrases in both languages; some of these were neutral (table) whereas others were taboo (shit) or conveyed reprimands (Shame on you!). Their participants’ skin responses revealed heightened arousal for taboo words compared to neutral ones, especially when these were spoken in their native Turkish. But the strongest difference between languages was evident with reprimands: the volunteers responded very mildly to the English phrases, but had powerful reactions to the Turkish ones, with some reporting that they “heard” these reprimands in the voices of close relatives. If language can serve as a container for potent memories of our earliest transgressions and punishments, then it is not surprising that such emotional associations might color moral judgments made in our native language.
The balance is tipped even further toward this explanation by a recent study published in the journal Cognition. This new research involved scenarios in which good intentions led to bad outcomes (someone gives a homeless person a new jacket, only to have the poor man beat up by others who believe he has stolen it) or good outcomes occurred despite dubious motives (a couple adopts a disabled child to receive money from the state). Reading these in a foreign language rather than a native language led participants to place greater weight on outcomes and less weight on intentions in making moral judgments. These results clash with the notion that using a foreign language makes people think more deeply, because other research has shown that careful reflection makes people think more about the intentions that underlie people’s actions rather than less.
But the results do mesh with the idea that when using a foreign language, muted emotional responses—less sympathy for those with noble intentions, less outrage for those with nefarious motives—diminished the impact of intentions. This explanation is bolstered by findings that patients with brain damage to the ventromedial prefrontal cortex, an area that is involved in emotional responding, showed a similar pattern of responses, with outcomes privileged over intentions.
What then, is a multilingual person’s “true” moral self? Is it my moral memories, the reverberations of emotionally charged interactions that taught me what it means to be “good”? Or is it the reasoning I’m able to apply when free of such unconscious constraints? Or perhaps, this line of research simply illuminates what is true for all of us, regardless of how many languages we speak: that our moral compass is a combination of the earliest forces that have shaped us and the ways in which we escape them.
Rights & Permissions
Are you a scientist who specializes in neuroscience, cognitive science, or psychology? And have you read a recent peer-reviewed paper that you would like to write about? Please send suggestions to Mind Matters editor Gareth Cook. Gareth, a Pulitzer prize-winning journalist, is the series editor of Best American Infographics and can be reached at garethideas AT gmail.com or Twitter @garethideas.

ABOUT THE AUTHOR(S)

Julie Sedivy
Julie Sedivy is a cognitive scientist who has taught at Brown University and the University of Calgary. She is the author of Language in Mind: An Introduction to Psycholinguistics.











niedziela, 11 września 2016

Chrześcijaństwo Mieszka - dlaczego?


Negatywne skutki chrztu Polski


Czy decyzja Mieszka I o przyjęciu chrześcijaństwa miała wyłącznie pozytywne dla niego samego i polskiego państwa następstwa? Zarówno naukowa jak i pozanaukowa dyskusja skupia się na skutkach pozytywnych (szczególnie przy okazji obchodzonej rocznicy). Te negatywne są zwykle marginalizowane albo pomijane. Tymczasem można odnotować przynajmniej kilka konkretnych i jednoznacznie niekorzystnych tendencji a naukowa rzetelność wymaga, by były rozpatrywane na równi z korzyściami.

Konwersja przede wszystkim wyraźnie osłabiała wewnętrznie młode państwo. Podkopanie władzy księcia w pogańskim społeczeństwie, wymykanie się z jego rąk części prerogatyw, nowa linia konfliktów były nie do uniknięcia i musiały w tym czasie być dotkliwie odczuwane. Do tego należy dołożyć rosnące obciążenia fiskalne. Jeśli zapoczątkowanie chrystianizacji przez Mieszka I było napoczęciem beczki miodu, to znalazła się w niej niejedna łyżka dziegciu.
Efekty przejścia na łono Kościoła są słabo widoczne w czasach Mieszka I. Wybudowane obiekty sakralne, pojedyncze i skromne rozmiarami, nie mogły służyć nikomu więcej niż samemu księciu i jego najbliższemu otoczeniu. Brak pochówków w obrządku chrześcijańskim zdaje się świadczyć o nikłym przenikaniu nowej wiary do społeczeństwa. Sytuacja wygląda więc tak, jakby Mieszko raczej starał się ograniczać niż eskalować zakres konwersji. Podejście co najmniej dziwne biorąc pod uwagę podtrzymywane dzisiaj szeroko przekonanie o niebagatelnych korzyściach, jakie miała mu przynosić.


Osłabienie władzy wewnętrznej
Może więc paleta zalet jest przynajmniej częściowo jedynie ułudą? Problem taki dotyczy z pewnością umocowania władzy księcia w społeczeństwie. Mediewiści rozpisują się o teologii chrześcijańskiej, zgodnie z którą władza pochodzi od Boga. Książę miał więc dzięki nawróceniu zyskiwać sakralne umocowanie, jakiego nie dawało mu pogaństwo.
Jednakże mediewiści owi powinni wyjaśnić, na jakiej to podstawie budują swoje wyobrażenie o religijnych fundamentach władzy książęcej wśród pogańskich „Polan”. Zachowane źródła nie podają na ten temat szczegółów a jeśli zastosować kryterium porównawcze to w społeczeństwach pogańskich widoczne są elementy sakralizacji władcy a nawet jego ubóstwienia. Jeśli poganie traktowali księcia lub króla jako boga (ofertę uznania za boga złożył Henrykowi Lwu książę obodrzycki Niklot; takąż propozycję złożyli Pomorzanie św. Wojciechowi; według Vita Anskarii ubóstwionym mógł być król Szwecji Eryk) to trudno przyjmować, by chrześcijaństwo konkurowało w tym względzie lepszą ofertą.
Jeszcze poważniejszym problemem z zastosowaniem teologicznych zalet jest ich oparcie w społeczeństwie chrześcijańskim. Jeśli poddani Mieszka nie byli chrześcijanami to nie mógł liczyć na znalezienie wśród nich zrozumienia. Proces nawracania ludności skazany był na długotrwałe rozłożenie w czasie, szczególnie jeśli wymagało się od niej nie tylko biernego poddania się polaniu wodą, ale również orientacji w teologicznych niuansach. Trwało to znacznie dłużej niż życie Mieszka, z tego punktu widzenia nie miało więc dla niego samego żadnych zalet.
Tutaj dotykamy pierwszego znaczącego kłopotu, z którym władca musiał się borykać. Zmieniając religię, a w szczególności na wrogą wobec tradycyjnych kultów, alienował się od reszty społeczeństwa. Nie mógł liczyć na zrozumienie i akceptację. Sytuacji tej nie mogło poprawić zastosowanie siły, a przynajmniej nie bez kosztów ubocznych. Najpierw Mieszko musiał przekonać swoją drużynę i warstwę możnych, co raczej nie przebiegało łatwo i szybko (kniaź ruski Światosław nie chciał przyjąć chrześcijaństwa bojąc się ośmieszenia w oczach drużyny).


Zagrożenia dla suwerenności
Zrozumienie i wsparcie mógł książę uzyskać w zagranicznych ostojach chrześcijaństwa – w Cesarstwie i u papiestwa. Odtąd jednak pewne sprawy wymykały się z rąk panującego i to nie przejściowo a na trwałe. Część decyzji dotyczących Polski zapadała poza nią na zasadzie religijnej legitymizacji, umniejszając w ten sposób suwerenność kraju.
Obce wpływy były widoczne również na co dzień wewnątrz państwa. Ponieważ Polska nie dysponowała własnym duchowieństwem w całości pochodziło ono z innych krajów. Od najniższego szczebla po biskupa rekrutowało się ono z zagranicy, głównie z Niemiec. Duchowni pełnili również funkcje urzędnicze a więc samo funkcjonowanie państwa zostało uzależnione od obcokrajowców. Skutki obserwować możemy jeszcze długo po pojawieniu się pierwszych Polaków w stanie kapłańskim. Jednym z bardziej jaskrawych przykładów jest walka arcybiskupa Jakuba Świnki o utrzymanie polskiego języka i jedności polskiego kościoła z reprezentującym odmienne interesy na naszych ziemiach duchowieństwem niemieckim i czeskim.

Zarówno obce pochodzenie kleru jak i wprowadzanie i faworyzowanie nowej religii tworzyły zupełnie nową linię konfliktu. Dla kleru rodzima kultura, religia, język były niezrozumiałe i barbarzyńskie. Miejscowa ludność nigdy dotąd nie stanęła w obliczu podobnej bariery porozumienia. Dotychczasowe podboje nie wiązały się z narzucaniem tak drastycznie odmiennej kultury i faworyzowaniem administracji wykazującej barierę komunikacyjną. Z jednej strony nowa religia związana z dworem panującego a z drugiej – wciąż działający system oparty na starych wartościach. Religia stała się odtąd polem konfliktu społecznego. Jak pokazała reakcja pogańska z lat 1031-32, konflikt ten okazał się dla polskiego państwa dramatyczny w skutkach, a przykłady sąsiednich państw, jak Czechy, Węgry, Ruś, Szwecja, Wieleci dowodzą, że podobne wybuchy niezadowolenia społecznego były naturalnym odruchem, nieraz niemożliwym do ujarzmienia, z którym każdy władca musiał się liczyć.


Problemy finansów i kultury
Sprowadzenie i utrzymanie duchowieństwa oraz budowa kościołów wiązały się z podjęciem kolejnego trudu, tym razem finansowego. Monumentalna architektura sakralna była kosztowna, podobnie jak utrzymanie na stałe przedstawicieli Kościoła. Wprowadzenie nowego podatku, dziesięciny, miało znaczący wpływ na dotychczasowy bilans finansowy. Niezależnie od tego, czy dziesięcina była dołożonym kolejnym obciążeniem dla podatnika, czy też uszczuplała ona dotychczasowy dochód księcia.
W perspektywie długofalowej należy rozważać skutki chrystianizacji dla kultury. Negatywne nastawienie obcego kleru nie kończyło się na sprawach religii, ale sięgało znacznie szerzej. Dotykało np. spraw historii, co zauważamy, gdy mnich Anonim tzw. Gall odmawia omawiania dziejów pogańskich poprzedników Mieszka I „których skaziły błędy bałwochwalstwa”. Tkwi w tym pewien paradoks, że z jednej strony zawdzięczamy autorom chrześcijańskim najstarsze wzmianki o religii Słowian, z drugiej – są one nadzwyczaj skąpe, pejoratywne, wymuszone. Pochodzą od osób, które tę religię wykorzeniły i na zawsze zniechęciły do jej reliktów. Trzeba przyznać, że bez pisarzy kościelnych nie mielibyśmy tych najstarszych informacji, ale nie można zapomnieć, że gdyby nie oni rodzima religia i kultura by nie zginęły i nie potrzeba byłoby walczyć o zachowanie w pamięci ich resztek. Nie wytworzyła by się atmosfera pogardy wobec własnego dziedzictwa.


Pewne przytaczane często plusy chrystianizacji należy uznać za fałszywe (nie chodzi tylko o rzekome umocnienie wewnętrzne władzy księcia). Wymienić tu należy zabezpieczenie się przed najazdami ze strony chrześcijańskich sąsiadów. Zauważmy, że pogański Mieszko I nie toczył wojen z chrześcijańskimi Czechami, kiedy był mężem czeskiej Dąbrówki. Choć po jej śmierci on i jego następcy byli chrześcijanami to Czesi stali się jednym z głównych wrogów. Ważniejszą rolę w utrzymaniu pokoju odgrywały koligacje dynastyczne niż wspólnota religijna. Bolesław Chrobry toczył długotrwałą (16 lat z przerwami) i wyniszczającą wojnę ze Świętym Cesarstwem Rzymskim (sprzymierzonym z pogańskimi Lucicami) reprezentującym uniwersalną monarchię chrześcijańskiej Europy. Ostateczny cios upadającemu pierwszemu państwu Piastów zadał przecież nie kto inny, ale chrześcijanin Brzetysław. Spokój zewnętrzny okupiony przyjęciem chrztu w praktyce jak widać był fikcją.


Dlaczego więc postępy chrystianizacji w kraju Mieszka prezentują się tak mizernie? Możemy przypuszczać, że książę bał się wymuszania szybkiej chrystianizacji ludności, gdyż groziło to rozsadzeniem państwa. Chrystianizacja niosła za sobą nie tylko plusy, ale również poważne zagrożenia, które wymieniono wyżej. Władca przyjmował chrzest nie tylko dla państwowych korzyści, ale pomimo oczekiwanych szkód. Optymistycznie odmalowany ogrom korzyści, jakie Polska zyskała u zarania swej państwowości dzięki chrystianizacji skalą rozdmuchania przypomina raczej bańką finansową na amerykańskim rynku nieruchomości przed kryzysem w 2009 r. Mieszko I, Bolesław Chrobry, Bezprym wybierając między chrześcijaństwem a pogaństwem podejmowali wybór trudny, bo brzemienny w skutki nie tylko jednoznacznie pozytywne.


Zobacz również:




Autor tekstu: Grzegorz Antosik


http://mediewalia.pl/publicystyka/negatywne-skutki-chrztu-polski/