Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą metody werwolfu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą metody werwolfu. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 stycznia 2024

Moderacja, nie dziennikarstwo

 

Film z wypowiedzią profesora Piotra Jaroszyńskiego - i to z 2011 roku!


Bardzo dobra analiza!


mówiąc oględnie:

WSZYSTKIEMU JEST WINNA TELEWIZJA i tzw. radio, które udają polskie media.


Jest to robione tak subtelnie, tak delikatnie, że większość ludzi nie wychwytuje tego i nie zdaje sobie z tego sprawę, że są codziennie warunkowani.

Część pracowników mediów nie jest wprowadzona w spisek, z nimi jednak postąpiono na zasadzie "kiedy wejdziesz między wrony, kraczesz jak i  ony" zdając się na ich nawykowe odruchy, słusznie sądząc, że oni sami nie będą chcieli wychodzić poza znane im "standardy" ustanowiene u zarania "dziennikarstwa".

Oni sami nie zdają sobie sprawy, że naśladując kolegów, udają swoją polskość.

Ta polskość jest rozwodniona. I ta rozwodniona polskość rozwadnia polskość widzów - stąd - coraz mnie Polski w Polsce... Polska bez Polski... Polska bez Polaków!

To jest ich cel!


Zauważcie - o czym baja pan L w poprzednim poście - on traktuje 3 miliony Polaków na Śląsku jakby byli bez tożsamości. To całkowicie koresponduje z tym, co "oferują" wam media od 30 lat.


"To może dowodzić braku jakiejkolwiek tożsamości regionalnej."

zemsta już się dokonujeChoć nieoczywista, to odczuwalna."




Choć nieoczywista, to odczuwalna."

Choć nieoczywista, to odczuwalna."


Choć nieoczywista, to odczuwalna."


Choć nieoczywista, to odczuwalna."


Choć nieoczywista, to odczuwalna."



W większości przypadków nie ma redaktorów ani dziennikarzy - są moderatorzy.




Oni moderują wasze myślenie, wasz zasób informacji, waszą przyszłość, całe wasze życie...

Robią to całkowicie świadomie.



I kryją się z tym, bo to jest wojna.


I prawdopodobnie właśnie dlatego zlikwidowano niby "pisowskie" media - po to, by zatrzeć ślady.
Bo ja coś o "tym" pisałem, chyba na fb gdzieś....









12 236 wyświetleń 12 lut 2011



Źródło - ju tube




www.youtube.com/watch?v=clF5z2_CTO4&ab_channel=prof.PiotrJaroszyński

Prawym Okiem: Separatyzm ? (maciejsynak.blogspot.com)






piątek, 5 stycznia 2024

" zamachem stanu w Polsce, którego inicjatorem są Niemcy"



A nie mówiłem? (19)




przedruk







Szokująca lista ambasadorów. Grochmalski o niemieckich nadzorcach Polski

"Mamy do czynienia z pełzającym zamachem stanu w Polsce, którego inicjatorem są Niemcy, a w Warszawie nadzoruje ten proces Viktor Elbling."


pisze Piotr Grochmalski w "Gazecie Polskiej".



04.01.2024
23:55


We wtorek 19 grudnia, gdy faktycznie rozpoczynał się zamach stanu ekipy Donalda Tuska, nie tylko na media publiczne, lecz także na fundamenty demokratycznego państwa, ambasador Niemiec Viktor Elbling ze spokojem informował na platformie X, dawnym Twitterze, że „W polsko-niemieckiej Szkole Spotkań i Dialogu im. Willy’ego Brandta w Warszawie spotkania są praktykowane codziennie, i to od 1978. Kształci się tam młode Europejki i Europejczyków, o czym mogłem się dziś przekonać”. Nadzorca z Berlina mógł czuć satysfakcję, że – tak jak za czasów pruskiego posła w 1772 roku, Gedeona de Benoîta, polskie państwo zmierza do anarchizacji i utraty swej państwowości.


Stan totalnej anarchii

Elbling przybył do nas we wrześniu 2023 roku, aby na ostatniej prostej wesprzeć operację „wybory”. A teraz Berlin osiągnął spektakularny sukces. Tusk w ciągu zaledwie kilku dni zredukował Polskę do bantustanu. Tak jak za czasów reżimu Jaruzelskiego, został wyłączony sygnał telewizji publicznej, a do jej budynku wtargnęła grupa osiłków. Ekipa Tuska, w stylu Nazarbajewa w Kazachstanie czy Łukaszenki na Białorusi, w oparciu o uchwałę Sejmu, a więc opinię parlamentu, rozpoczęła pacyfikację ogromnej instytucji medialnej. Z pełną świadomością tym samym zniszczono fundamenty konstytucyjne i z użyciem siły zaczęto przejmować media publiczne. A to oznacza, iż odtąd można, na zasadzie woli uzurpatora Tuska, przejąć dowolną instytucję w Polsce. Na przykład podjąć uchwałę o odwołaniu prezydenta Dudy i wysłać potem grupę osiłków, którzy go wyrzucą z gmachu. Weszliśmy w stan totalnej anarchii. Wszystko odbywa się zgodnie z głośnym dziełem Edwarda Luttwaka „Zamach stanu. Podręcznik”. Jan Rokita ostrzega: „Po raz pierwszy od odzyskania wolności konflikt polityczny wysadził ustrojowe bezpieczniki, więc walka o władzę rozlewa się teraz chaotycznie i bez hamulców”. Mamy do czynienia z pełzającym zamachem stanu w Polsce, którego inicjatorem są Niemcy, a w Warszawie nadzoruje ten proces Viktor Elbling. Gdy zostaniemy zredukowani do poziomu Białorusi, wówczas rzekomo zasmucony Berlin ogłosi, że Polacy nie są w stanie rządzić się sami i potrzebują nad sobą mądrej i twardej ręki niemieckiego pana. To czarny dzień nie tylko dla Polski, lecz także dla przyszłości UE. Berlin, rękoma Tuska, otwiera drogę do radykalnej barbarii. Wszystko w imię przyspieszonej budowy IV Rzeszy. To ujawnia starą, brutalną twarz Niemiec. Bo ekipa Tuska realizuje jedynie operację wymyśloną i zatwierdzoną przez Berlin. Ale dzisiejsze wydarzenia mają długą historię. Intensyfikacja aktywności niemieckiej agentury w Polsce nastąpiła za Angeli Merkel, która w listopadzie 2005 roku stanęła na czele niemieckiego rządu. W Warszawie wówczas do władzy doszła prawicowa koalicja z PiS-em na czele.


Prusaczka Merkel wkracza do akcji

Po katastrofie Konstytucji dla Europy podpisanej w październiku 2004 roku, a odrzuconej w referendach przez Francję i Holandię w maju i czerwcu 2005 roku, Niemcy wpadli w amok. Merkel, po dojściu do władzy, dokonała spektakularnego oszustwa. Powyciągała istotne elementy z Konstytucji i brutalnie dążyła do ich przeforsowania w formie nowego traktatu. Wiedziała, że będzie miała problem z Warszawą. Reinharda Schweppe, który od marca 2003 roku był ambasadorem Niemiec w Polsce, zastąpił w sierpniu 2007 roku Michael H. Gerdits. Był on prawą ręką ministrów spraw zagranicznych – Hansa-Dietricha Genschera (w młodości członka Hitlerjugend i NSDAP) oraz Klausa Kinkela. Obaj byli też szefami liberalno-lewackiej FDP. To również fanatyczni zwolennicy centralizacji UE, ale i budowania strategicznej osi Berlin–Moskwa. W listopadzie 2014 roku, a więc już po inwazji Rosji na Ukrainę, obaj ci byli ministrowie spraw zagranicznych uważali, że bez współpracy z Moskwą nie da się rozwiązać większości problemów międzynarodowych. Obaj opowiadali się wówczas za „nowym początkiem” w relacjach Zachodu z Rosją. A Klaus Kinkel otwarcie zaapelował o okazanie Rosji większej empatii. Ich poglądy były bliskie Michaelowi H. Gerditsowi (zmarł we wrześniu 2023 roku). Gdy przybył do Warszawy, najpierw intensywnie pracował nad osłabieniem oporu dla traktatu lizbońskiego i wsparciem dla budowy Nord Stream, a po dojściu do władzy ekipy Tuska intensywnie naciskał na Radosława Sikorskiego, aby maksymalnie przyspieszyć reset Warszawy w relacjach z Moskwą. Był w Polsce podczas zamachu smoleńskiego, po czym nagle został przeniesiony do Włoch. Wtedy Merkel w lipcu 2010 roku wysłała do Polski sprawdzonego speca od niemieckich służb, barona Rüdigera Wernera Hansa-Erdmanna Freiherr von Fritsch-Seerhausena, z kurlandzkiego rodu Hahn (od strony matki, którego udokumentowane źródła sięgają 1230 roku). Był on przedstawicielem wpływowej grupy starych rodów, którzy odgrywają istotną, zakulisową rolę w Niemczech, szczególnie w polityce wschodniej. Od 2004 do 2007 roku był wiceszefem Federalnej Służby Wywiadowczej (BND).
Agentura na pierwszym miejscu

To za obecności Fritsch-Seerhausena w Polsce BND – w oparciu o swoją agenturę w naszym państwie – przygotowało raport o Smoleńsku ujawniony w 2015 roku przez Jürgena Rotha, niemieckiego dziennikarza śledczego. Według tego dokumentu w Smoleńsku dokonano zamachu na prezydenta Kaczyńskiego i elitę państwa polskiego, a w działaniach tych odegrał bardzo ważną rolę wpływowy polityk polski, T. (w opublikowanym dokumencie jest tylko inicjał, a reszta krótkiego nazwiska została zamazana). To za von Fritsch-Seerhausena nastąpiła radykalizacja w agresywności działań niemieckich służb wspierających D. Tuska. Nieprzypadkowo też Merkel skierowała wprost z Polski tego rasowego agenta do Rosji, gdzie od marca 2014 do czerwca 2019 roku wspierał politykę Berlina w budowaniu strategicznej osi z Moskwą. Był też jednym z kluczowych graczy przy rozmowach z Putinem o budowie Nord Stream 2, które zostały podjęte tuż po inwazji Rosji na Ukrainę w 2014 roku. Agresywnie też działał przeciwko PiS. Jednym z jego potomków był Jakob Friedrich Freiherr von Fritsch, założyciel w 1762 roku weimarskiej loży masońskiej „Anna Amalia zu den drei Rosen”.


Miejsce von Fritsch-Seerhausena w Warszawie w 2014 roku zajął Rolf Nikel, były komisarz rządu federalnego ds. rozbrojenia i kontroli zbrojeń. Jego głównym zadaniem było wsparcie PO, aby wygrała wybory w 2015 roku. Gdy to nie nastąpiło, był jednym z głównych koordynatorów koncepcji totalnej opozycji. Sama idea powstała jednak w Berlinie w środowisku BND. W 2020 roku, po kolejnych spektakularnych porażkach Rolfa Nikela, Merkel wróciła do koncepcji, że trzeba wysyłać do Warszawy speców od służb (ale nie skreślono w pełni Nikela; w 2022 roku sięgnięto do jego doświadczenia i został on wiceprezydentem Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich).
Szpiedzy Merkel w Polsce

Ale za Nikela niemieckie służby specjalne nie zmniejszyły swojej aktywności w Polsce. Przede wszystkim dotyczy to Federalnej Służby Wywiadu (BND), a w radykalnie mniejszym stopniu Służby Ochrony Sił Zbrojnych (MAD), instytucji dysponującej potencjałem 1200 pracowników. W samym kodzie założycielskim BND jest mocny kompleks wobec Polski. Jak przypomina Jacek Gawryszewski we wnikliwym artykule naukowym „Służby specjalne w Republice Federalnej Niemiec”:„Przed powołaniem BND funkcję cywilnego i wojskowego wywiadu RFN pełniła tzw. Organizacja Gehlena, utworzona przez amerykańskie władze okupacyjne. Reinhard Gehlen, były wysokiej rangi oficer Sztabu Generalnego Wehrmachtu, stworzył służbę rozpoznania i wywiadu opartą na modelu funkcjonującym w okresie hitlerowskich Niemiec i bazującą w znacznym stopniu na byłych członkach SS oraz funkcjonariuszach SD i Gestapo, a także oficerach Abwehry. Szacuje się, że około 30 proc. pracowników i współpracowników Organizacji Gehlea, który w latach 1956–1968 był Prezydentem BND, wywodziło się z NSDAP”.

Generał Gehlen, który odgrywał istotną rolę w walce z polskim państwem podziemnym w trakcie II wojny światowej, pozostawił po sobie tajny raport opisujący rzetelnie i z nieukrywanym uznaniem skuteczność organizacyjną Armii Krajowej, z którą – jak podkreśla – przegrał tę wojnę. Ale to jego ludzie z Organizacji Gehlena wymyślili potem pojęcie „polskich obozów koncentracyjnych” i rozpowszechnili je na świat w ramach wojny informacyjnej z Polską. Szokujące jest, że dopiero w lutym 2011 roku kierownictwo BND utworzyło specjalną grupę ekspertów, która miała ocenić skalę wpływów na tę organizację ludzi z aparatu III Rzeszy. Nie ulega jednak wątpliwości, że to w ogromnej większości wychowankowie Gehlena odpowiadają nadal za tę służbę i jej aktywność na kierunku polskim. Niemal wszyscy, którzy należeli do elity BND, mają specyficzny, groźny dla nas, stosunek do państwa polskiego. Oni też decydowali o przejęciu byłej agentury Stasi działającej jeszcze w PRL-u, a także tworzeniu nowej sieci współpracowników.



W tym drugim przypadku sięgnięto po dobrze udokumentowane zasoby związane z procederem korupcyjnym realizowanym przez biznesmenów niemieckich w Polsce od 1989 roku do wejścia naszego państwa do UE. Łapówki bowiem traktowane były przez niemiecki rząd jako koszty uzasadnione i mogły być legalizowane wobec urzędów skarbowych. Na przyszłość stanowiły więc doskonały materiał operacyjny. Niemała grupa aktywnych współpracowników BND była pozyskiwana w ramach stypendiów przyznawanych szczodrze przez szereg niemieckich fundacji ulokowanych w Polsce: Heinricha Bölla, Konrada Adenauera, Roberta Boscha, Friedricha Eberta Aleksandra von Humboldta, Friedricha Naumanna i dziesiątków innych, które tworzyły gęstą sieć współzależności. Jej uzupełnieniem byli agenci BND pracujący w Polsce w mediach z kapitałem niemieckim, które zdominowały wiele czułych obszarów. Korporacje te przejęły też kontrolę nad kluczowymi drukarniami. W rękach niemieckich ambasadorów w Polsce zasoby te były potężnymi narzędziami wpływu.
Bolesne porażki Merkel

A jednak Rolf Nikel, mimo ogromnych zasobów, jakimi dysponował, okazał się bezradny wobec Zjednoczonej Prawicy. Merkel dotkliwie odczuwała kolejne spektakularne porażki. Gdy koncepcja „ulica i zagranica” nie wypaliła, zdecydowała się na szokującą prowokację. Skierowała do Polski Arndta Freytaga von Loringhovena (on sam twierdził potem, że nic o tym nie wiedziała!). Ten gest miał być pokazem niemieckiej buty. Ten były wiceszef BND, spec od służb, głęboko przeniknięty ową mentalnością Gehlena, miał wesprzeć PO w kampanii prezydenckiej. Jego kandydatura została zaakceptowana przez Polskę po wielu miesiącach, dopiero 31 sierpnia 2020 roku, a 15 września 2020 roku Arndt Freytag von Loringhovena złożył listy uwierzytelniające na ręce prezydenta Dudy. W Niemczech trwały też wówczas przygotowania do wysłania Tuska do Warszawy. W grudniowym numerze „polskiego” Newsweeka (nr 50/2020), wydawanym przez kapitał szwajcarsko-niemiecki, ukazał się obszerny wywiad z tym przyjacielem Merkel. Nowy ambasador Niemiec konsekwentnie udawał, że nie rozumie, dlaczego jego nominacja wywołała tak silne emocje i uznana została jako swoiste wypowiedzenie wojny. Nie tylko po raz kolejny Berlin wysłał wysokiego funkcjonariusza BND do Warszawy, lecz także człowieka, którego ojciec niemal do ostatniej chwili przebywał w najbliższym otoczeniu Hitlera. Jest bowiem synem gen. Bernda Freytaga von Loringhovena, niemieckiego arystokraty z Kurlandii (jego przodek był mistrzem Zakonu Inflanckiego, najbardziej patologicznego zakonu rycerskiego w Europie), adiutanta Guderiana, jednego z najbardziej radykalnych nazistów w armii III Rzeszy. A od 1944 roku Bernd Freytag von Loringhoven był stale obecny w bunkrze Hitlera. Za osobistą zgodą tego zbrodniarza opuścił go 29 kwietnia 1945 roku, a więc dzień przed samobójstwem wodza III Rzeszy. Zrobił potem wielką karierę w Bundeswehrze, gdzie dosłużył się stopnia generała porucznika. Zmarł w Monachium w wieku 93 lat, w 2007 roku. Mianowanie jego syna na ambasadora w Polsce, w momencie gdy Niemcy prowadziły radykalnie agresywną politykę wobec Warszawy, było przerażającym eksperymentem, wiele mówiącym o pewnym deficycie emocjonalnym Merkel. Zdumiewające jest, że Berndt Freitag von Loringhofen, który niemal do końca przebywał w najbliższym otoczeniu zbrodniarza, który odpowiada za śmierć 6 mln obywateli II RP, twierdził, iż przez całą wojnę pozostał anständing (porządny, przyzwoity). Jego syn uważa podobnie. Jak stwierdził: „Wierzę mojemu ojcu, kiedy mówi, że osobiście nigdy nie popełnił zbrodni wojennych”. Jego syn zauważa: „Gdy rozmawiałem z ojcem o wojnie, przeważnie wspominał o niej z punktu widzenia Niemców. W szczególności kiedy opisywał cierpienie żołnierzy niemieckich pod Stalingradem. Albo gdy opisywał przyjaciół i towarzyszy, których stracił”. Bez trudu można sobie wyobrazić, co tkwi głęboko w sercu Arndta Freytaga von Loringhovena i jaki obraz Hitlera przekazał mu ojciec. 30 czerwca 2022 roku nowy kanclerz Niemiec, Olaf Scholz, wycofał go z Polski.



Podbić Warszawę, obalić PiS

Ale nic się nie zmienia. Kolejny syn generała idzie na wojnę z Polską. Po von Loringhofenie nadal ta sama metoda. Tym razem Thomas Bagger, w szczególnie ważnym momencie dla europejskiego bezpieczeństwa, trafia do Warszawy. Przez pięć lat był ważnym doradcą prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera w sprawie budowy autonomii strategicznej Europy wobec USA (Steimeier przez lata był zaufanym człowiekiem skorumpowanego przez Putina kanclerza Schroedera). Nowy ambasador Niemiec jest synem gen. Hatmuta Baggera, byłego dowódcy Bundeswehry, który urodził się w 1938 roku w Braniewie. W Warszawie szuka zaczepki, prowokuje. Zasłynął z głośnego wywiadu dla niemiecko-szwajcarskiego „Nesweeka”, w którym zagroził w sprawie reparacji: „Można mieć jednak wspólną europejską przyszłość albo reparacje w stylu wersalskim. Nie da się mieć obu tych rzeczy naraz”. Jego ojciec był w latach 1996–1999 Generalnym Inspektorem Bundeswehry, po czym przeszedł na emeryturę. W 2000 roku funkcję tę objął do 2022 roku gen. Harald Kujat, który urodził się w 1942 roku w Obornikach (ówczesny tzw. Kraj Warty, wcielony do Rzeszy). Dobrze się znali z gen. Baggerem. Mieli podobne podejście do Polski. Kujat ujawnił swoje zaskakujące poglądy, gdy ujął się za inspektorem Marynarki Wojennej Kay-Achimem Schönbachem, który wywołał prawdziwy skandal międzynarodowy. Otóż 22 stycznia 2022 roku, a więc tuż przed najazdem Putina na Ukrainę, ten niemiecki wiceadmirał stwierdził: „Myślę, że Putin (…) tak naprawdę chce szacunku. Chce być traktowany jak równy z równym, pragnie szacunku. I – mój Boże – okazywanie komuś szacunku niewiele kosztuje, nic nie kosztuje”. Ostatecznie kanclerz Scholz zmuszony był pozbyć się go z armii. Ale Schönbach uzyskał wsparcie wielu emerytowanych generałów, w tym ze strony Haralda Kujata, który od 2002 do 2005 roku był przewodniczącym Komitetu Wojskowego NATO. Ale wiele mówi to o niemieckiej generalicji i pozwala zrozumieć, jakie ich synowie, Loringhofen i Bagger, mają spojrzenie na Polskę. Nie mamy w nich ludzi przyjaznych. Przy czym Kujat na emeryturze zasiadał w radzie zarządu Instytutu Dialogu Cywilizacji, którym kierował Władimir Jakunin, sowiecko-rosyjski agent i przyjaciel Putina, współtwórca Forum Niemiecko-Rosyjskiego. O młodości gen. Hatmuta Baggera, ojca ambasadora Niemiec, wiadomo niewiele. W jednej z lakonicznych notatek pojawia się informacja: „Jako sześciolatek musiał 28 stycznia 1945 roku opuścić Prusy Wschodnie na wędrówkę z matką i młodym bratem”. Zdumiewa brak jakichkolwiek informacji o jego ojcu, a to znaczy, że generał nie chce ujawniać pewnych faktów dotyczących aktywności jego rodziny w III Rzeszy. Bagger, po katastrofie wizerunkowej, wrócił do Berlina w lipcu 2023 roku i został wiceministrem spraw zagranicznych Niemiec.


Pełna mobilizacja na wybory

Szokująca jest ta lista ambasadorów, z których tak wielu miało mocne powiązania z niemieckimi służbami. Gdy po tej czarnej serii pojawił się 29 września 2023 roku w Warszawie Viktor Elbling, który urodził się w 1959 roku w Karaczi w Pakistanie, wydawało się, że jest to oznaka odrobiny rozsądku w Berlinie. Ale swoisty kosmopolityzm Elblinga, fakt, iż jego matka jest Włoszką, nie zmienia jego niemieckiego kodu kulturowego. A także jego powiązań z BND. Od 1993 do 1998 roku był osobistym sekretarzem Klausa Kinkela, który w kluczowym momencie dla Polski, w latach 1978–1982, był szefem BND, gdy Niemcy intensywnie tworzyli swoją agenturę w Polsce. Elbling był też najbardziej zaufanym człowiekiem Kinkela, nieukrywającego swych sympatii do Rosji. Potem przez dwa lata był zastępcą szefa gabinetu Joschki Fischera (Fischer zasłynął skandalicznym wystąpieniem w 2000 roku, podczas którego zaprezentował koncepcję silnej Europy pod niemieckim sztandarem w stylu, który dziś Scholz realizuje).

Elbing to dobry i skuteczny nadzorca Tuska.






Szokująca lista ambasadorów. Grochmalski o niemieckich nadzorcach Polski | Niezalezna.pl




26 października 2011:





środa, 20 grudnia 2023

Zdruzgotana historia Rumunii

 


Rumunia:



"Uczniowie dwunastej klasy mają podręcznik, w którym jest napisane "Historia", a wewnątrz, podobnie jak w rzeźni, historia Rumunów jest cięta na wielkie tematy, zrozumiałe dla człowieka, który zna historię Rumunów, ale nie takiego, który musi się jej uczyć, ponieważ zasada chronologii została zniesiona."



dokładnie tak dokonuje się fałszerstw w wikipedii !!

wbrew chronologii

to jest systemowe działanie obcych służb!



patrzcie na to, bo to jest coś, co i u nas będzie wprowadzane - jeśli już nie jest....





przedruk
tłumaczenie automatyczne




Historia, śmieszna dyscyplina i brak zainteresowania kulturą i rozwojem przyszłych pokoleń



Prosta informacja: Trackowie-Geto-Dakowie zniknęli z podręcznika historii! O Burebiście, Decebalu itd. – ani słowa!




I wszyscy władcy połączyli się w jedną lekcję!

Zdruzgotana historia Rumunii, sygnał alarmowy!



Historia jest pierwszą księgą narodu. Ale widzi swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. "Naród bez historii jest nadal ludem barbarzyńskim i biada temu ludowi, który utracił swoją religię pamiątek" – powiedział pierwszy przedstawiciel współczesnego historyka, Nicolae Bălcescu.

Dziś, kiedy historia powinna była stać się dyscypliną przyczyniającą się do rozwoju kultury ogólnej młodzieży i do poznania wartości narodowych, stała się raczej dyscypliną szyderczą i pozbawioną zainteresowania kulturą i rozwojem przyszłych pokoleń.

Nie znać swojej historii oznacza, jak już powiedziano, nie znać swoich rodziców i przodków, swoich i całego narodu, nie korzystać lub nie być godnym korzystać z dziedzictwa, które ci pozostawili, z duszą rodzica.

Czyja historia?

Aby zniszczyć naród i podporządkować go sobie, wystarczy się go wyprzeć, zniszczyć jego mity, tradycje, historię i wierzenia. W ten sposób naród bez tożsamości staje się plewami uniwersytetu. Historia narodowa, niestety, stała się głównym celem oczerniania lub eliminowania ze świadomości Rumunów. Pierwsze kroki zostały podjęte w 2007 roku, kiedy historia jest akceptowana jako przedmiot "matury narodowej" tylko na lekcjach humanistycznych, a podręcznik do dwunastej klasy nie nazywa się już "Historia Rumunów", ale po prostu "Historia".

Kto wstydzi się historii Rumunów? Uczniowie dwunastej klasy mają podręcznik, w którym jest napisane "Historia", a wewnątrz, podobnie jak w rzeźni, historia Rumunów jest cięta na wielkie tematy, zrozumiałe dla człowieka, który zna historię Rumunów, ale nie takiego, który musi się jej uczyć, ponieważ zasada chronologii została zniesiona.

Dlaczego wycięli słowo "Rumuni" z tytułu podręcznika? Na to pytanie historyk i akademik Dinu C. Giurescu dokonuje dość uczciwej i jasnej analizy: "Stracić tożsamość narodową Rumunów. Mówię to z całą powagą, z pełną odpowiedzialnością: kilka podobnych czynów zmierza do tego celu. Niech młodzież nie ma już świadomości przynależności do narodu. Niech to będzie taka młodzież, euroatlantycka, skupiona na wartościach takich jak centra handlowe, wakacje, podróże, najświeższe wiadomości, wibracje radiowe itp."

Dr hab. Ioan Scurtu, prof. historii w rozdziale "Wnioski" książki "Rewolucja rumuńska 1989 roku w kontekście międzynarodowym" stwierdza następujący fakt: "W podręcznikach do historii brakuje ważnych tematów, takich jak etnogeneza Rumunów, a istotne momenty, takie jak walka w obronie bytu narodowego lub ruchy społeczne, są zminimalizowane".

Panowie "specjaliści" z komisji edukacji parlamentu i ministerstwa, wydaje się, że dla was opinia dwóch "świętych potworów", które pisały naszą historię, zarówno w podręcznikach szkolnych, jak i w specjalistycznych książkach, i które wydobyły na światło dzienne historię narodu rumuńskiego, ta opinia nie ma znaczenia.

Nasz nieżyjący już historyk Florin Constantiniu, w wywiadzie udzielonym dziennikarzowi Victorowi Roncei, stwierdza to samo: "Patrzyłem na podręcznik historii, przedwojenne wydanie Giurescu z 1939 roku, i patrzyłem na to, jak poważnie uczy się historii. Powiedz mi, jak to się stało, że od tamtej pory nie uważano, że jest za dużo tematu, że uczeń nie może przełknąć tyle materiału. Teraz, kiedy spojrzysz na te podręczniki, mają 140 stron ze schematami i dużymi zdjęciami. Pracowałem też nad podręcznikiem i, może tak nie sądzisz, żadna lekcja nie powinna przekraczać 2 stron, nie powinna przekraczać 2 stron.

Podręczniki do historii?

W 2007 roku, na mocy zarządzenia Ministra Edukacji, podręczniki do historii alternatywnej dla dwunastej klasy zostały powiększone o siedem. Szkoły wybierają te, które wydają im się bardziej dostępne, w zależności od różnych kontekstów. Podręczniki dla dwunastej klasy zawierają obecnie 5 ogólnych tematów uważanych za definiujące dla 17-18 latka w zrozumieniu przeszłości kraju, a mianowicie: I Narody i przestrzenie historyczne, II Ludzie, społeczeństwo i świat idei, III Państwo i polityka, IV Stosunki międzynarodowe, V Religia i życie religijne.

5 rozdziałów podzielonych jest na podpunkty, każdy z dokładnym tytułem, któremu towarzyszą studia przypadków. Pozbawione zasady chronologicznej, a jednocześnie nadmiernie jej brakuje, podręczniki przedstawiają historię jako ciąg faktów i zdarzeń, bardzo często nie respektując zasady przyczynowości zdarzeń. W ten sposób uczniowie w najlepszym razie zapamiętują i często dość szybko zapominają. Na egzaminie, na którym historia jest przedmiotem fakultatywnym, kandydat przechodzi na przedmioty alternatywne (biologia, geografia itp.).

Czy przedstawienie 5 głównych rozdziałów pomaga, czy nie w przyjmowaniu i zrozumieniu informacji? Na przykład rozdział III zaczyna się od "Lokalnych autonomii i instytucji centralnych w przestrzeni rumuńskiej (IX-XVIII wiek)", a kończy na "Powojennej Rumunii. Stalinizm, narodowy komunizm. Budowa demokracji grudniowej». Rozdział IV rozpoczyna się od "Stosunków międzynarodowych w przestrzeni rumuńskiej w średniowieczu" i przechodzi do "Traktatu warszawskiego a Unii Europejskiej", a ostatni rozdział zaczyna się ponownie w średniowieczu ("Kościół i szkoła") i kończy się na "Rumunii i tolerancji religijnej w XX wieku".

Warto zastanowić się, czy odbiór i zrozumienie są łatwiejsze i bardziej wszechstronne, gdy uczniowie przechodzą przez każdy rozdział od średniowiecza do roku 2000, czy też temat byłby przedstawiany na dużych etapach chronologicznych, z których każdy ma swoją własną charakterystykę i powiązania z epoką. Cóż, sytuacja jest zupełnie inna. Nauczyciele są zmuszeni przez tę mieszaninę połączonych rozdziałów do uciekania się do chronologicznych i naturalnych ram i nagle sytuacja chronologiczna rozdziałów zmienia się radykalnie.

Rozdział I rozpoczyna się od "Rzymskości Rumunów w oczach historyków", rozdział II "Autonomie lokalne i instytucje centralne w przestrzeni rumuńskiej (IX-XVIII wiek)", rozdział III "Rumuńska przestrzeń między dyplomacją a konfliktem w średniowieczu i u zarania nowożytności", rozdział IV "Nowoczesne państwo rumuńskie: od projektu politycznego do osiągnięcia Wielkiej Rumunii (XVIII-XX wiek)", Rozdział V "Konstytucje Rumunii", Rozdział VI "Rumunia i koncert europejski: od "kryzysu wschodniego" do wielkich sojuszy XX wieku", rozdział VII "Wiek XX – między demokracją a totalitaryzmem. Ideologie i praktyki polityczne w Rumunii i Europie», Rozdział VIII «Powojenna Rumunia. Stalinizm, komunizm narodowy i dysydenci antykomunistyczni. Budowa demokracji grudniowej».

Co stanie się z uczniami, których nauczyciele nie zwracają już uwagi na nauczanie, wyjaśnianie i którzy opuszczają lekcje historii? Odpowiedź jest jasna. Uczniowie muszą wybrać inny przedmiot do egzaminu lub, jeśli jest to obowiązkowe na egzaminie, muszą uciekać się do zajęć medytacyjnych z innymi nauczycielami, którzy szanują ich dyscyplinę i zawód i którzy zdają sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności, jaką ma nauczyciel w przeznaczeniu i istotnych momentach życia uczniów.

Inną opcją byłoby przejrzenie podręcznika, co utrudnia i zamazuje uczniowi wizję tła historycznego. To sprawia, że treść jest monotonna i nieciekawa, a w najlepszym razie uczniowie często zapamiętują i dość szybko zapominają. W takich sytuacjach, ilu studentów nadal wybiera Wydział Historyczny? W dużej mierze tylko ci, którzy mają niską średnią lub ci, którzy nie weszli w pożądane opcje. Na wydziałach historii w Rumunii jest też powiedzenie na pytanie: ,,- Dlaczego wybrałeś historię?" – mieć wydział.

Geto-Dacy, usunięci z podręczników

Jeśli trudność w dokonaniu analizy pojęć zawartych w książce i ich zrozumieniu jest wielka, na poparcie tej trudności dodaje się nadmiernie brakujące informacje. Tak więc w głównym podręczniku historii naszej edukacji przeduniwersyteckiej brakuje rozdziałów starożytności i starożytności o Dakach. Po prostu dla nich, dla autorów, dla rządu, który za pośrednictwem odpowiedniego ministerstwa całkowicie usunął wszelkie informacje o naszych prawdziwych przodkach, Trakach-Geto-Dakach.

Historyk i profesor nadzwyczajny dr Gheorghe Iscru wielokrotnie sygnalizował, zarówno poprzez publikowane artykuły, książki, konferencje naukowe, ale także poprzez listy adresowane do prezydenta i ministerstwa o antynarodowej polityce w podręcznikach szkolnych. Pan Iscru wyraża swój smutek i oburzenie wraz z innymi wyżej wymienionymi historykami: "Samo odpowiednie ministerstwo, zgodnie z «wyższymi sugestiami» z »alternatyw« najważniejszego podręcznika edukacji przeduniwersyteckiej (dwunasta klasa), «koordynowane» przez tytuły uniwersyteckie, «podręczniki alternatywne» wydane w «referencyjnym» roku 2007 – roku, w którym «dygnitarze» narodu oddali nam suwerenność narodową swoją władzą! Ministerstwo po prostu usunęło historię naszych prawdziwych przodków.

Tak, aby uczniowie, ale także ich wychowawcy – nauczyciele, rodzice, dziadkowie, starsi bracia i siostry, przyjaciele i znajomi – a także każda osoba, która chce poznać "coś" historii, dowiedzieli się odtąd, że urodziliśmy się po 106 roku, jako młody i szlachetny naród rzymski. Bezpośrednio lub pośrednio zmniejszyła się liczba godzin dydaktycznych z historii w szkołach przeduniwersyteckich, przyznając zamiast tego w gimnazjum zajęcia z fakultatywnych przedmiotów historycznych, z inspiracji nauczyciela, tak jak na uniwersytecie.

Osobowości i wydarzenia zostały zredukowane na stronie podręcznika do kilku "zrekompensowanych" linijek, z 1-2 i nawet większą liczbą obrazów. Stalinowska wizja narodu i państwa narodowego została utrzymana, a bluźnierstwo oskarżania o nacjonalizm było jeszcze bardziej podsycane". Wygląda na to, że pan Iscru w dość podeszłym wieku, kiedy mógł spokojnie spędzić starość, walczy z wiatrakami, ponieważ na niezliczone listy i oficjalne pytania nikt nie był na tyle uprzejmy, aby udzielić mu odpowiedzi.

Polityka rządu poprzez odpowiednie ministerstwo poszła już za daleko, po prostu odcięła korzenie prawdziwej historii narodu rumuńskiego. Jeśli w podręcznikach z 2000 roku mamy rozdział zatytułowany «Cywilizacja Geto-Daków» z cytatami ze źródeł starożytnych historyków (Herodot, Strabon, Kasjusz Dion, Jordanes), z którego dowiadujemy się elementarnych rzeczy: Dakowie i Getowie są z tego samego rodu i mówią tym samym językiem, ale dowiadujemy się też o ich bajecznej wiedzy z zakresu astronomii, medycyny, filozofii, logiki.

Na przykład o Decebale Kasjusz Dion pisał, że "był zręczny w planach wojennych i zręczny w ich realizacji, umiał wybrać okazję do zaatakowania wroga i wycofać się w porę, zręczny w zastawianiu sideł, dzielny w bitwie, wiedząc, jak umiejętnie wykorzystać zwycięstwo i dobrze uniknąć porażki".

Jordanes w «Getica» pisze o wiedzy naukowej Geto-Daków: "[...] Decenajos kształcił ich w prawie wszystkich gałęziach filozofii. Uczył ich etyki, oduczając ich barbarzyńskich obyczajów, uczył ich nauk fizycznych, zmuszał do życia zgodnie z prawami natury; [...] nauczył ich logiki, czyniąc ich lepszymi umysłami od innych narodów; Dając im praktyczny przykład, zachęcał ich, by spędzali życie na dobrych uczynkach; Przedstawiając im teorię dwunastu znaków zodiaku, pokazał im bieg planet i wszystkie tajemnice astronomiczne, jak orbita księżyca wzrasta i maleje, jak ognisty glob słoneczny przekracza miarę kuli ziemskiej, i ujawnił im, pod jaką nazwą i pod jakimi znakami trzysta czterdzieści sześć gwiazd przechodzi w swej szybkiej drodze ze wschodu na zachód, aby zbliżyć się lub odlecieć od bieguna niebieskiego. Zobaczcie, jak wielka to przyjemność, że ludzie zbyt dzielni, by oddawać się doktrynom filozoficznym, kiedy po bitwach mają mało wolnego czasu".

W 4 podręcznikach (2 wydawnictwa Korynt, Dydaktyka i Pedagogika, Korwin) nie znajdujemy absolutnie nic o tym, kim był Trajan, Decebal, Deceneusz, bóg Zalmoxis, jakie były wojny dacko-rzymskie z lat 101-102 i 105-106, jakie były przyczyny wojen, jakie części zajmował i administrował Trajan z Dacji, ogromne bogactwa zabrane przez Rzymian z Dacji (165 000 kg złota i 331 000 kg srebra).

Cucuteni, Hamangia, Gumelnita, Turdas-Vinca

Jeśli chodzi o prehistoryczne kultury z neolitu i epoki brązu, które są unikalne w Europie z imponującą ceramiką i wiekiem (Cucuteni, Hamangia, Gumelnita, Turdas-Vinca), to w oczach nowych pokoleń młodych ludzi praktycznie nie istnieją.

The New York Times, najbardziej prestiżowa gazeta w Stanach Zjednoczonych Ameryki, opublikował 30 listopada 2009 roku w dziale "Science" artykuł o wystawie zorganizowanej przez Institute for the Study of the Ancient World na Uniwersytecie Nowojorskim. Na wystawie znalazły się eksponaty o nieocenionej wartości, należące do kultury Cucuteni. Amerykanie są dumni z tego, że taka kultura istnieje w Europie i Rumunii.

Paradoksalnie usuwamy ją z podręczników szkolnych, aby nasi uczniowie nie wiedzieli, że na tym terenie istniały unikalne starożytne kultury i ciągłość zamieszkiwania przez tysiące lat. "Mówimy o narodzie, który poprzez swoich przodków ma swoje korzenie czterokrotnie tysiącletnie, to jest duma i to jest nasza siła" – mówił Nicolae Iorga w ubiegłym wieku.

Potęga i duma, które teraz leżą w ignorancji naszych uczniów i studentów, którzy dowiadują się, że są "Rzymianami", potomkami Rzymu, zgodnie z "etykietowaniem" przez niektórych bizantyjskich historyków i cesarzy na przestrzeni wieków w pierwszym rozdziale zatytułowanym "Rzymskość Rumunów w wizji historyków".

Autor: G-ral Cristian Marian Gomoi






















poniedziałek, 4 grudnia 2023

Metoda powolnego przyzwyczajania

 



Błędne przekonania tej pani mogą brać się stąd, że zawsze widziała tylko fasadę "polskiej" telewizji - i to ją zadowala... fasadę traktuje jak prawdę - metoda Werwolfu (metoda powolnego przyzwyczajania) działa jak widać - ludzie od dziecka karmieni iluzją, przyzwyczajeni do kłamstwa mają wielki problem, by je rozpoznać...


przedruk




Telewizja publiczna jest przeznaczona do likwidacji m.in. dlatego, że bez ogródek mówi, kto jest kim, bez ogródek prowadzi debatę publiczną. Jeśli nie ma bata w postaci mediów, które grożą palcem, władza się patologizuje, dochodzi do najgorszych możliwych sytuacji – mówiła w poniedziałkowych „Aktualnościach dnia” na antenie Radia Maryja red. Anita Gargas, dziennikarka śledcza.

Red. Anita Gargas, prowadząc dziennikarskie śledztwo ws. zamordowania Czcigodnego Sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego, dotarła do wielu nowych źródeł i świadków. Informacje te przedstawione zostały w filmie „Operacja Baxis”, wyemitowanym w TVP w miniony piątek. Tymczasem dojście obecnej opozycji do władzy może zablokować takie wartościowe inicjatywy.


– Telewizja publiczna jest przeznaczona do likwidacji m.in. dlatego, że bez ogródek mówi, kto jest kim, bez ogródek prowadzi debatę publiczną z otwartą przyłbicą, a nie jak to się robi w mediach prywatnych – TVN-ie czy Polsacie – gdzie wszystko jest po myśli Donalda Tuska – podkreśliła rozmówczyni Radia Maryja.

Zaznaczyła przy tym, że walka o TVP toczy się od samych początków III RP.


– Kolejne ekipy rządzące, które były związane z poprzednim systemem – systemem komunistycznym – próbowały się tam zagnieździć na tyle mocno, żeby sterować opinią publiczną nawet po zmianach władz, np. za premiera Jana Olszewskiego czy za pierwszego rządu PiS-u – zwróciła uwagę dziennikarka.

Dodała przy tym, że wcześniej walka o TVP odbywała się mimo wszystko w ramach obowiązującego prawa, nie było m.in. siłowego usuwania ze stanowiska prezesów telewizji.


– Teraz słyszymy o tym, że koalicja zemsty nie będzie przebierać w środkach i nie będzie zastanawiać się nad tym, że to jest psucie państwa, bo telewizja publiczna jest bardzo ważnym elementem funkcjonowania całego państwa. Telewizja publiczna nie kieruje się tylko zyskiem, telewizja publiczna kieruje do widzów taką ofertę, której nie zobaczymy na antenach innych stacji – mówiła red. Anita Gargas.

Na antenach innych stacji (może z wyjątkiem TV Trwam, na co zwróciła uwagę dziennikarka) nie miałyby szansy znaleźć się chociażby takie filmy, jak „Operacja Baxis”.


– Ten film mówi o funkcjonariuszach SB, funkcjonariuszach MSW PRL, których przecież odchodząca ekipa rządząca pozbawiła apanaży za wszystko, co robili w czasach PRL-u – a robili bardzo złe rzeczy i nigdy nie zostali za te haniebne, zbrodnicze działania rozliczeni. Jedyne, co ich spotkało to to, że zostali pozbawieni superwysokich emerytur w porównaniu z emeryturami ich ofiar. To oni stanowią bardzo potężną grupę wyborców koalicji zemsty – wskazała rozmówczyni Radia Maryja.

Co prawda możliwe byłoby wprowadzenie rozwiązań, które pozwoliłyby zachować w telewizji publicznej pewną równowagę światopoglądową, ale obecnej większości sejmowej na tym nie zależy, bo taki pluralizm nie jest jej na rękę.


– Koalicja zemsty nie dopuści do takiej sytuacji, nie dopuści do takiego rozwiązania, które pozwoli docierać konserwatywnym środowiskom, antyliberalnym czy aliberalnym partiom do szerszej publiczności. Oni będą chcieli ich pozbawić możliwości kontaktu ze społeczeństwem. To jest najgorsze, co tu się dzieje. To jest psucie państwa, to jest psucie tego, na czym polega demokracja – zwróciła uwagę red. Anita Gargas.

Bez dostępu konserwatystów do społeczeństwa, władza liberalno-lewicowa będzie się patologizować, bowiem zaniknie kontrolna funkcja demokracji.


– Jeśli nie ma bata w postaci mediów, które grożą palcem (…), władza się patologizuje, dochodzi do najgorszych możliwych sytuacji – podkreśliła dziennikarka.

Wolne media stanowią również zabezpieczenie przed uzależnieniem rządzących od władz innych państw, co z kolei przekłada się na bezpieczeństwo państwa.


– Trzeba się opierać na myśleniu propaństwowym, długofalowym. Musi być miejsce, gdzie znajdzie się informacja na temat propaństwowych – a gdzie, jeżeli nie w mediach publicznych? – zaznaczyła gość Radia Maryja.

Wskazała również, że większość wyborców tzw. koalicji zemsty wiedzę o TVP czerpie wyłącznie z mediów liberalno-lewicowych, stąd też mają mocno zafałszowany obraz tych mediów.











Red. A. Gargas: Jeśli nie ma bata w postaci mediów, władza się patologizuje – RadioMaryja.pl







poniedziałek, 27 listopada 2023

Niemcy i brak rozliczenia zbrodniarzy



przedruk






25.11.2023 17:58



„Zbrodnie trzeba nazwać i podać nazwiska zbrodniarzy”. 

A jak to wygląda w rzeczywistości?



- W czasie wojny co piąty dorosły Niemiec należał do NSDAP, w Wehrmachcie służyło 15,6 mln młodych Niemców i Austriaków, a Hitlera popierały wielkie koncerny przemysłowe. Niechęć do rozliczeń w RFN po wojnie była więc naturalną niechęcią do przyznania się do winy swojej lub swoich bliskich – ocenia historyczka dr Joanna Lubecka z IPN. Według szacunków historyków około 30 tys. zbrodniarzy zdołało po wojnie uciec z kraju tzw. „szczurzymi szlakami” (niem. „Rattenlinien”), głównie do Ameryki Łacińskiej.


Obecnie Niemcy generalnie uznają swoją odpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej, ale jednocześnie zwolenników zyskują skrajnie prawicowe partie AfD czy NPD, których członkom „zdarzają się niefortunne wypowiedzi, na przykład nazwanie pomnika Holokaustu pomnikiem hańby lub relatywizowanie zbrodni i roli Hitlera” – zaznacza badaczka.

- Niemiecki kryminolog Dieter Schenk nazwał politykę rządu, administracji i wymiaru sprawiedliwości w latach 50. i 60. "strukturalnym nieściganiem morderców". Odsetek byłych członków NSDAP w organach decyzyjnych i wymiaru sprawiedliwości był stosunkowo duży. Schenk podaje, iż w 1950 roku 66-75 procent sędziów i prokuratorów było dawnymi członkami NSDAP



Wielu nazistów zrobiło po wojnie kariery polityczne.

- Jak podaje w swoim tajnym raporcie dla CIA szef niemieckiego wywiadu BND Reinhard Gehlen, w 1950 roku 129 deputowanych Bundestagu należało w okresie III Rzeszy do NSDAP, co stanowiło 26,5 procent


W 1952 r. 33,9 proc. pracowników MSZ RFN – łącznie 184 osoby - było dawnymi członkami NSDAP.

- Głośnych było też kilka pojedynczych przypadków karier osób podejrzewanych o udział bądź współudział w zbrodniach. Była to m.in. historia Hansa Globke, współtwórcy ustaw norymberskich dyskryminujących Żydów, który w latach 1953 do 1963 był szefem Urzędu Kanclerskiego i doradcą kanclerza Konrada Adenauera


- Z polskiej perspektywy najbardziej oburzający jest przypadek gen. Heinza Reinefartha, dowódcy odpowiedzialnego za zbrodnie popełnione w trakcie Powstania Warszawskiego, który po wojnie robił karierę polityczną jako deputowany do Landtagu Szlezwik-Holsztyn oraz burmistrz Westerlandu na wyspie Sylt


Według szacunków historyków około 30 tys. zbrodniarzy zdołało po wojnie uciec z kraju tzw. „szczurzymi szlakami” (niem. „Rattenlinien”), głównie do Ameryki Łacińskiej. Byli wśród nich „Anioł Śmierci” z KL Auschwitz Josef Mengele, „architekt Holokaustu” Adolf Eichmann (złapany później przez Mosad, osądzony i stracony), a także twórca ruchomych komór gazowych Walter Rauff.


Niektórzy funkcjonariusze III Rzeszy byli chronieni przez aliantów, a ich wiedzę i umiejętności wykorzystywano w konflikcie Wschód-Zachód. W tej grupie był m.in. generał Wehrmachtu Gehlen, którego Amerykanie zaangażowali do stworzenia służby wywiadowczej BND, a także naukowiec Wernher von Braun, twórca niemieckich rakiet V-2, a później współautor programu kosmicznego USA.

- Procesy, które odbywały się w RFN, m.in. proces frankfurcki w latach 60., czy proces w Düsseldorfie w drugiej połowie lat 70., wpłynęły na wzrost wiedzy Niemców o zbrodniach, ale nie zmieniły procedur karnych, które nadal pozwalały sprawcom żyć w spokoju i cieszyć się społecznym szacunkiem




- Dobrym przykładem byłby tu przedsiębiorca Josef Neckermann – nazista, który dorobił się na przejmowaniu żydowskich majątków, prawnik Paul Reimers, który w latach 1941–1943 pracował w sądzie specjalnym w Berlinie, a później w Trybunale Ludowym i dopiero w 1984 roku oskarżono go o 62 morderstwa i 35 usiłowań morderstwa, czy stojący na czele akcji T-4 lekarz Werner Heyde, którego w 1962 roku oskarżono o "podstępne, okrutne i celowe zabicie co najmniej 100 tys. osób"




Jej zdaniem okres alianckiej okupacji Niemiec był intensywny, jeśli chodzi o sądzenie zbrodniarzy i denazyfikację. Sytuacja zmieniła się po powstaniu dwóch państw niemieckich w 1949 roku. W NRD kontrolę nad sądownictwem utrzymali Sowieci, a władze budowały tajne służby STASI na dawnych funkcjonariuszach SS. W RFN liczba procesów znacznie spadła, co wynikało z nieprzystosowania zachodnioniemieckiego prawa do tzw. zasad norymberskich, ale też z szeregu obiektywnych czynników.


- Po pierwsze, wraz z narastaniem zimnej wojny, zabrakło nacisku i determinacji ze strony aliantów, aby mobilizować Niemców do przeprowadzenia rozliczeń. Coraz bardziej oczywisty stawał się fakt, że RFN jest niezbędnym sojusznikiem w walce z Sowietami. Rozdrażnianie i zniechęcanie niemieckiej opinii publicznej poprzez przypominanie niedawnej, niechlubnej przeszłości wydawało się nierozsądne z politycznej perspektywy



Jednak również społeczeństwo RFN było niechętne rozliczeniom. „Żeby zrozumieć stosunek Niemców do narodowego socjalizmu, należy przyjrzeć się w jaki sposób naród niemiecki współuczestniczył w tworzeniu systemu III Rzeszy. Liczba wydanych legitymacji partyjnych NSDAP osiągnęła 10,7 mln, co oznacza, że co piąty dorosły Niemiec należał do partii nazistowskiej. W Wehrmachcie służyło od 1939 do 1945 r. 15,6 mln Niemców i Austriaków. Najbardziej ostrożne szacunki niemieckich historyków dotyczące udziału Wehrmachtu w zbrodniach, szczególnie na froncie wschodnim, – wynoszą 5 procent. Oznaczałoby to, że zbrodnie mogło popełnić ponad 700 tys. żołnierzy” - wylicza ekspertka.

- Jeśli dodamy do tych liczb członków formacji SS, urzędników Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS, a także przedstawicieli wielkich koncernów przemysłowych wspierających Hitlera, otrzymamy obraz "uwikłania" i skalę poparcia, jakiej udzielił Hitlerowi naród niemiecki. Niechęć do rozliczeń była więc naturalną niechęcią do przyznania się do winy swojej lub swoich bliskich




Kolejnym powodem był fakt, że dla władz nowo powstałej RFN, na czele których stał kanclerz Konrad Adenauer, ważniejsza była integracja społeczeństwa i odbudowa gospodarki.

- Sprawę rozliczenia zbrodni niemieckich uznawał za "załatwioną" w procesach norymberskich, a wracanie do niej za działanie szkodliwe i antypaństwowe. Niechęć wobec rozliczeń zbrodni III Rzeszy demonstrowały również oba kościoły niemieckie, katolicki i protestancki




Według niej w historii państw nie istnieje „gruba kreska”, a do budowy nowego państwa trzeba było wykorzystać ludzi byłego reżimu, często podejrzanych o zbrodnie.

- Jeśli już ktoś stawał przed sądem, obrońcy i sędziowie stosowali kilka prostych procedur, przede wszystkim oskarżano o zabójstwo, które ulegało przedawnieniu, a nie o morderstwo. Uznawano, że oskarżeni działali w systemie totalitarnym, a więc nie mogą odpowiadać jako sprawcy, gdyż działali "w stanie wyższej konieczności wywołanej rozkazem". Krótko mówiąc, RFN świetnie wykorzystała sytuację międzynarodową, aby zająć się ważniejszymi z perspektywy młodego państwa sprawami, niż sądzenie własnych obywateli


Ekspertka zwraca uwagę, że stosunki międzynarodowe rządzą się swoimi prawami, a każde państwo realizuje i chroni własne interesy. „Przyznanie się i rozliczenie zbrodni, szczególnie w świetle reflektorów i na arenie międzynarodowej nie sprzyja budowaniu własnej silnej pozycji. Dlatego robią to jedynie państwa przegrane” – zaznacza.

- Jeśli miałabym więc odpowiedzieć na pytanie, czy Niemcy właściwie i w pełnym stopniu rozliczyli się z nazizmem i sprawcami zbrodni, to odpowiem: nie. Ale być może rozliczyli się lepiej niż inne państwa. Zbrodnie komunizmu zarówno na terenie byłych republik sowieckich, jak i w strefie wpływów sowieckich w przeważającej części w ogóle nie zostały rozliczone, co więcej w zasadzie zostały całkowicie wyparte



Obecnie Niemcy generalnie uważają, że rozliczyli się ze swoją nazistowską przeszłością, a w kraju wykonano ogromną pracę na rzecz poszerzania wiedzy o zbrodniach wobec Żydów, Romów i Sinti. Naukowcy niemieccy, którzy badają te zagadnienia, twierdzą jednak, że wiedza dotycząca Holokaustu, szczególnie wśród młodych Niemców jest dość powierzchowna, natomiast wiedza dotycząca zbrodni wobec innych narodów w zasadzie nie istnieje.

Zdaniem dr. Lubeckiej mimo starszego wieku oskarżonych należy im wytaczać procesy, ponieważ wymaga tego poczucie sprawiedliwości wobec ofiar. „Zbrodnie trzeba nazwać i podać nazwiska zbrodniarzy. Obecnie w Niemczech toczy się kilkanaście takich procesów, a w ostatnich latach udało się postawić przed sądami m.in. Iwana vel Johna Demianiuka, strażnika z Sobiboru (2011 r.), Oskara Gröninga, strażnika i księgowego z Auschwitz (2015 r.), w grudniu 2022 r. skazano sekretarkę komendanta KL Stutthof Irmgard Furchner na karę dwóch lat więzienia” – wymienia historyczka z IPN.




„Zbrodnie trzeba nazwać i podać nazwiska zbrodniarzy”. A jak to wygląda w rzeczywistości? | Niezalezna.pl






Konsolidacja wokół spraw ważnych





przedruk







PREZYDENCI LUBUSKICH MIAST

PRZECIWNI POMYSŁOM LIKWIDACJI WOJEWÓDZTWA



27 listopada 2023 12:39

Radio Maryja


Prezydenci Gorzowa Wlkp., Zielonej Góry i Nowej Soli zorganizują konferencję pt. „Nowe Porozumienie Paradyskie”. To ich reakcja na pojawiające się pomysły dot. zmiany podziału administracyjnego kraju mogące skutkować m.in. likwidacją woj. lubuskiego – poinformował rzecznik UM Gorzowa Wlkp., Wiesław Ciepiela.

Jak wskazano w komunikacie, lubuscy prezydenci chcą wskazać na zagrożenia dla woj. lubuskiego oraz porozmawiać o przyszłości, konsolidować się wokół spraw ważnych dla całego regionu w kolejnych latach, na przykład działań na rzecz równomiernego rozwoju komunikacyjnego regionu.


„Ostatnio w przestrzeni publicznej pojawiają się mapy z nowymi propozycjami podziału administracyjnego. Nie można wykluczyć, że poza czyjąś aktywnością jest to jakaś forma prezentacji, swego rodzaju testowanie możliwych do przyjęcia w przyszłości rozwiązań. W ramach tych propozycji województwo lubuskie przestanie istnieć i zostanie przyłączone do nowych powstających dużo większych niż obecne województw” – powiedział cytowany prezydent Gorzowa Wlkp., Jacek Wójcicki.

Dodał, że takie rozwiązanie jest absolutnie nie do zaakceptowania i wraz z prezydentami Zielonej Góry, Januszem Kubickim, oraz Nowej Soli, Jackiem Milewskim, chcą podjąć próbę zwrócenia uwagi na te plany nie tylko przez mieszkańców woj. lubuskiego, ale także wszystkich Polaków.

Jacek Wójcicki przypomniał, że woj. lubuskie – utworzone z województw gorzowskiego i zielonogórskiego – funkcjonuje od początku 1999 r., ale jego powstanie poprzedziły ustalenia gorzowskich i zielonogórskich parlamentarzystów w Gościkowie-Paradyżu, których efektem był list w sprawie utworzenia woj. lubuskiego skierowany 13 marca 1998 r. do ówczesnego premiera Jerzego Buzka. Ten list określany jest mianem Umowy paradyskiej.

Prezydent Gorzowa podkreślił, że prezydenci trzech największych lubuskich miast na zapowiadanej konferencji będą także chcieli zwrócić uwagę na fakt, iż samorząd od chwili swojego powstania jest nadmiernie przeciążony obowiązkami, za którymi nie idą wystarczające środki do ich realizacji.

„Pora zerwać z tą złą tradycją. Skoro stać nas na monumentalne inwestycje centralne, to również powinno być nas stać na faktyczne, a nie pozorne, finansowanie zleconych działań. Chcemy też konsolidować ludzi sprzyjających równomiernemu rozwojowi województwa, sprzyjających samorządności, rozumiejących, jak ważny dla rozwoju kraju jest rozwój miast, gmin i regionów” – zaznaczył Jacek Wójcicki.

Konferencja pn. „Nowe Porozumienie Paradyskie” została zaplanowana na 7 grudnia br., w pocysterskim zespole klasztornym w Gościkowie-Paradyżu. Na konferencję zostaną zaproszeni lubuscy wójtowie, burmistrzowie, starostowie i prezydenci, parlamentarzyści i politycy, również ci, którzy podpisywali pierwsze Porozumienie paradyskie – zapowiedział Wiesław Ciepiela.







Prezydenci lubuskich miast przeciwni pomysłom likwidacji województwa – RadioMaryja.pl






piątek, 17 listopada 2023

Nauka jazdy

 

Jak to czytam, zaraz przypominają mi się różne inne "dobre" rady pozbawione racjonalnego myślenia, jak np. 

"dziurawe drogi są dobre, bo wymuszają spowolnienie ruchu", albo

"odblaski ratują życie", zamiast -  "rozwaga ratuje życie"... 



czy w przypadku tej książki, aby nie....  













przedruk



Książka Sobiesława Zasady zepsuła kierowców w Polsce. 
Dziś powinni się jej wystrzegać




Jadący za wolno powodują zagrożenie; trzeba uczyć się wchodzić w poślizgi; im lepszy kierowca, tym szybciej może pojechać i na więcej pozwolić sobie na drodze – te zdania jak mantrę do dziś powtarza wielu polskich kierowców. Nie wymyślili sobie tego sami. Za część tych groźnych przekonań odpowiada książka „Prędkość bezpieczna”, którą – jako poradnik – jeszcze w PRL zaserwował rodakom kierowca rajdowy Sobiesław Zasada. Książka była wówczas bestsellerem, wznawiano ją wiele razy. A jeszcze w 2009 r. „Auto Świat” reklamował stanowiący jej kontynuację i rozszerzenie tytuł: „Szerokiej drogi – doskonalenie techniki jazdy” (w niej Zasada dodał już wiele zastrzeżeń uczulając bardziej kierowców na to, że nie są sami na drodze, ale nadal nie zrezygnował np. z proponowania uczenia wychodzenia z poślizgów).

Zaznaczę od razu – nie przypisuję żadnej winy Zasadzie, który pół wieku temu z najlepszymi intencjami przekazał w popularny sposób rodakom swoją wiedzę na temat prowadzenia pojazdów. Innych porad wówczas w ogóle nie mieli. W tamtych czasach publikacja była więc dla ludzi siadających za kierownicę czymś bardzo cennym. Część przekazanej w niej wiedzy broni się zresztą do dziś – rajdowiec uczył bowiem m.in. jak i dlaczego należy zajmować poprawną pozycję za kierownicą, jak hamować, by nie wpadać w poślizgi (i to w zależności np. od poruszania się samochodem z silnikiem dwusuwowym czy czterosuwowym); uczył, jak poprawnie trzymać ręce na kierownicy; czy chwalił zapinanie pasów jako redukcję obrażeń przy wypadku a także jako pomoc w dopasowaniu się do fotela i zabezpieczeniu przed utratą kontroli nad kierownicą w nagłych przypadkach.

Niestety – dziś wiemy to bardzo dobrze – Zasada jako kierowca sportowy podpowiadał cywilom elementy rajdowej jazdy. I to był potężny błąd.

W wydanej po raz pierwszy w 1970 r. książce napisał we wstępnie profetyczne zdanie: „Zmieniają się czasy, zmieniają się pojęcia. To, co przed laty było pewnikiem, ba! dogmatem — dziś jest nic do przyjęcia”. Po 50 latach ono komentuje samą książkę Zasady, w której przedstawione przez niego porady są dziś nie do przyjęcia – bo na drodze mogą tylko zaszkodzić.

Warto więc zdementować część mitów z tej publikacji, które – na nieszczęście – są w Polsce powtarzane do dziś jako dobre podejście do kierowania samochodem.

Skąd się biorą wypadki

Jedną z największych słabości „Szybkości bezpiecznej” już nawet pół wieku temu, było przekonanie jej autora o tym, że wypadki biorą się w ogromnej części z tego, że ktoś był za słabym technicznie kierowcą. Sobiesław Zasada błędnie uważał – i zdecydowanie miała na to wpływ jego kariera w motosporcie – że zamiast unikać zagrożenia i zbliżać się do krawędzi umiejętności, trzeba po prostu podnosić umiejętności za kółkiem, by móc wydostawać się z tarapatów. W dzisiejszych czasach takie podejście do jeżdżenia po drogach na co dzień trudno uznać za inne niż szalone.

„Gdyby nawet wszystkie warunki bezpośrednio poprzedzające wypadek, jak: zbyt szybka jazda, złe warunki atmosferyczne, słaba widoczność, niespodziewana przeszkoda itp. — były zachowane i przeanalizowalibyśmy co w danym momencie kierowca czy kierowcy mogli zrobić, aby zapobiec tragedii, to wniosek nasunie się sam — po prostu zabrakło umiejętności. Nie uważam, że każdy kierowca musi i bezwzględnie powinien być wirtuozem kierownicy. Nie każdy ma dosyć talentu. Niekoniecznie trzeba być w każdej dziedzinie doskonałym. Ale na pewno każdy z nas może podnieść swoje kwalifikacje prowadzenia wozu. I o to w mojej książce chodzi” – pisał Zasada we wstępie.

Sam w książce był w tym podejściu zresztą niespójny. Z jednej strony wyśmiewał męskie zacięcie, by na drodze udowadniać sobie, kto jest większym kozakiem i pobije rekord trasy, z drugiej – namawiał do wręcz sportowego podejścia do jazdy i nie widział nic złego w tym, że nawet dla niego samego na zwykłych drogach kończyło się ono wylądowaniem poza jezdnią.

Pisał więc tak: „Analizowałem setki przeróżnych wypadków drogowych. Wiele z nich skończyło się tragicznie. Ponad 50 proc. przyczyn wypadków określa się powszechnie >>samochód wpadł w poślizg<<. Ale w większości tych wozów siedzieli za kierownicą kierowcy dobrzy, tylko… nie przyzwyczajeni do poślizgów. Strach sparaliżował im ruchy”.

A w innym miejscu przyznawał, że nawet on sam przekroczył swoje umiejętności, bo pokonała go własna ambicja pojechania szybciej, co skończyło się wypadnięciem z drogi na pole czy uderzeniem w pryzmę żwiru przykrytym na poboczu śniegiem.

Jeśli więc diagnoza była zła (że wypadki to efekt słabego wytrenowania kierowców), to i rozwiązania serwowane przez Zasadę nie mogły być trafne.

MIT 1. Jazda cywilna czy rajdowa – bez różnicy

Jednymi z najbardziej wstrząsających dziś słów są w książce te, w których kierowca rajdowy utożsamiał prowadzenie pojazdu z jazdą sportową.

„Właściwie nie różnicuję jazdy na >>rajdową<< (poza pewną, ma się rozumieć, jej specyfiką) i >>codzienną<<. Rozróżniam raczej jazdę dobrą i złą. Z różnymi punktami docelowymi: dojazdem do miejsca pracy czy dojazdem na metę etapu. Oczywiście z różnicy w tych punktach docelowych wynikają różnice czysto formalne — ale sposób jazdy, jej styl i umiejętności kierowcy są zawsze tylko dobre lub złe. A powinny być na swój sposób doskonałe”.

Pół wieku temu Zasada mówił o podobnej jeździe pod względem techniki prowadzenia pojazdów, bo w autach nie było żadnych systemów, które dziś mamy. Natomiast dziś oczywistym jest to, iż jazda codzienna różni się od jazdy rajdowej. Bo ich cel jest inny. W jeździ codziennej celem jest bezpieczne dojechanie do miejsca, do którego zmierzamy. W jeździe sportowej celem jest jak najszybsze dojechanie do mety.

MIT 2: Najważniejsze to trenować manewry i jazdę sportową

Sobiesław Zasada wpajał polskim kierowcom, że to, jak dobrymi będą, zależy od tego, jak mocno będą ćwiczyć manewry samochodem i jak będą w nich stawać się coraz lepsi.

Pisał więc: „Zgodnie z moim najgłębszym przekonaniem twierdzę, iż każdy kierowca obdarzony odrobiną odpowiedzialności powinien uczyć się stale. Uczyć się, to znaczy trenować. A trenować, to znaczy wielokrotnie powtarzać dany manewr lub jeden jego elementów. Powtarzać świadomie: z analizą popełnionych błędów i z troską o ich eliminację przy następnym powtórzeniu”

Współczesne samochody są wyposażone w systemy bezpieczeństwa, które pewne rzeczy robią już za nas. Zawodnik motosportu musi trenować, natomiast zwykły kierowca przede wszystkim musi budować świadomość, że jest tylko częścią ruchu drogowego, jednym z jego elementów. Zatem dobry kierowca musi wiedzieć, że to, co dzieje się na trasie nie zależy tylko od tego, jak on coraz lepiej potrafi wjechać w zakręt, tylko od przewidywania i rozumienia, że wokół są tylko ludzie, którzy mogą też popełniać błędy. Oczywiście, ciągły rozwój techniki kierowania też jest istotny. Wystarczy zapytać polskich instruktorów doskonalenia techniki jazdy o to, jak często ludzie, którzy uzyskali uprawnienia do kierowania przed istnieniem systemu ABS do dziś w autach z ABS hamują… pulsacyjnie.

Autor książki „Prędkość bezpieczna” szedł jednak dużo dalej. I proponował kierowcom opanowywanie elementów jazdy sportowej. Oto kilka cytatów poświęconych właśnie temu:

„Dobra jazda nie polega na nerwowym rzucaniu wozem, gwałtownym hamowaniu, raptownym przyspieszaniu. Polega ona na maksymalnie wytresowanej koordynacji ruchów i na uzyskanej w ten sposób płynności jazdy. Aby osiągnąć wysoki poziom techniki prowadzenia pojazdu, warto opanować wiele elementów jazdy sportowej. Pozwoli nam to posiąść pełną kontrolę samochodu i doskonale z nim się zespolić”.

„Uważam, że nawet ten, kto nic ma zamiaru startować w zawodach samochodowych, nie powinien pozostawać obojętny na zdobycze i doświadczenia tej dyscypliny. Naśladownictwo i przejmowanie techniki zawodniczej podniesie kwalifikacje i pozwoli na coraz bardziej bezpieczną jazdę”.

„Słyszy się często zastrzeżenia, iż pisanie o jeździe sportowej nie prowadzi do niczego dobrego, bo kierowcy doszlifują technikę i zaczną jeździć szybko. Najważniejsze jest, aby jeździli dobrze, świadomie i, jeśli szybko, to z szybkością bezpieczną.”

I nie ma nic złego w tym, by umieć pojazd prowadzić dobrze. Jednak na drodze przede wszystkim trzeba umieć jechać spokojnie. Najważniejszym jest zachować odpowiedni odstęp. Trzeba jechać wolniej, bo to pozwala „kupić sobie czas” na sytuacje trudne. Gdy dochodzi do utraty panowania nad pojazdem, ludzie zwykle mówią, że zabrakło im już czasu na reakcję. I przeciętny kierowca powinien sobie taki zapas zrobić. Zatem nie doskonała jazda sportowa – docieranie do krawędzi umiejętności – liczy się w codziennej jeździe, tylko prowadzenie poniżej swoich możliwości.

Skandynawowie sprawdzili też już lata temu, że szkolenie cywilnych kierowców do jak najlepszego wykonywania manewrów, prowadzi jedynie do coraz większego zaufania we własne możliwości i podejmowania coraz większego ryzyka na drodze. Efekt był opłakany. Dlatego w obowiązkowych praktycznych szkoleniach młodych kierowców np. w Szwecji wprowadza się auto z kursantem w poślizg nie dlatego, by uczyć go wychodzenia z tej sytuacji, ale po to, by pokazać mu, iż nie powinien przeceniać własnych możliwości i nie wpadać w poślizg, bo w większości sytuacji sobie nie poradzi.

Kierowca bezpieczny to taki, którego prawie w ogóle nie ekscytuje to, że jedzie samochodem, po prostu przemieszcza się tak, jakby jechał autobusem. Ten, kto ma „benzynę we krwi” – co często używane jest w Polsce jako określenie cechy, z której należy być dumnym – będzie miał skłonność do ryzykowania, gdy prowadzi auto. Mówi o tym wiele badań.

MIT 3: Szybkość nie jest zła

Jeden ze szkodliwych mitów Zasady został zawarty już w tytule książki. Rajdowiec uważał, że istnieje „szybkość bezpieczna”. Tę rozumiał nie jak dziś – jako dostosowanie prędkości do warunków na drodze oraz jako obniżanie limitów prędkości (na całym świecie dziś zmniejsza się prędkości w miastach do docelowych 30 km/h, a nawet na drogach pozamiejskich – we Francji czy Hiszpanii jest to już maksymalnie 80 km/h).

Zasada uznawał, że bezpieczna prędkość to taka, która zależy od warunków na drodze, sprawności auta i umiejętności kierowcy. I tu miał rację. Jednak szedł za daleko i twierdził, że ten, kto prowadzi lepiej niż inni, może pozwolić sobie na jazdę szybszą – taką, na granicy przyczepności kół.

„Nie jestem przeciwnikiem szybkiej jazdy. Jestem — i muszę być — zdecydowanym przeciwnikiem jazdy niebezpiecznej. Proponuję więc odtąd wprowadzenie do stałego użytku terminu „szybkość bezpieczna”. Termin ten oznacza szybkość względną, szybkość zależną od umiejętności kierowcy, sprawności jego wozu i sytuacji na drodze. Jest to wyliczenie generalne, zawierające w sobie wszystkie, wynikające z tych trzech elementów, konsekwencje. Czyli szybkość bezpieczna to taka, na jaką może sobie w danych okolicznościach pozwolić konkretny kierowca na określonym samochodzie”.

„Szybkość bezpieczna, jak każde pojęcie, ma granice. Tylko bardzo dobry kierowca może sobie pozwolić na prowadzenie wozu na górnej granicy teoretycznej szybkości bezpiecznej — jak mówimy o samochodzie — na granicy przyczepności kół”.

„Nieważna jest więc szybkość bezwzględna, ważna jest szybkość bezpieczna w stosunku do umiejętności kierowcy”.

„Musimy rozróżnić trzy sposoby jazdy samochodem, sam jeżdżę tymi trzema sposobami: 1 – jazda normalna, 2 – jazda szybka, 3 – jazda wyścigowa”.

Po 50 latach dowodów i badań założenia bezpiecznej jazdy mówią zupełnie odwrotnie: wolniej to znaczy bezpieczniej. Wolniejsza oznacza większe bezpieczeństwo. Dobrze obrazuje to puszczany teraz w telewizjach spot Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu drogowego, w którym ktoś ma pierwszeństwo ale jedzie trochę za szybko i po błędzie innego kierowcy, nie jest już w stanie ocalić ich obu przed wypadkiem.

W innym miejscu książki Zasada pisze wprost, że im lepsze umiejętności kierowcy, tym szybciej pokonuje od daną trasę. I znów – to może być prawdą w motorsporcie. W cywilnej jeździe nie należy dojechać do celu szybciej, niż regulują to ograniczenia prędkości na całej trasie.

Do tego wszystkiego polski rajdowiec dorzucał inny mit, który też pokutuje do dziś i pojawia się w wielu internetowych dyskusjach. Bo skoro dla Zasady dobry kierowca jeździł szybciej, to z drugiej strony – ten, który jeździł wolno, był kierowcą złym.

„Bywa nawet, że jazda stale zbyt wolna jest jazdą w dalszych skutkach również niebezpieczną. Kierowca jeżdżący zbyt wolno jest ze swojej przesadnej ostrożności zadowolony, a nawet dumny. W ten sposób popada w samouspokojenie. Ale kiedy znajdzie się w sytuacji trudnej, wokół jadących z normalną szybkością samochodów, przemykających się przechodniów, sunących z boku tramwajów, a jeszcze zobaczy milicjanta na skrzyżowaniu, to wtedy, przy słabych umiejętnościach, traci głowę, a do akcji włącza się panika: uciec, za wszelką cenę wyplątać się z tłoku. I ten wolno jeżdżący nagle dodaje ostro gazu..” – fantazjował Sobiesław Zasada w 1970 r.

Na koniec garść wstrząsających cytatów, które przekonywały – i to też jest niebezpieczne przekonanie trwające wśród polskich kierowców do dziś – że kto umie lepiej kręcić kierownicą i operować pedałami, ten na drodze może sobie pozwolić nawet na łamanie pewnych reguł:

„Można sobie pozwolić na łamanie pewnych obowiązujących prawideł, ale 75 wyłącznie wówczas, gdy dokładnie wiadomo co z tego wyniknie, i wiadomo, że konsekwencje będą takie, jakie kierowca sobie zamierzył”.

„Jedno jest pewne: w miarę zdobywania umiejętności wolno coraz więcej”.

„Kto zna swój wóz, wie, że w danych warunkach może sobie pozwolić na to, w innych na tamto — a w ogóle we wszystkich przypadkach, w miarę zaawansowania w solidnym treningu, może sobie bezpiecznie pozwalać na coraz więcej”.

„W wyjątkowych okolicznościach, przy znakomitej widoczności, do pewnego stopnia dopuszczalne jest ścinanie zakrętów tam, gdzie nie ma na drodze namalowanej linii ciągłej — i to zakrętów idących w prawo, bo ścinając zakręt w prawą stronę, nikomu nie zagrażam”.

MIT 4. Trzeba się nauczyć jazdy w poślizgu

Kolejny mit z książki sprzed pół wieku odżywa z każdym pierwszym opadem śniegu. To wówczas parkingi czy małe uliczki są miejscem dla młokosów, którzy próbują na nich „latania bokiem”. Wielu kierowców jest gotowych bronić tych zachowań i udowadniać, że tak się młodzi „uczą” poślizgów, dzięki czemu będą mogli zapanować nad autem w trudnej sytuacji. To mit prosto z książki Zasady, który dziś rugowany jest z dróg mandatami sięgającymi 5 tys. zł.

W jego czasach tacy kierowcy byli nieliczni i nad tym ubolewał: „Unikatem jest kierowca, który po spadnięciu pierwszego śniegu wyjeżdża, przez nikogo nie przymuszany, na placyk wyodrębniony z ruchu. i tam przez szereg dni po pół godziny na różnych szybkościach skręca, hamuje, cofa, jednym słowem jeździ trochę >>jak dziki<<, bawi się, a w rezultacie ogromnie poważnie >>wchodzi w uderzenie<< na śniegu. A jest to jazda zupełnie inna niż na nawierzchni suchej i szorstkiej. Gdy taki unikalny kierowca wyjeżdża polem na miasto, jeździ już dość swobodnie, podczas kiedy inni ślizgają się nieporadnie i powodują dziesiątki mniejszych i większych kraks”.

Sobiesław Zasada przekonany był bowiem, że nauka jazdy w poślizgu jest niezbędnym elementem do opanowania. „Jeśli chce się jeździć szybko, a przy tym bezpiecznie, trzeba się nauczyć jazdy poślizgami” – twierdził. Widział w tym tylko zalety: „Nawet przy prędkościach rzędu osiąganych w jeździe codziennej, niesportowej, ale na trasie śliskiej, technika ta gwarantuje, jeśli nie całkowite przegnanie zmory wpadnięcia w niezamierzony poślizg, to w każdym razie zmniejszenie się jej do rozmiarów godziwych do przyjęcia; pomaga przy tym na pewno w jako tako spokojnym wyprowadzeniu tańczącego po drodze samochodu na właściwy tor jazdy”.

Pisał też:

„Poślizgi zmorą kierowców? Nie! Kierowcy niech tak nauczą się ślizgać, by ten manewr stał się ich przyjacielem”.

„Należy jednak umieć tak jeździć. Wtedy normalna jazda bezpoślizgowa stanie się parokrotnie bezpieczniejsza, gdyż wszelkie niespodziewane poślizgi z reguły nie będą kończyć się tragicznie”.

„Chciałbym, aby dla każdego z nas poślizg przestał być postrachem. Należy i trzeba pokonać barierę lęku przed poślizgami. Powinniśmy uświadomić sobie i przekonać się praktycznie, że poślizg nie prowadzi od razu do kraksy, a wyuczony może należeć do sposobu jazdy”.

„Chociaż jeżdżę dużo w lecie, to jednak co roku z nadejściem zimy muszę się przyzwyczaić do poślizgów w warunkach zimowych. Są one inne niż w lecie. Radzę więc wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Gdzie się da (nie w ruchu ulicznym!) starać się samochód zarzucić czy wprowadzić w poślizg i wyprowadzić go”.

„Zakręty w jeździe normalnej przejeżdżamy normalnie, stosując poślizg kontrolowany wyłącznie wówczas, gdy jest to niezbędnie konieczne. Bo przecież jazda takim poślizgiem jest jazdą rajdowo-wyścigową. Ja sam, jadąc z Warszawy do Krakowa, na trasie 300 kilometrów przejeżdżam poślizgiem zaledwie kilka zakrętów w lecie, w zimie pozwalam sobie na kilkanaście — nigdy nic przejeżdżam poślizgiem wszystkich, a nawet większości zakrętów”

„Pierwszy lód na drodze, jadę z Warszawy do Łodzi. Jadę po lodzie i na razie moja szybkość bezpieczna to 60 km/godz. Od tej szybkości w górę wóz zaczyna być nieposłuszny. Już po pół godzinie jazdy szybkość bezpieczna podnosi się do 70 km/godz. Po tygodniu „ślizgawki” nie mam problemów i jeżdżę po lodzie jak po zwykłej nawierzchni”.

Dlaczego dziś to herezja? Bo współczesne samochody uniemożliwiają wprowadzanie ich w poślizg, jest m.in. system stabilizacji toru jazdy, który odcina możliwość dodania gazu. To, o czym pisał Zasada, to technika stricte sportowa. A dziś nawet zawodnik motorsportu we współczesnym aucie wyścigowym nie ma już też możliwości wyłączenia wszystkich systemów.

Owszem, warto zimą sprawdzić pewne rzeczy na śniegu. Jednak nie chodzi o wyuczenie się jazdy kontrolowanym poślizgiem. Gdy spadnie śnieg, to warto, żeby kierowca np. na takim prywatnym parkingu zahamował i zobaczył, jak wydłuża się droga hamowania. Warto wejść w zakręt, zobaczyć jak zmieniły się warunki, jak zachowują się systemy. Jednak jazdę sporotową należy pozostawić sportowcom. Trudno to w Polsce może zrozumieć, bo jeszcze do połowy lat 90. kładło się nacisk na umiejętności i kompetencje tego rodzaju u kierowców. A obecnie jazda sportowa i ta zwykła, codzienna to dwa totalnie odmienne światy. Nie mają wiele wspólnego poza kilkoma rzeczami np. przyjmowaniem dobrej pozycji za kierownicą, czy patrzeniem dalej przed siebie na drogę.

MIT 5. Poślizg zimą? To uciekaj na pobocze

Każdy kierowca obecnie wie, że jedynym poprawnym zachowaniem przy wyczuciu, że auto zaczyna wpadać w poślizg, jest odjęcie nogi z pedału przyspieszenia. A gdy auto już w poślizg wpadło – trzeba awaryjnie hamować i kierować tam, gdzie chciałoby się podążać.

Tymczasem ponad 50 lat temu Zasada uczył kierowców, by… zjeżdżali na pobocze. „Rada generalna: cokolwiek złego dzieje się w czasie jazdy zimowej z samochodem — nie możemy sobie poradzić z jego tańcem, uślizgami, wóz wymyka nam się spod kontroli — z wyczuciem uciekamy na pobocze. Pobocze bowiem jest zawsze trochę zmarznięte, zawsze są tam jakieś grudki, okruchy ziemi, kamyki, a spowodowana nimi przyczepność, lepsza niż na środku drogi, pomoże nam samochód wyprowadzić. Przeważnie będzie to lepsze od ślizgawki na środku drogi”.

To, co opisał wówczas Zasada, to technika sportowa, nie dla zwykłego zjadacza chleba. Nikt nie powinien proponować tego przeciętnemu kierowcy. Dla przeciętnych kierowców instruktorzy doskonalenia techniki jazdy mają dziś inną receptę, gdy auto zaczyna wpadać w poślizg: hamuj, próbuj utrzymać auto na pasie ruchu. Dlaczego to wystarcza? Bo 99 proc. zwykłych kierowców i tak nie jest w stanie pojechać techniką sportową (a o współczesnych systemach w samochodach wspominałem już wcześniej).

Książka „Szybkość bezpieczna” dostępna jest już dziś prawie wyłącznie jako używana na internetowych aukcjach lub w antykwariatach. I tam rzeczywiście jest jej miejsce – jako ciekawostki dotyczącej pewnego etapu rozwoju motoryzacyjnego Polski. W żadnym wypadku nie powinna być już brana do ręki jako podręcznik pomagający stawać się lepszym kierowcom. A jeśli ktoś chce czytać Sobiesława Zasadę, ma do dyspozycji kilka jego książek dotyczących sukcesów sportowych. Te akurat nigdy się nie zestarzeją.

Łukasz Zboralski










piątek, 10 listopada 2023

Pruskie "porządki"

 

 Zakon Krzyżacki to Deutscher Orden [Niemiecki Porządek (też - Reguła)]



"żeśmy musieli nadstawiać nasze głowy za nie prawość mistrza i Krzyżaków, którzy nigdy szczerze z nami się nie znosili, a zamknąwszy się sami w warownych twierdzach, woleli raczej widzami być naszych klęsk niżeli obrońcami. 

Wśród wielu zaś i tak wielkich nieszczęść, jeżeli kiedy brakło nieprzyjaciela zewnątrz, większy za to wewnątrz kraju występował. Komturowie i posiadacze zamków nie wstydzili się, bez przeprowadzenia sprawy, bez złożenia sądu, zabierać nam dobra i majątki, żony w oczach mężów i córki wobec rodziców porywać, na pastwę swoich lubieżnych chuci. A tym, którzy się na takie krzywdy uskarżali, miasto wymierzenia sprawiedliwości, ścinano głowy albo wydzierano mienie."



można rzec - dywersja - stara niemiecka reguła

kpią z was w biały dzień, napuszczają na siebie, prowadzą do zguby, plują na was, a wy mówicie, że to deszcz pada


nie miejcie złudzeń







Prusy Królewskie i Malbork 1454-1772
17 godz. ·



9 listopada 1459 r. zmarł Jan Bażyński (Johannes von Baysen). Urodził się około 1390 r. i wywodził z rodu rycerskiego podległego Zakonowi Krzyżackiemu. W młodości przebywał w Portugalii na dworze króla Henryka Żeglarza, gdzie zdobył sławę rycerską. Był jednym z założycieli Związku Pruskiego, powstałego na zjeździe założycielskim 14 marca 1440 r. w Kwidzynie, który był konfederacją miast i rycerstwa pruskiego. Celem jego utworzenia była obrona interesów, praw i przywilejów stanów pruskich przed bezprawiem zakonu krzyżackiego.
 
4 lutego 1454 r. Związek Pruski wypowiedział posłuszeństwo zakonowi krzyżackiemu, a cztery dni później wielkie poselstwo pruskie na czele z Janem Bażyńskim wyruszyło do Krakowa. Celem poselstwa związkowego było poddanie Prus polskiemu monarsze na warunkach, które zapewniłyby stanom pruskim realny wpływ na zarząd kraju. Bażyński, jako stojący na czele poselstwa reprezentant stanów pruskich, przemawiał przed królem Kazimierzem Jagiellończykiem, wymieniając krzywdy, jakich doświadczyli mieszkańcy Prus z winy Zakonu:

„W ciągu zaś tyloletnich, z królestwem twoim prowadzonych wojen, ile potraciliśmy krewnych, dzieci, przyjaciół, ile nam popalono miast znakomitych, poniszczono włości, pogwałcono żon naszych i córek, porozrywano majątków, ślady świeże i skargi uciśnionych głośno poświadczają. 

Ale nad te wszystkie klęski więcej nas jeszcze to dotykało, żeśmy byli zmuszeni do łamania sojuszów i prowadzenia wojen, tym przykrzejszych dla nas, że tak niesprawiedliwych; żeśmy musieli nadstawiać nasze głowy za nie prawość mistrza i Krzyżaków, którzy nigdy szczerze z nami się nie znosili, a zamknąwszy się sami w warownych twierdzach, woleli raczej widzami być naszych klęsk niżeli obrońcami. Wśród wielu zaś i tak wielkich nieszczęść, jeżeli kiedy brakło nieprzyjaciela zewnątrz, większy za to wewnątrz kraju występował. 

Komturowie i posiadacze zamków nie wstydzili się, bez przeprowadzenia sprawy, bez złożenia sądu, zabierać nam dobra i majątki, żony w oczach mężów i córki wobec rodziców porywać, na pastwę swoich lubieżnych chuci. A tym, którzy się na takie krzywdy uskarżali, miasto wymierzenia sprawiedliwości, ścinano głowy albo wydzierano mienie. Przyciśnieni tak wielką niedolą, uczyniliśmy wszyscy między sobą związek […]”.


9 marca król mianował Bażyńskiego swoim przedstawicielem (gubernatorem) w inkorporowanych Prusach, nadając mu też wkrótce starostwa sztumskie i tolkmickie. Podczas oblężenia zamku malborskiego w latach 1457-1460 najpierw wraz z bratem Ściborem przebywał w Elblągu, zaś w 1458 r. brał czynny udział w dowodzeniu obroną stolicy Prus. Ponownie przebywał tutaj od wiosny 1459 r., sprawując dowództwo nad załogą zamkową w zastępstwie nieobecnego polskiego starosty. Tutaj też najprawdopodobniej po krótkiej chorobie zmarł. Dzięki jego wysiłkom zamek malborski nie dostał się ponownie w krzyżackie ręce.




Ilustracja: wizerunek herbu Bażyńskich z dzieła „Stemmata genealogica praecipuarum in Prussia Familiarum Nobilium”.








zakon, ‘reguła’; o ‘mnichach’, wedle ich reguły (»zakon dominikański«); zakonny, ‘regularis’, zakonnik, zakonniczyzakon tłumaczy i ‘Testament’ (starozakonny, o księgach i ludziach); 

już w prasłowiańskiem ze znaczeniem ‘prawa’, t. j. tego, co za konu (t. j. ‘początku’), bywa, p. koniec;

rozeszło się oddawna na Bałkanie i śród Litwy, a doszło nawet Chazarów i Pieczeniegów. 

Zakon i pokon stoją obok siebie, jak zacząćzaczątek, i począćpoczątekpokonnik tyle co ‘naczęlnik’ (naczelnik) w prastarem tłumaczeniu Apostoła; wszystko od kon, ‘początek’ (i ‘koniec’).





engl. wiki:


Nazwa Zakonu Braci Niemieckiego Domu Najświętszej Marii Panny w Jerozolimie brzmi po niemiecku: Orden der Brüder vom Deutschen Haus der Heiligen Maria in Jerusalem i po łacinie Ordo domus Sanctae Mariae Theutonicorum Hierosolymitanorum. 

Tak więc termin "krzyżacki" nawiązuje do niemieckiego pochodzenia zakonu (Theutonicorum) w jego łacińskiej nazwie. 
Niemieckojęzyczni powszechnie odnoszą się do Deutscher Orden (oficjalna skrócona nazwa, dosłownie "Niemiecki Order"), historycznie również jako Deutscher Ritterorden ("Niemiecki Order Rycerski"), Deutschherrenorden ("Order Niemieckich Panów"), Deutschritterorden ("Order Niemieckich Rycerzy"), Marienritter ("Rycerze Maryi"), Die Herren im weißen Mantel ("Panowie w białych pelerynach") itp.

Krzyżacy znani są jako Zakon Krzyżacki w języku polskim ("Order Krzyża") oraz jako ordynariusze Kryžiuočių w języku litewskim, Vācu Ordenis w języku łotewskim, Saksa Ordu lub po prostu Ordu ("Zakon") w języku estońskim, a także różne nazwy w innych językach.

Rękopis Karola Marksa scharakteryzował kiedyś siły Zakonu jako Reitershunde – co oznacza coś w rodzaju "stada rycerzy". 

Rosyjscy czytelnicy Marksa przetłumaczyli to wyrażenie zbyt dosłownie jako "psi rycerze" (Псы-рыцари), co stało się powszechnym, pejoratywnym określeniem Zakonu w języku rosyjskim – zwłaszcza po premierze w 1938 roku filmu Siergieja Eisensteina Aleksandr Newskij, który fabularyzował klęskę Rycerzy w bitwie na lodzie w 1242 roku.



coś tam jednak jest z tymi psiogłowcami...




za: fb