Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Śląsk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Śląsk. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 kwietnia 2017

Pełzająca germanizacja Wrocławia (1)

Pełzająca germanizacja Wrocławia (1)



Prof. Jerzy Robert Nowak
Jak pamiętają Czytelnicy „Naszego Dziennika”, w związku ze storpedowaniem konferencji naukowej we Wrocławiu (po naciskach „Gazety Wyborczej” i władz uczelni) opisałem już szeroko „stalinowskie praktyki” na Uniwersytecie Wrocławskim. Sprawa ta spowodowała również głośny protest 225 osób ze środowisk naukowych i kulturalnych, oświadczenie 13 europosłów, głos zabrało też kilkaset osób w internecie etc. Szczególnie szokujące okazało się jednak to, co znalazłem w różnych materiałach na temat pełzającej germanizacji Wrocławia.
Ponad dwa miesiące poświęciłem niemal wyłącznie badaniu tej sprawy, korzystając z pomocy blisko 20 osób ze środowisk naukowych i kulturalnych Wrocławia (szczególnie gorąco dziękuję za pomoc prof. dr. hab. Tadeuszowi Marczakowi, dr Marii Dębowskiej, prezesowi klubu „Spotkanie i Dialog” Lechowi Stefaniakowi, prezesowi Związku Dolnośląskiego Adamowi Maksymowiczowi, publicyście i nauczycielowi Arturowi Adamskiemu). Wiele dało również wyszukiwanie w internecie bardzo rozproszonych tekstów i protestów przeciw niemczeniu Wrocławia. Generalny bilans tych poszukiwań jest doprawdy szokujący. Nasze największe centrum kulturalno-naukowe na Ziemiach Odzyskanych jest w bardzo dużym stopniu zagrożone działaniami regermanizacyjnymi, częstokroć wspieranymi usilnie przez niektórych włodarzy miasta (szczególnie niechlubną rolę pod tym względem odegrał były prezydent Wrocławia, a obecny minister kultury i dziedzictwa narodowego (!) Bogdan Zdrojewski).

Kto skłamał: „Wyborcza” czy Jego Magnificencja?

Porażające okazały się już ustalenia na temat kulisów odwołania zaplanowanej na 10 grudnia 2008 r. konferencji naukowej na Uniwersytecie Wrocławskim i późniejszego, po kilku dniach, usunięcia profesora Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Najpierw muszę tu sprostować ewidentną nieprawdę, zawartą w nadesłanym do redakcji „Naszego Dziennika” wyjaśnieniu rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marka Bojarskiego. Twierdził on – wbrew faktom – jakoby nie miał żadnego wpływu na odwołanie konferencji, bo zadecydowały o tym rzekomo wyłącznie władze Instytutu, w którym miała się odbyć konferencja. Pan rektor zapomniał, że istnieją aż nadto wymowne dowody jego ingerencji w tej sprawie – w postaci informujących o tym artykułów na łamach bliskiej mu wrocławskiej edycji „Gazety Wyborczej”. Oto przykłady. 5 grudnia 2008 r. wrocławska „Gazeta Wyborcza” informowała w tekście Jacka Harłukowicza „Nowak poległ, dyrektor Marczak w tarapatach”: „Na wysokości zadania stanął rektor Uniwersytetu prof. Marek Bojarski, który, mimo że trzy dni temu twierdził, że nie może naciskać na samodzielny Instytut, w czwartek osobiście przekonywał dyrekcję ISM, by imprezę odwołać”. A więc naciskał! Dodajmy, że wrocławska „Gazeta Wyborcza” z 11 grudnia 2008 r. pisała, że według nieoficjalnych informacji odwołanie konferencji miało nastąpić „za namową rektora Bojarskiego”. Zapytajmy więc, kto kłamie w tej sprawie – „Wyborcza” czy Jego Magnificencja? Jeśli skłamała „Wyborcza”, i to parokrotnie, to dlaczego pan rektor nie posłał sprostowania do niej zamiast do „Naszego Dziennika”?


Bachmann dyrygował nagonką


Szczególnie szokujące okazały się, otrzymane przeze mnie, dokładne informacje o przebiegu Rady Naukowej Instytutu Studiów Międzynarodowych, na której usunięto prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora. Chodziło o skończenie z dotychczasową rolą, jaką odgrywał właśnie ten Instytut pod kierownictwem profesora Marczaka jako najważniejszy naukowy wrocławski przyczółek obrony polskości i polskiej racji stanu wbrew pretensjom germanofili. Tym ostatnim bardzo nie w smak były zarówno konferencja planowana na 10 grudnia 2008 r. z dwoma referatami pokazującymi niemieckie zafałszowania na temat historii Polski, jak i planowana na luty kolejna konferencja naukowa „Czy grożą nam pruskie rugi. O niemieckich roszczeniach wobec Polski”. Bardzo nie odpowiadały im, wydawane przez prof. Marczaka, znakomite cykliczne kilkusetstronicowe publikacje „Racja stanu. Studia i materiały” (dotąd ukazały się trzy tomy, pełne troski o obronę polskich interesów narodowych). Postanowiono więc usunąć niewygodnego, tak „niepoprawnego politycznie” prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora. Całą operacją dyrygował były korespondent niemiecki w Polsce Klaus Bachmann, który nagle przed paru laty przekształcił się w naukowca, dodajmy, wielce tendencyjnego, szczególnie aktywnie współpracującego z wrocławską „Gazetą Wyborczą”. W lecie zeszłego roku Bachmann zamieścił tam dość szczególną propozycję, aby promować Wrocław poprzez umieszczenie w tym mieście specjalnej międzynarodowej brygady wojskowej polsko-niemieckiej (!). Na szczęście projekt Bachmanna został przyjęty we Wrocławiu bardzo krytycznie. Na szczęście, bo na pewno szybko wystąpiliby podobni pomysłodawcy z projektami promowania Gdańska (zwłaszcza Westerplatte), Elbląga etc., przez usadowienie w nich brygad niemieckich żołnierzy.

Przypomnijmy, że to właśnie Bachmann jako pierwszy zgłosił na Radzie Naukowej Instytutu Studiów Międzynarodowych wniosek o usunięcie profesora Marczaka. Co ciekawsze, Bachmann był zatrudniony w tym Instytucie zaledwie parę miesięcy (od września 2008 r.). Wiele osób przypuszcza, że dał się zatrudnić tylko dla zrobienia brudnej roboty – usunięcia ze stanowiska dyrektora profesora Marczaka, zatrudnionego na Uniwersytecie Wrocławskim od 38 lat, dokładnie od 1970 roku (!). Bachmann cały czas dyrygował na Radzie Naukowej atakiem na storpedowaną kilka dni wcześniej konferencję i na dyrektora Marczaka osobiście. Uzasadniając swój wniosek o odwołanie prof. Marczaka, ostrzegał, że jeśli się go nie usunie, to można sobie wyobrazić, że „jutro ukaże się artykuł w ‚Gazecie Wyborczej’ – ‚Dyrektor – obrońca antysemityzmu zostaje'”. Następnie Bachmann perorował na temat „antysemickiej twarzy prof. J.R. Nowaka w mediach”. I co najlepsze, podkreślił, że „rzeczywiste poglądy prof. Nowaka są nieistotne, liczy się to, co znajdzie się w prasie”. Należy zatem odwołać dyrektora Marczaka jako obrońcę „antysemity” Nowaka!

Wiadomo dziś, że dyrygującego nagonką przeciw profesorowi Marczakowi swoimi wystąpieniami w dyskusji wsparło tylko troje znanych miejscowych germanofili: profesorowie Elżbieta Stadtmueller, Beata Ociepka i Romuald Gelles. Szczególnie gwałtownie wystąpiła prof. Elżbieta Stadtmueller, autorka skrajnie proniemieckiej książki „Granica lęku i nadziei”. Atakowała w niej polskich polityków, m.in. Jana Łopuszańskiego, za to, że krytycznie oceniali na skutek swego „nacjonalizmu katolickiego” tendencje zjednoczeniowe w Niemczech i traktat z Niemcami podpisany przez Krzysztofa Skubiszewskiego. Parokrotnie wśród atakowanych za polski nacjonalizm wymieniła człowieka z marginesu politycznego – B. Tejkowskiego. Całkowicie pominęła natomiast (co dowodzi albo całkowitej słabości jej warsztatu naukowego, albo tendencyjnej złej woli) zastrzeżenia wysuwane wobec traktatu z Niemcami przez tak słynnego znawcę problematyki polsko-niemieckiej jak prof. Alfons Klafkowski, czy były wiceminister spraw zagranicznych RP Ernest Kucza. „Zapomniała” również wspomnieć i to, że bardzo krytycznie o zjednoczeniu Niemiec wypowiadała się m.in. premier Wielkiej Brytanii pani Margaret Thatcher. „Zapomniała” również wspomnieć, że z ostrzeżeniami do Polaków przed zjednoczeniem Niemiec wystąpiły między innymi takie postacie z Niemiec jak noblista Günter Grass czy dyrektor naukowy Fundacji w Ebenhausen – Christophe Royen. Kolejną germanofilką, która szczególnie wyróżniła się w ataku na prof. Marczaka jako swego rodzaju „adiutantka” Bachmanna, była prof. Beata Ociepka. Jest to autorka paru nudnych, że przy czytaniu zęby bolą, książkowych gniotów o niemieckich przesiedleńcach z Polski, których ciągle nazywa „wypędzonymi”, co oznacza, że padli ofiarą „polskiego bezprawia”. Pani Ociepka należy do naukowców polskich szczególnie aktywnych w upowszechnianiu godzącego w Polskę terminu „wypędzeni”. Cóż, pani ta była w Niemczech przez 10 miesięcy na niemieckim stypendium, szczególnie aktywnie uczęszczając na spotkania z niemieckimi przesiedleńcami.

Powracając do rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marka Bojarskiego, warto przypomnieć, że odegrał on ważną rolę w umocnieniu współpracy Uniwersytetu Wrocławskiego z Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta, główną instytucją niemiecką promującą niemieckość we Wrocławiu. Powstało ono w 2002 r. i na mocy porozumienia polsko-niemieckiego miało być corocznie finansowane po połowie przez stronę polską (na sumę 1 mln złotych) i niemiecką (przez Niemiecką Centralę Wymiany Akademickiej DAAD – na sumę 250 tys. euro). Poprzedni rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Leszek Pacholski krytykował działalność Centrum i przekonywał, że „prowadzone w nim badania są chaotyczne, a wydawane publikacje i książki niskiej wartości” (wg tekstu bardzo wspierającej Centrum „Gazety Wyborczej” z 27 stycznia 2009 r. pt. „Centrum im. Willy’ego Brandta szuka dyrektora”). Przypomnę, że z tym Centrum współpracowali tacy „naukowcy” jak Bachmann czy Ociepka (ta ostatnia starała się nawet o funkcję dyrektora). Według „Wyborczej”, dwa lata temu rektor UWr. Leszek Pacholski nie zdecydował się nawet na podpisanie drugiej umowy w sprawie funkcjonowania Centrum. Nowy rektor UWr. Marek Bojarski nie miał żadnych zastrzeżeń i podpisał kolejną umowę ze stroną niemiecką. Co więcej, we wrześniu 2008 r. mianowano p.o. dyrektorem Centrum prof. Marka Zyburę z Uniwersytetu Opolskiego. Ten naukowiec dobrze jest już znany czytelnikom „Naszego Dziennika” jako autor skrajnie proniemieckiej książki „Niemcy w Polsce”. Podał w niej m.in. szczególnie nikczemną antypolską brechtę, oskarżającą Polaków, że rzekomo zamordowali 5800 Niemców we wrześniu 1939 r. w Berezie Kartuskiej. Warto dodać, że nawet kierowane przez Ribbentropa hitlerowskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało 17 listopada 1939 r. w swym oszczerczym oświadczeniu dane o ilości rzekomo zamordowanych Niemców w Polsce, które były znacznie mniejsze od tych zawartych w fałszu Zybury.

Można podziwiać fakt, że rektor Bojarski zaakceptował akurat takiego antypolskiego germanofila jak M. Zybura na stanowisku p.o. dyrektora Centrum im. Willy’ego Brandta. Zwracam się w tym miejscu z apelem do wszystkich patriotycznych wrocławian. Zareagujcie wreszcie w sprawie Zybury! Do końca lutego trwa konkurs na dyrektora Centrum im. Willy’ego Brandta. Jest kilku kandydatów, w tym usilnie popierany przez „Wyborczą” M. Zybura. Zajrzyjcie do jego germanofilskiej książki (m.in. do plugawego oszczerstwa, obwiniającego Polaków o śmierć 5800 internowanych Niemców we wrześniu 1939 r. na s. 180) i zwracajcie się do rektora Bojarskiego z postulatami: niech wyjaśni swoje zachowanie w sprawie mianowania Zybury na p.o. dyrektora Centrum.


Regermanizacyjna fala


Efekty przeglądania materiałów na temat ekspansji niemczyzny we Wrocławiu są wręcz przerażające. Okazało się, że Wrocław szybko dogania Opolszczyznę i Szczecin w działaniach regermanizacyjnych typu: przywracanie niemieckich nazw kosztem dotychczasowych polskich, otaczanie szczególnym pietyzmem różnych pamiątek niemieckiej przeszłości. Wielce ponurą rolę w tym względzie odgrywają miejscowe sprzedajne pseudoelity, zwłaszcza naukowcy gotowi do wielbienia Niemiec na klęczkach w zamian za wysokie granty, honoraria, wykłady, stypendia, nagrody i odznaczenia. Przytoczę teraz najbardziej oburzające przykłady oddziaływań tej germanofilskiej fali.


Uhonorowanie zbrodniarzy hitlerowskich na cmentarzu pod Wrocławiem


Do jakich żałosnych sytuacji prowadzi germanofilstwo, najlepiej świadczy historia cmentarza w Nadolicach Wielkich niedaleko Wrocławia. 5 października 2002 r. uroczyście odsłonięto tam niemiecki cmentarz wojskowy, na którym pochowano niemieckich żołnierzy, którzy zginęli na Dolnym Śląsku w czasie drugiej wojny światowej. Cmentarz miał być swego rodzaju wielkim symbolem pojednania polsko-niemieckiego. Powstał z inicjatywy Ludowego Niemieckiego Związku Opieki nad Grobami Wojennymi. Od 1998 r. pochowali oni tam 12 tys. żołnierzy niemieckich, ekshumowanych z innych miejsc na Dolnym Śląsku. Związek założył na tym terenie w 1998 r. także Park Pokoju, dla którego sponsorzy zakupili ponad 600 drzew. Zgodnie z panującą teraz w Polsce modą na europejskość, połowa znaczących przedsiębiorstw we Wrocławiu partycypowała w sponsorowaniu budowy niemieckiego cmentarza wojskowego równocześnie z niemieckimi sponsorami. Jak pojednanie, to pojednanie! W oficjalnych uroczystościach otwarcia nekropolii brali udział m.in.: metropolita wrocławski ks. kard. Henryk Gulbinowicz, przedstawiciel Episkopatu Niemiec, ambasador RFN w Polsce, niemiecki konsul we Wrocławiu oraz sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik.

Dostojni uczestnicy uroczystego otwarcia cmentarza w Nadolicach Wielkich nie mieli pojęcia, że w tym miejscu pochowano m.in. ciała setek niemieckich zbrodniarzy wojennych, w tym esesmanów, najbardziej bestialskich katów Warszawy z brygady SS Dirlewangera.

Tę skandaliczną sprawę po raz pierwszy ujawniono w niemieckiej gazecie „Junge Welt” z 9 listopada 2002 r. w artykule Mariana Stankiewicza (przypuszczalnie Polaka) pt. „SS na drodze do katolickiego nieba Polski”. (Można go przeczytać po niemiecku na stronie internetowej: www.jungewelt.de/2002/ 11-09/013php). Autor publikacji w „Junge Welt” pisał m.in. „5.10.2002 w miejscowości Nadolice Wielkie pod Wrocławiem na Dolnym Śląsku został poświęcony niemiecki cmentarz. Polska orkiestra wojskowa odegrała hymny narodowe, na maszt zostały wciągnięte obie flagi narodowe, polscy żołnierze i oficerowie klękali przed grobami i składali wieńce. Podczas gdy jedni stali na warcie honorowej, ich przełożeni stali na baczność i salutowali. Arcybiskup Wrocławia Henryk Gulbinowicz wraz z licznie przybyłymi kanonikami i ewangelickimi pastorami oddali cześć tu pochowanym, którzy zostali ekshumowani z pól bitewnych II wojny światowej z pobliskiej okolicy i pochowani w plastikowych trumnach. (…) Niemiecki ambasador w Polsce mówił o ofiarach, które nie na darmo poniosły śmierć, a przewodniczący niemieckiej instytucji opieki nad grobami wojennymi, Karl Wilhelm Lange, dał wyraz swemu poruszeniu, że także polscy żołnierze uczestniczyli w zakładaniu cmentarza. Także polski minister Andrzej Przewoźnik [szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – J.R.N.] cieszył się z pięknie rozwijającego się posadzonego przezeń drzewa. Komu oni oddawali cześć?

Na cmentarzu poświęconym w ten sposób spoczywają polegli członkowie 20. Dywizji Grenadierów SS ‚Estland’, 18. Dywizji Grenadierów Pancernych SS ‚Horst Wessel’, 31. i 36. Dywizji Grenadierów SS, 35. Policyjnej Dywizji SS, Dywizji SS ‚Galizien’, Brygady SS Dirlewangera, esesmani z Ukrainy, Litwy, Łotwy, Estonii, Węgier, Holandii, Flandrii i Niemiec. Z pułku SS-Obersturmbannfuhrera Bessleina [jednego z pięciu fortecznych pułków, broniących tzw. Festung Breslau – J.R.N.] przeżyli tylko nieliczni. Tu zostali skupieni zbyteczni już w urzędach okupacyjnych oficerowie gestapo z Krakowa i Radomia, przepędzeni niemieccy oficerowie policji z Radomia, Łodzi, Warszawy. Nie można też zapomnieć o jeszcze zdolnych do służby wartownikach SS obozu koncentracyjnego z Oświęcimia, który został rozwiązany 27.01.1945 roku (…). Polscy żołnierze oddali więc cześć katom swego narodu” (podkr. – J.R.N.).


Niemieckie marmury i polska ruina cmentarna


Pomimo publikowanego już w listopadzie 2002 r. szokującego artykułu w „Junge Welt” o cmentarzu w Nadolicach Wielkich, w centralnej polskiej prasie dopiero po wielu miesiącach podjęto tak kompromitującą sprawę. Zaczęło się od artykułu Artura Guzickiego „Dwa cmentarze” w „Polityce”, nr 46 z 2003 roku. Tekst Guzickiego jest tak wstrząsający, że warto zacytować jego najwymowniejsze fragmenty: „Wybrukowane alejki, przystrzyżona trawa. Marmurowe tablice z nazwiskami. Mają przypominać, że ofiarami wojny byli także Niemcy (…). Na cmentarzu rosną 622 drzewa. Dęby, buki i klony. Każde kosztowało 500 marek. Przy każdym jest tabliczka z nazwiskiem fundatora (podkr. – J.R.N.). Za drzewka płaciły osoby prywatne, stowarzyszenia byłych niemieckich żołnierzy i wypędzonych. Wśród nich Witold Krochmal, były wojewoda dolnośląski. (…)

Kilka kilometrów za Nadolicami, przy tej samej szosie, tuż przed wioską Miłoszyce, też jest tablica kierunkowa. Tyle, że umieszczony na niej napis ‚Cmentarz ofiar hitleryzmu’ trudno dostrzec. Tablica stoi w zarośniętym chwastami rowie. Polna droga prowadzi do miejsca, w którym pochowano sześciuset więźniów filii obozu koncentracyjnego (podkr. – J.R.N.). (…) – Słynna była nasza wioska na całą okolicę (…) tylko przez ten obóz, co go Niemcy za wsią postawili. Tam po sześć tysięcy ludzi na raz trzymali. A ten lasek na wzgórzu to na nieboszczykach z obozu rośnie – opowiada pan Karol, były sołtys Miłoszyc. (…) – Tam bezpańskie psy stadami latały. Szczątki ludzkie po okolicy rozwlekały. Wygrzebywały kawałki ciał z wielkiego dołu. Obóz koncentracyjny w Miłoszycach powstał jesienią 1943 roku. Był jedną z filii obozu Gross-Rossen. (…) – W tym lasku znajdziecie wielki dół. Tuż obok jest pomnik. Chociaż pomnik to chyba za duże słowo – mówi pan Karol. Betonowy nagrobek jest porośnięty mchem, spękany. Pośrodku metalowy krzyż z tarczą w biało-niebieskie pasy. Obok tablica ‚NN’. Żadnych dat, żadnych nazwisk, żadnego napisu (podkr. – J.R.N.).

Wracając do Wrocławia, można jeszcze raz zajrzeć do Nadolic. Wśród pochowanych w Parku Pokoju jest Karl Stoppel. W księgach cmentarnych nie ma zapisu, że w czasie wojny był oficerem SS, komendantem obozu Funfteichen. To on, według relacji mieszkającego dziś w Essen Hermana Kusina, jednego z majstrów w zakładach Berta Werke, jeszcze na dzień przed ewakuacją rozważał możliwość wymordowania wszystkich więźniów obozu. Grób Maxa Skrzipuletza, dowódcy ukraińskiego oddziału SS, odpowiedzialnego za transport i ewakuację więźniów do Gross-Rosen, także można odnaleźć bez trudu. W księgach cmentarnych są też Johan Schneider, Franz Plattner, Sejf Krinke, Robert Esterberger – esesmani z obozu (…)”.

Niezadługo po tekście „Polityki” do tematu cmentarza w Nadolicach Wielkich powrócił tygodnik „Wprost”, i to w sposób dużo bardziej szczegółowy i wręcz oskarżający polskich urzędników, odpowiedzialnych za szczególne uhonorowanie cmentarza, na którym znalazły się groby tak licznych niemieckich oprawców i zbrodniarzy wojennych. W numerze 6. tygodnika „Wprost” z 2004 r. ukazał się wstrząsający artykuł Sławomira Sieradzkiego „Polski panteon SS”. „Na nadolickiej nekropolii spoczywają m.in. żołnierze ukraińskiej dywizji SS Galizien. To oni zapędzili do drewnianego kościoła mieszkańców Huty Pieniackiej na Wołyniu. Według zeznań naocznego świadka Stanisława Krawczyka: ‚SS-mani w śnieżnobiałych mundurach upychali ludzi między ławkami. Przechodzili i uderzali po głowach: trach, trach. Ogłuszeni padali pod ławki. Wówczas wganiali następnych. Trzy warstwy dygocących ciał’. Potem esesmani podpalili kościół. W Nadolicach spoczęli także żołnierze niemieckiej brygady SS Dirlewanger, odpowiedzialni za wymordowanie 1500 mieszkańców Woli podczas Powstania Warszawskiego. (…) W Nadolicach pochowano też wachmanów z obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Ober-scharfuhrer Erich Slega z pułku SS Besslein (służyli w nim wartownicy z obozu koncentracyjnego Auschwitz) zginął 15 lutego 1945 r. w obleganym przez Sowietów Wrocławiu. Jest pochowany w bloku 4. nadolickiej nekropolii (…). Zdobyliśmy dowody, że w Nadolicach uroczyście upamiętniono zbrodniarzy wojennych. Może ich tam leżeć nawet kilka tysięcy. Na Śląsku od stycznia 1945 roku do końca wojny broniło się co najmniej kilkanaście tysięcy esesmanów. Większość z nich zginęła, bo Sowieci rzadko brali do niewoli esesmanów. (…).

Biorący udział w ekshumacjach pracownicy niemieckiego Związku Opieki nad Grobami Wojennymi, tak jak ich polscy koledzy, wiedzieli, że wśród odkrywanych szczątków są też prochy i kości esesmanów. Przy szczątkach znajdowano bowiem na przykład trupie czaszki z nierdzewnego metalu, które esesmani nosili na czapkach” (podkr. – J.R.N.).

Wkrótce po opublikowaniu we „Wprost” bulwersującego tekstu S. Sieradzkiego, w opracowywanym przez IPN „Przeglądzie mediów” z 26 lutego 2004 r. podano oficjalne komentarze na temat całej sprawy, pisząc: „Szczątki SS-manów znajdują się na cmentarzu w Nadolicach Wielkich (woj. dolnośląskie) – poinformował dzisiaj dziennikarzy we Wrocławiu sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik. Przewoźnik przyznał, że zarówno strona niemiecka, jak i polska wiedziały od początku, kogo chowają w tamtejszym Parku Pokoju. Przewoźnik nie potwierdził jednak, że informacja została zatajona celowo i z rozmysłem. Włodzimierz Suleja z IPN uważa, że ‚to wysoce niefortunne, że ta wiedza nie została ujawniona od razu’. (…) Na otwartym niedawno niemieckim cmentarzu wojennym w Nadolicach pod Wrocławiem spoczywają żołnierze frontowych jednostek Waffen SS. Nie zostali jednak tam pochowani żołnierze ze znanych ze zbrodni wojennych dywizji SS Galizien, z brygady SS Dirlewanger oraz wachmani z załogi obozu w Auschwitz. – Nie można wykluczyć, że wśród pochowanych, niezidentyfikowanych żołnierzy byli także uczestnicy zbrodni wojennych – zaznaczył jednak Przewoźnik. – Tworząc cmentarze, respektujemy wynikające z konwencji genewskiej prawo każdego żołnierza do pochówku. Żołnierze Waffen SS, która przez Trybunał Norymberski została uznana za organizację przestępczą, nie powinni być upamiętniani na cmentarnych płytach – uważa natomiast profesor Suleja, dyrektor wrocławskiego oddziału IPN w tekście ‚Pamięć nie dla zbrodniarzy’, ‚Rzeczpospolita’ z 26 lutego 2004 r.”.

W sporze tym wyraźnie racja stoi po stronie prof. Sulei, a nie A. Przewoźnika, który był odpowiedzialny za umieszczenie ciał esesmanów pod upamiętniającymi ich cmentarnymi płytami. Tłumaczenie Przewoźnika wyglądało po prostu na próby rozpaczliwego wykręcania się z niewygodnej sytuacji.

W całej sprawie jedno nie ulega wątpliwości. Przez wiele lat władze Wrocławia nie zadbały o odpowiednie zaopiekowanie się leżącym w pobliżu miasta, zapuszczonym, zrujnowanym cmentarzyskiem ofiar zbrodni niemieckich w Miłoszycach. Te same władze maksymalnie poparły uroczyste otwarcie niemieckiego cmentarza wojskowego w Nadolicach Wielkich, na którym spoczywają tysiące żołnierzy niemieckich – biorących udział w agresji na inne kraje. Na uroczyście otwartym cmentarzu pochowano licznych esesmanów, w tym również przypuszczalnie hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. Pomimo przejściowego rozgłosu nadanego pod koniec 2003 i na początku 2004 r., szokującemu kontrastowi: marmurowy cmentarz ku czci agresorów i zrujnowane cmentarzysko ku czci ich ofiar, jakoś nie słyszy się o żadnych działaniach włodarzy miasta Wrocławia dla poprawy sytuacji w tym względzie. Choćby o staraniach w celu dużo lepszego zadbania o cmentarz polskich ofiar w Miłoszycach i usunięcia marmurowych tablic upamiętniających osoby, które były członkami formacji SS, uznanych za przestępcze przez Trybunał w Norymberdze. Sprawa wyraźnie przycichła. Rzecz szczególna. O całym skandalu tym razem pisały – o ile wiem – wyłącznie tygodniki dość odległe od polskich narodowych tradycji, postkomunistyczne tygodniki „Polityka” i „Wprost”, które te tradycje bardzo często wyśmiewały. Akurat w sprawie cmentarza w Nadolicach zachowały się jednak w sposób, za który należałoby je pochwalić. Zapytajmy jednak, dlaczego o tak bulwersującej sprawie milczała i milczy prasa nurtu patriotycznego? Historia cmentarzy w Nadolicach Wielkich i Miłoszycach potwierdza moje stare przemyślenia na temat jakże różnych zachowań Polaków w porównaniu z Niemcami i Żydami. Przedstawiciele obu wymienionych nacji są nader konsekwentni w forsowaniu przez dziesięciolecia celów swej polityki historycznej i interesów narodowych. Polacy natomiast działają głównie zrywami, przejściowo przez parę tygodni czy miesięcy donośnie reagują na jakiś problem czy konflikt, a potem o nim całkowicie zapominają, całą sprawę odkładając do lamusa. I płacą frycowe za swój brak systematyczności w drążeniu poszczególnych tematów. Wygrywają ci, którzy realizują politykę ciągłą i systematyczną.


http://www.radiomaryja.pl/bez-kategorii/pelzajaca-germanizacja-wroclawia-1/

środa, 23 listopada 2016

Autonomia, czyli o samorządności fasadowej




Autonomia vs republika elementarna, czyli o samorządności fasadowej

 

Zamiast inicjatywy oddolnej i organicznej, Gorzelik proponuje zmianę systemu, do którego lokalna społeczność ma dostosować się automatycznie (i jego zdaniem, chyba także entuzjastycznie). Tym samym, w warstwie społecznej tak naprawdę nic się nie zmieni. Zmiany organizacyjno-prawne związane z autonomią z pewnością umożliwią obsadzenie wielu starych i nowych stanowisk „swoimi”. Jednocześnie, tzw. tkanka społeczna pozostanie ta sama. Z dnia na dzień nie dojdzie do żadnego przełomu społecznego, czy „górnośląskiego, obywatelskiego powstania”, o którym mówi Gorzelik. Pozornie, rzeczywiście dla kogoś może to być „nowa samorządność”. Faktycznie, należałoby raczej mówić o „fasadowej samorządności”.

 

RAŚ, środowiska ślązakowskie i ich sympatycy maszerują ku „Autonomii 2020”. Czy rzeczywiście wiedzą, gdzie i po co idą?

W minioną sobotę ulicami Katowic przeszedł kolejny, VIII Marsz Autonomii, którego organizatorem jest przede wszystkim Ruch Autonomii Śląska. W tym roku przyciągnął on dość licznych uczestników (organizatorzy podają liczbę ponad 5000 osób, zaś katowiccy narodowcy znacznie mniejszą, tj. około 1500 osób). Trzeba jednak przyznać, że jak na organizację akcentującą oddolną inicjatywę „Ślązaków”, nie jest to ilość powalająca. Z drugiej strony, w ciągu ostatnich lat osób chętnych do udziału w marszu stopniowo przybywa.
    Podobnie jak w poprzednich latach, organizatorzy Marszu mogli liczyć na korzystne przedstawienie całej inicjatywy w większości mediów, w tym ogólnopolskich, które w zasadzie przyjmują ich retorykę. Robią to jednak raczej w sposób bezrefleksyjny. Przykładowo, reportaż w wydaniu informacyjnym TVP Info rozpoczęto słowami „Ślązacy kontra Polacy”, zaś w jego trakcie, w podpisie pojawiła się błędna informacja o zbieraniu podpisów za uznaniem narodowości śląskiej (w istocie chodziło o mniejszość etniczną).
    Zapowiadana przez Ligę Obrony Suwerenności kontrmanifestacja, współorganizowana przez stowarzyszenie Solidarni 2010 oraz lokalne Kluby Gazety Polskiej wypadła raczej blado (według różnych szacunków wzięło w niej udział od ok. 50 do 150 osób). Poza możliwością głośnego wyrażenia sprzeciwu, generalnie nie wniosła nic poza tym. Dobrym elementem było jednak wystąpienie profesora Franciszka Marka, laureata Nagrody im. W. Korfantego (przyznawanej przez Związek Górnośląski). Były rektor Uniwersytetu Opolskiego rzeczowo odniósł się do prób skodyfikowania tzw. języka śląskiego. Na tym tle uwagę zwraca inicjatywa podjęta przez śląskich narodowców, którzy zdecydowali się przyłączyć do Marszu, jednocześnie wyraźnie akcentując swoją odrębność.  Idąc w oddzielnej kolumnie, nieśli własne transparenty oraz 12-metrowy baner z hasłem „Jesteśmy ze Śląska, ale najważniejsza jest Polska”. Celem tej inicjatywy miało być pokazanie, że środowiska narodowe „wspierają Ślązaków w walce o większą samorządność i poszanowanie dla regionu”, a jednocześnie pokazują, że istnieje w tym względzie alternatywa dla ślązakowców.
    Z jednej strony, inicjatywa narodowców jest bez wątpienia pomysłem oryginalnym. Czymś, czego od dłuższego czasu brakowało. Jedną z najistotniejszych kwestii jest pokazanie, że dobrze pojęty regionalizm, a także postulaty „Polski samorządnej”, wcale nie muszą bezwzględnie wiązać się z popieraniem RAŚ i innych środowisk ślązakowskich. Jak dotąd, tym ostatnim udało się niemal całkowicie zawłaszczyć i zmonopolizować wspomniane idee, jednocześnie nadając im bardzo radykalny, antypolski wydźwięk. Dotyczy to również odwoływania się do Statutu Organicznego Województwa Śląskiego z 15 lipca 1920 roku, na mocy którego uzyskało ono szeroką autonomię. Dlatego bardzo ważne jest pokazanie, że również inne środowiska społeczno-polityczne mogą być alternatywą dla wszystkich, którym zależy na uzyskaniu większego wpływu na otaczającą ich rzeczywistość. Z jednoczesnym poszanowaniem oryginalnego, regionalnego charakteru. Zarazem, niechcących utożsamiać się z radykalną, antypolską retoryką ślązakowców.
    Niestety, akcja ta ma również swoją gorszą stronę. Przede wszystkim, w przekazie medialnym mimowolnie stworzono wrażenie, że narodowcy… zaczęli wspierać ślązakowców i popierają, przynajmniej częściowo, ich radykalną retorykę i dążenia. Dało się to łatwo zauważyć obserwując komentarze pojawiające się w Internecie. Nawet część osób sympatyzujących z Ruchem Narodowym w pierwszej chwili nie miała pojęcia „co jest grane”. To z kolei może zostać łatwo wykorzystane do zdyskredytowania ich w oczach części opinii publicznej. Zresztą, opinie takie już zaczęły pojawiać się w sieci (swoją drogą, podobne inicjatywy, np. podejmowane przez Fundację Pro - Prawo do Życia w trakcie marszu prezydenckiego 11 XI, były przez te same środowiska zachwalane). Dotyczy to przede wszystkim środowisk, którym zdecydowanie bliższa jest koncepcja większej centralizacji władzy.  Z zasady potępiają oni wszystko, co w jakikolwiek sposób mogłoby łączyć się z jej rzeczywistym przeniesieniem na niższe szczeble. Ponieważ jest to dla nich ewidentne osłabianie państwa, w sytuacji zagrożenia interpretowane jest co najmniej jako działanie szkodliwe, jeśli nie wrogie. Jest to jednak cena, z jaką trzeba się liczyć przy tego rodzaju inicjatywach. Tym bardziej, że bez nich może dojść do całkowitej polaryzacji. Szeroko pojęta idea samorządności zostanie całkowicie zawłaszczona przez środowiska ślązakowskie. Z kolei pozostałe, nazwijmy je szeroko – patriotyczne, zostaną mimowolnie, ale trwale powiązane wyłącznie ze zdecydowanym centralizmem i etatyzmem.
    Jerzy Gorzelik niemal jak mantrę powtarza, że autonomia województwa śląskiego jest kluczem do przyszłego sukcesu regionu. Jego zdaniem jest to nowoczesna, europejska tendencja, w którą po prostu należy się wpisać. Podobnie przytaczane wypowiedzi uczestników marszu pokazują, że wierzą oni w to, że autonomia pozwoli im uzyskać większy wpływ na kształtowanie rzeczywistości. Warto zwrócić uwagę, że zdaniem lidera RAŚ rozwiązanie to „powinno być przyjęte w przypadku regionów Rzeczpospolitej Polskiej”.
    Należy przyjrzeć się temu bliżej. Retoryka Gorzelika pokazuje bowiem wyraźną słabość jego koncepcji. Przede wszystkim, jako ślązakowiec, opowiada się za możliwie największą niezależnością Górnego Śląska od Polski. Zarówno polityczno-gospodarczą, jak i społeczno-kulturalną. Takie możliwości może dać tylko autonomia (i to raczej na wzór niemieckiego landu czy np. Szkocji, niż w duchu międzywojennym). Jednocześnie, silnie akcentuje wątek samorządności. W tym miejscu okazuje się jednak, że nie potrafi wyjść z własnej klatki pojęciowej. Bo skoro większa samorządność wg niego musi wiązać się z nadaniem autonomii, to ta ostatnia ma również absolutne pierwszeństwo. Paradoksalnie, w zasadzie proponuje więc działania odgórne. Zamiast inicjatywy oddolnej i organicznej, proponuje on zmianę systemu, do którego lokalna społeczność  ma dostosować się automatycznie (i jego zdaniem, chyba także entuzjastycznie). Tym samym, w warstwie społecznej tak naprawdę nic się nie zmieni. Zmiany organizacyjno-prawne związane z autonomią z pewnością umożliwią obsadzenie wielu starych i nowych stanowisk „swoimi”. Jednocześnie, tzw. tkanka społeczna pozostanie ta sama. Z dnia na dzień nie dojdzie do żadnego przełomu społecznego, czy „górnośląskiego, obywatelskiego powstania”, o którym mówi Gorzelik. Pozornie, rzeczywiście dla kogoś może to być „nowa samorządność”. Faktycznie, należałoby raczej mówić o „fasadowej samorządności”.
Tym, czego obecnie brakuje najbardziej, jest wspólnota polityczna. Nie tylko na Śląsku, ale i w Polsce. Bez tego czynnika mówienie o większej samorządności i podmiotowości mieszkańców jest w zasadzie pustosłowiem. Z kolei rzekome panaceum na wszelkie zło, czyli autonomia, stworzy jedynie pozory. Władza będzie mogła przejść w ręce dość nielicznej grupy, której jedynym wyróżnikiem będzie jedynie swoisty autochtonizm – przedstawiciele „śląskiej mniejszości etnicznej” w miejsce „złych Polaków nierozumiejących Śląska”. Pomijając w tym miejscu kwestię ogólną: czy faktycznie jest słusznym postulatem, by jakakolwiek mniejszość etniczna posiadała prawo do wyłącznego głosu o losach zamieszkiwanego regionu. Zresztą „etniczność” nie równa się „polityczność”. To, czy pod wnioskiem o uznanie podpisze się 120 czy 250 tysięcy osób w sferze samorządności obywatelskiej i polityczności nie ma większego znaczenia. Jednak retoryka autonomistów z RAŚ (i nie tylko) nie pozwala im wyjść poza utarte schematy „identyfikacji negatywnej”, czyli budowaniu tożsamości regionalnej w opozycji wobec ogólnonarodowej (tj. polskiej).
Ślązakowcy w zasadzie nie mają do zaproponowania wiele, poza biciem w antypolski bębenek (często tendencyjnie i populistycznie) i akcentowaniem, jak bardzo śląska kultura regionalna różni się od polskiej. Podkreślając jednocześnie wszelkie, nawet najdrobniejsze podobieństwa do kultury czeskiej oraz niemieckiej. Tymczasem nawiązań można szukać m.in. pośród słusznych elementów myśli politycznej I Rzeczpospolitej. Tej, która przez ślązakowców jest jawnie wyśmiewana i pokazywana jako przykład politycznej ciemnoty i zacofania. Jednak to tutaj można znaleźć takie elementy, jak idee republikanizmu, wspólnoty politycznej czy aktywnego, uczestniczącego obywatelstwa. Poza tym, także w okresie poprzedzającym I Wojnę Światową, Powstania Śląskie i Plebiscyt, najważniejsze inicjatywy społeczno-polityczne odwoływały się do elementów wiązanych przede wszystkim z tradycją polską. Idee samorządności, a w części także republikanizmu, były wyraźnie widoczne w programie i działalności Wojciecha Korfantego, ścierającego się później z centralistyczno-etatystycznym podejściem Michała Grażyńskiego (który, prawdę mówiąc, wbrew ślązakowskiej propagandzie faktycznie posiadał pewne poparcie wśród Ślązaków).
Jeżeli komuś faktycznie zależy na większej podmiotowości mieszkańców Górnego Śląska, to nie może pomijać podstawy tej podmiotowości. A jest nią właśnie stworzenie wspólnoty politycznej. To z kolei wcale nie oznacza konieczności stosowania retoryki separatystycznej. Wręcz przeciwnie – lokalna wspólnota polityczna staje się organiczną podstawą wspólnot wyższego rzędu; „republiką elementarną”, jak powiedziałby Tomasz Jefferson, czy „polis”, według Arystotelesa. W podobnym duchu wypowiadał się także Korfanty, który sam wywodził się ze środowiska narodowej demokracji, również akcentującej ideę „Rzeczpospolitej samorządnej”. Taki projekt może stanowić alternatywę nie tylko dla Śląska, ale i dla całej Polski. Warto więc mówić i działać na rzecz konkretnych zmian, a nie maszerować ku „Autonomii 2020”. Na końcu tej tęczy garnca złota nie ma.
Marek Trojan

  http://www.kresy.pl/publicystyka,opinie?zobacz%2Fautonomia-vs-republika-elementarna-czyli-o-samorzadnosci-fasadowej

 

 

sobota, 12 listopada 2016

ws. „uznania Ślązaków za mniejszość niemiecką”

„Dziennik Zachodni” 11 listopada pisze o transparentach ws. „uznania Ślązaków za mniejszość niemiecką”




Gazeta, znana z wyraźnej przychylności względem RAŚ i ruchów ślązakowskich, popełniła bardzo wymowną wpadkę językową.

- Obchody Święta Niepodległości zgromadziły pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego w Katowicach setki osób. To właśnie tam obyły się główne uroczystości ze składaniem kwiatów i apelem pamięci – informuje na swoich stronach internetowych „Dziennik Zachodni”. Należąca do niemieckiego kapitału gazeta, znana z wyraźnej przychylności względem RAŚ i ruchów ślązakowskich, popełniła jednak dość osobliwą wpadkę językową:
- Wśród biało - czerwonych flag, nie zabrakło również barw Górnego Śląską oraz transparentów dotyczących uznania Ślązaków za mniejszość niemiecką.

Później fragment ten poprawiono, zastępując wyraz „niemiecką” słowem „etniczną”.








Katowickie uroczystości z okazji Święta Niepodległości rozpoczęły się od mszy świętej w Katedrze Chrystusa Króla, której przewodniczył metropolita katowicki abp Wiktor Skworc. Potem zaproszeni goście oraz uczestnicy przeszli na Plac Bolesława Chrobrego pod pomnik Józefa Piłsudskiego, gdzie odbyła się główna ceremonia.



- Miłość ojczyzny jest obowiązkiem obywatelskim. Powinna być uczciwą i twórczą pracą dla Polski. Rzetelnie zdobywając wiedzę, będąc odpowiedzialnym w polityce, troszcząc się o rodzinę, okazując szacunek tradycji i wartościom narodowym, dbając o piękno języka ojczystego wypełniamy powinność obywatelską. Manifestujmy w ten sposób swój patriotyzm. Nie wstydźmy się zatem naszych uczuć do Polski, uczmy nasze dzieci miłości do swojej Ojczyzny! Ojczyzna to my, Polacy! – mówił podczas uroczystości wojewoda śląski Jarosław Wieczorek.

http://www.kresy.pl/wydarzenia,spoleczenstwo?zobacz%2Fdziennik-zachodni-11-listopada-pisze-o-transparentach-ws-uznania-slazakow-za-mniejszosc-niemiecka-grafika


 

piątek, 14 sierpnia 2015

Werwolf w Muzeum Śląskim


przedruk

Dyrektor Muzeum AK w Krakowie germanofilem? Zapowiada się skandaliczna decyzja

Data publikacji: 2015-08-14 16:00
Data aktualizacji: 2015-08-14 16:51:00

Były dyrektor Muzeum Śląskiego zostanie dyrektorem Muzeum Armii Krajowej w Krakowie. Leszek Jodliński stracił poprzednie stanowisko, ponieważ… przygotował wystawę na temat Śląska „w duchu niemieckiego nacjonalizmu”!


Kandydatura dawnego dyrektora Muzeum Śląskiego została pozytywnie zaakceptowana przez zarząd województwa małopolskiego. Zabiegał o to prezydent Jacek Majchrowski, który już na początku sierpnia wysłał pismo w tej sprawie do marszałka województwa Marka Sowy. O sprawie informuje portal wPolityce.pl.

Jodliński w latach 2008-2013 był dyrektorem Muzeum Śląskiego w Katowicach. Ówczesny marszałek województwa śląskiego Adam Matusiewicz powiedział „Dziennikowi Zachodniemu”: 

- Dotarł do mnie dokument, który zawierał sugestie dla organizatorów wystawy stałej historii Górnego Śląska. Po jego przeczytaniu - pierwszy raz, jak tu pracuję od półtora roku, w ogóle jak sprawuję jakąkolwiek funkcję publiczną - zostałem wyprowadzony z równowagi, wpadłem w szewską pasję. Ten materiał był skrajnie proniemiecki. Wiadomo także, że Jodliński powstania śląskie określa mianem wojny domowej, natomiast wrzesień 1939 roku przedstawia z perspektywy niemieckiej.

Przeciwko kandydaturze Jodlińskiego zaprotestowały środowiska kombatanckie, m.in. Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych. Rzecznik tej organizacji powiedział w Radiu Kraków:

 - To nie jest zwykłe muzeum, to jest muzeum Armii Krajowej. Jeśli człowiek, który odchodził z Muzeum Śląskiego krytykowany przez wicemarszałka śląskiego, że jednak była przewaga niemieckiego punktu widzenia, ma zostać dyrektorem muzeum poświęconego Armii Krajowej, która walczyła z Niemcami, to należy na zimne dmuchać.

Źródło: wPolityce.pl
KRaj


czwartek, 29 stycznia 2015

Demontaż Państwa: RAŚ – V kolumna

przedruk
POLITYKA   26.01.2015 23:01 11 komentarzy

Demontaż Państwa: RAŚ – V kolumna. "Niemiecki" antypolonizm

Coraz częściej antypolonizm daje o sobie znać w powszechnych media w Niemczech. Warto jednak pamiętać, że media w Niemczech są tak samo niemieckie, jak polskie są media w Polsce.



Stąd i antypolonizmu w mediach w Polsce jest wielokrotnie więcej niż w mediach w Niemczech, co w normalnych warunkach byłoby paradoksem.
Trzeba postawić pytanie, czy antypolonizm medialny w Niemczech jest autentycznie niemiecki?
Wywoływanie nastrojów niechęci wobec sąsiednich narodów (także wobec mniejszości etnicznych, z wyjątkiem Żydów) jest zjawiskiem znacznie szerszym i dotyczy wszystkich państw członkowskich UE. Wielu P.T. Czytelników z pewnością zaskoczy powyższa konstatacja – przecież budujemy wspólne UE-państwo, więc dlaczego antagonizować narody?

Najpierw, na poparcie tej tezy, kilka przykładów z państw sąsiadujących z Polską.

Władze Litwy utrudniają życie polskiej mniejszości. Na Ukrainie poprzednie władze (Juszczenko, Tymoszenko) uznały za bohaterów narodowych zbrodniarzy z UPA, którzy wymordowali 200 tys. Polaków. W „niemieckich” mediach pojawia się termin „polskie obozy koncentracyjne” i obwinia Polaków za „wypędzenia” Niemców po 1945 r. z polskich Ziem Odzyskanych.

Wzniecanie antagonizmów między sąsiadującymi narodami ma przede wszystkim na celu wywołanie wrogości między nimi – uczucia odwrotne, stosunek pozytywny do sąsiadów, chęć bliższej współpracy na płaszczyźnie narodowej, społecznej (nie rządowej) zagroziłyby wyższej idei, jaka jest budowa UE na gruzach państw narodowych. Niemcy mają nie lubić Polaków i vice versa, Polacy muszą nie lubić Ukraińców i odwrotnie, Litwini Polaków, a ich Polacy itd.

Tak skłócony unijny obóz narodów łatwiej poddaje się totalitarnej unijnej władzy i ideologicznej obróbce. Jest to stara, prosta socjotechnika stosowana z powodzeniem w większych skupiskach ludzkich, np. wśród podbitej ludności brytyjskich kolonii. Obecnie stosowana jest także w procesie zarządzania państwem – np. antagonizowanie grup zawodowych, wyznaniowych i etnicznych, żeby nie wystąpiły zjednoczone przeciw rządzącym.



Idea regionalizmu
Oprócz antagonizowania narodów trwa proces tzw. regionalizacji. Idea regionalizmu jest ideologią, której celem jest podważenie idei państwa narodowego.

Polska jest państwem unitarnym, jednorodnym, pozbawionym silnych tendencji separatystycznych. Istnieją jednak próby ich rozbudzenia na Śląsku (właśnie RAŚ) oraz na Pomorzu – Kaszuby. Za autonomią opowiadał się nie, kto inny, tylko D.Tusk, potomek żydowskich volksdojczy.
Europejska ideologia regionalizmu dąży do zanegowania świadomości narodowej i zastąpienia jej świadomością obywatelską, regionalną, etniczną, kosmopolityczna.

Według europejskiego sanhedrynu państwo narodowe jest „przeszkodą dla powstania związku łączącego Europę (…). Wierzę w konieczność dekompozycji Państw Narodowych.” – D. de Rougemont, mason ze Szwajcarii (w „Liście do Europejczyków” W-wa 1995.).
Inny mason J.Monnet: „koncepcja zjednoczonej Europy (wiedzie) poprzez ograniczenie suwerenności narodowej (…).”

Ideę Europy Regionów propaguje kilkanaście założonych przez Niemcy instytucji. Są one finansowane przez państwo niemieckie oraz przez UE (czyli z pieniędzy podatkowej trzody europejskiej).

Według idei federalistycznej Europy jej podstawową jednostką będzie region, a nie państwo narodowe (w tym kierunku zmierza RAŚ). Cele polityki niemieckiej (tzn. rządu Niemiec) – czytaj także: polityki UE – jest wykorzystanie różnorodności etnicznej, językowej i kulturowej państw Europy w celu rozbicia silniejszych politycznych struktur państwowych i wprowadzenie w to miejsce ładu prawnego obowiązującego w państwie niemieckim, czyli bizantynizmu– prawo państwowe najwyższym prawem, czyli faktyczna dyktatura unijnego sanhedrynu.

Sponsorowany przez Niemcy Tusk (i KLD) już w 1995 r. nawoływał do „buntu prowincji” przeciw Państwu Polskiemu. I taka kreatura kandydowała na urząd prezydenta RP i jest niestety premierem RP.




RAŚ – V kolumna

Od 1991 r. działa u nas, w Polsce, działa legalnie, Ruch Autonomii Śląska (RAŚ). RAŚ jest stowarzyszeniem, które dąży do oderwania Śląska od Polski. Mamy, więc oficjalnie istniejącą V kolumnę, z którą współpracuje również oficjalnie rządząca w Polsce partia PO. Nie jest jednak pewne, czy RAŚ działa wyłącznie w interesie Niemiec, choć przez władze niemieckie jest niewątpliwie finansowany. (A czy można wykluczyć finansowanie RAŚ z budżetu przez żydo-rząd RP zmierzający do rozbicia Państwa?)
Dążenie do oderwania Śląska od Polski może mieć wielorakie podłoże. Śląskiem mogą być zainteresowani rzeczywiście Niemcy – Niemcy jako Państwo Niemieckie, a nie jako zwykli obywatele. Mogą chcieć w ramach UE – zanim ten judeomasoński potworek się rozpadnie – odzyskać Śląsk.
Można przyjąć, równie realny, inny wariant. Dążenie do dezintegracji terytorialnej państw (np. Hiszpania, Jugosławia, Czechosłowacja), służy łatwiejszej budowie totalitarnego monstrum – Golema – UE-państwa, tworzonego z małych struktur autonomicznych, a więc pod każdym względem słabych, niezdolnych do przeciwstawienia się dyktaturze unijnego sanhedrynu, który tworzą ludzie nie mający korzeni w żadnym europejskim narodzie.
Ostatni wariant, najbardziej złowieszczy i nie mniej prawdopodobny niż dwa poprzednie, to działanie RAŚ na rzecz stworzenia nowego państwa Izrael. Może ono powstać w Europie na części dawnego terytorium NRD i na części naszych Ziem Odzyskanych (zbliżający się upadek USA i coraz trudniejsza sytuacja na Bliskim Wschodzie nie gwarantują bezpieczeństwa Żydom w Izraelu).
Tu należy przywołać dwa kuriozalne fakty: 30.01.2011 odbyło się wspólne posiedzenie rządów NRF i Izraela; 25.02.2011 odbyło się wspólne posiedzenie rządów RP i Izraela.
Dwa najbardziej żydowskie rządy spośród wszystkich państw europejskich obradowały wspólnie ze swoimi pobratymcami z Izraela – nad czym debatowano?
Wymienione trzy warianty – powody oderwania Śląska od Polski mogą, ale nie muszą, być znane jedynie ścisłemu kierownictwu RAŚ (większość może być nieświadoma manipulacji). Oficjalnie RAŚ dąży do uzyskania autonomii dla Śląska w ramach Państwa Polskiego.
W rozmowie telefonicznej ze mną J.Gorzelik przyznał, że jako lider RAŚ będzie dążył do utworzenia w Polsce Ligi (autonomicznych) Regionów. Oczywiście państwa narodowe znikną, więc i Polska także, zgodnie z ideologią głoszoną przez unijny sanhedryn, czemu przytakuje kierownictwo RAŚ.
Na moje pytanie, co będzie z autonomicznym Śląskiem w przypadku bardzo prawdopodobnego rozpadu UE, J.Gorzelik stwierdził, że nie przewiduje takiej możliwości. Myślący polityk uwzględni każdą ewentualność, zwyczajny głupiec już nie, a antypolski agent ma tylko wykonać powierzone zadanie. J.Gorzelik politykiem nie jest z pewnością i na głupca też nie wygląda.
Przedstawił się jako liberał, któremu zależy na decentralizacji państwa i na autonomii Śląska, dzięki czemu Śląsk i Ślązacy maja zyskać gospodarczo – tu padły dyrdymały n/t subsydiarności – pomocniczości.
                                                   dr J.Gorzelik
Szefowie rewizjonistycznych ziomkostw niemieckich, H.Hupka i H.Czaja byli Żydami – i to wyjaśnia ich nienawiść do Polski i Polaków!. Kim na prawdę jest nie znający śląskiej gwary J.Gorzelik, który twierdzi: „Jestem Ślązakiem, nie Polakiem (…) nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa.” – ND 03.03.2011. Mnie to stwierdzenie zadowala, zrzucimy Gorzelnika ze schodów naszego Polskiego Domu – Państwa – won!
Rozmawiałem też z innymi członkami RAŚ. Znakomita większość członków RAŚ i jego zwolenników (w wyborach samorządowych w województwie uzyskali 8,5 proc. głosów) chce autonomii, ponieważ nie godzi się z tragicznymi warunkami życia na Śląsku. Ma dosyć biedy, niszczenia przemysłu, braku pracy i perspektyw na przyszłość. Według nich autonomia, czyli uniezależnienie się od rządów z Warszawy, umożliwi rozwój Śląska. Ale w Polsce chcą być nadal, bo są i czują się Polakami – i wierzę im, że rzeczywiście są przyzwoitymi Polakami – niestety, pozbawionymi świadomości ekonomicznej i politycznej.
Tak oto manipuluje się śląskimi Polakami.
Najpierw rządzące od 1989 (od 1980) Polską żydo-bandy zniszczyły śląski przemysł, zlikwidowały ponad połowę kopalń węgla (żydo-rząd Buzka kazał je zalewać wodą), doprowadziły do ogromnego bezrobocia. Symbolem Śląska (jeszcze przed 1989 r. najbardziej uprzemysłowionego regionu kraju) są dziś bieda szyby i często prostytucja żon i córek górników, żeby wyżywić rodzinę – więc, pisząc o bandytyzmie kolejnych żydo-rządów nie przesadziłem.
Działania żydo-rządów zmierzają wprost do wypchnięcia Śląska z Polski.


GUS – agenda żydo-władzy – ogłosił, że w tegorocznym(2011r.) spisie powszechnym będzie można deklarować narodowość śląską.
A co z żydowską narodowością szeroko pojętej władzy? Czy będzie zapisana w nowych obozowych dowodach osobistych?
Nie dziwi, zatem poparcie śląskich Polaków dla idei autonomii Śląska.
Dramatyczną sytuację gospodarczą Śląska i materialną Ślązaków z łatwością wykorzystuje antypolski autonomista J.Gorzelik, który w normalnych warunkach suwerennego państwa powinien zostać skazany za nawoływanie do rozbicia Państwa Polskiego, a w warunkach wojennych pod ścianę i kula w łeb.


A jak potraktować kolejne rządzące Polską przestępcze ekipy?


Oczywiście J.Gorzelik i jemu podobni są zwykłą banda politycznych oszustów realizujących zadania wyznaczone przez unijny sanhedryn – tu nie ma żadnych wątpliwości.
Przyzwoici śląscy Polacy muszą podjąć wysiłek intelektualny i muszą zrozumieć, że autonomia Śląska nie zmieni sytuacji gospodarczej tego regionu. Przecież w dalszym ciągu znajdować się będą wewnątrz UE, poddani jej dyktatowi, który pozbawia wszystkie organy władzy, teraz państwowej, później regionalnej, mocy decyzyjnej i uniemożliwia jakikolwiek rozwój. Dobitnie pokazuje to dramatycznie pogarszająca się sytuacja ekonomiczna wszystkich państw UE. Żeby myśleć realnie i poważnie o rozwoju gospodarczym trzeba mieć możliwość suwerennej realizacji całej własnej polityki, a przede wszystkim pieniężnej – to tu i tylko tu znajduje się klucz do sukcesu – to jest podstawowa prawda ekonomiczna. Poza tym większy organizm gospodarczy, większe państwo, dysponuje zawsze większym potencjałem – to także zwykła ekonomiczna prawda. Dlatego przecież z małych państw narodowych chcą tworzyć wielkie UE-państwo.
Jednak UE pomyślana na wzór USA ma służyć nie ludom ją zamieszkującym, ale wyłącznie europejskiej oligarchii finansowej, która wzorem swoich braci z USA chce uprawiać taki sam złodziejski światowy proceder zniewalania ludzi i państw.

Zakon Krzyżacki – jeszcze nie groźny
Równolegle trwają także prace nad reaktywacją na ziemiach Polskich Zakonu Krzyżackiego, co ma doprowadzić do zwrotu zakonowi ziem, które były kiedyś w jego posiadaniu. W 1989 r. Zakon Krzyżacki uzyskał ponowną rejestrację w Czechosłowacji i prowadzi, dziś już w Czechach, batalię o odzyskanie dawnych posiadłości. W tych zakonnych zabiegach ma swój niezaprzeczalny udział ponownie panoszące się w Polsce (jak i w całej Europie Wschodniej) judeomasoństwo, którego cele pokrywają się z wymienionymi wcześniej dążeniami RAŚ do oderwania Śląska od Polski.

Nacjonalistyczna międzynarodówka
Nie darzymy Niemców i Niemiec zbytnią sympatią. Mimo upływu czasu trudno zapomnieć o tragicznej naszej historii. Ale też i nie wolno o tej historii zapomnieć, naród musi dbać o własna pamięć, jeśli ją utraci przestanie istnieć.
Jednak historia Niemiec, historia narodu niemieckiego po 1945 r., mimo gospodarczej pozycji Państwa Niemieckiego nie napawa optymizmem.
Musimy sobie zdać sprawę, że Niemcy, od 1945 r. do dziś, nigdy nie miały rządu, którego członkowie byliby reprezentantami narodu niemieckiego. To już my w Polsce mieliśmy przynajmniej od 1956 do 1980 polskie rządy tzw. komunistów i z polskiego narodowego punktu widzenia okres ten należy ocenić bardzo pozytywnie (ciekawostka: w latach 1970. polskie firmy zbudowały w Iraku 800 km autostrad i stalownię).
Dzisiaj powinniśmy szukać porozumienia z autentycznymi niemieckimi narodowcami, bo i my, Polacy w Polsce i Niemcy w Niemczech jesteśmy poddani realizacji tej samej wyniszczającej ideologii unijnego sanhedrynu, który naszymi narodami rozgrywa własne cele ustawiając nas przeciw sobie (nie pierwszy to zresztą raz w naszej historii).

Zacznijmy tworzyć nacjonalistyczną europejską międzynarodówkę.
Na ogół słabo znamy historię, nawet tę najnowszą, a zawdzięczamy to judoemasonerii, która od czasów rewolucji francuskiej zaczęła opanowywać europejskie systemy oświaty realizując swój ponadczasowy cel, który dziś zaczyna uosabiać złowroga UE. Dlatego warto przypomnieć pewien historyczny szczegół dotyczący wodza III Rzeszy, A.Hitlera, który Polakom zawsze kojarzy się jednoznacznie.
Otóż w 1933 r., zaraz po objęciu urzędu kanclerza przez A.Hitlera i po zlikwidowaniu żydowskiej Republiki Weimarskiej, Niemcy – IIIRzesza – zakończyły natychmiast  wojnę celną z Polską. Celem A.Hitlera, jako kanclerza, było nawiązanie możliwie najlepszych stosunków z Polską.
Fakt, że historia nasza potoczyła się od 1939 r. tak, jak się potoczyła, jest wyłączną zasługą rządów judeo-masońskich w Polsce po 1926 r. Wykorzystano Polaków w taki sam sposób jak w 1830, 1863 i później w 1944 (Powstanie Warszawskie), w 1968, 1970, 1976, 1980.
Od 1989 do dziś Polska straciła więcej majątku niż w wojnie z Hitlerem i Stalinem. Prawda, w tym czasie nie mordowano Polaków, jednak ubytek czynnika ludzkiego w postaci bezrobocia, emigracji zarobkowej, spadku urodzeń jest znacznie większy niż w okresie 1939-45.
Polacy, czas na zmiany – w Polsce muszą rządzić Polacy, a nie przybłędy.

Dariusz Kosiur

KOMENTARZE

  • Dariusz Kosiur
    Panie Dariuszu,jest prawda to co Pan pisze na temat roszczeń majątków przez krzyżaków dotyczące Czech.Tylko tam te roszczenie wznikły na podstawie tego,że była przyjęta ustawa o zwrocie majątków kościelnych.Z regionu z którego pochodzę Moravskoslezky kraj te roszczenia "radu nemeckych rytiru"dotycza zamku Bouzov ,Sovinec,pałacu Bruntal jak sanatoria Karlova Studanka do tego dochodzi przeszło20 tysięcy hektarów lasów.Rząd Czeski stoi na stanowisku,że te majątki zostały zabrane na podstawie dekretów prezydenta Benesza.Na podstawie tych dekretów Czesi uważają ,że w zasadzie wszyscy niemcy to byli kolaborańci i żadne zwroty majątków.To właściwie dotyczy całego pogranicza które przed wojną było w znacznej mierze osiedlone przez niemców.Tam teraz chodzi czy to był majątek kościelny,zwrotu na pewno nie będzie ale mówi się o odszkodowaniu gdzieś koło 95miliard koron.
    dalmichal 27.01.2015 10:59:23
  • Niemcy są chyba cwansi.
    Im nie idzie o rugowanie narodowości w imię wspólnej utopijnej Europy.
    Oni realizują dawny plan Bismarcka, który ma ich uczynić mocarstwem światowym i dominantem w Europie, cała ta ideologia ze wspólną Europą to jedynie zasłona dymna.
    Pozdrawiam.
    Bibrus 27.01.2015 11:28:35
  • „Daj Boże, aby DNR wygrał i pogonił tą bandę, która przyszła nas zabijać. Daj Boże szczęście Opołczeńcom“
    partyzant 27.01.2015 14:57:32
  • Dobra analiza
    //antypolski agent ma tylko wykonać powierzone zadanie. J.Gorzelik politykiem nie jest z pewnością i na głupca też nie wygląda.

    Przedstawił się jako liberał, któremu zależy na decentralizacji państwa i na autonomii Śląska, dzięki czemu Śląsk i Ślązacy maja zyskać gospodarczo – tu padły dyrdymały n/t subsydiarności – pomocniczości.//

    Na pewno Gorzelik wygląda na typowego rudego Litwaka - Ten typ antropologiczny dość gęsto zamieszkiwał w NRD w ważniejszych regionach tego masońskiego państwa oraz był obecny w tamtejszej policji.

    Myślę, że jego starzy to STASI ;)

    Liberał na zachodzie kojarzy się tylko z jednym a mianowicie z masonerią i słusznie albowiem "liberalizm to bolszewizm w połowie drogi" (Leon XIII).

    Kiedyś prof. Pogonowski opublikował materiał pokazujący podobieństwa genetyczne pomiędzy Chazarami i Germanami.

    Zatem chazarska mesjanistyczna komuna okultysyczno-sowiecka mogła również i z tego biologiczno-duchowego powodu mieć swój odpowiednik na terenach Niemiec. Wszak III Rzesza to narodowy komunizm okultystyczno-masoński ochoczo finansowany przez pejsatych baronów z Wall Street, która miała analogicznie jak Sowieci swoje mesjanistyczno-globalistyczne aspiracje. WARTO PAMIĘTAĆ - Panie Darku, że judeomasoneria posługuje się zawsze taktykami dziel i rządź oraz ordo in chao a więc porządek przez chaos.

    Mają więc zamiar spowodować wielki chaos polityczny i zamęt w pojęciach prawnych i moralnych oraz na waśniach zbudować rządy nowej komuny, która teraz próbuje w walkach bratobójczych wykorzenić wszelkie więzi i resztki poczucia narodowego i państwowego oraz odrześcijannić narody Europy Środkowo-wschodniej tak jak im się udało to zrobić na Zachodzie.

    Proszę zwrócić uwagę na tego żydka Sikorę - aktywistę z RAŚ. Jest to klasyczny rudy Litwak, podobny do Gorzelika.


    CZAS NAJWYŻSZY DOMAGAĆ SIĘ OD IPN-u wszystkich materiałów nt. działalności STASI w Polsce i związków tej organizacji z sanhedrynem, z Wielkim Wschodem, z Różokrzyżowcami, etc.

    MYŚLĘ, ŻE TEN MARSZ RAŚ TO BYŁ MARSZ STASI!!! Oczywiście unowocześnionej, bo Stasi-BND
    Janusz Górzyński 27.01.2015 21:53:54
  • @Bibrus 11:28:35
    Oczywiście, że realizują Drang nach Osten. Za RAŚiem z całą pewnością stoi Werwolf: http://werwolfcompl.blogspot.com
    Jan Paweł 27.01.2015 23:23:09
  • @dalmichal 10:59:23
    Zwrócił Pan uwagę na bardzo ważny wątek, że starania Zakonu o zwrot majątków uzyskały podstawy prawne w państwie Czechosłowackim (a teraz w Czechach).
    W Polsce podobna ustawa obowiązuje od maja 1989r. (na jej podstawie o zwrot ubiegają się także związki wyznaniowe żydowskie).
    Ciekawostka: tereny, które w XIII w. uzyskał w Polsce Zakon pierwotnie miały służyć do zainstalowania tu Stolicy Apostolskiej.



    Audiencja wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego, sióstr, braci i familiares u papieża Jana Pawła II – 11 II 1991 r.

    Można stwierdzić, że jednocześnie z upadkiem PRL wszelkie sępy wyciągają swoje brudne łapska po polski majątek.
    Rzeczpospolita 27.01.2015 23:44:05
  • RAŚ to taki sztuczny twór stworzony po to przez międzynarodową lichwę , by w myśl zasady "dziel i rządź"
    poróżnić / skonfliktować Polaków z Niemcami, którzy w UE są takim samym unijnym barakiem jak Polska i tak na prawdę - co widać na przykładzie marionetki Angeli Merkel - w sprawach zagranicznych , międzynarodowych nie mają nic kompletnie do powiedzenia i muszą słuchać zza oceanicznego hegemona, co też czynią wbrew własnemu narodowi i interesom.
    Tymczasem prawda o Śląsku jest taka jak w tych piosenkach Ryśka Riedla , gdzie najlepiej widać za kim historycznie patrząc byli prawdziwi Ślązacy.
    https://www.youtube.com/watch?v=WxMwz-jCE3w

    https://www.youtube.com/watch?v=WJVJ_OmbVGE
    detektywmjarzynski 28.01.2015 07:48:53
  • RAŚ
    To sztuczny twór, produkt rozwiedki,obliczony na skłócanie Polaków z Niemcami.
    W prylu rozwiedka wspierała HUpkę i Czaję-bo to działało na korzyść kraju rad- będacego podobno gwarantem granicy na Odrze i Nysie,co dla niektórych stanowiło wystarczające uzasadnienie dla zgody na sowiecką okupacje kraju.
    e-misjonarz 28.01.2015 13:12:17
  • @e-misjonarz 13:12:17
    Proszę logicznie przeanalizować to, co pan napisał.

    A gdyby nie było zgody na "sowiecką okupację" to, co by się zmieniło? W drodze demokratycznych wyborów Polacy wybraliby okupację USA - ?

    Powinien pan jeszcze dodać, że razwiedka zadbała o to, żeby w konstytucji NRF została zapisana granica między Polską i Niemcami z 1937r., bo to dodatkowo motywowało do aprobaty "sowieckiej okupacji".

    Większość wymysłów (chyba autorstwa Michalkiewicza) n/t "razwiedki" to przednie brednie.

    Podobnie ma się z krytyką nowelizacji w 1976r. konstytucji PRL i wprowadzeniu zapisu o umacnianiu przyjaźni i współpracy z ZSRR, co miało świadczyć o wasalnym charakterze PRL i jej władz względem Moskwy.
    Zapis ten w zamyśle jego autorów miał nas dodatkowo chronić przed ingerencją i okupacją syjonistycznego Zachodu (USA). Dzisiaj wiemy, że nie uchronił. A prace nad demontażem PRL rozpoczęto natychmiast po obaleniu E.Gierka. Zatem te wszystkie opowieści o "razwiedce" wyssane z brudnego palca można sobie wsadzić tam, gdzie ten palec się ubrudził.
    Rzeczpospolita 28.01.2015 15:24:42
  • @Rzeczpospolita 23:44:05
    /Ciekawostka: tereny, które w XIII w. uzyskał w Polsce Zakon pierwotnie miały służyć do zainstalowania tu Stolicy Apostolskiej./

    nie kojarzę, chodzi o państwo 'papieskie' czy coś więcej? Stolicy?
    night rat 29.01.2015 18:08:51
  • @Rzeczpospolita 15:24:42
    te rzeczy akurat nie wyklucząją teorii razwiedek
    oczywiscie u Michalkiewicza słuzy ona kompromitowaniu innych opcji politycznych, takie proste uzywanie publicystycznie daje popularnośc i wiele możliwości. Wszelkie wydarzenia mozna też przypisać temu, taka spiskowa teoria dziejów, coś jak skupianie się TYLKO na żydach.
    w gruncie rzeczy to niebezpieczne społecznie- utrwalanie marazmu i podejrzliwość do zmian. jeśli sytuacja będzie wymagać decyzji, która w takim ujęciu będzie wzmacnianiem jakiejś opcji...
    Np. może kiedyś wpływ USA będzie jedyną doraźną alternatywą dla rugowania wpływu innych czy rozbicia sojuszu prusko-rosyjskiego.
    Zresztą w takich teoriach można i odczytywać całą wcześniejszą historię inaczej, a przecież to wypadkowa dążeń, w tym spisków.
    night rat 29.01.2015 18:18:48



http://wps.neon24.pl.neon24.pl/post/118300,demontaz-panstwa-ras-v-kolumna-niemiecki-antypolonizm






wtorek, 6 stycznia 2015

Rok 1914: Niemcy strząsają winę



Dwa interesujące artykuły o niemcach

Rok 1914: Niemcy strząsają winę

Email Drukuj PDF
Wielkie jubileusze polityczne trafiają na bardzo zróżnicowany odbiór społeczny, czasami stanowią wydarzenia incydentalne i nie pozostawiają po sobie głębszych śladów w zbiorowej świadomości, kiedy indziej przeciwnie – dostarczają materiału do przemyśleń, wywołują ostre spory, polaryzują opinię publiczną i prowokują do zastanowienia się nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Wiele wskazuje na to, że w przypadku setnej rocznicy pierwszej wojny światowej (1914-1918) można oczekiwać dość gruntownej rozprawy z przeszłością mocno zabarwionej odniesieniami do teraźniejszości. Zakrojone na wielką skalę obchody rocznicowe planowane są w krajach położonych na odległych kontynentach i rozciągną się na kilka lat przypominających każdy rok wojny, od jej wybuchu do konferencji pokojowych. A to gwarantuje ciągłość zainteresowania, której sprzyja również niezwykle intensywne aktualizowanie problematyki sprzed stu lat. Nieustannie przypomina się o ówczesnym chwiejnym układzie sił, o polityce stref wpływów, o fałszywych ambicjach mocarstwowych, o niebezpieczeństwie konfliktu sprowokowanego przypadkowo i o tym jak zawiodła dyplomacja europejska lub europejska kultura polityczna. Analogie są często bardzo powierzchowne, ale obawy przed efektem Serbii, dziś może to być Ukraina, są autentyczne. I wreszcie, pierwsza wojna stymuluje refleksję nad biegiem czy sensem dziejów europejskich, w tym także poszczególnych krajów i narodów. Czy „prakatastrofa” 1914-1918 musiała bezpośrednio prowadzić do „załamania cywilizacyjnego” 1939-1945? Jedni ubolewają nad upadkiem wielkich imperiów europejskich, inni wskazują na wyrwanie się licznych narodów spod obcego panowania. Co stanowiło większą wartość: stabilizacja gwarantowana przez mocarstwa czy samostanowienie często niewielkich i kłopotliwych narodów?

Niemcy stanowią przypadek szczególnie interesujący z dwóch powodów. Po pierwsze są obecne w pamięci zbiorowej na wszystkich poziomach: ogólnoeuropejskim, większości regionów i większości narodów. Nie jest to obecność pozytywna, lecz najczęściej zdecydowanie i jednoznacznie negatywna, tym bardziej wyrazista, że główni sojusznicy niemieccy albo znikli z mapy, jak Austro-Węgry, albo znajdują się na peryferiach Europy, jak Turcja, albo nie odgrywają współcześnie większej roli. Po drugie, Niemcy musieli i muszą się zmagać z odium winy za podwójny kataklizm wojenny, za pierwszą i drugą wojnę światową, a pamięć o jednej może przesłaniać, ale może i wzmacniać pamięć o drugiej. Oczywiście pojęcie winy nie ma sensu w dociekaniach ściśle naukowych, jednakże słusznie czy niesłusznie stanowi centralną kategorię w opisie pamięci zbiorowej. Kluczowa sprawa odpowiedzialności/winy pojawiła się już w momencie wybuchu wojny, a na dobrą sprawę nawet wcześniej w niemieckich kalkulacjach na sprowokowanie Rosji, żeby w końcu znaleźć finał w zapisach traktatu wersalskiego (28 czerwca 1919 r.). W preambule stwierdzono, że konflikt wziął początek w wypowiedzeniu wojny przez Austro-Węgry – Serbii, Niemcy – Rosji i Francji oraz w niemieckiej inwazji Belgii; w art. 227 mocarstwa zwycięskie postawiły „w stan publicznego oskarżenia Wilhelma II Hohenzollerna, byłego cesarza Niemiec, o najwyższą obrazę moralności międzynarodowej i świętej powagi traktatów”; w art. 231 powiedziano: „Rządy sprzymierzone i stowarzyszone oświadczają, zaś Niemcy przyznają, że Niemcy i ich sprzymierzeńcy, jako sprawcy, są odpowiedzialni za wszystkie szkody i straty, poniesione przez Rządy sprzymierzone i stowarzyszone oraz przez ich obywateli na skutek wojny, która została im narzucona przez napaść ze strony Niemiec i ich sprzymierzeńców”.


Zamach w Sarajewie

Opis działań prowadzących do wojny był adekwatny, oskarżenie Wilhelma II mogło budzić pewne wątpliwości, natomiast złożenie "odpowiedzialności" (słowo "wina" się nie pojawia) na "Niemcy i ich sprzymierzeńców" (a więc nie tylko na Niemcy) wywołało gwałtowne protesty strony niemieckiej i zapoczątkowało ciągnące się latami spory o genezę pierwszej wojny światowej. Nie wnikając w historię tych kontrowersji, starczy powiedzieć, że w latach trzydziestych utrwalił się pogląd, że właściwie wiele państw ponosiło odpowiedzialność za wojnę. I pogląd ten dominował do lat sześćdziesiątych, kiedy ukazały się dwa potężne, znakomicie udokumentowane dzieła Fritza Fishera, dowodzące, że Niemcy ponosiły "główną odpowiedzialność" i że ich cele wojenne były skrajnie imperialistyczne. Pogląd ten przebił się do świadomości zachodnioniemieckiej i z pewnymi modyfikacjami zaczął funkcjonować w powszechnym obiegu. Trafił na sprzyjający moment, kiedy Niemcy przestawali się widzieć w roli "ofiary" i zaczęli oswajać się również z rolą "sprawcy". Odżyły pytania o odpowiedzialność za pierwszą wojnę i niemieckie cele wojenne, o to czy Niemcy prowadziły wojnę obronną, prewencyjną czy skrajnie ekspansjonistyczną, zmierzającą do zapanowania nad Europą i zdobycia statusu mocarstwa światowego. W świetle drugiej wojny światowej nasuwało się łatwe rozstrzygnięcie problemu, czy istniała kontynuacja imperialistycznych mrzonek w historii Niemiec i czy Trzecia Rzesza stanowiła jedynie "wypadek przy pracy". Dla niemieckiego samopoczucia miało niebagatelne znaczenie, czy należy wziąć na siebie odpowiedzialność za jedną, czy za obydwie katastrofy europejskie.


Współcześnie klimat polityczny w Niemczech ulega daleko idącym przeobrażeniom, wyraźnie zwyżkuje tendencja do relatywizowania przeszłości, czyli dowodzenia, że Niemcy byli w tym samym stopniu "sprawcą" co "ofiarą", podobnie jak wszystkie inne narody europejskie. W tym nurcie mieści się pomniejszanie niemieckiej odpowiedzialności za pierwszą wojnę i przerzucanie jej na Serbię, Rosję, Francję, a nawet na Wielką Brytanię, co już zupełnie zakrawa na absurd

Wszystko to są poglądy bardzo dobrze znane z międzywojnia, modyfikacje mają znaczenie drugorzędne, chciałoby się rzec niemal stylistyczne. Niezwykłą karierę zrobiła książka australijskiego historyka Christophera Clarka (The Sleepwalkers) wydana w 2012 r. i natychmiast przetłumaczona na język niemiecki. Autor ten w gruncie rzeczy odświeżył tezę o ześlizgnięciu się w wojnę przez mocarstwa, które wszystkie prowadziły politykę imperialistyczną i wszystkie ponosiły odpowiedzialność za wielki konflikt zbrojny. Wszyscy byli imperialistami i nacjonalistami, Niemcy wcale nie byli jedynym, a tym bardziej głównym "sprawcą". Kryzys lipcowy, poprzedzający wybuch wojny, był skutkiem "wspólnej kultury politycznej" nacechowanej niezdolnością europejskich "lunatyków" do prawidłowego ocenienia sytuacji. Wojna nie była pochodną strukturalnych konfliktów, lecz fatalnego zbiegu okoliczności i nieudolności dyplomatów i polityków, kierujących się zgubnym machismem i eliminujących kobiety z polityki itp. itd. Książka jest skierowana do szerokiego odbiorcy, można ją wziąć na wakacje, inaczej niż opasłe dzieła Fischera wymagające uważnej lektury. Narracja jest wartka, atrakcyjnych szczegółów nie brakuje, portrety bohaterów kreślone grubą kreską, a więc wszystko co lubi masowy czytelnik. W Niemczech książka utrzymuje się na listach bestsellerów, autor święci triumfy w audycjach telewizyjnych.

W pierwszej połowie 2014 r. ukazały się na łamach dzienników i tygodników wcale liczne artykuły utrzymane w duchu historycznego rewizjonizmu. Herfried Münkler ogłosił, że do wojny parły Serbia, Rosja, Francja i Wielka Brytania, jakby mimochodem dodając: "Naturalnie Niemcy nie były niewinne, w żadnym razie. Ale droga do wojny była wysoce złożona i metodyka Fritza Fischera byłaby nie do zaakceptowania na żadnym proseminarium". Publicystka Cora Stephen ubolewała nad niemieckim masochizmem, podkreślając, że: "Tylko Niemcy wciąż wierzą, że ponoszą wyłączną winę za piekło między 1914 i 1918". Dominik Geppert, Sönke Neitzel, Cora Stephan i Thomas Weber w manifeście ogłoszonym na łamach "Die Welt" stwierdzili, że w ogóle nie można mówić o "winie" Niemiec, ponieważ nie złamano wówczas żadnego obowiązującego kodeksu moralnego lub prawnego. Przywódcy Niemiec kierowali się wyłącznie obawą przed "okrążeniem" - "defensywnym celem przywrócenia znowu chwiejnej sytuacji ograniczonej hegemonii na kontynencie europejskim, którą Rzesza posiadała za Bismarcka, byli oni jak najdalej od tego, żeby arogancko i opętani wielkością dążyć do mocarstwa światowego". W manifeście obciążono Francję, Austro-Węgry, Rosję i Wielką Brytanię, zwłaszcza tę ostatnią, że przekształciła konflikt w wojnę światową. Dominik Geppert miał Anglii za złe, że przystąpiła do wojny nie kierując się własnym interesem lub jasnymi zobowiązaniami sojuszniczymi. Sönke Neitzel twierdził, że źródeł wojny należy szukać nie tyle w polityce poszczególnych mocarstw, ile w enigmatycznym "ogólnoeuropejskim kryzysie".


Przyznać jednak trzeba, że dość krzykliwy rewizjonizm historyczny prezentowany zwłaszcza w "Die Welt" spotkał się także z bardziej wyważonymi sądami w stylu: nikt nie był bez winy, ale wina Austro-Węgier i Niemiec była największa. Wolfram Wette wręcz trzyma się podstawowych ustaleń Fischera, a Michael Epkenhans podkreśla, że jednak "najważniejsze decyzje zapadły w Berlinie". Gerd Krumeich pisał: "Kto był winny? Bez wątpienia nieodpowiedzialna polityka presji i blefu rządu niemieckiego miała największy udział w rozpętaniu wojny. Ale nie tylko wyłącznie Niemcy ponoszą odpowiedzialność za narastanie nieznośnych napięć przed wojną". Bardzo wyważony tekst ogłosił Heinrich August Winkler w tygodniku "Die Zeit", przypominając o wewnętrznych uwarunkowaniach polityki niemieckiej, zwłaszcza o naciskach ze strony kół wojskowych na rozpoczęcie wojny, i przeciwstawiając się historii pisanej w duchu pozytywistycznym lub polityki realnej, w każdym razie bez obciążeń moralnych. Niektórzy autorzy wyraźnie piszą również o podtekstach politycznych historycznego rewizjonizmu: jeśli Niemcy mają spełniać ważną rolę na scenie europejskiej, to nie można im wciąż wytykać winy za rozpętanie konfliktów zbrojnych (Münkler). Volker Ullrich odnotował zmiany w polityce kształtowania pamięci zbiorowej: "To co nie powiodło się konserwatystom podczas ‘sporu historyków’ w latach osiemdziesiątych, a mianowicie odzyskanie władzy interpretowania historii, ma się udać teraz. Zwraca uwagę z jak słabym oporem się to dotąd spotykało”. I to wydaje się najbardziej niepokojące w obecnej niemieckiej debacie o odpowiedzialności za wybuch pierwszej wojny światowej.
Zbigniew Mazur


Źródło przedruku: Biuletyn Instytutu Zachodniego, Nr 168/2014, 12 sierpnia 2014. Instytut Zachodni im. Zygmunta Wojciechowskiego - Instytut Naukowo-Badawczy, Poznań. Tezy zawarte w tekście wyrażają jedynie opinie autora. Wytłuszczenia pochodzą od redakcji portalu koszalin7.pl

Zbigniew MAZUR (ur. 1943) - historyk, profesor w Instytucie Zachodnim. Zainteresowania badawcze: niemieckie dziedzictwo kulturowe na Ziemiach Zachodnich i Północnych, dzieje myśli zachodniej. Stopnie naukowe: praca doktorska "Pakt czterech 1933"; doktor (1975); doktor habilitowany, docent (2004); profesor Instytutu Zachodniego (2010). Najważniejsze publikacje: "Antenaci. O politycznym rodowodzie Instytutu Zachodniego", Instytut Zachodni, Poznań 2002; "Obraz Niemiec w polskich podręcznikach do nauczania historii (1945-1989)", Instytut Zachodni, Poznań 1996; "Centrum przeciwko Wypędzeniom", Poznań 2006; "'Ojczyzna' 1939-1945. Wspomnienia. Publicystyka", (współred.), Poznań 2004; "Wspólne dziedzictwo? Ze studiów nad stosunkiem do spuścizny kulturowej na Ziemiach Zachodnich i Północnych" (red.), Poznań 2000.

INSTYTUT ZACHODNI im. Zygmunta Wojciechowskiego w Poznaniu (ang. Institute for Western Affairs , niem. West-Institut, fr. Institute Occidentale) - jednostka badawczo-rozwojowa, której organem założycielskim jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Założony w 1944 r. w Warszawie przez profesora Zygmunta Wojciechowskiego, od 1945 r. mieści się w Poznaniu. Instytut zajmuje się w sposób interdyscyplinarny szeroko pojętymi stosunkami międzynarodowymi, głównie stosunkami polsko-niemieckimi, ale także polskimi ziemiami zachodnimi (m.in. Wielkopolska, Pomorze, Śląsk), historią, ekonomią i polityką Niemiec oraz procesami integracji europejskiej i kwestiami bezpieczeństwa w strefie euroatlantyckiej.
 

Biogram na podstawie notki autorskiej zamieszczonej w Biuletynie Instytutu Zachodniego, strony internetowej Instytutu Zachodniego oraz Wikipedii.



Marcin Palade
Wiejska bez Niemców?
23 maja 2013
Niemieckość Górnoślązaków nie jest już „trendy”.

W ławach sejmowych, po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu w 1991 zasiadło aż siedmiu reprezentantów tzw. mniejszości niemieckiej. W obecnej kadencji na Wiejskiej jest tylko jeden jej przedstawiciel. Być może za kilka lat zabraknie miejsca także dla niego, bowiem niemieckość Górnoślązaków nie jest już „trendy”.

W wyniku porozumienia zwycięskiej koalicji, według różnych szacunków, Polskę opuściło do końca lat 40-tych około 3,5 miliona Niemców. Między Odrą a Bugiem pozostało ponad milion obywateli III Rzeszy, którzy uznani zostali za Polaków. Dominującą grupą byli Ślązacy, a w mniejszym stopniu dotyczyło to Warmiaków i Mazurów. Ich administracyjna polonizacja, przeprowadzona została w PRL bez wgłębienia się i zrozumienia problematyki tzw. pogranicza. Czyli ludności nieidentyfikującej się w sposób jednoznaczny narodowościowo. Potwierdziła to tzw. ankietyzacja z 1952 roku, w której aż 120 tysięcy obywateli polskich, z czego połowę stanowili mieszkańcy Opolszczyzny, wskazało narodowość niemiecką. W skutek emigracji do RFN i NRD ludność ta, głównie z zachodniej części Górnego Śląska oraz z Warmii i Mazur, opuściła Polskę. Pozostali zaś nieliczni „uznani Niemcy’ oraz autochtoni, stopniowo wchłaniający się w polski organizm państwowy.

Ci pierwsi zamieszkiwali głównie Dolny Śląsk oraz dawne województwo koszalińskie. Po 1950 roku znaczącej poprawie uległ status liczącej kilkadziesiąt tysięcy niemieckiej grupy narodowościowej. Mogli oni aktywizować się na polu społecznym, oświatowym, kulturalnym i religijnym. Ale kolejna fala wyjazdów, między innymi w ramach akcji „łącznia rodzin” spowodowała, że na Dolnym Śląsku i Środkowym Pomorzu liczba etnicznych Niemców stopniała do 2-3 tysięcy. Inaczej sytuacja wyglądała z autochtonami. Ci z Górnego Śląska, a w mniejszym stopniu z Warmii i Mazur, pozostawali pod szczególną opieką od końca lat 40-tych, wpływowych środowisk ziomkowskich, a także czynników oficjalnych w Bonn. Żadna z sił politycznych w RFN nie pozwoliła sobie na ostateczne zamknięcie problemu tzw. wschodnich Niemiec. Miało na nich żyć, co strona niemiecka utrzymywała do początku lat 90-tych, około 1,1 miliona mieszkańców uznawanych prawnie za obywateli Niemiec.

To spośród tej ludności werbowano od połowy lat 50-tych współpracowników dla współdziałającego ściśle z ziomkostwem zachodnioniemieckiego wywiadu (BND). Byli w tej grupie lokalni korespondenci prasy, czy śląscy emigranci przyjeżdżający w odwiedziny w rodzinne strony. Szczególnie ożywiona niemiecka penetracja przypadła jednak na przełom lat 70-tych i 80-tych. Zwłaszcza po dojściu do władzy chadeków, bardziej wyczulonych na „krzywdę” wypędzonych i los rzekomej milionowej mniejszości niemieckiej w Polsce. Liczebność tej ostatniej dalej opierała się na statystycznej żonglerce organizacji ziomkowskich i nie miała żadnego potwierdzenia w faktach. Uświadomiły to sobie władze w Bonn w 1983 roku, kiedy to radca prasowy ambasady niemieckiej w Polsce Klaus Reiff, zakończył trzyletni, intensywny objazd po naszym kraju. Liczbę Niemców określił maksymalnie na 106 -120 tysięcy. Przy czym sam Reiff miał stwierdzić, że duża część ubiegających się o wyjazd za Men nie określa się, jako Niemcy.

Dlatego świadoma ewidentnego zaniku mniejszości niemieckiej w Polsce ekipa Kohla, podjęła zabiegi służące jej wykreowaniu. I tak jak w poprzednich trzech dekadach, szczególna rola koordynacji działań przypadła BND. Zaś jednym z głównych wykonawców stała się Robocza Wspólnota do Spraw Łamania Praw Człowieka w Niemczech Wschodnich (AGMO). Jej działalności wydawniczej towarzyszyło „docieranie” do niemieckich grup na Śląsku i praca nad podtrzymywaniem „niemieckiego ducha”. Jedną z form służących nawiązywaniu kontaktów była pomoc materialna (paczki żywnościowe, książki, środki techniczne i finansowe na działalność). 

Na przełomie 1983 i 1984 roku podjęto budowę struktur Związku Niemców w Polsce, a także Niemieckiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego. Równolegle na Opolszczyźnie, za sprawą AGMO, sieć 200 pracowników organizowała kolportaż prasy zachodnioniemieckiej, czy angażowała się w pomoc charytatywną. Ta ostatnia, w połączeniu z tłumionym przez lata rozczarowaniem polską administracją, czy spychaniem ludności miejscowej do drugiej kategorii, stały się podstawowymi elementami wpływającymi na zwiększającą się chwiejność w określaniu przynależności narodowej autochtonów na Górnym Śląsku. Coraz wyraźniej przybierało na sile ciążenie ku niemieckości.

Proces ten przypadł na okres dogorywania Polski w końcówce dekady Jaruzelskiego. Ułatwieniem dla kreatorów mniejszości był zwiększający się dystans cywilizacyjny między PRL a bogatymi zachodnimi Niemcami. Opcja za „deutsche marką”, dającą względny dobrobyt dzięki wyjazdom do pracy nad Ren, sprawiła, że krótkim czasie na listę mniejszości niemieckiej wpisało się ponad 200 tysięcy osób. W tej masie była znaczna większość z województwa opolskiego.

Pierwszą możliwą weryfikacją liczby Niemców na Śląski Opolskim, stały się wybory uzupełniające do Senatu w lutym 1990 roku. Reprezentujący opolskich Niemców Henryk Kroll w drugiej turze głosowania, na skutek mobilizacji przesiedleńców i repatriantów zebrał, co prawda 125 tysięcy poparcie, ale przegrał z polską Ślązaczką prof. Dorotą Simonides. Wynik Krolla daleki był od szacunków opolskich liderów mniejszości mówiących o 350 tysięcznej grupie opolskich Niemców. Mit o milionie Niemców w Polsce prysł tym bardziej w pierwszych wolnych wyborach w 1991 roku. Ogólnokrajowa lista Mniejszości Niemieckiej dostała prawie 140 tysięcy głosów. Dało to 7 mandatów poselskich. W przedterminowych wyborach w 1993 roku poparcie dla listy niemieckiej stopniało do 110 tysięcy w skali całego kraju. Reprezentacja poselska Niemców zmniejszyła się znacząco do czterech przedstawicieli w Sejmie.

W wyborach z 1997 roku na Opolszczyźnie poparcie skurczyło się do 51 tysięcy głosów. Bardzo znaczący ubytek dotyczył części katowickiej i częstochowskiej. To sprawiło, że reprezentacja niemiecka na Wiejskiej ograniczyła się do dwóch posłów z okręgu opolskiego. Tę liczbę udało się utrzymać po wyborach z 2001 roku. Jedyna od 2005 roku wystawiana wyłącznie na Opolszczyźnie lista niemiecka, dała tylko jeden mandat poselski. W ostatnich wyborach z 2011 roku głosy oddane na mniejszość zamknęły się raptem na poziomie 28 tysięcy.




Sejmowa lista Mniejszości Niemieckiej w woj. opolskim (rysunek)

(źródło: Państwowa Komisja Wyborcza)

Co sprawiło, że „niemieckość” Ślązaków, tych z pod Krapkowic, Olesna, czy Raciborza, w ciągu niespełna ćwierćwiecza tak mocno wyparowała? Czynnik napędzający koniunkturę dla mniejszości, mający swój wymiar materialny, w sytuacji rozwoju Polski w ostatnich dwóch dekadach, nie jest już silnym bodźcem dla ludności autochtonicznej. Sytuacja uległa zmianie zwłaszcza po zrównaniu praw na niemieckim rynku pracy, co spowodowało, że paszport z BRD nie jest już przepustką do raju dla wybranych. Ślązacy, w tym ich liczne skupiska na Opolszczyźnie, zaczynają wyraźnie ciążyć ku „czystej” śląskości. W lokalnych organizacjach widzą możliwość pielęgnowania swojego regionalizmu. Berlin, po znacznym ograniczeniu wsparcia finansowego dla TSKMN, nie jest już tak jak w latach 80-tych, czy 90-tych „dobrym, bogatym wujkiem Helmutem”.

Etos śląski, którego głównymi elementami składowymi pozostają: rodzina, wiary i praca, można wspierać i konserwować bez oglądania się na liderów mniejszości niemieckiej. Pokolenia najbardziej „niemieckich” Ślązaków, tych urodzonych przed 1939 rokiem i tych pamiętających powojenną „PRL-owską krzywdę” ustępują miejsca w biologicznej sztafecie młodym Ślązakom. To im, nowe państwo polskie po 1989 roku, nie przeszkadza w kultywowaniu swojskości.

W kolejnych spisach powszechnych Niemców w Polsce ubywa (w 2011 roku, jako jedyną narodowość niemiecką wskazało raptem 26 tysięcy polskich obywateli), a na Górnym Śląsku przybywa tych, którzy określają się, jako Ślązacy. Niemieckość wśród ludności miejscowej na Górnym Śląsku nie jest już „trendy”. Widzimy to my z perspektywy Warszawy, ale z całą pewnością dostrzegają to także wyjątkowo aktywne na obszarze Niemiec z 31 grudnia 1937 roku – władze w Berlinie.


Marcin Palade


Tekst ukazał się w "Naszej Polsce"





http://koszalin7.pl/obywatel/polska-niemcy/840-rok-1914-niemcy-strzsaj-win.html


wtorek, 9 grudnia 2014

"żaden Polak nie będzie musiał DZIŚ opuścić gospodarstw..."

... mówi Związek Wypędzonych




 


Przewodniczący Związku Wypędzonych pragnie dialogu z Polską

Dzisiaj, 7 grudnia (15:25)

W wywiadzie dla stacji dlf nowy przewodniczący Związku Wypędzonych Bernd Fabritius przyznał, że życzyłby sobie dialogu z Polską bez wrogości.

Liczy też na pragmatyzm i   krytycyzm młodego pokolenia w Polsce wobec własnej historii.

Będzie rozmawiał z Werwolfem udającym młodych Polaków?


Urzędujący od czterech tygodni nowy przewodniczący Związku Wypędzonych (BdV) i poseł do Bundestagu Bernd Fabritius (CSU), rocznik 1965, przesiedlił się w 1984 roku, jako Niemiec z Siedmiogrodu, z Rumunii do Niemiec. Niemiecki polityk uważa się "za wypędzonego".

W rozmowie z publicznym nadawcą ogólnokrajowym Deutschlandfunk (6.12.14) tłumaczy, dlaczego:
"Jestem przekonany, że niemieccy przesiedleńcy i późni przesiedleńcy musieli opuścić rodzinne strony pod wpływem narastającej przez dziesięciolecia presji wypędzeń, która miała charakter etniczny, a jej korzenie sięgają II wojny światowej. Każdego, kto chciałby to sobie to wyobrazić, zapraszam do lektury powieści Herty Mueller "Huśtawka oddechu". Herta Mueller ukazuje na przykładzie Saksończyka z Siedmiogrodu, którego los jest 1:1 porównywalny z losem mojego dziadka, co niemiecka ludność cywilna przeżyła w czasie II wojny światowej i bezpośrednio po jej zakończeniu".

Fabritius podkreśla, że ich udręka nie zakończyła się, w odróżnieniu od losów bohatera powieści Herty Mueller, czy jego dziadka, zwolnieniem z sowieckich obozów pracy przymusowej w 1949 roku, lecz trwała dalej w postaci pozbawienia praw, wywłaszczenia, wykluczenia społecznego i próby wytrzebienia tożsamości kulturowej".
Przed tym wszystkim, zaznacza, "także niemieccy przesiedleńcy i późni przesiedleńcy uciekli do swej pierwotnej ojczyzny (Mutterland), jak nazywamy Niemcy. Tak, jesteśmy wypędzonymi", podkreśla.

Bernd Fabritius tłumaczy, że obecnie nie odgrywa roli, czy ktoś został przesiedlony przemocą czy sam się przesiedlił.
"Obie grupy postrzegają się jako ofiary. Wszyscy utracili swoją ojczyznę w następstwie zbrodni II wojny światowej".

Nowy przewodniczący Związku Wypędzonych zaznacza, że do tego kręgu zalicza też tych Niemców, którzy pozostali w miejscach osiedlenia, którzy "oparli się presji wypędzeń i przesiedleń", jak obecny prezydent Rumunii Klaus Johannis.

Dlatego BdV otacza opieką również mniejszości niemieckie w innych krajach, zaznacza.

A jak otacza? Daje im pieniądze - na jakie cele??


Dialog z Polską
Bernd Fabritius potwierdza w rozmowie z radiem "Deutschlandfunk", że zależy mu szczególnie na rozładowaniu napięcia w relacjach z Polską. Uważa to za "priorytet BdV".
Cel ten zamierza realizować za pomocą już dawno oczekiwanego dialogu; dialogu, który "w przeszłości był niestety utrudniony wskutek resentymentów i uprzedzeń". W tym kontekście wymienił kontrowersyjną w Polsce byłą przewodniczącą Związku Wypędzonych Erikę Steinbach. "Sądzę, że ja, jako osoba pod tym względem w Polsce nieobciążona, mogę zapewnić nowy początek".
Polityk CDU jest przekonany, że przedstawiciele młodego pokolenia w Polsce "są bardziej skłonni do pragmatycznej a także krytycznej oceny własnej historii".
Fabritius zapowiada w "Deutschlandfunk", że wkrótce rozpoczną się w Polsce rozmowy z udziałem przedstawicieli mediów i historykami, "aby kontynuować dobrą robotę, która została zapoczątkowana w Fundacji Ucieczka, Wypędzenia i Pojednanie".

Ocena przesiedleń bez zmian
W rozmowie z dlf Bernd Fabritius potwierdza, że nie ulegnie zmianie ocena przymusowych przesiedleń Niemców z Polski po II wojnie światowej.
"W XXI w. nie chodzi o materialną rekompensatę". Przewodniczący Związku Wypędzonych zaznacza, że ma "na to pragmatyczne spojrzenie prawnika", którym jest, czyli postrzega własność jako prawo jednostki, a nie prawa zbiorowe, co, jak tłumaczy, odpowiada nowoczesnym standardom europejskim.

Szef BdV zapewnia, że "żaden Polak nie będzie musiał dziś  opuścić gospodarstw, które kiedyś należały do wypędzonych Ślązaków".

DZIŚ.
Czyli jutro już tak?
A w ogóle to co niemcom do Ślązaków????
Wygadał się - pod nazwą Ślązacy rozumie niemców i niemieckie interesy.


Fabritius myśli jedynie o "moralnej rehabilitacji" ze strony Polski i Czech. Niemiecki polityk nie ma na to sprawdzonego rozwiązania "i formułowanie go nie należy do zadań BdV", ale postuluje prowadzenie dialogu między Polską a wypędzonymi stamtąd Niemcami oraz między Republiką Czeską a wypędzonymi Niemcami Sudeckimi. 

W rozmowie z radiem Deutschlandfunk Bernd Fabritius krytykuje też aktualny spór w Radzie Naukowej Doradców fundacji Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie z dyrekcją fundacji i wskazuje, że "nie jest ona bynajmniej komitetem doradczym, jak to chętnie rozpowszechnia w mediach, lecz zwykłym gremium doradczym. Doradza ona Radzie Fundacji i Dyrektorowi w sprawach naukowych zgodnie z celem fundacji, ale nie w sprawach personalnych".
Opr. Barbara Cöllen, Redakcja Polska Deutsche Welle

http://fakty.interia.pl/deutsche-welle/news-przewodniczacy-zwiazku-wypedzonych-pragnie-dialogu-z-polska,nId,1570392#iwa_item=9&iwa_img=0&iwa_hash=21112&iwa_block=facts_news_small




KOMENTARZE

  • !
    Niech przewodniczący spierdala!
    Taka powinna być odpowiedz.
    Nie czytałem postu bo nie chcę aby mnie zalała febra! Wystarczy gdy codziennie czytam niemiecką tubę jaką jest Onet. Trzeba wiedzieć co Szwaby planują, a planują i wdrażają coraz więcej, na naszą zgubę.!
    Tam już nawet Bundesliga jest ligą dla Polaków.
  • Z jednej strony naciskają Krzyżacy a z drugiej mobilizują Ukrainę a propaganda twierdzi, że to Rosja wszystkiemu winna.
    Lada moment zaktywizują Ślązaków
    http://goo.gl/tulKGt
  • @Netwalker 01:13:02
    a we wrocławkim niemieckim konsulacie pracuje podobno ok.700 osób.
    Ciekaw po co tyle. Pewnie szykują administrację do przejęcia miasta.
  • Centrum Niemców (na szczęście) Wypędzonych
    My w Polsce też się cieszymy. My bardzo dobrze pamiętamy! Pamiętamy Niemców na szczęście wypędzonych z pod Moskwy, Stalingradu, Leningradu. Wypędzonych z Wilna, Lwowa, Warszawy i Krakowa. Bardzo dobrze w Polsce pamiętamy to uczucie szczęścia po wypędzeniu niemieckich nadludzi.

    Dzień Wypędzonych będzie nam to przypominał. Przypominał będzie też o bilonach (tysiącach miliardów) dolarów, które RFN powinna wypłacić Polsce za zniszczenie przemysłu, miast, wymordowanie milionów niewinnych cywilów w tym planowe wymordowanie inteligencji, za kalectwo fizyczne i psychiczne, za osoby pozbawione zdrowia w obozach koncentracyjnych i w czasie robót niewolniczych, gdzie życie niewolnika nie znaczyło nic. W Polsce dzień wypędzenia będzie wiele rzeczy upamiętniał.