Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Se czytam




poniedziałek, 18 lipca 2016

Turbolechickie zidiocenie, czyli dojenie frajerów (cz. 2)

W drugiej części zajmę się źródłami „wiedzy” Bieszka i jemu podobnych. Oczywiście nie źródłami do cywilizacji kosmicznych, Ujgurów sprzed 60 tysięcy lat i kultury Gobi, bo tu mam kilka hipotez co do źródła: choroba psychiczna, nadmiar alkoholu, nadmiar trawki lub innego tego typu świństwa, ewentualnie żądza pieniądza skłaniająca do wymyślania sprzedawalnych bzdetów. W każdym razie, to jest sprawa dla psychiatry, psychologa lub toksykologa.
Jeszcze taka uwaga – turbolechici nie mają zielonego pojęcia o krytyce źródeł historycznych. Każdą „starą książkę” (jak to nazywa Bieszk) uważają za wiarygodną. Tak, dla Bieszków nawet książka z XIX wieku jest wiarygodnym źródłem informacji o wydarzeniach z wieku IX, bo jest stara... Uznałbym ją raczej za przestarzałą, a nie starą w tym kontekście.
Turbolechitom nieznane jest też takie pojęcie jak „postęp badań naukowych”. Nie ogarniają, że np. za Naruszewicza (XVIII wiek) historiografia polska dopiero raczkowała. Może łatwiej turbolechici zrozumieliby, co to jest „postęp badań naukowych”, gdyby próbowali zęby wyleczyć metodami XVIII-wiecznymi... Brak znieczulenia, kowal, obcęgi i tym podobne rozkosze. Także dla nauk humanistycznych dwieście czy sto lat, to przepaść.

Na początek rocznik Awentyna (później kronika Prokosza, jasnogórski poczet królów polskich i marginalnie owa „starożytna” mapa, o której pisałem w poprzednim poście).
Johannes Aventinus, ilustracja z XIX wieku
Co do rocznika (czy też kroniki) Awentyna, Bieszk sugeruje, że polscy historycy ukrywają jego istnienie przed ludem (wszyscy historycy, co do jednego), nawet nie ma tłumaczenia tego źródła, więc musiał to dać do przekładu na własny koszt. Oczywiście Bieszk nie umie wyjaśnić, dlaczego „oficjalni historycy” ukrywają biednego Awentyna.
Cóż na zarzut o spisku historyków i ukrywaniu Awentyna można rzec?
Po 1. Historykom tłumaczenie nie jest potrzebne, bo z zasady pracują na tekstach oryginalnych.
Po 2. Rocznik Awentyna jako źródło późne, mało wartościowe i dalekie od Polski raczej na przekład nie zasługuje.
Po 3. Tu niespodzianka panie Bieszk. To, że pan nie wiesz o istnieniu czegoś, nie oznacza, że tego nie ma. Oznacza tylko, że jesteś pan ignorant. Akurat ten fragment rocznika Awentyna został na język polski przełożony i to dawno temu. Tłumaczenie jest zamieszczone w książce Aleksandra Nawrockiego, Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, str. 96.
Cóż takiego napisał Awentyn, że tak podniecił turbolechitów? Zacytuję (objaśnienia w nawiasach kwadratowych moje):
Arnulf [władca Niemiec] z początkiem wiosny (892 r.) przybył z Bawarii nad granicę austriacką, gdzie obok Hengstfeld zwołał w maju zjazd władców. Ponieważ zabrakło na nim Świętopełka [władcy Wielkich Moraw], policzono go między wrogów. Na zjeździe obecni byli: książę Polan Wrocisław oraz posłowie węgierskiego księcia Kursana (...) Oni to zaofiarowali się z wszechstronną pomocą przeciw księciu Świętopełkowi, jeśli w zamian za żołd otrzymają ziemię, którą zdobędą. Ta propozycja była Arnulfowi na rękę, przychylił się więc do niej i zadecydował, że Morawianie zostaną zaatakowani z trzech stron. Kursanowi wyznaczył Dację, Wrocisławowi kazał nastąpić z północy.
Tu Bieszki mają „dowód” na istnienie Polski przed X wiekiem, ba – Polski niby potężnej, bo sam władca Niemiec do sojuszu ją zaprasza.
Problem polega na tym, że rocznik Awentyna pochodzi z początków wieku XVI, czyli od opisywanych wydarzeń oddalony jest o ponad 600 lat. Co prawda Awentyn czerpał z nieistniejących dziś źródeł, ale... korzystanie z kroniki Awenitnusa wymaga każdorazowo weryfikowania jego informacji z innymi, możliwie współczesnymi opisywanym zdarzeniom źródłami. Kronikarz bawarski bowiem wszędzie tam, gdzie nie był pewien posiadanych wiadomości, uwspółcześnił je do znanych sobie realiów.
(cytat z: Idzi Panic, Ostatnie lata Wielkich Moraw, Katowice 2000, str. 131, przypis 38; wydarzeniom tym I. Panic poświęcił odrębny artykuł, zob. I. Panic, Lata 891-892. Ostatnia próba podporządkowania Państwa. Wielkomorawskiego przez Wschodnich Franków u schyłku panowania Świętopełka, [w:] Średniowiecze Polskie i Powszechne, t. 1, 1999, str. 22-32).
Akurat zjazd w Bawarii i ustalony tam najazd na Wielką Morawę są dość dobrze naświetlone źródłami współczesnymi lub niewiele późniejszymi od opisywanych zdarzeń, nie ma potrzeby sięgania do późnego Awentyna.

Awentyn słusznie napisał, że był to sojusz „trojga”, słusznie jako sprzymierzeńców wskazuje Arnulfa i Kursana. Natomiast w przypadku trzeciego alianta w starszych źródłach występuje nie Wrocisław polański, lecz Bracław (czy też Bracisław) panoński (książę odłamu Chorwatów żyjącego w Panonii)! I nie ma wątpliwości, że Bracław był tym trzecim sojusznikiem, a na czwartego miejsca brak – nawet Awentyn wskazuje, że był to trójsojusz.

Jak doszło do pomyłki Awentyna?

Po 1. imiona Wrocisław/Wratysław/Warcisław i Bracław/Bracisław są bardzo podobne, a zamiana „b” na „w” i odwrotnie to częste zjawisko w dawnych źródłach.
Po 2. w czasach Awentyna bardzo popularnym imieniem książąt pomorskich było właśnie Warcisław (Warcisław X zmarł w 1477 roku, a Warcisław XI w 1474). Książęta pomorscy byli książętami Rzeszy, więc bez wątpienia Awentyn o nich słyszał. Zupełnie możliwe zatem, że nieznane sobie imię Bracław uznał za pomyłkę i „poprawił” na sobie znane.
Po 3. W czasach Awentyna żadnych książąt słowiańskich w Panonii już nie było, bo od kilkuset lat były to Węgry. Zatem uwspółcześnił przekaz do znanych sobie realiów i księcia nieistniejących Słowian panońskich przerobił na księcia istniejącej Polonii.

Oczywiście Bieszk i jemu podobni zaraz wyciągną inne „stare książki”, w których występuje potomek Popiela o tymże imieniu. Akurat jest to bez związku z Wrocisławem Awentyna. Dlaczego? Otóż piszący w końcu XIII lub XIV wieku kronikarz wielkopolski dorobił Popielowi liczną familię, kilkunastu jej przedstawicielom wymyślając imiona. Wśród nich miał być Wrocisław. Problem jest taki, że ów Wrocisław kronikarza wielkopolskiego nie panował w Polsce, lecz na wyspie Rugii.
Natomiast wymyślając imiona Popielidom – a, jeszcze raz, było ich kilkanaście – kronikarz obficie czerpał z imiennictwa współczesnych sobie rodów panujących. Akurat w jego czasach kilku Warcisławów na Pomorzu panowało (w XIV w. np. Warcisław V Ojcze Nasz czy Warcisław VI Jednooki).

Czyli kronikarz wielkopolski i Awentyn niezależnie od siebie Wrocisława wymyślili. I nie jest to ten sam Wrocisław, bo jeden miał panować w Polsce, drugi na Rugii.

W każdym razie, źródła wiarygodne, w wydarzeniach 892 roku żadnego Wrocisława polańskiego nie dostrzegają i nawet miejsca do jego istnienia nie zostawiają. To znacznie późniejsza bujda.
Pytanie, dlaczego Bieszka nie zastanowiło, że Awentyn wymienia Wrocisława polańskiego, a pomija rzeczywiście będącego na zjeździe Bracława panońskiego? To już pytanie do samego Bieszka, choć mam wrażenie, że jego w ogóle mało co zastanawia...


11 komentarzy:

  1. Rzuciło mi się to dzieło w oczy w księgarni! Strasznie mnie zdziwiło, że Bellona to wydała, bo wydawało mi się, że to jednak poważniejsze wydawnictwo. Bardzo ciekawy post, poprzednia część też.
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Bellona od jakiegoś czasu nie jest poważnym wydawnictwem. Bieszk to najbardziej jaskrawy, ale nie jedyny przykład na schodzenie na psy. Wystarczy wspomnieć niejakiego Barkowskiego, kolejnego mitomana ze stajni Bellony:
      http://seczytam.blogspot.com/2016/04/mowia-wieki-kwiecien-2016.html
  2. Dzięki za oba artykuły. A wyjaśnisz kiedyś, co z ta mapą?
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, zmobilizuję się :D
    2. Tak wygląda oryginał tej mapy:

      http://www.emersonkent.com/map_archive/europe_east_roman_533.htm
  3. Mam tę książkę, kupiłem z ciekawości i mogę potwierdzić, że ilość bzdur w niej nagromadzonych przekracza wszelkie normy.
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Bieszk nawet jak na turbolechitę jest niedoukiem :D
  4. "Zupełnie możliwe zatem, że nieznane sobie imię Bracław uznał za pomyłkę i „poprawił” na sobie znane.
    Po 3. W czasach Awentyna żadnych książąt słowiańskich w Panonii już nie było, bo od kilkuset lat były to Węgry. Zatem uwspółcześnił przekaz do znanych sobie realiów i księcia nieistniejących Słowian panońskich przerobił na księcia istniejącej Polonii."


    Zupełnie możliwe, że Pan, albo kto podobny do Pana, nie znając żadnego księcia Polan o imieniu Wrocisław, uznał go za pomyłkę Awentyna i sobie "poprawił" na takiego, którego znał.

    Tym bardziej, że " W czasach Awentyna żadnych książąt słowiańskich w Panonii już nie było", a pewnikiem nie było i 600 lat wcześniej.
    Dlatego "uwspółcześnił" Pan(?) przekaz do znanych sobie "realiów" i nieznanego sobie księcia Polan przerobił na księcia nieistniejących Słowian panońskich.

    Tak to idzie?

    Patrząc na pańskie epitety, jakimi Pan uraczył nieznanych sobie ludzi ("choroba psychiczna, nadmiar alkoholu, nadmiar trawki lub innego tego typu świństwa, ewentualnie żądza pieniądza skłaniająca do wymyślania sprzedawalnych bzdetów. W każdym razie, to jest sprawa dla psychiatry, psychologa lub toksykologa.") pozwolę sobie zasugerować:

    KULTURY niech się Pan nauczy.


    Ponadto, abstrahując od turbosłowian, z którymi w wielu kwestiach się nie zgadzam, proponuję włączyć MYŚLENIE. No, chyba, że ktoś Panu płaci za znieważanie ludzi i wypisywanie bzdetów?

    Płaci ktoś Panu?

    MYŚLENIE i tak się przyda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To twój ostatni post tutaj - każdy kolejny poleci. Bo o ile mogę rozmawiać z nieukiem, to z chamowatym nieukiem już nie. Przeczytaj coś chłopcze o Wielkiej Morawie, zwłaszcza o wojnie 892 roku, zwróć uwagę na przypisy - tam masz dokumentację źródłową.
    2. No i mój komentarz wycięty.... i nie mów do mnie "chłopcze". Ale domyślam się, na podstawie języka jakiego używasz, że chłopcem jeszcze jesteś. Ponowię więc swoją uwagę - stare książki kłamią, bo kłamią w nich kronikarze. A to oznacza, że gdzieś ktoś wprowadził przekłamanie do historii i tak Wrocisław książę Polan stał się Bracławem z Panonii. I udowodnij, że tak nie jest. No i weź sobie lekcje KULTURY. Zdecydowanie polecam.
      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
    Odpowiedz
     
     
     
     https://seczytam.blogspot.com/2016/07/turbolechickie-zidiocenie-czyli-dojenie_18.html?showComment=1472141847576#c9131285407815616440
     
     
     
     

wtorek, 9 sierpnia 2016

Chiny - bez makijażu?



Chiny, imperium strategicznych cwaniaczków

ANNA S. DĘBOWSKA
08.08.2016



*Dr Marcin Jacoby - sinolog, tłumacz, promotor kultury, wykładowca w Zakładzie Sinologii UW i menedżer projektu „Azja” w Instytucie Adama Mickiewicza. Realizował polskie projekty kulturalne podczas Expo w Szanghaju (2010), oficjalnego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji w Pekinie i Tokio (2011) oraz projektu „Polski październik w Korei” (2012)

ANNA S. DĘBOWSKA: O dawnych Chinach pisano, że jest tam „wszystko, co znajdziemy pod niebem”. Chińczycy nadal uważają się za centrum świata?

MARCIN JACOBY: Absolutnie tak. Po stuleciu poniżenia, jak nazywają sami XIX w., oraz po ekonomicznej zapaści za dyktatury Mao znów czują, że są mocarstwem. Przez tysiąclecia postrzegali na siebie tak: „Jesteśmy ośrodkiem świata, naszą energią cywilizacyjną obdzielamy sąsiednie kraje. Wszyscy ci, którzy są daleko od nas i którzy nie przyjęli naszej kultury, w tym Europejczycy, to barbarzyńcy”. Jeszcze przed naszą erą Chińczycy wypracowali niezwykle wysublimowaną kulturę opartą na filozofii politycznej Konfucjusza, która zdominowała całą Azję Wschodnią. Można powiedzieć, że konfucjanizm wyrobił charakter narodowy Chińczyków.

Na czym polegał?

- W Europie mylnie się uważa, że był to jakiś opresyjny system gnębienia wszystkich, którzy stoją w hierarchii niżej od nas. Tymczasem konfucjanizm mówił przede wszystkim o tym, że w organizmie państwowym czy społecznym każdy ma swoje miejsce i określoną rolę oraz wynikające z niej obowiązki. Cnota yi to prawość - świadomość tego, jak w danej sytuacji powinniśmy postąpić. Ren to humanitarność zbliżona do naszej miłości bliźniego. Xiao to miłość synowska, opiekowanie się rodzicami, starszymi, ale też lojalność wobec autorytetu. Poddany jest posłuszny władcy, ale władca powinien się poddanym opiekować. Jeśli tego nie robi, lud ma prawo wypowiedzieć mu posłuszeństwo.
Kultura chińska jest oczywiście zbudowana również na buddyzmie, który dotarł do Chin z Indii, i taoizmie, który z kolei jest filozofią rdzennie chińską. Taoizm wniósł do cywilizacji chińskiej ważne cechy, takie jak poddawanie się rytmowi przemian, elastyczność, dystans, miękką siłę i indywidualizm, którego stereotypowo nie wiążemy w ogóle z Chinami.

Konfucjanizm to już chyba przeszłość, bo dziś Państwo Środka zrzekło się opieki nad obywatelami.

- Konfucjanizm nigdy nie został w Chinach w pełni wprowadzony jako doktryna państwowa, pozostał ideałem. W praktyce Chiny były przez większość swojej długiej historii rządzone twardą, autorytarną ręką. To się akurat nie zmieniło. Buntu nie będzie, choć w historii Chin znajdziemy wiele przewrotów, wojen domowych lub walk dynastycznych. Dopóki obecna władza gwarantuje krajowi wzrost gospodarczy, żadne większe grupy społeczne nie zwrócą się przeciwko niej. A Chińczycy znów uwierzyli w siebie. Rywalizacja ze Stanami Zjednoczonymi na wszystkich polach to konflikt dwóch cywilizacji. Gra toczy się o wizję świata, nawet naukę, w której Chińczycy zapowiadają stworzenie własnych standardów.

Chcąc konkurować ze Stanami, powinni popracować nad wizerunkiem. Przeciętnemu Europejczykowi Chiny wciąż kojarzą się z tandetą i biedą.

- Ten zły wizerunek to cena, którą płacą za pierwszą falę kapitalizmu, gdy postawili na tanią produkcję i eksport. Ale to się zmienia: już inwestują w nowe technologie, wzmacniają popyt wewnętrzny. Na okładce mojej książki dwaj prości ludzie pochylają się nad grą strategiczną. Pola krzywo narysowali kamieniem na chodniku, pionki ulepili z jedzenia, ale zaraz może się okazać, że do nich należy cały świat.

Myślenie strategiczne to specjalność Chińczyków?

- Od wieków. Najlepiej pokazuje to stara chińska gra yi, współcześnie zwana weiqi, u nas lepiej znana pod japońską nazwą go. To rodzaj warcabów, w których nie chodzi o zbijanie pionków i wejście na pole przeciwnika. Okrąża się go tak, aby nie mógł wykonać swoimi pionkami żadnego ruchu. Chińczycy, inaczej niż ludzie Zachodu, nie dążą do konfrontacji. Mają inną strategię: wywieranie wpływu, powolne osłabianie i podporządkowywanie rywala. Przebiegłość i elastyczność to ich atuty. Widać to w chińskich sztukach walki, w których pokonuje się przeciwnika, wykorzystując jego słabości. Twardej sile przeciwstawia się miękkość i inteligencję, zamiast sztywnego trzymania się reguł można spróbować je obejść lub wykorzystać na swoją korzyść. Od sztuk walki po strategię wojskową i biznesową to jest wzór postępowania wypracowany przez chińską cywilizację.

Popularyzując w Chinach polską kulturę, nauczył się pan negocjować?

- Tak, a jest to bardzo trudny przeciwnik, bo niełatwo Chińczyków do czegoś przekonać. Są sprytni, w negocjacjach nawet kilkakrotnie potrafią zmienić stanowisko, gdy widzą, że ich starania są nieskuteczne. Myślą długofalowo, biorąc pod uwagę, że nawet jeśli na krótką metę coś stracą, to zyskają na dłuższą. Potrafią kłamać w żywe oczy.

Próbowali pana oszukać?

- Wielokrotnie kombinowali na wszystkie sposoby! Ale zawsze przy tym sprawdzają, czy im się to opłaca. Chińczyk nie wciśnie ci do siatki zepsutych owoców, jeśli uzna, że jeszcze do niego wrócisz i możesz zostać stałym klientem. Cwaniactwo? Tak, ale bardziej wyrafinowane niż polskie, bo praktykowane z większym rozmysłem.
Kiedyś znalazłem się w Chinach między młotem a kowadłem. Chińczycy kłamali w żywe oczy, że nie uda się nastroić fortepianu, a pianista upierał się, że nie zagra na czymś, co brzmi jak pianola. Chińczycy chcieli chyba oszczędzić na stroicielu, w każdym razie po mistrzowsku robili uniki. Dopiero gdy podniosłem głos i przycisnąłem ich do muru, załatwili sprawę. Ale więcej nie mieliśmy ze sobą do czynienia. Moje zachowanie uznali za naganne, bo postawiłem sprawę wprost, zamiast pozwolić im wyjść z tego z twarzą. A w Chinach twarz jest najważniejsza. Tam nie ma etosu rycerskiego z jego rozumieniem honoru, jak w Europie czy Japonii, jest za to twarz. Nie mówi się komuś wprost, że się myli lub że kłamie, robi się to w zawoalowany sposób, aby mimo wszystko dojść do porozumienia, a druga strona nie czuła się upokorzona.

To ludzie rodzinni?

- Bardzo! Chińczyk nie znosi samotności, najlepiej czuje się w grupie. Gdy wracam z Chin, Polska zawsze wydaje mi się zimna, a relacje między ludźmi oschłe. Również najważniejsze decyzje życiowe zwyczajowo podejmują za młodego człowieka jego rodzice czy dziadkowie, cieszący się autorytetem zdobywanym z wiekiem. Komunizm tę cechę nadwątlił, rozbijając wielopokoleniową rodzinę, wprowadzając politykę jednego dziecka, pakując ludzi do komun i mieszkań pracowniczych. Kapitalizm też nie sprzyja życiu rodzinnemu. Ludzie gonią za pieniądzem, podróżują za chlebem, nie mają czasu na prywatność.
Romantyzm jest obcy Chińczykom, to życiowi pragmatycy. Coraz więcej osób stawia na karierę i opóźnia decyzję o założeniu rodziny lub w ogóle rezygnuje z dzieci. Tylko że w Chinach jest ciężko samemu. Bo kto pomoże, gdy będziemy mieć ciężki wypadek lub zachorujemy na raka? Rodzina i przyjaciele to jedyny ratunek w kraju, w którym właściwie nie ma państwowej służby zdrowia i za wszystko słono się płaci. Na co liczy Polak, gdy dotknie go bezdomność, kalectwo lub bezrobocie? Na państwo. A Chińczyk może liczyć tylko na swoje guanxi, czyli siatkę znajomości.

Dlatego tak ważne są w Chinach prezenty?

- Bo za ich pomocą budujemy relację, na której nam zależy i która może w przyszłości zaprocentować. To jest rodzaj inwestycji w człowieka. Chińczycy są bardzo gościnni, czegoś takiego nie zaznałem nigdzie indziej: tej celebry, nadskakiwania, serdeczności, wybierania dla gościa najlepszych kąsków. Chińczyk myśli tak: „Zaproszę cię na kolację, kupię drogie dania, dam ci prezent, pokażę, że jesteś dla mnie ważny. Ale liczę na wzajemność i jestem ciekaw, jak się odwdzięczysz”.

Jest coś niezrozumiałego w tym, że w warunkach wilczego kapitalizmu Mao nadal uważany jest za ojca współczesnych Chin, a propaganda partyjna wygląda, jak w Polsce w latach 70. czy 80.

- Chińczykom nie przeszkadza kontrast między fasadowymi hasłami a rzeczywistością. Akceptuje się przewodnią rolę partii, bo dziś ona stoi na straży gospodarki rynkowej i ekonomicznego boomu w Chinach. Państwo bardzo pomaga biznesmenom, łatwo jest rozpocząć działalność gospodarczą, podatki są niskie i fiskus nie męczy jak w Polsce. Mam wrażenie, że u nas próbuje się za wszelką cenę utrudnić życie ludziom przedsiębiorczym. Tam wprost przeciwnie.
Zgadzam się, że trudno to pojąć, tym bardziej że w Chinach wciąż funkcjonuje nominalnie socjalizm z elementami gospodarki planowej, takimi jak pięciolatki, ale wielkie państwowe molochy przekształcają się w potężne przedsiębiorstwa międzynarodowe, a u dołu jest ferment w postaci gęstej sieci małych, prywatnych biznesów. To są koła zamachowe gospodarki. Na dole jest pracowite społeczeństwo, pośrodku rzutcy biznesmeni, a na górze autorytarna władza. I to działa.

Do Komunistycznej Partii Chin należy blisko 90 milionów członków. Nadal nie mogę tego pojąć.

- Sęk w tym, że bez przynależności do partii nie zrobi się w Chinach kariery, nie dostanie się pracy na kierowniczym stanowisku w żadnej państwowej firmie czy organizacji, a jest ich zdecydowanie najwięcej. To one dostają tanie kredyty państwowe i subwencje. Partia chroni, pomaga, zapewnia byt, więc młodzi w Chinach się do niej garną w nadziei, że będą tworzyć kastę urzędniczą na wzór tej, która rządziła krajem w okresie cesarstwa.

Korupcja od góry do dołu?

- Tak, ale paradoksalnie w Chinach klasa polityczna stoi na wyższym poziomie niż u nas. Polscy politycy są niekompetentni, nie obchodzi ich tak naprawę przyszłość kraju. U nas panuje doraźność. A w Chinach tabuny ekspertów, najczęściej wykształconych w USA, siedzą i myślą, co by tu zrobić, żeby utrzymać wzrost gospodarczy.

Pierwszy sekretarz też tak myśli?

- Myślę, że bardzo. Nie twierdzę, że tylko dlatego, że kocha swój naród. Chce się utrzymać przy władzy.

Chcę zostać chińskim Elonem Muskiem, dopiero zaczynam. Pierwszy mój krok to zapisać się do partii?

- To nie będzie konieczne w prywatnym biznesie. Ważne, żeby nie być na bakier z władzą. Inaczej nic się nie osiągnie. Najważniejsze będzie dla pani zbudowanie dobrych relacji z najważniejszymi lokalnymi urzędnikami państwowymi, którzy będą mieli wpływ na pani interesy, a są to członkowie partii, z czasem będą to może najwyższe władze. Trzeba z nimi chodzić na kolacje, wymieniać się prezentami. Z drugiej strony musi pani też mieć kapitał początkowy: relacje już zbudowane, dzięki rodzicom, w toku edukacji, bo w Chinach większość rzeczy załatwia się przez znajomych. Oficjalnie można się przez lata dobijać do jakichś drzwi, ale tę samą sprawę można też załatwić jednym telefonem do znajomego. U nas też tak jest, ale tam sto razy bardziej.

Klasa średnia liczy w miliardowych Chinach kilkaset milionów.

- To jest nowa grupa społeczna, która ogranicza się do ludzi w największych miastach, przede wszystkim na wschodzie kraju. Skorzystali na przemianach gospodarczych, mieli dobry start, bo za poprzedniego systemu pracowali w przedsiębiorstwach państwowych, nawiązali tam cenne kontakty, dorobili się emerytury albo mieszkania w centrum Pekinu, które warte jest teraz miliony.

Czego Chińczyk najbardziej się boi?

- Niestabilności gospodarczej i utraty pracy. Chorób w rodzinie, które obciążą go finansowo.

A co go najbardziej cieszy?

- Sukces dzieci. One są zabezpieczeniem na przyszłość. Chińczycy skłonni są do ogromnych wyrzeczeń, żeby zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. „Moje życie jest nieważne, mogę harować po 14 godzin dziennie, ale moje dziecko pójdzie na uniwersytet”.

A co na pewno wkurzy Chińczyka?

- Krytycyzm wobec ojczyzny, jeśli czuje, że patrzymy na jego kraj z góry. Te ogromne kompleksy, które wynieśli z niedawnej przeszłości, powodują, że są wrogo nastawieni do krytyki.

Trudno ich lekceważyć.

- Tak, ale jednocześnie wciąż się ich poucza, że nie respektują praw człowieka, wraca się do kwestii Tybetu i Tajwanu, podważa lojalność Hongkongu. To są rzeczy, które nie tylko władze, lecz także przeciętnego Chińczyka na ulicy bardzo irytują.

Jakie są wentyle bezpieczeństwa w tak zestresowanym społeczeństwie?

- Hazard, który dotyka aż czterech procent społeczeństwa. To dwa razy więcej niż w Europie i USA razem wziętych. W mniejszym stopniu dotyka ich alkoholizm, choć to zależy od regionu. Z pozytywnych wentyli dla Chińczyków największą przyjemnością jest wieczorne wyjście z rodziną i znajomymi na kolację. Uwielbiają jeść, przesiadują na okrągło w restauracjach. Kuchnia to ich żywioł. Istnieje tam wiele odrębnych tradycji kulinarnych: łagodna kuchnia kantońska, aromatyczna syczuańska, pikantna hunańska, mączno-mięsna z prowincji Shaanxi, pełna ryb i owoców morza z prowincji Zhejiang Wszystko pyszne, nawet w tanich jadłodajniach.
U tych, którzy się dorobili, rodzi się zainteresowanie kulturą, potrzeba kontaktu ze sztuką. To są ludzie, którzy już mówią: „Pieniądze nie są najważniejsze, one niszczą”. I poszukują wartości, są świadomymi czytelnikami literatury światowej, chodzą na spektakle Krystiana Lupy.
Wentylem bywają poszukiwania duchowe. Przed wiekami nie udało się europejskim misjonarzom zakotwiczyć w Chinach chrześcijaństwa. Teraz Chińczycy sami zaczęli się nim interesować, bo odpowiada na ich potrzebę moralności, sensu życia, celu innego niż doczesność. Buddyzm świetnie się przyjął tysiąc pięćset lat temu w Chinach, ale teraz przestał być tak atrakcyjny dla ludzi szukających nowej drogi. Jest z nim trochę tak jak z katolicyzmem w Polsce: kojarzy się często ze skostnieniem, z korupcją, mieszaniem się w politykę.

Czy przeciętny Chińczyk ma świadomość historii swojego kraju, że to są co najmniej cztery tysiące lat?

- Chińczycy mówią nawet, że pięć tysięcy. Spisane dzieje datują się - jako sinolog mogę to potwierdzić - od XI w. p.n.e. Chińczycy są z tego dumni i świetnie znają historię swojego kraju. Niech pani poprosi przeciętnego Polaka, żeby wymienił dziesięciu królów Polski, na pewno będzie miał z tym problem. Chińczyk wymieni wszystkie dynastie i po kilku cesarzy w każdej.

Szkoła tak dobrze uczy?

- Też. Ale jeśli spojrzymy na chińską literaturę, teatr, to zorientujemy się, że wszędzie dominuje tematyka historyczna. Przemowy ich polityków są utkane różnymi odniesieniami do historii kraju, nawet starożytnej.

To może nas teraz trochę łączyć z Chińczykami

- Dzisiejsza Polska zbliża się do Chin pod wieloma względami, np. jeśli chodzi o wykorzystywanie historii i mediów do walki politycznej. Na tym podobieństwa się chyba kończą.
*****
Przedsiębiorczy jak Chińczyk 
"CHINY BEZ MAKIJAŻU", Marcin Jacoby, Muza, Warszawa
Gdy w 1978 r. Deng Xiaoping ogłosił nowy kurs polityczny, otwarcie Chin na świat i stopniowe wprowadzanie gospodarki rynkowej, ludzie natychmiast to podchwycili: wszyscy zaczęli otwierać biznesy. Chińczycy od tysięcy lat byli świetnymi handlowcami i bankierami. To oni stworzyli weksle, system banków z oddziałami, przeróżne złożone operacje finansowe. Pieniądze papierowe, które przejęliśmy w Europie, wymyślili w epoce Song, ok. XI-XII w. n.e. Jako kupcy zmonopolizowali handel w Azji południowo-wschodniej. Singapur, Malezja, Indonezja, Filipiny - wszędzie tam do dziś w biznesie przewodzą ludzie chińskiego pochodzenia. Mają smykałkę do handlu, są bardzo pracowici, dużo inwestują w edukację swoich dzieci. Widać to w USA, gdzie na najlepszych uniwersytetach elitę studencką tworzą Chińczycy.

Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej 

Pierwszy sekretarz też tak myśli?

- Myślę, że bardzo. Nie twierdzę, że tylko dlatego, że kocha swój naród. Chce się utrzymać przy władzy.

Chcę zostać chińskim Elonem Muskiem, dopiero zaczynam. Pierwszy mój krok to zapisać się do partii?

- To nie będzie konieczne w prywatnym biznesie. Ważne, żeby nie być na bakier z władzą. Inaczej nic się nie osiągnie. Najważniejsze będzie dla pani zbudowanie dobrych relacji z najważniejszymi lokalnymi urzędnikami państwowymi, którzy będą mieli wpływ na pani interesy, a są to członkowie partii, z czasem będą to może najwyższe władze. Trzeba z nimi chodzić na kolacje, wymieniać się prezentami. Z drugiej strony musi pani też mieć kapitał początkowy: relacje już zbudowane, dzięki rodzicom, w toku edukacji, bo w Chinach większość rzeczy załatwia się przez znajomych. Oficjalnie można się przez lata dobijać do jakichś drzwi, ale tę samą sprawę można też załatwić jednym telefonem do znajomego. U nas też tak jest, ale tam sto razy bardziej.

Klasa średnia liczy w miliardowych Chinach kilkaset milionów.

- To jest nowa grupa społeczna, która ogranicza się do ludzi w największych miastach, przede wszystkim na wschodzie kraju. Skorzystali na przemianach gospodarczych, mieli dobry start, bo za poprzedniego systemu pracowali w przedsiębiorstwach państwowych, nawiązali tam cenne kontakty, dorobili się emerytury albo mieszkania w centrum Pekinu, które warte jest teraz miliony.

Czego Chińczyk najbardziej się boi?

- Niestabilności gospodarczej i utraty pracy. Chorób w rodzinie, które obciążą go finansowo.

A co go najbardziej cieszy?

- Sukces dzieci. One są zabezpieczeniem na przyszłość. Chińczycy skłonni są do ogromnych wyrzeczeń, żeby zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. „Moje życie jest nieważne, mogę harować po 14 godzin dziennie, ale moje dziecko pójdzie na uniwersytet”.

A co na pewno wkurzy Chińczyka?

- Krytycyzm wobec ojczyzny, jeśli czuje, że patrzymy na jego kraj z góry. Te ogromne kompleksy, które wynieśli z niedawnej przeszłości, powodują, że są wrogo nastawieni do krytyki.

Trudno ich lekceważyć.

- Tak, ale jednocześnie wciąż się ich poucza, że nie respektują praw człowieka, wraca się do kwestii Tybetu i Tajwanu, podważa lojalność Hongkongu. To są rzeczy, które nie tylko władze, lecz także przeciętnego Chińczyka na ulicy bardzo irytują.

Jakie są wentyle bezpieczeństwa w tak zestresowanym społeczeństwie?

- Hazard, który dotyka aż czterech procent społeczeństwa. To dwa razy więcej niż w Europie i USA razem wziętych. W mniejszym stopniu dotyka ich alkoholizm, choć to zależy od regionu. Z pozytywnych wentyli dla Chińczyków największą przyjemnością jest wieczorne wyjście z rodziną i znajomymi na kolację. Uwielbiają jeść, przesiadują na okrągło w restauracjach. Kuchnia to ich żywioł. Istnieje tam wiele odrębnych tradycji kulinarnych: łagodna kuchnia kantońska, aromatyczna syczuańska, pikantna hunańska, mączno-mięsna z prowincji Shaanxi, pełna ryb i owoców morza z prowincji Zhejiang Wszystko pyszne, nawet w tanich jadłodajniach.
U tych, którzy się dorobili, rodzi się zainteresowanie kulturą, potrzeba kontaktu ze sztuką. To są ludzie, którzy już mówią: „Pieniądze nie są najważniejsze, one niszczą”. I poszukują wartości, są świadomymi czytelnikami literatury światowej, chodzą na spektakle Krystiana Lupy.
Wentylem bywają poszukiwania duchowe. Przed wiekami nie udało się europejskim misjonarzom zakotwiczyć w Chinach chrześcijaństwa. Teraz Chińczycy sami zaczęli się nim interesować, bo odpowiada na ich potrzebę moralności, sensu życia, celu innego niż doczesność. Buddyzm świetnie się przyjął tysiąc pięćset lat temu w Chinach, ale teraz przestał być tak atrakcyjny dla ludzi szukających nowej drogi. Jest z nim trochę tak jak z katolicyzmem w Polsce: kojarzy się często ze skostnieniem, z korupcją, mieszaniem się w politykę.

Czy przeciętny Chińczyk ma świadomość historii swojego kraju, że to są co najmniej cztery tysiące lat?

- Chińczycy mówią nawet, że pięć tysięcy. Spisane dzieje datują się - jako sinolog mogę to potwierdzić - od XI w. p.n.e. Chińczycy są z tego dumni i świetnie znają historię swojego kraju. Niech pani poprosi przeciętnego Polaka, żeby wymienił dziesięciu królów Polski, na pewno będzie miał z tym problem. Chińczyk wymieni wszystkie dynastie i po kilku cesarzy w każdej.

Szkoła tak dobrze uczy?

- Też. Ale jeśli spojrzymy na chińską literaturę, teatr, to zorientujemy się, że wszędzie dominuje tematyka historyczna. Przemowy ich polityków są utkane różnymi odniesieniami do historii kraju, nawet starożytnej.To może nas teraz trochę łączyć z Chińczykami
- Dzisiejsza Polska zbliża się do Chin pod wieloma względami, np. jeśli chodzi o wykorzystywanie historii i mediów do walki politycznej. Na tym podobieństwa się chyba kończą.


*****
Przedsiębiorczy jak Chińczyk 

"CHINY BEZ MAKIJAŻU", Marcin Jacoby, Muza, Warszawa

Gdy w 1978 r. Deng Xiaoping ogłosił nowy kurs polityczny, otwarcie Chin na świat i stopniowe wprowadzanie gospodarki rynkowej, ludzie natychmiast to podchwycili: wszyscy zaczęli otwierać biznesy. Chińczycy od tysięcy lat byli świetnymi handlowcami i bankierami. To oni stworzyli weksle, system banków z oddziałami, przeróżne złożone operacje finansowe. Pieniądze papierowe, które przejęliśmy w Europie, wymyślili w epoce Song, ok. XI-XII w. n.e. Jako kupcy zmonopolizowali handel w Azji południowo-wschodniej. Singapur, Malezja, Indonezja, Filipiny - wszędzie tam do dziś w biznesie przewodzą ludzie chińskiego pochodzenia. Mają smykałkę do handlu, są bardzo pracowici, dużo inwestują w edukację swoich dzieci. Widać to w USA, gdzie na najlepszych uniwersytetach elitę studencką tworzą Chińczycy.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej






http://wyborcza.pl/7,75410,20513234,imperium-strategicznych-cwaniaczkow.html









Rosja nie będzie walczyć na swoim terenie



Doradca Putina: dodatkowa broń NATO nie pomoże Polsce - w razie kryzysu ta broń zostanie zniszczona


„Nie zrezygnujemy ze statusu światowej potęgi. Chcielibyśmy być centrum wielkiej Eurazji” – zapowiada znany rosyjski analityk i doradca Władimira Putina Siergiej Karaganow w rozmowie z „Der Spiegel”. „Państwa takie jak Polska, Litwa czy Łotwa, mają uspokoić się dzięki temu, że NATO rozmieści w nich swoją broń. To im jednak nic nie pomoże, my oceniamy to jako prowokację. W przypadku kryzysu właśnie ta broń zostanie zniszczona

Według Siergieja Karaganowa, już w czasie wojny w Gruzji w 2008 roku wzajemne zaufanie wielkich mocarstw „oscylowało wokół zera”, zaś Rosja zaczęła na nowo zbroić swoją armię. W wywiadzie dla niemieckiego „Der Spiegel”, opublikowanego na stronach portalu Onet.pl zaznaczył, że od tamtego czasu sytuacja drastycznie się pogorszyła:

„Ostrzegaliśmy NATO przed zbliżaniem się do granic Ukrainy, ponieważ stworzyłoby to dla nas sytuację nie do przyjęcia. Rosja powstrzymała posuwanie się Zachodu w tym kierunku, na pewien czas zażegnało to, miejmy nadzieję, niebezpieczeństwo wybuchu wielkiej wojny w Europie. Lecz propaganda, jaka trwa obecnie, przypomina czas przed nową wojną”.


Karaganow stwierdził także, że w Rosji „istnieje silna świadomość, że musimy się bronić (…), być przygotowani na wszystko, stąd ta ostra niekiedy [rosyjska – red.] propaganda”.

Zarzuca z kolei zachodnim mediom, że oczerniają Rosję i twierdzą, że grozi ona inwazją.

„Obecnie państwa wschodnioeuropejskie, takie jak Polska, Litwa czy Łotwa, mają uspokoić się dzięki temu, że NATO rozmieści w nich swoją broń. To im jednak nic nie pomoże, my oceniamy to jako prowokację. W przypadku kryzysu właśnie ta broń zostanie zniszczona. Rosja nie będzie nigdy więcej walczyć na swoim terenie…– podkreślił rosyjski analityk. Dodał, że NATO jest znacznie bliżej granic Rosji niż niegdyś, a zmieniła się m.in. broń. Wszystko wygląda znacznie gorzej niż trzydzieści czy czterdzieści lat temu” – uważa doradca Putina.


Karaganow przyznał, że pojawiające się wśród rosyjskich elit twierdzenia o tym, że Zachód dąży do wojny, by podzielić Rosję, są przesadzone. „Z pewnością jest to przesada” – powiedział zaznaczając, że z kolei politycy w USA mówią, że sankcje powinny spowodować zmianę władzy w Rosji. „To jest wystarczająco agresywne” – uznał. Dodał też, że rosyjskie elity polityczne nie są gotowe na reformy wewnętrzne i ich nie chcą. Przypomniał również, że Rosja „opiera się na dwóch narodowych ideach – obronie i suwerenności”, zaś w tym kraju „kwestie bezpieczeństwa traktuje się ze znacznie większą czcią niż w innych krajach”. Podkreślił też, że w Rosji rozszerzenie NATO został odebrane jako zdrada.

„Chcemy zapobiec dalszej destabilizacji świata. I chcemy mieć status wielkiego mocarstwa. Z tego nie możemy niestety zrezygnować, bo ów status w ciągu ostatnich trzystu lat stał się częścią naszego genomu. Chcielibyśmy być centrum wielkiej Eurazji, strefy pokoju i współpracy. Do tej Eurazji będzie należał również subkontynent europejski” – powiedział Karaganow.


Analityk mówił także, że Rosja nie ma najmniejszego zaufania do Zachodu. „Istnieje taki środek, jak zaskoczenie taktyczne. Powinniście wiedzieć, że jesteśmy już mądrzejsi, silniejsi i bardziej zdecydowani– powiedział doradca Putina.


„Rosjanie są kiepskimi handlowcami, niechętnie zajmują się ekonomią, za to są wybitnymi wojownikami. Wy w Europie macie inny system polityczny, taki, który nie potrafi dopasować się do wyzwań nowego świata. Niemiecka kanclerz powiedziała, że nasz prezydent żyje w innym świecie. Ja sądzę, że on żyje właśnie w tym realnym– mówił Karaganow w kontekście rosyjskich działań w Syrii.


„Część europejskich elit dążyła do konfrontacji z Rosją, teraz więc nie pomożemy Europie, choć w kwestii uchodźców moglibyśmy to zrobić” – zaznaczył analityk dodając, że przez następne kilkadziesiąt lat Europa Zachodnia nie będzie żadnym wzorcem dla Rosji. Zauważył też, że dla Moskwy koncentracja wojsk NATO oznacza groźbę wojny. Odniósł się w tym kontekście do stacjonowania batalionów NATO na tzw. wschodniej flance Sojuszu:


„Gadanie o tym, że chcemy zaatakować kraje bałtyckie, jest idiotyczne. Po co NATO rozmieszcza tam broń? Proszę sobie wyobrazić, co stanie się tam w przypadku kryzysu. NATO-wska pomoc dla państw bałtyckich jest symboliczna, to prowokacja. Jeśli NATO rozpocznie agresję przeciwko mocarstwu atomowemu takiemu jak my, zostanie to ukarane”.

Karaganow krytycznie odniósł się także do sytuacji społeczno-politycznej w Europie Zachodniej:

„Niepokoi mnie, gdy Europejczycy domagają się coraz więcej demokracji. Brzmi to tak, jak dawniej, kiedy u nas żądano coraz więcej socjalizmu”.


W odpowiedzi na pytanie o błędy w rosyjskiej polityce zagranicznej, Karaganow powiedział, że Rosja nie miała żadnej strategii politycznej wobec byłych republik radzieckich, nie zrozumiała ich nowej sytuacji. „Jedyną rzeczą, jaką zrobiliśmy, było subwencjonowanie tych państw i kupowanie ich elit – za pieniądze, które zostały potem ukradzione, prawdopodobnie wspólnie. Nie udało się nam więc zapobiec konfliktowi na Ukrainie” – zaznaczył analityk.


Karaganow zapowiedział także, że nie należy spodziewać się zasadniczych ustępstw ze strony Rosji po wrześniowych wyborach parlamentarnych:


„Mentalnie nasz kraj stał się euroazjatycką potęgą – ja byłem jednym z intelektualnych ojców zwrócenia się na Wschód. Teraz jednak uważam, że nie powinniśmy się odwracać od Europy. Musimy szukać sposobów, by przywrócić nasze relacje”.


Siergiej Karaganow jest honorowym przewodniczącym wpływowej Rady ds. Polityki Zagranicznej i Obronnej. Tworzy ona koncepcje rosyjskich strategii dotyczących światowej polityki. W maju przedstawiła ona nowe tezy polityki zagranicznej. Karaganow jest również doradcą Władimira Putina.







niedziela, 24 lipca 2016

Niemieckie Jedwabne - Gardelegen




„Niemieckie Jedwabne”, o którym nie mówi nikt.

 Jak w stodole w Gardelegen zginęło 1016 osób, w większości Polacy




 [+18]       UWAGA  - drastyczne zdjęcia!




2016/07/21

Znana jest natomiast liczba więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, kilku narodowości, w przeważającej większości Polaków – bo ich ekshumowano – spalonych przez Niemców w ostatnich chwilach wojny, 13 kwietnia 1945 r., w stodole w Gardelegen pod Magdeburgiem, w Niemczech. Liczba ta wynosi 1016 osób.




W wymienionym dniu, w przeddzień wejścia wojsk amerykańskich, Niemcy z obozu koncentracyjnego w Mauthausen i z okolicznych mniejszych obozów zebrali ponad tysiąc więźniów. Zgromadzili ich w Gardelegen, w stodole wysłanej słomą, gdy już nad okolicą przelatywały amerykańskie samoloty. Stodołę otaczał tłum uzbrojonych Niemców: esesmanów, żołnierzy Reichswehry, młodzieży z Hitlerjugend, cywilów. Drzwi do stodoły pozamykano, na zewnątrz słychać było głosy, rozmowy, śmiechy, tupot nóg. Stodołę podpalono. Uwięzieni w niej szmatami, kocami stłumili chwilowo ogień. Niemcy skierowali wówczas w kierunku stodoły ogień karabinowy, wrzucali granaty, wzniecające płomienie. Uwięzieni początkowo sądzili, że to alianckie samoloty bombardują stodołę. Rozległy się jęki, krzyki, wołania: Mordują! Wewnątrz stodoły była krew, miazga trupów. Siedem osób wydobyło się z morza ognia, poszerzając rękami i nożami szpary w cementowych ścianach stodoły. Przedostali się z płonącej stodoły, spod masy trupów, na zewnątrz. Pomogła noc. Trzech zostało zabitych, reszta się uratowała – wszyscy Polacy. Pozostali spłonęli w stodole.




Żołnierze 102. amerykańskiej Infantry Division, która wkroczyła nad ranem do Gardelegen (wśród nich także Amerykanie polskiego pochodzenia), zobaczyli sczerniały od ognia i dymu beton stodoły, z rozwalonymi drzwiami, a za nimi, osłupiali z przerażenia, dostrzegli stosy nadpalonych trupów. W obliczu niesłychanej zbrodni, przejęci zgrozą, rozstrzelali z miejsca 22 esesmanów znajdujących się w pobliżu, mimo że jeden, prosząc o litość, całował ich buty.
W Gardelegen Amerykanie natychmiast przystąpili do grzebania ciał pomordowanych w stodole więźniów. Pod stosem trupów znaleźli dających oznaki życia siedmiu Polaków, trzech Rosjan i straszliwie popalonego Francuza. Buldożerami amerykańscy żołnierze pogłębili pobliską fosę. Zrobili w niej miejsce na grzebanie zabitych, w większości Polaków. Do grzebania częściowo spalonych ponad tysiąca zwłok Amerykanie zmobilizowali Niemców, mieszkańców Gardelegen i okolicznych miejscowości. Część z nich przed kilkudziesięciu godzinami asystowała bądź brała udział w mordowaniu zapędzonych do stodoły Polaków i więźniów innych narodowości.





W niecodziennym, swoistym pochodzie szli teraz ku fosie elegancko ubrani, schludni, ogoleni, szacowni mężczyźni, mieszkańcy Gardelegen, by pochować w dole niedopalone strzępy ludzkie. Żonom tych mężczyzn nakazali Amerykanie wydać wszystkie prześcieradła. I szli tak z prześcieradłami, porządnie złożonymi na rękach, błyszczącymi bielą, do miejsca pomordowania więźniów. Kiedy dotarli do stodoły, Amerykanie kazali im całować resztki ludzkie, których nie strawił w stodole ogień. Następnie polecili Niemcom, mieszkańcom Gardelegen, owijać nadwęglone zwłoki w przyniesione z ich domów prześcieradła i nieść je w stronę fosy. Tam przekazywali oni owinięte ciała swoim współrodakom, układającym je w dole. Czynili to, tytułując siebie wzajemnie, z całą powagą: Herr Doctor, Herr Ingenieur, Herr Geheimrat. 




W dwu turach przenieśli Niemcy ofiary z miejsca zbrodni do miejsca pochowania. W pierwszej turze przeniesiono 574 popalone ciała, w drugiej – 442. Łącznie mieszkańcy Gardelegen na rozkaz Amerykanów przenieśli spod stodoły do dołów grzebalnych, ucałowawszy uprzednio i zawinąwszy w prześcieradła, 1016 ciał pomordowanych – przeważnie Polaków.
Po pewnym czasie Amerykanie polecili Niemcom zbudować w Gardelegen, dla ofiar ich mordu, odrębny cmentarz. Przeniesiono tam ekshumowane ciała. Na cmentarzu tym stanęło 1016 krzyży. Spaleni, różnych narodowości, byli chrześcijanami. Tylko 4 krzyże opatrzone są imieniem i nazwiskiem. Na 301 widnieją wyłącznie numery obozowe. Reszta, 711 krzyży, to krzyże nie tylko bezimienne, ale nawet bez numeru obozowego, nadanego przez Niemców.




Jeden dzień dzielił ich wszystkich od wyzwolenia z niemieckiej niewoli. Dnia tego nie doczekali. Opis ich gehenny i męczeńskiej śmierci w stodole w Gardelegen przedstawił, o wiele szerzej, już przed ponad trzydziestu laty, Melchior Wańkowicz*. Wykorzystał on relacje przekazane mu przez uratowanych z masakry w Gardelegen Polaków. Poszukiwał ich nawet w Ameryce. Dotarł także do materiałów archiwalnych, ustnych relacji niemieckich i amerykańskich. W swoich publikacjach zamieścił zdjęcia resztek stodoły w Gardelegen, w której Niemcy spalili 1016 więźniów z okolicznych obozów. W jednej z książek Wańkowicz prezentuje również zdjęcie okolicznościowej tablicy w Gardelegen, informującej w języku angielskim i niemieckim o dokonanej tam zbrodni.



Publikacje M. Wańkowicza zawierają zaledwie część dokumentacji dotyczącej spalenia przez Niemców w Gardelegen ponad tysiąca zniewolonych przez nich ludzi. Wańkowicz stwierdza: „Mam dokumenty, zeznania”. Pisarz już nie żyje. Dokumenty te i zeznania być może znajdują się w posiadaniu rodziny… Nie zostały dotąd udostępnione badaczom. Zawierać mogą niewątpliwie znaczące szczegóły dotyczące zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Niemców w Gardelegen, a niewykluczone, że i w innych miejscach.
Instytut Pamięci Narodowej powinien jak najszybciej zainteresować się zbrodnią dokonaną w Gardelegen, w większości na Polakach. Idąc w ślad za spuścizną dokumentacyjną M. Wańkowicza, IPN musi dotrzeć do archiwaliów niemieckich i dokumentacji amerykańskiej oraz rychło zdobyć relacje ocalonych od masakry w Gardelegen Polaków, o ile oni jeszcze żyją. IPN nie może poprzestawać wyłącznie na badaniach okoliczności spalenia przez Niemców kilkuset Żydów w Jedwabnem. Ma obowiązek wyjaśnienia również okoliczności spalenia przez Niemców jeszcze większej liczby Polaków w stodole w Gardelegen, k. Magdeburga w Niemczech.




Postawiono tam 1016 krzyży. Niemych krzyży. Czy jeszcze tam stoją? Obowiązkiem IPN względem narodu polskiego jest sprawdzić to i sprawę zbrodni w Gardelegen dogłębnie wyjaśnić.



Ryszard Bender, tekst ukazał się w tygodniku Niedziela









środa, 6 lipca 2016

Komunistyczne obozy pracy





Po wojnie w Polsce działało ponad 300 komunistycznych obozów pracy. Oprawcy nigdy nie zostali ukarani. Minister Izraela na takie próby odpowiedział, że to kat Szlomo Morel był w Polsce… prześladowany

Opublikowane 2014/09/09 w PRL


– Po wojnie w Polsce działało ponad 300 komunistycznych obozów pracy – z Mateuszem Wyrwichem, autorem książki „Łagier Jaworzno” rozmawiał Mateusz Rawicz.
– Kiedy powstał łagier Jaworzno?
– W 1943 r. powstał w Jaworznie niemiecki obóz Auschwitz-Birkenau III, w kwietniu 1945 r. komuniści przekształcili go w Centralny Obóz Pracy. Do 1946 r. kierowali nim Sowieci, później działał pod auspicjami Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego (MBP), chociaż NKWD nadal więziło tam swoich więźniów.
– Kogo MBP przetrzymywało w łagrze Jaworzno?
– Głównie rodziny związane z podziemiem niepodległościowym. W 1991 r. rozmawiałem z panią, która miała kilkanaście lat jak siedziała w obozie. Uwięziono ją, ponieważ poszukiwano jej ojca, żołnierza podziemia antykomunistycznego. Kiedy został zamordowany, zwolniono ją bez podania przyczyny, a o jego śmierci dowiedziała się później. Podobna sytuacja była z dziewczyną z Krakowa, której zarekwirowano mieszkanie i osadzono z matką w Jaworznie. W 1946 r. została zwolniona, dopiero dziesięć lat później dowiedziała się, że jej ojciec został zamordowany. W Jaworznie osadzano też ludzi, którzy do dzisiaj nie wiedzą za co tam siedzieli.

– Więziono tam tylko Polaków?
– W latach 1947-1949 r. przebywali Ukraińcy z akcji Wisła. Niemców więziono do 1950 r. mimo, że już dawno na mocy porozumień powinni być przesiedleni do ojczyzny, ale część z nich była przesiedlana na Syberię.
– Kto o tym decydował?
– Sowieckie i polskie służby.
– Od 1950 r. Jaworzno było specjalnym obozem dla młodzieży antykomunistycznej, odsiadującej wyroki w innych więzieniach, którą chciano resocjalizować. Ilu młodych ludzi przeszło przez ten łagier?
[quote]– Tej młodzieży było dwadzieścia kilka tysięcy, spośród niej postanowiono wyselekcjonować grupę osób przeznaczoną do indoktrynacji. Chciano zrobić z nich ludzi oddanych nowemu systemowi. Liczono, że po wyjściu z obozu będą zakładać organizacje pod auspicjami SB, tzw. bandy pozorowane. Pozwoliłoby to władzom zinfiltrować środowiska młodzieżowe. Przez obóz w Jaworznie w latach 1950-56 przeszło 9700 młodzieży w wieku od 15 lat do 21. Jednorazowo siedziało tam około 2500 osób.[/quote]

– Jakie prace wykonywali więźniowie obozu?
– Część pracowała w pobliskich kopalniach, również w tzw. kopaniach mokrych, w chodnikach które ciągle zalewała woda. Nie wszystkie grupy były dowożone do pracy, część wracała po kilka kilometrów pieszo, w zimie podczas marszu zamarzała na nich odzież. Czasem po przybyciu, stawali na dworze na godzinny lub dwugodzinny apel. Część pracowała w batalionach budowlanych, które budowały osiedla w Jaworznie, bądź DMSy, betonowe stropy na potrzeby budowy Pałacu Kultury i Nauki. Budowali też osiedle dla swoich prześladowców, a także cztery budynki, w których sami mieszkali i w których teraz też mieszkają ludzie. Wcześniej były takie same baraki jak w Auschwitz. Podczas kręcenia filmu „Łagier Jaworzno” filmowaliśmy te baraki. Do dziś stoją bloki, dom kultury, część budynku nadzorców, komendanta i część warsztatów, w których więźniowie robili m.in. kamizelki kuloodporne dla swoich prześladowców.
– Niektórzy dali się „zresocjalizować”, w łagrze były tzw. grupy aktywistów…
– To ludzie, którzy poddali się władzy, współpracowali, bo chcieli mieć lepiej. Więźniowie mogli chodzić w obozie do szkoły podstawowej lub zawodowej. Jednak często warunkiem pójścia do szkoły była współpraca z władzą. Skłócano młodzież, brano do szkoły na siłę, a później dawano do zrozumienia, że skoro uczy się poszedł na współpracę z władze. Robiono to po to, żeby rozbić jedność grupy. Nie zawsze więźniowie dawali się skłócić. Tam byli chłopcy, którzy mieli skończoną szkołę średnią, im się wydawało, że UB o tym nie wie, ale bezpieka doskonale znała ich przeszłość. UB poprzez władze oświatowe zatrudniał ich jako nauczycieli. Sprawami oświatowymi w obozach zajmowała się pani Lewin. Udało mi się z nią porozmawiać tylko przez domofon. Powiedziała mi,
słyszałam, że Pan chce napisać jakąś wredną książkę, a my chcieliśmy wychować wspaniałych ludzi, przed którymi jest przyszłość, przecież oni nie mieli gdzie mieszkać, myśmy ich wyciągnęli z ruder.
Wypowiedź w stylu – byliśmy wspaniali, chcieliśmy dać młodzieży szansę. W 1993 r. na zjazd Jaworzników przyjechali ludzie, którzy byli aktywistami, nie życzono sobie ich obecności, więc odjechali. Trudno mi powiedzieć, jakie były losy tych aktywistów, nie badałem ich. Byli też tam młodzi ludzie, którzy byli kapusiami wprowadzanymi na teren obozu. Jednego z nich opisałem w książce. Ci, którzy chodzili do szkoły mieli lżejszą pracę, bo tam była podział na tych, którzy mieli wyroki do 5 lat – pracowali na kopalni, a ci którzy mieli powyżej 5 lat pracowali na terenie obozu.
– Były różne sposoby łamania więźniów. Jednym z nich było przywożenie więźniów do obozu w niemieckich mundurach…
– Kiedy wysadzano ich na stacji Jaworzno-Szczakowa ludzie dwuznacznie na nich patrzyli. Szybo można się było zorientować, że coś się nie zgadza, bo było już przynajmniej pięć lat po wojnie, ale KBW, które ich transportowało tłumaczyło ludziom, że to Hitlerjugend. Za odpowiednim wynagrodzeniem organizowano z aktywu partyjnego ludzi rzucających w więźniów grudami śniegu lub kamieniami.
– Było kilku naczelników łagru Jaworzno, m.in. Szlomo Morel, który zmarł kilka lat temu w Izraelu i do końca życia otrzymywał wysoką emeryturę z Polski. Czy któryś z naczelników został oskarżony przez prokuraturę?
[quote]– Nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Sztandarową postacią, którą starano się pociągnąć do odpowiedzialności był właśnie Morel. Odpowiedź ministra sprawiedliwości Izraela w jego sprawie była bezczelna, minister pisał, że to Morel był w Polsce prześladowany. [/quote]

– Dlaczego w 1956 r. w Jaworznie doszło do największego buntu w historii polskiego więziennictwa?
– Czuć było odwilż, atmosfera była łagodniejsza, więźniowie wracający z trzeciej zmiany mogli odpoczywać na zewnątrz. Jeden ze strażników, Matyjasiak, żyjący do dziś w Jaworznie, uznał, że młody więzień, nazwiskiem Baran, leży zbyt blisko linii obozu i zastrzelił go. W buncie uczestniczyło ponad tysiąc osób. Teren obstawiło KBW, później pojawił się prokurator, który zbierał informacje i rzekomo miał oskarżyć mordercę więźnia. W 1956 r. po buncie część więźniów wywieziono do Iławy, skąd wypuszczono ich w styczniu 1957 r. Skazanych za bunt w Jaworznie więziono dłużej.
– Zabicie więźnia mogło być prowokacją?
– Mogło to być dzieło grupy osób z MBP, która uważała, że obozy do walki ze „szkodnictwem gospodarczym” powinny działać dalej. Takich obozów było ponad 300, najwięcej na Śląsku, gdzie było największe zapotrzebowanie na pracowników. „Sprzedawaliśmy” Sowietom tonę węgla za dolara, a jej wartość rynkowa wynosiła 36 dolarów, więc siła robocza musiała być bardzo tania. Dodatkowo 20 tysięcy doświadczonych górników z Polski została wywiezionych do Sowietów.
– To była jedyna ofiara śmiertelna Jaworzna?
– Trudno powiedzieć ile osób tam zmarło. Umierających wynoszono poza teren obozu, przewożono do szpitala na Montelupich w Krakowie i tam umierali.



  1. Józef
    2015/01/11 o 23:14
    Papier przyjmie wszystko. Na PRL można pluć do utraty przytomności, ale nie zmieni to historii o PRL Mateusz Wyrwich, autor książki „Łagier Jaworzno”, to banderowiec, osadzony w Jaworznie w czasie operacji wojskowej „Wisła”. O obozach nie ma zielonego pojęcia i pisze głupoty, nacechowane jadem nienawiści do PRL W Jaworznie obóz był w czasie okupacji i po wojnie, gdy trzymano tam niemieckich jeńców wojennych. Ten obóz wykorzystano w 1947 r. do osadzenia członków i współpracownikow UPA, bo tylko takich tam w czasie operacji „Wisła” kierowano. W późniejszych latach, nie był to już obóz, a Ośrodek Pracy Więźniów. Kierowano tam osoby skazane do 5 lat więzienia. Wewnątrz mieli swoją piekarnię, łaźnie, warsztaty pracy i dom kultury, a nawet szkołę z zakresu Szkoły Podstawowej. Ta opluwana PRL nie mściła się nad więźniami, a stwarzała im normalne warunki do życia, by po wyjściu mogli pójść do pracy, która im zawsze zapewniano i nie dyskryminowano, że byli więźniami. W Polsce nigdy nie było 300 obozów. To brednia, bo nie w każdym województwie były takie Ośrodki Pracy, a województw było tylko 19. Nawet 300 powiatów nie było w tym czasie, a przecież w powiatach nie było tych Ośrodków. Nienawiść niczego nie uczy, a te niby fakty, opisane w książce, to zmyślone i złośliwe epitety, napisane dla sensacji. Dzisiaj więźniowie mają o wiele gorzej, a jak opuszczają wiezienia, to zajmują się bandytyzmem lub kradzieżami, bo nikt im nie zapewni pracy, tak jak to robiono w PRL. Fałszowana historia nikomu niepotrzebna i niczego nie nauczy.
  2. ekla 123
    2016/04/17 o 00:13
    Jak mogli byc ukarani oprawcy, skoro prawie do dziś u wadzy są potomkowie oprawców?
  3. Andrzej Kumor
    2016/04/18 o 04:32
    Co mi ich teraz nienawidzić…
    Obóz pracy Jaworzno skazany został w PRL-u na przemilczenie. Był miejscem komunistycznych zbrodni. Nie wolno było o nim pisać; w podręcznikach historii nie było wzmianki. Żyją jednak wciąż ludzie, którzy pamiętają, ludzie, którym Jaworzno odebrało najlepsze lata. Jak głosi motto biuletynu „Jaworzniacy”: „Wolność można odzyskać, młodości nigdy”.
    Tadeusz Kopański w momencie rozmowy był schorowanym emerytem, weteranem „wielkich budów”. Przez długie lata znałem go z ogródków działkowych; ot, znajomy ojca z pracy. O tym, jaką historię w sobie nosi, dowiedziałem się dopiero, gdy byłem dorosły…
    Andrzej Kumor: – Ile Pan miał wtedy lat?
    Tadeusz Kopański: – Skończone osiemnaście. Sądzili mnie z artykułu 86 Kodeksu karnego Wojska Polskiego, to jest: „siłą militarną obalenie ustroju Polski Ludowej i sojuszy”, no i artykuł cztery przez jeden: broń. Dostałem dziesięć lat.
    – Jak do Pana trafili?
    – Mojego oficera zamordowało w Bochni UB, później doszło do połączenia organizacji – powstała słynna taka AP, Armia Powstańcza w Wolbromiu, co siedziało w tej sprawie dwóch księży: ksiądz Oborski i ksiądz Gadomski. No wie pan, jak to jest, jeden powie coś, drugi powie coś; wszystko niedoświadczeni konspiratorzy. Należałem do Związku Walki Czynnej – organizacji, którą zakładali kiedyś i Piłsudski, i Sikorski, i Rydz-Śmigły.
    – Kończy się wojna. Co Pan wtedy robił, był Pan w konspiracji podczas okupacji?
    – Nie, nie. W czasie wojny to ja byłem gazeciarzem.
    – Jaki był program polityczny tej organizacji?
    – Niepodległościowy, szkolenie, była to organizacja kadrowa, na wypadek wojny. O proszę, ona tu nawet w tym biuletynie figuruje: „Związek Walki Czynnej”, 1949–50. Tutaj, w Krakowie, było jedenaście osób, w Bochni było jeszcze kilka osób i jeszcze gdzieś tam w Polsce.
    – I co? Aresztowali Pana, potem śledztwo…
    – Śledztwo na placu Inwalidów, w piwnicach.
    – Jakie metody?
    – Oj, straszne: jak tylko mnie rozwałkowali, to siedziałem w bunkrze pod klatką schodową, wołali stamtąd na przesłuchanie i dalej tam wkładali. Sikałem do miski, z miski jadłem. Dawali śledzia, bez wody, bez niczego… I w takiej klatce, dwa razy większej jak to biurko, przesiedziałem prawie tydzień czasu. Sikałem pod siebie, proszę pana, dopiero później wrzucili do celi, do piwnicy. Tam już spotkałem oficerów od Tysiąca, taka była słynna 106. Dywizja AK Ziemi Miechowskiej. Tam spotkałem Molendę, Więtkowskiego. Rozprawę miałem na Montelupich w jednostce, sąd wojskowy, proces trwał sześć dni. Dostałem 10 lat więzienia. Człowiek był młody, to i wszystko przyjmował. Pobity, nie pobity, ale jakoś przyjmował.
    – Bili podczas przesłuchań?
    – Bili, siedziałem na takim, o jak tu taborecie do góry tym; ta noga od taboretu do tyłka wchodzi… Jak wpadali do celi, to bili tak… Po głowie, po uszach. Ja mam głuche ucho jedno, na drugim aparat. Krew z uszu szła… Ale to wszystko człowiek przetrzymał.
    – O co chodziło w śledztwie?
    – Podstawiali milicjantów, że niby się ich rozbroiło; przypisali mi broń jako dowód rzeczowy. Myśmy broni mieli bardzo dużo, ale przed aresztowaniem zdołaliśmy wszystko upłynnić.
    Byłem wyjątkowo na Montelupich prześladowany przez takiego oficera, który był z mojej dzielnicy – Krupa. Był tam też osławiony „Francuz”. Taki Polak, wyrzucony za komunizm z Francji. Oni dostawali tu stopnie oficerskie i pracowali w bezpieczeństwie, byli oficerami więziennictwa, inspektorami więziennictwa. Ten „Francuz”, jak mnie zaczął bić na trzecim oddziale, to mnie kończył w bunkrze…
    Pamiętam Wigilię na Montelupich. Trzydziestu dwóch wgonili nas do bunkra nago, jeszcze próbowali polewać wodą – pierwsza moja Wigilia więzienna.
    – Dziesięć lat więzienia – gdzie pierwszy etap?
    – Zmontowali transport, KBW prowadziło z bagnetami prawie pod łopatką, straż więzienna, diegtierowy; zorganizowali kolumnę na dworzec towarowy, na Kamienną, i stamtąd (pociągiem) do Wronek. Po drodze, jakżeśmy gdzieś wołali wody, to proszę pana, straż była wewnątrz, KBW na zewnątrz, i mówili, że wiozą zbrodniarzy niemieckich.
    We Wronkach – przyjęcie. Do naga rozebrali przed budynkiem, kazali klęczeć, „żeby nas przyjęli do więzienia”, musieliśmy klęczeć, „aby nas Polska Ludowa przyjęła do więzienia”.
    – Kto obsadzał więzienie?
    – Wewnątrz strażnicy, na zewnątrz KBW, bunkry, strzelnice, obłożone workami z piaskiem. Jak się tam już człowiek dostał pod tę pierwszą bramę, to KBW nic już do niego nie miało. Gdy przychodził transport, to był taki sygnał, wszyscy strażnicy się zlatywali, brali pały, drągi, ściągali pasy. To jak człowiek dostał takim pasem… I tak trzeba było biec przez siedem bram, przez oddziały do celi. Ładowali nas po sześciu. Byli tacy koledzy, co chcieli się powiesić od razu. Tylko nie było na czym, bo do naga rozebrani, nie było nawet na czym się powiesić. Tak żeśmy dostali w tyłek.
    – Spało się na podłodze?
    – Na betonie. To był taki asfalt, ale mówiło się beton. Była tam jedna prycza. Ale nie można było spać na pryczy, bo nikt by się tam nie zmieścił. Po paru godzinach rzucili jakieś bety, bieliznę. Po kilku dniach umundurowali – dali takie pantery włoskie.
    – Pędzili do pracy?
    – We Wronkach nie. Po jakimś czasie segregowali nas. Ja miałem 10 lat. Był tam taki oddział „C”. Tam, na tym oddziale, gdzie siedział kiedyś słynny Pilecki, Skalski siedział, ten pilot słynny. Tam miało się od dziesięciu lat do kary śmierci. Wpadali, bili, nie wiadomo za co i kiedy. Tak jak im się podobało, pobili całą celę.
    – W nocy też?
    – Obojętne kiedy, dla zabawy nieraz bili. Potem brali na dyżurkę i jak człowiek przyznał, że bili, to go jeszcze raz inni pobili.
    Po roku gdzieś, w nocy sformowali transport. Dziewięciu nas było. Ja to się wtedy źle ustawiłem. Miałem przeziębiony pęcherz, już krwią sikałem, musiałem co chwileczkę sikać i tak jakoś źle stanąłem, że skuli mnie na dwie ręce – nieparzysty byłem. Z jednej ręki miałem brata biskupa Pieronka, który jest teraz sekretarzem, tu u prezydenta miasta Lasoty, z drugiej ręki miałem innego kolegę.
    Przetransportowali nas do Rawicza. I też po drodze – pamiętam – zakonnica chciała mi jakąś kanapkę rzucić, my w tych włoskich panterach, oczywiście krzyczeli, że „zbrodniarze niemieccy”, żeby nic nie podawać.
    Najgorsze, że ja musiałem sikać co chwila i tych dwóch musiałem brać ze sobą do rozporka.
    W Rawiczu przesiedzieliśmy trzy miesiące bez niczego, tylko o kawie i o chlebie. Upominaliśmy się o jakiegoś papierosa – w końcu powiedzieli nam, że jesteśmy tam tylko etapem, że jedziemy dalej…
    I tak w 52 roku znalazłem się w Jaworznie. Wyładowali nas w Szczakowie. Najpierw żeśmy długo szli – znów mówili ludziom, że Niemcy –potem załadowali do samochodu.
    – I ludzie w to wierzyli?
    – Nie, nie wierzyli, wiedzieli, o kogo chodzi. I proszę pana, załadowali nas na samochód, tak że jeden na drugim albo musiał leżeć, albo siedzieć, tak aby się żaden nie poderwał. To typowe było – jeden na drugim leżał na nogach, żeby nie móc się poderwać. No i zaczęło się w Jaworznie.
    W Krakowie, na Montelupich, bił mnie ten Krupa. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że jeden z moich kolegów znał jego żonę i kiedyś na celi powiedział, że ją znał od tych spraw łóżkowych. Oberwaliśmy wszyscy…
    Jak mnie przywieźli do tego Jaworzna, stoimy szeregiem, a tu patrzę Krupa idzie… To ja już wtedy wolałem do Wronek jechać z powrotem. I Krupa mówi: no widzisz „faszysto” – znów jesteś u mnie.
    Widzi pan, to jest tak: we Wronkach, jak ja miałem te dziesięć lat, to mój wyrok był średni. W Jaworznie to był już duży wyrok. Nas tam może było paru z takimi wyrokami. Średni wyrok to było pięć – siedem lat.
    Pracowaliśmy niewolniczo. Jako „dużowyrokowiec”, nie byłem brany poza obóz, pracowałem w kartoflarni, siedziało się tam i godzinami obierało brukiew, którą się jadło od jesieni do wiosny, raz na tydzień była jakaś grochówka. Na początku człowiek wyrzucał robaki, później jadło się z robakami, ze wszystkim.
    Zresztą uprzedził mnie lekarz we Wronkach. Zacząłem wykładać te robaki na brzeg miski, a on mówi: „bracie Polaku, jak nie będziesz tego jadł, to nie przeżyjesz, bo to jest tłuszcz”. Pracowałem w kartoflarni, potem byłem długo takim porządkowym rejonu na placu – śmieci, nie śmieci, grabienie pasów śmierci – przy strażniku oczywiście. Miałem za to okazję coś do bunkrów włożyć kolegom. I zawsze za kogoś obrywałem.
    Był taki słynny Morel i w końcu z jednym politrukiem ruskim, z takim Piontkowskim, skazali mnie na prefabrykację. Strasznie ciężki oddział. Robiło się od świtu do nocy. Oczywiście: sto papierosów miesięcznie, kostka Ceresu na miesiąc, czasem pozwolili chleba kupić białego. Tam znów przez znajomości dostałem się do zbrojarni. Praca była o tyle lżejsza, że nie trzeba było tym betonem na formach robić, na stołach wibracyjnych, tylko kręciło się wiązania do belek DMS. Tam uczyli. Zrobiłem taki podstawowy kurs murarsko-zbrojarski. Niedzielami żeśmy się uczyli.
    Wykładał tam m.in. inż. Tyrała, przyjaciel pańskiego ojca. Później, po wyjściu, ten Tyrała wziął mnie do Skawiny, na elektrownię. Tam złożyłem egzamin mistrzowski betoniarz-zbrojarz.
    Przez pół roku dłużej robiliśmy, niedzielami, by ten Tyrała wcześniej wyszedł na wolność. Potrafiliśmy za jednego człowieka robić niedzielami.
    – Ci, co uczyli, to byli więźniowie?
    – Oczywiście. Później, po wyjściu, przerobiłem rok czasu w piecach przemysłowych, też mnie znajomy wziął do pracy, ale wygonił mnie tam taki kadrowy, były fornal z dworu, wygonił mnie dosłownie. Krzyczał: „Kto Kopańskiego przyjął do roboty?!”. Budowaliśmy bunkry od powiewów atomowych na terenie Solvayu. Tam były znajomości, bo brat tam robił, ale mnie wygonili. I poszedłem do tego Tyrały. On był wtedy za głównego kierownika budowy elektrowni Jaworzno. Tam później pański ojciec przyszedł z Andrychowa, no i tam pracowaliśmy.
    – Czyli w obozie w Jaworznie był Pan do którego roku?
    – Do 54 roku. Za Stalina jeszcze oberwałem. Powiedziałem na celi, a kapusiów było od metra – ludzie donosili za różne cuda – powiedziałem jakoś nieostrożnie, że bym Stalina powiesił. Tak na poważnie.
    Za trzy dni, na przesłuchanie i do bunkra. Chcieli mi to udowodnić. Założyłem trzecią głodówkę z kolei. Rzuciłem w trzecim dniu miską w tym bunkrze. Powiedzieli mi, że jak mi udowodnią, to wywiozą do Strzelc Opolskich, a tam już kapusie dobiją. Tracili tak ludzi, oddawali do Strzelc.
    I proszę pana, w trzecim dniu głodówki wyciągnęli na plac. Nie wiedziałem, co się dzieje, syreny wyły, strażnicy nosili na rękawach i przy mundurach takie czarne opaski. Ustawili nas wszystkich z bunkra – było nas dziesięciu – i tak końcem ust powiedział mi kolega jeden, Jezierski, tu z ulicy Wawrzyńca: „Tadek, Stalin zdechł”. Przerwałem głodówkę, bo była amnestia. Stalin umarł i dali wszystkim, co mieli twarde łoża, bunkry – zwolnili nas na cele. Dorwałem się do chleba; koledzy mi wyrwali ten chleb z ręki, żebym za dużo nie pojadł, dali trochę wody z cukrem…
    Dużo się zmieniło po śmierci Stalina. Ci strażnicy byli inni, więcej było tych speców, troszeczkę było inaczej.
    W Jaworznie miałem bardzo duży wyrok. Takich było może pięciu, może sześciu. Znali nas jak na palcach – wszyscy: strażnicy, spece, naczelnicy – tych paru, co mieli duże wyroki. Mnie specjalnie nazywali „faszystą” – nie wiem dlaczego, nigdy faszystą nie byłem, ojciec był przed wojną w partii socjalistycznej, za okupacji tu siedział w obozie, a ja zaraziłem się antykomunizmem, jako gazeciarz, jak za okupacji na każdej wystawie, na każdej witrynie sklepowej były plakaty ze zdjęciami Polaków pomordowanych w Katyniu.
    – Z komunizmem się Pan przed wojną nie zetknął?
    – Nie, proszę pana, za okupacji ojciec był w Armii Krajowej, brat ojca w Armii Krajowej, tak że wie pan…
    – Jak Pan przyjął wejście armii sowieckiej?
    – Byłem wtedy jeszcze dzieciakiem… Co mi ich nienawidzić po tym więzieniu, po tym wszystkim?
    – Wierzył Pan, że kiedykolwiek komunizm padnie, że będzie Pan kiedyś jeszcze o tym wszystkim otwarcie mówił, że to się sypnie, załamie, że ludzie to rozniosą?
    – Tak, tak! Wiecznie wierzyłem – mogę panu zaprzysiąc. Wiedziałem, że wojny w Europie nie będzie, bo to technicznie – tak jakby się człowiek zastanawiał – było niemożliwe, tylko wierzyłem, że tu się coś politycznie zmieni.
    – Gdy Pan siedział w Jaworznie, kto tam był jeszcze oprócz Polaków?
    – Przywieźli raz młodych ludzi, z tej sotni, co zastrzeliła Świerczewskiego, było paru. To się ich pokazywało, że z UPA. Niemców nie spotkałem. Jaworzno to był obóz koncentracyjny – filia Oświęcimia, później go tylko powiększyli. Z akcji „Wisła” przywozili z powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego do Jaworzna. I tam ich zdziesiątkowali tych ludzi. Leżą gdzieś tam pod tymi sosenkami.
    – Mówi Pan „zdziesiątkowali”, przez bicie, czy…
    – Przez bicie, zamorzenie. Deskami bili, mordowali tych ludzi na co dzień, ten Morel i spółka. Jak ich załatwili, to zaczęli nas zwozić, więźniów. Szykowali tych więźniów na Koreę. Mieli stworzyć mięso armatnie, nawet zaczęli jakieś mundury do magazynów przywozić.
    – Odbywało się szkolenie wojskowe?
    – Nie, niektórzy piszą, że było szkolenie wojskowe, ale to jest nieprawda. Ludzie byli tak wycieńczeni… Jakżeśmy szli z pracy, to trzymaliśmy się pod pachy, bo to człowiek niedożywiony, co drugi nie widział, kurza ślepota.
    Później ten zamysł jakoś upadł. Nie dało się tych ludzi pod Makarenkę wziąć, stawaliśmy się coraz bardziej twardzi. Były wypadki, że strzelali do nas z bocianek, strażnicy strzelali do wewnątrz więzienia.
    Jak wychodziłem na wolność, miałem pięć głodówek za sobą.
    Raz postawili mi poważny zarzut, kolega puścił kapusiowi pustaka na budowie, chciał go zabić. Kapuś oberwał pustakiem w obojczyk i mnie to przypisali. Skończyło się po jakiejś pięciodniowej głodówce i dali mi spokój. Co ciekawe, instruktorów, specjalistów od pogadanek namnożyło się, jak partia wyklęła w Gryficach…
    Tu musimy się cofnąć. Przy skupie zbóż w jakimś powiecie szczecińskim KBW, ZMP i urzędnicy z urzędów powiatowych bili chłopów przy oddawaniu zboża. I później to już na taką skalę poszło, że ich wszystkich osądzili i wrzucili do Jaworzna. To byli gorsi ludzie niż strażnicy. I próbowali na kursach uczyć, i radiowęzeł montować, wykłady robić…
    – Oni tam byli jako więźniowie?
    – Tak, tak, jako więźniowie. Człowiek szedł z pracy, to wganiali na świetlicę i tłukli (propagandę) do głowy, i tłukli…
    Później też zaczęli przywozić kryminalistów, takich zwykłych. Ale, wie pan, z nimi nie było kłopotu, dobrzy koledzy. Oni zawsze gdzieś tam byli przy żywności, w magazynie kapusty czy świniarni, zawsze coś tam podrzucili, nawet tych kartofli spod ryja świńskiego wzięli i przynieśli pod celę.
    Mój ojciec jeździł za mną, pisał. Raz Bierut był w Krakowie i ojciec się do niego dostał przez Cyrankiewicza i tam mu dał list o mnie. Wezwali go do Warszawy, dostał się do sekretarza biura prawnego prezydenta. No i zdjęli mi pięć lat…
    Później na tej prefabrykacji był taki system, że jak się robiło niewolniczo, to zaliczyli miesiąc siedzenia za dwa. Ja załapałem się na te dziesięć miesięcy. W sumie odsiedziałem: cztery lata, jeden miesiąc, dwadzieścia jeden dni. O, tu jest karta zwolnienia… Amnestia mnie nie objęła, bo miałem „artykuł dwa”, dowództwo w grupie. W ogóle to aresztowali mnie półtora miesiąca przed maturą z technikum handlowego. Po zwolnieniu chciałem iść do technikum, ale mi powiedzieli, że „bandytów” nie przyjmują…
    – Wrócił Pan do Krakowa?
    – Inżynier Tyrała wziął mnie do Łagiszy. Budowaliśmy elektrownię. Był jeszcze taki moment, że ktoś się doszukał, że za dużo tam było skazanych. Ja byłem skazany, był też tam taki Przonda technik, były więzień, Tyrała, jeszcze ktoś tam był. Wtedy tam był dyrektorem Wilk. Złożył za nas wszystkich poręczenie w Będzinie, że „on za tych ludzi sam odpowiada”.
    Potem pojechałem do Tarnowa, z Tarnowa też na elektrownię, znów do Skawiny. Później się tak błąkałem po tych budowach, spędziłem w tym biznesie 32 lata. (…) Dostałem w Skawinie Przodownika Pracy, taką gwiazdę Pstrowskiego.
    Pracowałem, bo co miałem robić?! Była jedna zasada: żeby przeżyć, to człowiek musiał być lepszy w pracy niż inni; żeby nie wyrzucili, żeby nie szantażowali tą partią, musiał być lepszy niż inni. Bo to była jakaś taka dewiza. Po wyjściu, dwa – trzy razy w roku, przed pierwszym maja, wpadali i musiałem iść na dzień, na dwa. Na komisariat albo na Siemiradzkiego na powiatówkę. Każdy dzielnicowy, który się zmieniał na posterunku, musiał mnie przekazać. Przychodził, pytał, kto zameldowany, ilu ludzi tu mieszka. (…) Ostatni raz mi porobili zdjęcia, przesłuchali, palcówkę zdjęli w 1969 na Zamojskiego. Jak byłem na przysiędze syna, w Zamościu, to przyszedł taki chorąży i powiedział, że „wszystko o mnie wiedzą”…
    – Czyli papiery nie ginęły…
    – Oj, nie ginęły.
    – Czy Pan dziś czegoś żałuje?
    – Nie, niczego nie żałuję! Proszę pana, jak by się tak człowiek zastanowił, to gdyby nie było tych ludzi buntujących się, bo był czas, gdy w Polsce siedziało 100 tys. ludzi, jak by tych ludzi prześladowanych nie było, to nie byłoby „Solidarności”, tak! To by się nigdy nie dźwignęło. Nie byłoby tych korzeni. (…) Ja wiedziałem, proszę pana, że powstanie ten związek więźniów politycznych. Proszę sobie wyobrazić, pewnego razu jestem w domu, przeczytałem cały „Dziennik” i na ostatniej stronicy zauważyłem taką notatkę. Potrzeba było piętnastu chętnych do zarejestrowania. Byłem szósty. Założyliśmy w 1989 roku związek (Związek Byłych Więźniów Politycznych), jako Zarząd Główny w Krakowie. Trzeba było to w sądzie zarejestrować, zrobić jakiś statut… Gdy dostałem legitymację więźnia politycznego, to łzy stanęły mi w oczach, że po tylu latach, że się jednak doczekałem.
    – Spotykał Pan później tych ludzi, tych oprawców?
    – Tak, spotykałem. W Tarnowie spotkałem tego Krupę. Już był bez nogi, chłopaki mu dojechali, stracił gdzieś nogę, ale dalej był naczelnikiem więzienia w Mościcach koło Tarnowa. Byłem też świadkiem, jak następny naczelnik, Zieliński, umierał tu, w szpitalu milicyjnym w Krakowie. Poszedłem tam kogoś odwiedzić i ten ktoś mi powiedział, że w drugim pokoju umiera słynny ten Zieliński. Poszedłem zobaczyć…
    Zieliński umarł, Krupa gdzieś tu żyje w Krakowie, nie staramy się go ścigać; Morel uciekł do Izraela i jest poszukiwany jako ludobójca. A tak, no to, wie pan, nie szukamy zemsty. Sprawiedliwości owszem, ale nie zemsty.
    – Czy Pana nie boli, że jest wciąż dziś tylu „kombatantów” tej drugiej strony?
    – To, co my tutaj zajmujemy, ten budynek, to tak: naprzeciwko jest związek Armii Krajowej, są sybiracy, Rodzina Katyńska, Rodzina Policyjna i „oni” też tu siedzą. Dawni utrwalacze chodzą do góry, my na dole. Mamy kupę odznaczeń, medali. Dostałem stopień podporucznika z Londynu. Prezydent Kaczorowski uznał wszystkie nasze organizacje. O tu jest legitymacja. Jestem podporucznikiem podziemnych sił zbrojnych. A w Wojsku Polskim, „za zasługi” w walce z komunizmem, starszy sierżant. Zdrowia tylko brakuje…
    – Jak Pan sądzi, na ile ta dzisiejsza Polska jest suwerenna, jest Pana Polską?
    – Proszę pana, dokąd nie umrą działacze komunistyczni, sędziowie, przecież to są ci sami sędziowie! Ludzie tu do nas piszą, że ten co go sądził w latach 50., dalej jest sędzią. Niedawno umarła dopiero ta, co Nila sądziła. A mamy też inne sygnały. To dopiero jak przyjdzie następne pokolenie. Mazowiecki zrobił błąd. Należało tych ludzi od razu rozliczyć. (…)
    Powiem panu też i taką rzecz: zebraliśmy się, te poruczniki, AK-owcy i sybiraki, i my jako więźniowie polityczni, poszliśmy 3 maja ze sztandarami na Wawel. Całą godzinę (kard.) Macharski mówił o św. Stanisławie, całą godzinę. Żeby powiedział choć słowo, że wita tych umęczonych, biednych ludzi, tych katyniaków, więźniów. W telewizji mignęło tylko; pokazali trochę sztandarów, a o tym piosenkarzu, co się drapał po kroczu, było całe siedem minut… Czyli on był ważniejszy niż ci, co tam przyszli zamanifestować na ten Wawel.
    Jakoś to boli.
    Młodzież na Wawel goniła, jak milicja ją pałowała, ZOMO, ORMO. Jak by pan poszedł 3 maja na Wawel, dzisiaj, to trochę KPN krzyczy, trochę krzyczą republikanie, a młodzieży nie ma. Młodzi ludzie wiedzą, jak się nazywa jakiś szarpidrut, a nie znają działaczy niepodległościowych. Nie ma w Polsce zaplecza, młodzież nie jest wychowana w narodowym duchu. Nazwiska Piłsudskiego napisać poprawnie nie potrafią! Nabiliśmy takich cegiełek z Piłsudskim, jakżeśmy robili ten sztandar, chcieliśmy je gdzieś tak za darmo po szkołach rozprowadzić. Wie pan, że nauczyciele nie chcieli przyjmować? Za darmo chcieliśmy dawać do szkół, zrobić jakąś lekcję światopoglądową czy patriotyczną, ale nam odmówili…
    – Serdecznie dziękuję za rozmowę.

    Rozmawiał Andrzej Kumor

    Wywiad został przeprowadzony
    w maju 1998 roku


 http://niezlomni.com/po-wojnie-w-polsce-dzialalo-ponad-300-komunistycznych-obozow-pracy-oprawcy-nigdy-nie-zostali-ukarani-minister-izraela-na-takie-proby-odpowiedzial-ze-to-kat-szlomo-morel-byl-w-polsce-przesladowan/