Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzysk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzysk. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 stycznia 2017

Zapis rabowania Polski

przedruk

„Wyeliminowanie narodowej produkcji w Polsce, głównie przemysłu ciężkiego, maszynowego, górniczego, kolejowego czy okrętowego, zepchnęło Polskę do grona niedorozwiniętych technologicznie krajów obrzeża starych krajów unijnych.

Pozbawiona zdolności eksportowych Polska stała się łakomym kąskiem rynkowym wspólnotowej konkurencji, która otwierając Polsce drogę do Unii, narzuciła jej dalsze ograniczanie zdolności wytwórczych i zwiększanie uzależniającego ją importu techniczno-technologicznego, permanentnie zadłużającego ją za granicą, które obecnie wynosi 16,4 mld dolarów amerykańskich. Taka sytuacja i to w sercu kontynentu europejskiego pozwoliła natomiast obcym firmom, głównie europejskim i północnoamerykańskim na natychmiastową ekspansję lokalizacyjną. Rozpoczął się wyścig po zdobycie uzbrojonej infrastruktury przemysłowej na własność i to w głównych ośrodkach przemysłowych i wielkomiejskich na obszarze całej Polski. W ten sposób nowe 87 obce firmy utrwaliły swoją długoterminową ekspansję i rażąco wysoką dewizowo zależność eksploatacyjną Polski, ograniczając nasz strukturalny rozwój w oderwaniu od położenia, zasobności surowcowej i kapitału ludzkiego kwalifikowanej kadry robotniczej i inżynieryjnej, która poszła w zupełną rozsypkę lub na wcześniejsze emerytury” – pisze dr Ryszard Ślązak w artykulept. ”Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1(10)/2009 dwumiesięcznika „Realia”.

Ponieważ po zlikwidowaniu przemysłu stoczniowego przez rząd Donalda Tuska Polska stała się krajem bez własnej ekonomiki, warto przyjrzeć się jak w ciągu 20 lat kolejne ekipy „prawicowe” i „lewicowe” dokonywały eutanazji gospodarki narodowej, będącej dziełem dwóch pokoleń Polaków. Ten przegląd zawdzięczamy uprzejmości dra Ślązaka, który zezwolił nam na wykorzystanie materiałów zamieszczonych w ww. pracy, za co autor i redakcja składają serdeczne podziękowania Panu Doktorowi.


Sterowany bałagan
Na przełomie lat 1989/90 ówczesne władze rozpoczęły przygotowania do przemian własnościowych w naszym kraju. Jednym z motywów tych posunięć był jeden z niepisanych punktów układu „okrągłego stołu”, polegający na oddaniu władzy politycznej „Solidarności” w zamian za uwłaszczenie nomenklatury partyjnej. Pierwszy krok stanowiło usamodzielnienie przedsiębiorstw państwowych, co oznaczało zdjęcie gwarancji władz, natomiast państwo przejęło długi zagraniczne tych zakładów. (Wówczas tylko państwo, a nie podmioty gospodarcze było zadłużone względem zagranicy.) W tym okresie pojawiły się trzy rodzaje własności: samodzielne przedsiębiorstwa używające jeszcze przymiotnika „państwowy”, własność Skarbu Państwa i własność prywatna. Przywrócono funkcjonowanie przedwojennego Kodeksu handlowego (nota bene nigdy nie został on formalnie uchylony), który zezwalał na powstawanie nowych podmiotów gospodarczych różnego rodzaju. Na początku lat 90. wyodrębniono czwarty rodzaj własności – własność komunalną..


Za tymi gwałtownymi zmianami nie nadążało jednak ustawodawstwo gospodarcze – w praktyce obowiązywało równolegle nowe i stare prawo. Zasypywany pytaniami Sąd Najwyższy podjął uchwałę z dnia 12 grudnia 1989 roku nr III CRN 401/89 (nie publikowaną!), w której uzasadniał, że majątek państwowych zakładów jest ich własnością i nie stanowi własności Skarbu Państwa.
Tym samym zakłady państwowe zostały uwłaszczone majątkiem od stycznia 1989 roku.
Oznaczało to, że mogą one tworzyć spółki z innymi podmiotami gospodarczymi – głównie akcyjne i z ograniczoną odpowiedzialnością, bez uzyskiwania zgody branżowych ministrów. Na podstawie nowych regulacji prawnych w latach1989 – 1990 zakłady stały się właścicielami gruntów i innych nieruchomości dotąd przez niezarządzanymi w imieniu państwa. W 1993 roku Sąd Najwyższy inną uchwałą (tym razem opublikowaną) potwierdził rozróżnienie własności, formułując termin „Skarbu Państwa”.

Tak szybki proces przekształceń własnościowych stał się przyczyną majątkowego ataku na zadłużone zakłady ze strony różnych sił krajowych i zagranicznych oraz bankowych kredytodawców. Banki obejmując czy przejmując akcje lub udziały w nowych spółkach szybko zaczęły je rozparcelowywać, dzielić, likwidować i zbywać ich majątek o równowartości należności kredytowych czy akcji bądź udziałów. Częściowo również z winy banków nastąpił lawinowy proces upadłości, bankructw, likwidacji, sprzedaży i różnorodnych spekulacji majątkiem wypracowanym przez Naród w latach 1945 – 1989. Miało miejsce rażące marnotrawstwo majątku narodowego, na przy zezwoleniu władz państwowych wszystkich szczebli. Co gorsza, już na początku realizowania doktryny prywatyzacyjnej odrzucono zasadę zachowania w rękach państwa pewnej liczby przedsiębiorstw o znaczeniu strategicznym.
Opisany tu bałagan wynikał nie tylko z braku doświadczenia czy też niechlujstwa. Przy braku jasnego, czytelnego prawa, nieprecyzyjnych zasadach wyceny (o czym poniżej), braku określenia, co powinno pozostać w ręku państwa lub pod jego kontrolą, można było za bezcen – ale za to za łapówki – wyprzedać zagranicznemu kapitałowi cały majątek narodowy.
Wycena według uznania
W pierwszych latach 90. zastanawiano się nad metodą wyceny podmiotów państwowych oraz nad tym, co ma być i komu sprzedane. W rezultacie mienie państwowe podzielono na trzy grupy:
a) niebędące przedmiotem obrotu, zawsze pozostające jako własność państwa, np. złoża kopalin czy dobra kultury;
b) dobra nieprzeznaczone do obrotu, nabyte lub wytworzone za środki publiczne przez jednostki państwowe;
c) mienie stanowiące obecnie lub w przyszłości przedmiot obrotu, a przeznaczone do prywatyzacji.
Według tej metodologii mienie zaliczone do grupy „a” określano tylko rzeczowo, w ujęciu opisowym lub rodzajowo-opisowym, ale wyceny dokonywano jak dla mienia będącego w stanie naturalnym, dóbr kultury, zasobów dokumentacyjnych czy archiwaliów. Majątek z grupy „b”, ujmowano wartościowo, stosując wartość szacunkową, głównie w odniesieniu do gruntów. Natomiast mienie z grupy „c”, ujmowano wartościowo na podstawie przepisów o rachunkowości oraz odnoszących się do jednostek państwowych. Te pośpiesznie przyjęte zasady wyceny sprawiły, że nadano im szczegółowy charakter i przyjęto odmienne wymogi.

Tak sformułowane zasady powodowały nieadekwatność przyjmowanych kwot wyceny do rzeczywistej wartości mienia oraz niemożność stosowania jednego miernika wartości. Majątek państwowy wyceniano poprzez szacunek ekspercki, szacunek własny Ministerstwa Skarbu Państwa, poprzez operat szacunkowy, w oparciu o informacj e przekazywane przez starostów, a także wyceniano według wartości wynikającej z protokołów przekazania zakładu pracy nowemu użytkownikowi – właścicielowi.
Stosunkowo największa uznaniowość występowała przy wycenie gruntów państwowych, będących obiektem szczególnego zainteresowania rolników – z jednej strony a wszelkiej maści spekulantów krajowych izagranicznych - z drugiej. Pamiętajmy, że w roku 1987 grunty Skarbu Państwa obejmowały 42% terytorium kraju, co stanowiło niemal 13 mln hektarów. Gminy i różne osoby prawne zajmowały tylko 6% obszaru państwa, a osoby fizyczne miały prawo własności do 52% powierzchni kraju. Wartość tych gruntów ujmowano tylko wtedy, gdy nieruchomość była znana. W zasobach Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w 1997 roku znajdowało się 2.435.214 hektarów o uznaniowo określonej wartości 6 021 160 110 zł. Po 2004 roku grunty wyceniano bardziej precyzyjnie.


Ile mieliśmy
W 1997 roku. działało 415 jednoosobowych spółek Skarbu Państwa o wartości nominalnejakcji 26.494.319.033 zł. Z liczby tej 39, o wartości akcyjnej 110.684.200 zł, było w stanie likwidacji. Natomiast spółek z częściowym udziałem Skarbu Państwa istniało 1.347, o wartości udziałów państwa wynoszącej 8.983.367.950, w tym 33 spółki o wartości 74.567.470 zł znajdowały się w stanie likwidacji. Wszystkie spółki z całkowitym i częściowym udziałem Skarbu Państwa, podlegały nadzorowi Ministra Skarbu Państwa. Do organów zarządzających tych spółek partie polityczne desygnowały swoich delegatów, co nadzwyczaj sprzyjało ich prywatyzacji.
Jeszcze w 1997 r. przedsiębiorstwa państwowe i banki państwowe, dla których organem założycielskim i zarządzającym byli minister skarbu i wojewodowie, posiadały fundusze własne o łącznej, szacunkowej wartości 42.099.088 tys. zł, która w czasie działalności gospodarczej powinna wzrastać, a nie maleć, bo stanowi to przecież cel ich działalności.

Poza tym majątkiem Skarbu Państwa, Minister SP wniósł część majątku narodowego do 38 różnego rodzaju fundacji o łącznej wartości 17,098.mln zł. Majątek ten w wielu przypadkach został dziwnie „uwłaszczony” i nadal po cichu się rozpływa. Z czego wynika konieczność rzetelnej ewidencji majątków wszelkich fundacji, którym rząd powierzył mienie narodowe do czasowego gospodarowania. Minister powinien każdego roku składać dokładne sprawozdanie z gospodarowania tym majątkiem przez fundacje. Ponadto do wiadomości publicznej powinien podawać wykaz fundacji z wyszczególnieniem, jakim majątkiem narodowym dysponują i jak go użytkują. A są to grunty, budynki, pałace, nawet te znacjonalizowane, a niezwrócone ich prawowitym właścicielom, budynki wybudowane po wojnie. Majątek ten nie powinien pozostawać bez nadzoru państwa, mimo iż umknął z dotychczasowej publicznie dostępnej ewidencji.
Po 10 latach, w 2007 roku. Skarb Państwa dysponował akcjami i udziałami w 1.344 spółkach, z których 982 prowadziło działalność gospodarczą, a wartość akcji i udziałów w tych spółkach wynosiła 198 mld złotych. Z tych 1.344 spółek tylko 410 było jednoosobowymi spółkami Skarbu Państwa z kapitałem o wartości 80 mld złotych. Na giełdzie papierów wartościowych notowano tylko 40 spółek dysponujących akcjami o wartości 73 mld zł. Najdroższe były spółki energetyczne wycenione na ok. 56 mld złotych, których wartość znacznie wzrosła. Za nimi znajdowały się spółki kolejowe o wartości 12 mld złotych. Do nieodpłatnego nabycia akcji w spółkach w samym tylko 2007 roku uprawnionych było 1,64 mln pracowników różnych zakładów, a także rolników, którzy łącznie otrzymali nieodpłatnie 950 mln akcji. W całym dotychczasowym procesie prywatyzacyjnym nieodpłatnie akcje uzyskało około 4 mln pracowników.


Zapis rabowania Polski (2)
Kontynuujemy zapis eutanazji gospodarki narodowej pod hasłem „prywatyzacji” przeprowadzanej od tzw. przełomu, czego symbolicznym zakończeniem stała się likwidacja przemysłu stoczniowego na przełomie ubiegłego i bieżącego roku. Przypominam, że w artykuletym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił Autor.
Po cichu, a potem jawnie.
„Prywatyzacja stała się doktryną i programem gospodarczym niemal wszystkich rządów po roku 1989 (…) stała się integralną częścią programu działalności gospodarczej, którego założenia opracowywał rząd, a Sejm zatwierdzał i rozliczał go z tej realizacji” – w wymienionej pracy. Pierwsza prywatyzacja odbywała się po cichu, niejawnie, począwszy od 1988 r. i obejmowała ona głównie nomenklaturę partyjno-rządowo-esbecką. Ta prywatyzacja nie podlegała ewidencji, choć objęła ona majątek wartości 200 mln zł.
Tę jawną rozpoczęto w 1990 r. Istniało wtedy 8.453 zarejestrowanych przedsiębiorstw państwowych, z czego w okresie 1990 – 2000 „sprywatyzowano” 5.216, co stanowi 62% stanu wyjściowego. W 2002 r. działalność gospodarczą prowadziło 1.386 państwowych zakładów, z których w roku 2006 pozostało czynnych tylko 551, 94 likwidowano, a 188 znajdowało się w stanie upadłości (vide – tabela 1). Zasadniczy cel prywatyzacji stanowiło unicestwienie najpierw wielkich przedsiębiorstw państwowych, określanych pogardliwie „molochami”. Tak naprawdę chodziło o sprzedaż uzbrojonych terenów, głównie miejskich, zabudowań i wyposażenia technicznego. W ten sposób firmy zagraniczne, przy pomocy polskich kondotierów, wyparły raz na zawsze polskie przedsiębiorstwa z ich zagranicznych rynków zbytu.

Jednocześnie likwidowano centrale handlu zagranicznego, głównie eksportowe, co niemal całkowicie i nagle załamało polski eksport wyrobów przemysłowych i eksport budownictwa. Ten ostatni rozwijany był na podstawie długoterminowych umów państwowych, przyczyniając się do wzrostu polskiego eksportu w ramach nowej polityki gospodarczo-modernizacyjnej Edwarda Gierka. Polityka „prywatyzacji” doprowadziła polskie centrale eksportowe do paraliżu ekonomicznego, a następnie do ich rozpadu i likwidacji. Na proces prywatyzacji nie miały one wpływu, ponieważ o losie przedsiębiorstw państwowych decydowały ówczesne, z zasady niestabilne politycznie, nowe władze. W rezultacie nastąpiło zwiększanie importu inwestycyjnego i importu ogółem, w dużej części zbędnego, czy wręcz śmietnikowego. Poprzedniej struktury eksportowej nigdy już nie odbudowaliśmy, a i dziś w programach rządowych ten problem nie istnieje.

Jeszcze do początku lat 90 Polska eksportowała kompletne obiekty przemysłowe, różnorodne usługi (także medyczne) na Bliski i Daleki Wschód, do Azji, Europy, Związku Sowieckiego. Budowaliśmy drogi, mosty, zakłady przemysłowe pod klucz, kopalnie, huty, elektrownie, całe osiedla mieszkaniowe od zaprojektowania do ich kompleksowego, ostatecznego wykonania, szpitale, w których w ramach kontraktów usługowych były zatrudnione całe nasze zespoły medyczne. Roczne wpływy z tego eksportu sięgały ponad 6 mld USD. Tylko z samego eksportu różnorodnych usług, nasze wpływy w końcu lat 70. i w latach osiemdziesiątych wynosiły rocznie ponad 2 mld USD. Wyspecjalizowane polskie firmy renowacyjne (odbudowy i konserwacji zabytków) realizowały w różnych krajach europejskich i pozaeuropejskich tego rodzaju usługi, co poza zarobkiem i dopływem wymienialnej waluty dla nich i dla kraju, dawało polskiej kadrze technicznej i artystycznej uznanie i zawodową sławę zagranicą, z czego korzystamy do dziś.

Tzw. Prywatyzację motywowano rzekomo większą efektywnością ekonomiczną tego sektora. Tłumaczono, że nawet przedsiębiorstwa państwowe przekształcone w spółki prawa handlowego osiągają lepsze wyniki w porównaniu z czysto państwowymi. Aby nadać szczególną wagę tej wyprzedaży, ukuto termin „inwestora strategicznego”, z reguły zagranicznego. Wyprzedaż miała się stać jednym z decydujących czynników wzrostu gospodarczego, szybkiego wzrostu eksportu i spadku importu. Minione 20-lecie dowiodło czegoś wręcz przeciwnego: eksport rósł bardzo powoli (była to tendencja stała), czemu towarzyszył lawinowy wzrost importu uzupełniającego, co uzależnia produkcję realizowaną przez nowego właściciela od dostaw zagranicznych. Import półfabrykatów i innych elementów, które mogą być produkowane w Polsce, ma stałą tendencję wzrostu.
Ponadto w Polsce zagraniczni właściciele z reguły zmieniali asortyment produkcji i wytwarzają części, elementy i półfabrykaty, a nie produkt finalny. W przypadku tego ostatniego nie oznakowują, że towar został wytworzony w Polsce.
Taki stan rzeczy zwiększa pośrednio obciążenie dewizowe państwa, bo tylko państwo dysponuje dewizami i to państwo, kosztem własnego budżetu, zapewnia obce dewizy na regulacje zobowiązań płatniczych wobec zagranicy.


Pętla Balcerowicza
Nowo mianowany minister finansów, a jednocześnie wicepremier – Leszek Balcerowicz (funkcje te pełnił w latach 1989-1991, a następnie za rządów AWS/uW w okresie1987-2000), od razu wprowadził restrykcyjną politykę finansową służącą podbiciu ekonomicznemu Polski przez Zachód. Paradoksalnie, jego polityce sprzyjały odziedziczone po poprzednim systemie – centralny model zarządzania oraz powszechna własność państwowa. Ponadto do państwa nadal należały wszystkie banki, a NBP nadal nosił charakter nie banku centralnego, ale monobanku: udzielał kredytów, obsługiwał finansowo podmioty gospodarcze, dysponował rozbudowaną siatkę filii.

Nadal więc polityka kredytowa i stopy procentowe zależały od decyzji MinistraFinansów.
Na początku 1989 roku średnia stopa procentowa dla kredytów inwestycyjnych wahała się w granicach 4 -7 procent, a kredytów obrotowych 7-10 proc. Od początku 1990 r. Balcerowicz podniósł drastycznie wszystkie stopy procentowe, w tym stopy odsetek od zaległości podatkowych oraz odsetki cywilnoprawne, czyli tzw. ustawowe, stosowane w relacjach podmiot – obywatel.
Stopy kredytowe wzrosły w roku 1990 do ponad 72 proc., a stopa redyskontowa nawet do106 proc. rocznie.

Odsetki ustawowe wzrosły do 92 proc. średniorocznie, odsetki od zaległości podatkowych nawet do 212 proc. średniorocznie, a czasowo aż do 720 proc.
Horrendalnemu podniesieniu stóp, co stanowiło bandytyzm ekonomiczny, towarzyszył bandytyzm prawny, bowiem nowo wprowadzone stopy procentowe obejmowały nie tylko nowe umowy kredytowe, ale również wszystkie kredyty udzielone uprzednio. Czyli, już w trakcie trwania umowy, kredytobiorcom narzucono nowe warunki kredytowe w czterech tytułach odsetkowych, po to, aby nie mogli prowadzić działalności gospodarczej. Zostali oni z góry skazani na straty. Wszystkie przecież rodzaje kosztów były uprzednio kalkulowane w oparciu o stopy z umów zawartych przed rokiem 1990. Nagły wzrost stóp procentowych prowadził nieuchronnie do szybkiej upadłości i likwidacji przedsiębiorstw państwowych z powodu niewypłacalności, niewypłacalność do ich upadku, a to z kolei dawało asumpt do ich pośpiesznej, przymusowej prywatyzacji pod pozorem braku zyskowności. Metody te przypominają niszczenie własności prywatnej domiarami w czasach stalinowskich. Zadłużone w ten sposób podmioty gospodarcze nie mogły spłacić nie tylko kapitału uzyskanego z kredytu, ale i ponad dziesięciokrotnie wyższych odsetek, tym bardziej że władze i banki przyjęły zasadę, że wszelkie spłaty dłużnika (kredytobiorcy) najpierw są zaliczane na spłatę odsetek, a dopiero reszta na spłatę kapitału kredytowego.

Balcerowicz stworzył sytuację wieczystego zadłużenia i niemożności spłaty kredytów kiedykolwiek, co przyśpieszało nagonkę prywatyzacyjną zarówno ze strony władz, jak i różnych kombinatorów krajowych i zagranicznych. Stosunkowo często przyjmowano kwotę zadłużenia przedsiębiorstwa za cenę jego sprzedaży. Wycena przedsiębiorstwa zazwyczaj miała charakter uznaniowy. Z zasady kwestionowano wartość ewidencyjną majątku trwałego, twierdząc, że majątek ten został już zamortyzowany, jest mało wartościowy produkcyjnie, a to rażąco zaniżało wartość podmiotu gospodarczego. Ponadto do wyceny z reguły nie zaliczano wartości gruntu, na którym znajdował się zakład. Przejęć za należności kredytowe i odsetkowe dokonywały także banki. Uzyskały one zamianę swoich należności kredytowych na udziały czy na akcje u tych kredytobiorców. W sztucznie zawyżonej części odsetkowej uzyskiwały one korzyści finansowe czy majątkowe niemal za darmo.
Podsumujmy. Wskutek wstrząsowej polityki finansowej nastąpiła niemal powszechna niewypłacalność różnorodnych podmiotów gospodarczych, ogromne zatory płatnicze i zastosowana przez władze blokada kredytowa wobec przedsiębiorstw państwowych.

W takich to warunkach ekonomicznych następował aktywny politycznie proces przekształceń prywatyzacyjnych. Sztucznie zawyżone zobowiązania bezpośrednio wpływały na uzyskiwaną cenę zbycia, czy ceny udziałów bądź akcji podlegających sprzedaży. Innymi słowy, chodziło o wyprzedaż polskich zakładów jak najszybciej i jak najtaniej.


Zapis rabowania Polski (3)
Poniżej przedostatni odcinek relacji z niszczenia gospodarki polskiej przez ekipy rządzące Polską od 1989 r. W artykule tym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił naszej redakcji Autor.


Apogeum wyprzedaży
31.10.1997 r. rządy w Polsce objęła koalicja AWS-UW. Na czele gabinetu stanął Jerzy Buzek (AWS), ale kluczowe resorty gospodarcze (i nie tylko) objęli bądź funkcjonariusze UW, bądź ludzie z AWS, których poglądy na gospodarkę (a raczej wykańczanie polskiej gospodarki) mieli tożsame z partią Bronisława Geremka. Tak więc wicepremierem i jednocześnie ministremfinansów został Leszek Balcerowicz – w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego pogromca przedsiębiorstw państwowych. Urząd ten pełnił do czerwca 2001 r., kiedy to UW – ku rozpaczy Mariana Krzaklewskiego – opuściła koalicję. Był on faktycznym dyktatorem gospodarki. W procederze wyprzedaży majątku narodowegozaciekle pomagał mu minister skarbu państwa – Emil Wąsacz (AWS), zdymisjonowany dopiero 16.08.2000 r., na cztery miesiące zastąpiony przez Andrzeja Chronowskiego, a od 28.02.2001 r. funkcję tę objęła Aldona Kamela-Sowińska. Zapewniała ona publicznie, że do końca kadencji rządu nie pozostanie w Polsce ani jeden zakład państwowy. Wprawdzie zapowiedzi nie spełniła, ale starała się bardzo usilnie. W każdym razie rządy Buzka stanowią apogeum wyprzedaży (z reguły za bezcen) majątku narodowego, zaś rok 2000 jej szczyt.

W roku 1999 majątek Skarbu Państwa (w tym państwowe zasoby własności rolnej) wyceniono na
159 mld zł (ok. 41 mld USD). Wartość samych przedsiębiorstw i banków państwowych i jednoosobowych spółek Skarbu Państwa oraz udziałów i akcji państwa w różnych podmiotach gospodarczych wynosiła ok. 137 mld zł (ok. 35 mld USD). Przyjęto wtedy (teoretycznie), że część majątku państwowego służąca zadaniom publicznym nie będzie prywatyzowana. Jego wartość oszacowano na ok. 21 mld złotych.

Tylko w roku 2000 „sprywatyzowano” poprzez sprzedaż: Polski Koncern Naftowy S.A, Telekomunikację Polską S.A, Bank Handlowy w Warszawie S.A, Bank PBK S.A., Bank Pekao S.A, Orbis S.A. Nadto rozpoczęto przygotowania do prywatyzacji głównych sektorów gospodarki: energetyki, hutnictwa, cukrownictwa, górnictwa węgla kamiennego, a nawet przemysłu obronnego. Forsowano też przyśpieszenie prywatyzacji bezpośredniej, czyli sprzedaży całkowitej. W tym samym roku rozpoczęto sprzedaż 9 spółek w ramach prywatyzacji pośredniej, tzw. kapitałowej, czyli udziałów i akcji w spółkach Skarbu Państwa wcześniej powstałych w ramach komercjalizacji. W grupie tych 9 spółek były: Zespól Elektrociepłowni Wrocławskich Kongeneracja S.A, Elektrociepłownie Warszawskie S.A, Polskie Linie Lotnicze LOT SA, Elektrociepłownia im. T Kościuszki S.A, Zakłady Farmaceutyczne Polfarma S.A, Szczecińskie Zakłady Nawozów Fosforowych „Superfosfat” S.A, Kieleckie Zakłady Przemysłu Wapienniczego S.A, Zakłady Gipsowe Dolina Nidy oraz Opoczno S.A. W 3 innych spółkach nastąpiła warunkowa sprzedaż akcji tj. w Elektrociepłowni Wybrzeże S.A, w Górnośląskim Zakładzie Energetycznym S.A i w Śląskiej Spółce Cukrowej S.A.

Minister Skarbu sprzedawał też udziały i akcje 24 spółek Skarbu Państwa oraz rozpoczął sprzedaż akcji i udziałów w 80 nowych spółkach, w 32 wznowił sprzedaż akcji i udziałów, jak również wznowił procesy upadłościowe. W roku 2000 całkowicie sprywatyzowano 35 spółek i w 12 rozpoczęto sprzedaż. Z niepełnych danych wynika, że podczas 20 lat prywatyzacji wpływy finansowe wyniosły zaledwie 94,54 mld zł, w tym ze sprzedaży banków 22,52 mld zł. Ryszard Ślązak pisze: „W żadnych materiałach sejmowych nie można było znaleźć danych o wpływach dewizowych z tej prywatyzacji, o dokonanych wpłatach dewizowych z zagranicy za nabywany zakład czy za nabywane akcje lub udziały. Nie ma też wykazu sprywatyzowanych czy przekształconych w spółki zakładów, komu zostały sprzedane, jakie uzyskano za nie należności, czy były wpłaty dewizowe za ich nabycie przesyłane z zagranicy oraz jakie poniesiono koszty w trakcie sprzedaży, czy przekształcania danego zakładu”.

Ziemia i grunty pod młotek
Na początku przekształceń własnościowych w rękach państwa znajdowało się 3.352.631 ha ziemi, z czego większość przeznaczono do sprzedaży, względnie do dzierżawy – często nawet na okres ponad 20 lat. Dotąd sprzedano 1,8 mln ha gruntów. W 2003 r. na podstawie 150 tys. umów wydzierżawiono 2,4 mln ha gruntów, tj. około 70 proc. ówczesnego zasobu, a obecnie wydzierżawionych jest 1,8 mln ha W zasobach państwowych pozostało jeszcze 1,1 mln ha. Obecnie porządkuje się ewidencję gruntów znajdujących się w dyspozycji wojewodów i starostów gospodarujących gruntami Skarbu Państwa. Inne grunty, jako samorządowe, pozostają w dyspozycji wójta, starosty i marszałka województwa.
Grunty i ziemia niedzierżawiona i niesprzedana oraz położona wewnątrz aglomeracji miejskich, czy w nieistniejących już okręgach przemysłowych, stanowi przedmiot usilnych zabiegów spekulantów, głównie zagranicznych, w celu ich odrolnienia. Odrolnienie ma objąć grunty bez względu na klasę ziemi, choć powinno obejmować tylko grunty klasy V i VI, jako niemal nieużytki rolne. Dr Ślązak zauważa: „Powtarza się sytuacja z okresu panowania ziemskiej doktryny przeniesionej ze Związku Sowieckiego, że ziemia nie była czynnikiem ekonomicznym, nie miała w ogóle ceny. Według tej zasady rozwój przestrzenny Warszawy pchano na żyzne tereny rolnicze Służewca i Ursynowa, zamiast na piaski Młocin czy w kierunku Otwockim”.


Brak ustalenia ceny gruntów w okresie intensywnej prywatyzacji od początku lat dziewięćdziesiątych spowodował, że wielu prywatnych nabywców zakładów państwowych, natychmiast dzieliło je na mniejsze działki i wnosiło aportem po parokrotnie wyższej cenie do innych nowo powstałych podmiotów, czy nawet zbywało.


Usługi doradcze, opiniodawcze dokonywały firmy czy nowo tworzoneobce spółki, które kapitał zdobywały, dopiero realizując zamówienia na tzw. doradztwo. Zyski pochodzące z tych zamówień transferowano, po zamianie krajowych środków płatniczych na waluty obce zagranicę.
Wzrost zainteresowania wszelkiego rodzaju gruntami wystąpił głównie w okresie przygotowawczym do naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Rozparcelowywano grunty kółek rolniczych oraz państwowych gospodarstw rolnych po ich likwidacji. Z drugiej strony – reprywatyzację i zwrot ziemi przedwojennym właścicielom przewlekano w nieskończoność, aby nie reaktywować historycznej warstwy ziemian.


Narodziny nowej oligarchii
Tzw. Prywatyzacja służyła dwóm grupom beneficjantów. Pierwszą stanowiły firmy i koncerny zagraniczne, które nabywały nie tylko poszczególne zakłady, ale całe branże i rynki zbytu po cenach śmiesznie niskich. Przejmowały one polskie podmioty gospodarcze, a następnie likwidowały, bądź uruchamiały produkcję półfabrykatów, stanowiących uzupełnienie produkcji zakładów umieszczonych w krajach macierzystych. O kulisach tej prywatyzacji oraz branych przy tej okazji łapówkach znakomicie pisał kilka lat temu prof. Kazimierz Poznański w dwóch książkach
- „Wielki przekręt” i „Obłęd reform”.

Druga grupa to rodzime „elity” polityczne, które podjęły samouwłaszczenie, zapominając o obowiązku wyrównania krzywd pokoleniu, które odbudowywało Polskę ze zniszczeń wojennych i zostało pozbawione jakiejkolwiek własności. A jest to pokolenie odchodzące.
Dr Ślązak tak komentuje ten proces: „Naiwna, liberalna wiara w samoregulującą się gospodarkę rynkową i preferencje wobec cudzoziemszczyzny sprawiły, że majątek narodowy przechodził w obce ręce, a nie w ręce własnych pracowitych obywateli, zwłaszcza indywidualnych rolników, którzy powinni nabyć na paroletnich warunkach kredytowych większość gruntów rolnych, jakimi państwodysponowało od momentu przemian.

Łatwość nabywania od państwa ziemi rolnej nawet na długoletnie dzierżawy czy też gruntów po zakładowych spowodowała szybkie własnościowe rozwarstwienie się społeczeństwa, co sprzyjało powstawaniu nowej klasy posiadaczy i nowych już regionalnych struktur oligarchicznych, nawet oligarchii rolnej. Aktywność w pozyskiwaniu ziemi od państwa przejawiały głównie te siły, które dysponowały wiedzą i przygotowywały się pod przyszłe uzyskiwanie korzyści z unijno- narodowych dopłat okresu członkowskiego. Te przyszłe zapoczątkowane w roku 2004 narodowo- unijne dopłaty powierzchniowe do gruntów rolnych, utrwaliły podział struktury w rolnictwie, na większościową liczebnie drobnicę gospodarstw do 20 ha stanowiącą około 76 proc. ogółu gospodarstw rolnych i drugą część oligarchiczną od 300 ha aż do 12.400 ha stanowiącą około 20 proc. obszaru rolnego”.
Nowi władcy Państwa Polskiego nie zapomnieli również o pomocy dla nabywców naszego majątku narodowego w sektorach pozarolniczych. Przejawiała się ona w zwolnieniach podatkowych sięgających nawet 10 lat. Była to innego rodzaju dotacja i to dla firm cudzoziemskich. Inną formą dotacji były kredyty preferencyjne oraz pomoc uzyskiwana z funduszy przedakcesyjnych rozdzielanych przez państwo. Trzeba też pamiętać o dopłatach powierzchniowych dla rolnictwa, już w niemałym stopniu opanowanym przez zagranicznych właścicieli. Wreszcie – po aneksji Polski do UE – obcy kapitał w rolnictwie czy w innych dziedzinach gospodarki korzysta z najprzeróżniejszych funduszy unijnych, skorzystanie, z których jest uwarunkowane udziałem budżetu państwa w granicach 25 – 50 proc.


Zapis rabowania Polski (4)
Poniżej ostatni odcinek relacji z niszczenia i wyprzedaży gospodarki polskiej przez ekipy rządzące Polską od 1989 r. Przypominam, że wartykule tym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił Autor.


„Tubylcy” w odstawce
Prywatyzację w Polsce przeprowadzały z reguły firmy zagraniczne. Pełniły one dwojakie funkcje: po pierwsze – przystosowywały one zakłady do przejęcia przez nowego właściciela, po drugie – choć nie zawsze – wyszukiwały kupca zwanego mylnie inwestorem. Dr Ryszard Ślązak pisze: „Miały one niczym nieskrępowany dostęp do organów władzy, która wprost szczyciła się otwartością na współpracę z zagranicą, choć w rażącej różnicy poziomowej, bo nie na równorzędnym poziomie państwowym”. Firmypolskie były dyskryminowane w tym procederze. Nie brały w „doradzaniu” ani nasze uczelnie ekonomiczne, ani wybitni polscy ekonomiści. Nie dopuszczono też ani polskich (jeszcze)banków, ani instytutów branżowych (potem rozpędzonych). Na „doradców” zagranicznych, niekiedy zwykłych hochsztaplerów, nie szczędzono środków.

Często honorarium otrzymywały one, głównie banki, w walutach wymienialnych, aby wykonawcy tych usług nie ponosili kosztówróżnic kursowych i prowizji bankowych przy zamianie w polskich bankach złotych na walutę obcą. Troska to zgoła wzruszająca. Niejednokrotnie tak uzyskane należności „doradcy” przeznaczali na zakup polskichprzedsiębiorstw lub udziałów lub akcji w nich (sic!). Największe prowizje otrzymywały banki zagraniczne za „sukces przy prywatyzacji”, za znalezienie kupca (z zasady ze swojego kraju) i za przeprowadzenie jego sprzedaży. Od niektórych wynagrodzeń strona polska płaciła jeszcze podatek VAT i inne pochodne im koszty, niezaliczone bezpośrednio w koszt obsługi tych umów.


„Zagraniczny, więc lepszy” – takie hasło przyświecało sprzedawcom naszego majątku, a właściwie sprzedawczykom.


Kto się obłowił?

Przyjrzyjmy się, ile w niektórych latach zarobiły zagraniczne firmy doradcze.
Wydatki na nich w 1993 r. stanowiły kwotę ponad 37 mln zł.
Wówczas sprzedawano 184 przedsiębiorstw. W 100 przypadkach brali udział „doradcy” zagraniczni, w większości obce banki. Oto lista tych, którzy w owym roku najbardziej się obłowili. Habros Bank zajął się sprzedażą 5 państwowych zakładów papierniczych, za co policzył sobie i wziął 4,4 mln zł. Bain and Compagnie „obrabiał” przedsiębiorstwa z branży telekomunikacyjnej za 7,3 mln zł. Price Waterhause pobrał 1,9 mln zł, White and Case – 110 tys. zł, Samuel Montagu -
I, 586 mln zł, Creditanstalt Investment – 4,5 mln zł. Zakłady „Stomil” prywatyzowało Societe General za 890 tys. zł. Inni doradcy policzyli sobie następująco: Nicom Consulting – 200 tys., zł, NM Rothschild – 270 tys. zł, Winson and Elkins -150 tys. zł, Dickions Wright – 300 tys. zł, BAA – 143 tys. zł, KPMG – 400 tys. zł, Artur Andersen – 1,214 mln zł, Deloitte and Touche – 100 tys. zł, Kleinwort Benson Limited – 260 tys. zł, International Finance Corporation – 1,1 mln zł, York Trust
160 tys. zł, ING Bank 90 tys. zł. Ci i inni „doradcy” kosztowali budżet państwa (czyli nas wszystkich) 26 mln zł, co stanowiło 69 proc. kosztów obsługi wyprzedaży majątku narodowego w 1993 r.
W 1994 r. koszty te opiewały na 22,893 mln zł, z czego firmom obcym, przeważnie bankom, zapłaciliśmy 16,8 mln zł, czyli 73,5 proc. tej kwoty. „Krajowcy” uzyskali 5,2 mln zł, tzn. 22,7 proc. Zapłacony z budżetu państwa od niektórych transakcji z firmami zagranicznymi podatek VAT wypełnia różnicę. Price Waterhause zajął się hutami szkła Jarosław i Kunice za 1,5 mln zł. Bain and Company „prywatyzował” fabryki baterii, w tym znaną Centra Poznań, za 380 tys. zł. Dams and Moore za „zajęcie się” celulozowniami i zakładami papierniczymi uzyskał 350 tys. zł.
Rothschild doradzał, jak „spylić” Orbis za 250 tys. zł. Morgan Grenfell za „prywatyzację” fabryk tytoniowych wziął 150 tys. zł. International Financial Corporation zarobił 1,7 mln zł,
W następnym, 1995 r., koszty obsługi „prywatyzacji” 121 zakładów państwowych wyniosły 34,8 mln zł, z czego firmy zagraniczne wzięły 21,094 mln zł, czyli 69,7 proc. Były to z reguły zachodnie banki, które obsługiwały 36 największych państwowych zakładów. W większości przypadków podatek VAT zapłaciła za nich strona polska.


A oto czołówka najdroższych z roku 1995. International Finance Corporation za „prywatyzację” Cementowni Ożarów otrzymał 2,516 mln zł, a za KOW Kujawy 2,282.mln zł, razem – prawie 4,8 mln zł. Morgan Grenfell zajmujący się państwowymi fabrykami papierosów policzył sobie łącznie
II, 132 mln zł. Były to zakłady w Augustowie, Radomiu, Łodzi, Krakowie, Poznaniu. Business Analysis and Advisers (BAA) za wynegocjowanie wartości spółki oraz zobowiązań inwestycyjnych dostała 270 tys. zł, a firma Schoder za pomoc przy „prywatyzacji” zakładów papierniczych otrzymała prowizję za „sukces prywatyzacyjny” w kwocie 418.018 zł. Central Europe Trust za doradztwo przy prywatyzacji zakładów Hanka w Siemianowicach Śląskich zarobiła 235.820 zł.


W 1996 r. „prywatyzacja” kosztowała Polaków 39,446 mln zł. Rozdzielono ją na kapitałową (koszt
- 36,25 mln zł) i przetargową (koszt – 3,196 mln zł). „Prywatyzacji” kapitałowej podlegało 67 zakładów, a przetargowej – 51. Przy pozbywaniu się 20 największych zakładów drogą kapitałową i 10 ważniejszych zakładów drogą przetargową „doradzały” firmy zagraniczne, głównie banki. W pierwszym przypadku kosztowało to polskiego podatnika 28,58 mln zł, a w drugim – 2,901 mln zł. Na cudzoziemskie doradztwo wydaliśmy wtedy 31,481 mln zł, czyli 80 proc. „prywatyzacyjnych” kosztów.
A komu wówczas zapłaciliśmy najwięcej? Morgan Grenfell and Cooperation Ltd doradzał przy zbyciu 6 największych zakładów tytoniowych: w Augustowie, w Radomiu (2 zakłady), Krakowie, Lublinie i Poznaniu, za co otrzymał 22,936 mln zł. Prócz tego zapłaciliśmy za niego VAT – 633 tys. zł. Hambros Bank za przetarg na Zakłady Przemysłu Celulozowego Kwidzyń dostał 4,535 mln zł. Z tytułu „sukcesu za prywatyzację” Browarów w Tychach Finkorp pobrał prowizję 1,993 mln zł, a Zakładów Kęty firma Evip – 698 tys. zł.


Pro-Invest otrzymał prowizję za sprzedaż akcji spółki FAEL w kwocie 1,191 mln zł. Z kolei firma BAA otrzymała premię 190 tys. zł za „prywatyzację” Browarów Piast we Wrocławiu.
W roku 1997 „prywatyzacja” kosztowała nas 65,726 mln zł, z czego udział obcych doradców wyniósł 69 proc.
Rok 2000 stanowi szczyt ilościowego udziału obcych spółek doradczych lub firm, lub ich spółek- córek funkcjonujących w naszym kraju.


Usługi tych firm były średnio czterokrotnie droższe niż podmiotów polskich o tym samym profilu. Najwięcej kosztowała nas „prywatyzacja” polskich banków. Za PKO S.A. Credit Suisse First Boston sp. z o.o. wzięła 4,6 mln zł, a Nikom Konsulting Ltd pobrał 6,625 mln zł za Bank Zachodni S.A. W wysokości honorarium „przebił” wszystkich ABN Amro Bank Polska, który za „prywatyzację” PZU S.A. policzył sobie12 mln złotych. TDI -Towarzystwo Doradztwa Inwestycyjnego za „prywatyzację” Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta S.A. wzięło 1,4 mln złotych. Tylko za doradztwo przy zawieraniu umowy kupna-sprzedaży akcji Wytwórni Wyrobów Tytoniowych S.A w Poznaniu Deutsche Morgan Grenfeel zapłacono 720 tys. zł. Innym wypłacono: Central Europe Trust Polska sp. z o.o. -1,3 mln zł, spółce Doradztwo Gospodarcze DGA -1.830 tys. zł. White and Case za doradztwo przy odszkodowaniach otrzymało 980 tys. zł. Firmy polskie za analogiczne usługi brały w tym samym roku średnio 52,5 tys. zł.


„Wolny najmita”
Przedstawiony powyżej zapis wyprzedaży majątku narodowego Polaków, choć niepełny, jest obrazem wstrząsającym. Na oczach całego narodu ekipy zwące się raz lewicowymi, raz prawicowymi wyprzedały dorobek wielu pokoleń Polaków.

Chciałoby się napisać, że dokonano „wyprzedaży bezmyślnej”. Takie określenie stanowiłoby jednak kłamstwo. Konsekwencja i determinacja w oddawaniu naszego majątkuobcym świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Była to od początku do końca operacja przemyślana i rozłożona na etapy. Kraj, który nie posiada we własnych rękach kluczowych, strategicznych gałęzi gospodarki jest skazany na niebyt polityczny, a jego niepodległość staje się fikcją. Rządzący Polską kondotierzyzagranicznych koncernów i agenci obcych wywiadów poszli dalej: nie tylko pozbawili nas branż strategicznych, ale również innych gałęzi gospodarki. A co zakrawa już na cynizm, za tzw. prywatyzację na rzecz obcych Polacy musieli zapłacić z własnych kieszeni. Nawet przy tym podłym, zdradzieckim procederze, dawano zarobić różnej maści doradcom zagranicznym, odsuwając polskie firmy doradcze.

Początkowo była to wyprzedaż chaotyczna. Potem przybrała charakter planowy, systemowy i w ciągu 20 lat średniej wielkości, zasobny, uprzemysłowiony kraj położony w centrum Europy został prawie całkowicie pozbawiony własnej gospodarki. Piszę „prawie”, ponieważ do „ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej” pozostała jeszcze wyprzedaż ostatniego dobra narodowego - ziemi. Ten „problem” już rozwiązuje. Doprowadzenie do nieopłacalności produkcji rolnej, cicha wyprzedaż ziemi pozostającej w rękach agencji państwowych, dopuszczenie do nieuczciwej konkurencji na rynku żywnościowym (produkty wytwarzane przez zachodnie, wysoko dotowane rolnictwo), wywłaszczanie przez „polskie” sądy obywateli polskich z ich własności na rzecz Niemców – to pierwsze jaskółki oddania ziemi obcym. (Nota bene – co robi w tej sprawie PSL?) Część Polaków posiada jeszcze nieruchomości. Tę sprawę załatwi podatek katastralny, do którego wprowadzenia od kilku lat przymierzają się rządzący. Natomiast na Ziemiach Odzyskanych przejmą je Niemcy, co już się dzieje, a spotęguje między innymi dzięki przygotowywanej w Sejmie ustawie o obywatelstwie polskim oraz dalszej inkorporacji prawa Unii Europejskiej do naszego prawodawstwa.

Polak zostanie „wolnym najmitą”, szukającym pracy i chleba za granicą, gdzie będzie wykonywał prace, których zachodni bezrobotni wykonywać nie chcą. Ten proces już się rozpoczął, a niedługo stanie się zjawiskiem jeszcze bardziej powszechnym.


Koniec.


Źródło: Padre
 
 
 
 
http://alexjones.pl/aj/aj-inne/aj-spoleczenstwo/item/15871-zapis-rabowania-polski

Dolar powinien być po 1,90 PLN!




Indeks Big Maca nie kłamie? Dolar powinien być po 1,90 PLN!

Dział: Gospodarka i Pieniądze W popularnych | 18 stycznia 2017

Polska waluta jest jedną z najbardziej niedowartościowanych na świecie – wynika z danych „The Economist”.

Przypomnijmy, że słynny Indeks Big Maca rzeczywistej wartości walut stworzony w 1986 r. przez ten tygodnik porównuje cenę popularnego hamburgera w poszczególnych krajach wyrażoną w dolarach po aktualnym ich kursie wobec danej waluty.
Mówiąc w uproszczeniu – indeks ten opiera się na założeniu, że w dłuższym okresie kursy walut powinny być takie, aby za te same pieniądze można było w każdym kraju kupić taką samą ilość tych samych produktów. Do porównania wybrano właśnie cenę Big Maca.
Jeśli jest on w jakimś państwie droższy niż w USA oznacza to, że jego waluta jest przewartościowana, jeśli tańszy – niedowartościowana. Ponieważ wielu ekonomistów uważało Indeks Big Maca za nadmiernie uproszczony, zmodyfikowano go, uwzględniając dodatkowo PKB na głowę mieszkańca danego kraju. Obecnie wskaźnik ten obejmuje 48 państw i strefę euro.


W Polsce Big Mac kosztował w styczniu br. 9,60 PLN, czyli po aktualnym kursie – 2,30 USD. W tym samym czasie w USA Big Maca sprzedawano po 5,06 USD. Oznacza to, że złotówka jest niedowartościowana wobec amerykańskiej waluty o 54,5 proc. i w rzeczywistości jej kurs powinien wynosić 1,90 PLN za 1 USD, a nie – jak obecnie – 4,17 PLN.
Złotówka znalazła się na 8-ym miejscu wśród najbardziej niedowartościowanych walut świata. Najbliżej swojej rzeczywistej wartości wobec dolara była w 2008 r. i od tej pory jest coraz bardziej niedoszacowana.
A które waluty prowadzą w tym rankingu? Najbardziej niedowartościowane są funt egipski (o 71,1 proc.), ukraińska hrywna (69,5 proc.), malezyjski ringgit (64,6 proc.), meksykańskie peso (55,9 proc.), turecka lira (45,7 proc.) i chiński juan (44 proc.). Euro jest niedowartościowane o 19,7 proc., a funt brytyjski – o 26,3 proc. Euro jest na najniższym poziomie od 2003 r., a funt – od 31 lat.
Z kolei najbardziej przewartościowane waluty świata to frank szwajcarski (o 25,5 proc.), korona norweska (12 proc.) i korona szwedzka (4 proc.). W Szwajcarii Big Mac kosztuje bowiem równowartość 6,35 USD, a w Norwegii – 5,67 USD.


Warto wspomnieć, że również OECD szacuje parytet dolara i złotówki na poziomie ok. 1,90 PLN/USD więc okazuje się, że Indeks Big Maca jest dość bliski prawdy, choć nie uwzględnia on faktycznie kosztów pracy w danym kraju. W Polsce hamburger jest o wiele tańszy niż w USA, gdyż Polakom płaci się znacznie mniej niż Amerykanom za jego wyprodukowanie.

http://reporters.pl/4840/indeks-big-maca-nie-klamie-dolar-powinien-byc-po-190-pln/


Davos: Obecny model rozwoju gospodarczego się wyczerpał




Skończy się planowy wyzysk? 

Po prostu boją się, że Chińczycy ich połkną, nachapali się przez ostatnie 100 lat, a teraz zawrócą ze "złej" drogi i zaprowadzą - równość i PRAWO....bo tacy są porządni.... 

A co to jest owe PRAWO?? 

Najpierw wypierali ludzi z ich ziemi ojczystej, zagarnęli co najlepsze i wtedy powiedzieli:

 "ta mała skalista górka, to wasze, a te obszerne czarnoziemy, rzeki i morza są nasze - i od dzisiaj ustanawiamy PRAWO, że co je moje, to nie twoje...."


 
Paweł Borys: Obecny model rozwoju gospodarczego się wyczerpał
Środa, 18 stycznia (19:08)

- Światowi liderzy w Davos uznali, że obecny model rozwojowy trzeba zmienić - mówi w rozmowie z Interią, z 47. Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju. - Rozwój gospodarczy powinien zapewniać stabilny wzrost dochodów całości społeczeństwa, nie tylko wybranych osób - dodaje.

Uczestnicy forum w Davos odchodzą od silnej obrony procesów globalizacyjnych i powoli porzucają - jeszcze wyraźnie preferowaną w ostatnich latach - doktrynę, że rozwój powinien być prowadzony w obrębie postępujących deregulacji, wolnego handlu, znoszenia wszelkich barier i granic. 

- Liderzy, którzy w tym roku przyjechali do Szwajcarii, dostrzegają słabość modelu, który przez ostatnie lata był skrupulatnie realizowany w oparciu o postępującą globalizację - komentuje dla Interii Paweł Borys. 
Wątpliwości - na co zwraca uwagę prezes PFR - dotyczą tego, że obecny model powoduje silny wzrost nierówności społecznych, które prowadzą do napięć. Te zaś ujawniły się przy okazji ostatnich wydarzeń, jak Brexit czy rosnąca popularność ugrupowań populistycznych w zachodniej Europie . 
Na nierówności społeczne zwróciła uwagę także międzynarodowa organizacja Oxfam, która w najnowszym raporcie dowodzi, że osiem najbogatszych osób na świecie posiada tyle samo majątku co 3,6 miliarda ludzi. 
- Motto tegorocznego Davos to odpowiedzialne przywództwo, które ma być refleksją na zachodzące zmiany i potrzebę szukania nowej recepty na rozwój świata, bardziej inkluzywny i zrównoważony, który nie będzie tak mocno - jak dotychczas - polaryzować i dzielić ludzi i społeczeństw na kilku wygranych i rzeszę przegranych - tłumaczy Borys. 
- Rozwój powinien zapewniać stabilny wzrost dochodów całego społeczeństwa. Nie jest to łatwe, wyzwań jest dużo, ale trzeba do tego podejść poważnie - dodaje prezes PFR. 

Technologia, technologia, technologia

Co jeszcze zawarto w agendzie 47. forum światowego? - Dużą wagę przywiązuje się do IV rewolucji przemysłowej i zmian technologicznych, które mają ogromny wpływ na gospodarkę i społeczeństwo - podkreśla w rozmowie z Interią Paweł Borys. 
Dotyczy to już nie tylko cyfryzacji, ale szeregu zmian technologicznych w zakresie biotechnologii, ale także Internetu rzeczy (IoT), Big Data czy blockchain. 
- Nowe rozwiązania zmieniają sposób pracy i współpracy. Zmieniają zachodnie społeczeństwa - konstatuje Borys. - Znikają branże, które znamy, a w ich miejsce tworzą się nowe. Robotyzacja, automatyzacja, w zależności od szacunków czy prognoz, które weźmiemy pod uwagę, sprawią że nawet kilkadziesiąt proc. miejsc pracy będzie zagrożonych. Potencjalnie może zniknąć z rynku w przeciągu najbliższych 20 lat. To także wymaga odpowiedzialnego podejścia ze strony liderów politycznych i gospodarczych  - ocenia dla Interii prezes PFR. 
Na zmianie modelu rozwojowego można wiele zyskać. - Jest to priorytetem dla Polski, by wzrost był zrównoważony i korzystny dla wszystkich. Aby jednak to osiągnąć potrzebna jest reforma systemu edukacji, jego przestawienie, by przygotowywał społeczeństwo do zachodzących zmian, by ludzie potrafili adaptować nowe technologie, wykorzystywać nowe modele organizacji pracy i współpracy, do tego żeby tworzyć atrakcyjne, dobrze płatne miejsca pracy, a nie generować kolejne obszary wykluczenia. Jeśli ludzie się nie odnajdują w nowym świecie, to tkwią w sektorach, które zapewniają niższe wynagrodzenia, co w dłuższej perspektywie grozi stagnacją - konstatuje Borys.
Rola systemu edukacyjnego musi się zatem zmienić. W opinii prezesa PFR większy nacisk trzeba położyć na wiedzę techniczną. 

Sztuka planowania. Na lata

- Jestem przekonany także o potrzebie tworzenia szerszych gospodarczych planów rozwojowych, długoletnich i kompleksowych, jak Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju wicepremiera Mateusza Morawieckiego, która nie tylko identyfikuje część wyzwań, ale wskazuje też sposoby ich rozwiązania. Można się z pewnymi założeniami zgadzać bądź nie, ale jest to plan, który ma unowocześnić gospodarkę - mówi nasz rozmówca z Davos. 
- W ramach PFR-u chcemy wpisać się w trendy globalne. Dlatego stworzyliśmy największą w regionie platformę wspierania innowacji o wartości 2,8 mld złotych. Z tego też powodu wspieramy internacjonalizację i ekspansję zagraniczną polskich firm - podkreśla Borys. 
Nowe technologie powodują w końcu, że z jednej strony powstają nowe nisze produktowe, z drugiej zaś - albo firmy szybko je zagospodarują, albo zostaną przejęte bądź wypchnięte z rynku. 
- Polskie firmy muszą od razu myśleć o ekspansji zagranicznej. Stąd powołanie PAHI, otwieranie trade officów, uruchomienie pakietu wspierającego eksport o wartości 60 mld zł. Połączenie innowacyjności od razu z myśleniem o ekspansji międzynarodowej to dwa ważne aspekty, które mogą budować silną polską gospodarkę. Staramy docierać do przedsiębiorców z tymi instrumentami - mówi w rozmowie z Interią Borys. 

Protekcjonizm zamiast globalizacji

W Davos nie zabrakło jednak liderów, którzy opowiadają się za utrzymaniem globalizacji i dalszym tworzeniem świata bez barier handlowych czy inwestycyjnych. O to we wczorajszym wystąpieniu apelował m.in. prezydent Chin. 
- Po pierwsze po kryzysie finansowym wzrósł protekcjonizm i jeżeli popatrzymy na dane handlu międzynarodowego, to od 5 lat przeżywa on stagnację po okresie dwóch dekad silnego wzrostu. Globalizacja wyhamowała - tłumaczy Borys. 
Nie można zapominać także, że w tle wciąż prowadzone są wojny walutowe, a bariery dla wolnego handlu mogą być zarówno taryfowe, jak i pozataryfowe. Powrót do ochrony własnych interesów wyraźnie widoczny jest wraz z wyborem na prezydenta USA Trumpa. 
W wyborach w stanach konserwatywni wyborcy dali żółtą kartkę obecnemu modelowi wzrostu. Polityka Trumpa koncentruje się na USA. Jest on nakierowany na wzmocnieniu amerykańskiej gospodarki. Jeśli inne kraje pójdą tą samą drogą, to jak pokazuje historia, niekoniecznie dobrze musi się to skończyć. 
- Polska powinna dbać o własny interes, ale nie może porzucać współpracy na poziomie międzynarodowym, chociażby w obszarze handlu, unikania opodatkowania, przepływu osób i kapitału, nowych technologii. Współpraca zapewnia większe korzyści niż wojny walutowe czy celne - twierdzi Borys. 

Promocja polskiej gospodarki

- Jesteśmy tutaj w Davos w delegacji pod przewodnictwem wicepremiera Mateusza Morawieckiego po to, żeby promować polską gospodarkę. Za nami już rozmowy z wieloma podmiotami działającymi w innowacyjnej branży w obszarze usług finansowych, przemysłu, rynku e-commerce. Głównie - jak udało się dowiedzieć Interii - są to producenci innowacji, które w tej chwili wciąż są na etapie tworzenia. 
- Chcemy pokazać Polskę jako ciekawe miejsce do inwestowania, z dobrą infrastrukturą i dobrze wykształconymi kadrami. Za cel postawiliśmy sobie także promocję współpracy polskich firm z większymi zagranicznymi kontrahentami, co może przynieść szereg korzyści każdej ze stron - wskazuje na cel udziału w Światowym Forum Ekonomicznym prezes PFR-u. 
Jeśli popatrzymy na niektóre kraje europejskie, to spora część z nich przechodzi przez różne turbulencje gospodarcze i polityczne. Na ich tle Polska nie wygląda najgorzej. 
- Polska gospodarka w br. i 2018 r. może pozytywnie zaskoczyć. Wyraźnego przyśpieszenia możemy się spodziewać już od II kw. br. W ostatnim okresie doświadczyliśmy minicyklu spowolnienia, wynikającego z pogorszenia inwestycji samorządowych, ale zakładam, że dynamika wzrostu PKB będzie rosła od II kw. br., a od II połowy br. wejdziemy już wyraźnie w dynamikę powyżej 3 proc. Według prognoz prezesa PFR w 2018 r. wzrost PKB będzie oscylować wokół poziomu miedzy 3,5-4 proc. 
- W tym roku 3 proc. z plusem jest możliwe do osiągnięcia - ocenia Borys. 
Bartosz Bednarz


poniedziałek, 12 grudnia 2016

Najbardziej przemilczana z niemieckich zbrodni

Najbardziej przemilczana z niemieckich zbrodni
 
Niemieckie obozy zagłady kojarzą się nierozerwalnie z II wojną światową. Tymczasem kilkadziesiąt lat wcześniej, z dala od Europy, Niemcy realizowali przeprowadzali eksterminację dwóch afrykańskich ludów. Nie znali litości. Zabijali kobiety i dzieci, a naukowcy eksperymentowali na więźniach. Oto historia zapomnianego ludobójstwa, o którym nasi sąsiedzi najchętniej by zapomnieli.

 - Potraktowali nas haniebnie - Seyoum Habtematian kipiał ze złości. - To zły dzień dla Afryki - dodał.

Namibijczycy przylecieli do Berlina na zaproszenie Uniwersytetu Charite. W delegacji wzięli udział aktywiści, tradycyjni wodzowie i kościelni hierarchowie. Przyłączył się nawet minister ds. młodzieży. Okazja była wszak wyjątkowa.

Ponad sto lat temu Niemcy niemal całkowicie wymordowali namibijskie plemiona Hererów i Nama. W obozach koncentracyjnych przeprowadzali na nich eksperymenty, a ich kości wysyłali do Europy na badania. Setki czaszek trafiły do niemieckich uczelni jako rekwizyty naukowe. 30 września dwadzieścia z nich miało zostać publicznie przekazanych potomkom ofiar.

Nadzieje były duże. Namibijczycy liczyli, że niemiecki rząd oficjalnie przeprosi za tamte czyny. Do tej pory nigdy tego nie zrobił. Siedem lat temu stwierdził jedynie, że "żałuje i akceptuje historyczną odpowiedzialność wobec Namibii". - Żałować można drobnych przestępstw, a nie ludobójstwa, najgorszej ze zbrodni - wściekali się wtedy aktywiści z obu państw.


Przybyli delegaci prędko przekonali się, że i tym razem będzie podobnie. Z Reichstagu na spotkanie z Namibijczykami pofatygowała się jedynie Cornelia Pieper, wiceminister ds. kontaktów kulturowych z zagranicą. Nie zabawiła długo. Powtórzyła słowa o żalu i wyszła w połowie konferencji. 

- To było zachowanie bez godności i honoru - skomentował zdarzenie niemiecki politolog Yonas Endrias. - Wyciągnęliśmy dłonie, ale zostały odtrącone - dorzucił ze smutkiem jeden z hererskich delegatów.

Po kilku dniach Namibijczycy wrócili do domu. Cieszyli się z powodu symbolicznej repatriacji czaszek. Wiedzieli jednak, że w bitwie o pamięć o pierwszym ludobójstwie XX wieku, znowu polegli pod ścianą milczenia.

Wyrzucić gospodarza

W drugiej połowie XIX wieku wokół niemieckich miast zaczęły wyrastać slumsy. Cesarstwo było przeludnione. - Jeśli tego nie rozwiążemy, państwo zatrzyma się w rozwoju - ostrzegali naukowcy. Potrzeba było nowej przestrzeni życiowej, Lebensraum, jak określił to etnograf Friedrich Ratzel.

Niemcy uznali, że najlepszym wyborem będzie Afryka Południowo-Zachodnia, dzisiejsza Namibia, którą od 1884 roku uważali za swoją kolonię. Jedynym problemem było to, że miała już swoich mieszkańców.


Mimo suchego klimatu, w Namibii znajdowało się wiele terenów idealnych do hodowli bydła. Zasiedlało je kilkanaście plemion liczących łącznie 200 tys. ludzi. Nie wszystkie żyły ze sobą w pokoju. Niemieccy osadnicy postanowili to wykorzystać. Do wioskowych wodzów, zwłaszcza tych z największego ludu Hererów, ruszyli cesarscy dyplomaci. Proponując im towary i pomoc w walce z rywalami, krok po kroku wykupowali od nich coraz większe obszary. Afrykanie, postrzegając własność prywatną zupełnie inaczej Europejczycy, nie przypuszczali, że sprzedają właśnie swoją ojczyznę.

Pokojowa metoda przejmowania kraju nie podobała się jednak wielu Europejczykom. Była zbyt powolna. W ciągu piętnastu lat do Namibii przybyły zaledwie cztery tysiące białych osadników. Niemcy nie mogli się nadziwić: jak to, płacimy tubylcom za ziemię we własnej kolonii?

Najbardziej drażniło to żołnierzy Schutztruppe. Wielu z nich planowało zostać w Afryce po skończeniu służby i założyć wielkie gospodarstwa. A do tego potrzebowali dużo wolnej przestrzeni.


Sytuacja Hererów z roku na rok się pogarszała. Gdy epidemia księgosuszu zdziesiątkowała ich bydło, Niemcy zaoferowali wysokooprocentowane pożyczki. Wkrótce w ramach należności zaczęli zabierać im pola i bydło, a ich samych zmuszali do poddańczej pracy. Przy okazji często dopuszczali się morderstw, a jeszcze częściej gwałtów. Jednak tubylcy rzadko szli do sądu ze skargą. Przed trybunałem świadectwo jednego białego równało się zeznaniom siedmiu Afrykanów. Prasa w Niemczech ironizowała, że żołnierze po powrocie do domu przemalowują swoje żony na czarno, by nadal robić to, w czym tak zasmakowali - bezkarnie chłostać i gwałcić murzyńskie niewolnice.


Starcie

Wojskowi coraz mocniej naciskali, by pozbyć się Hererów. W ryzach utrzymywał ich już tylko gubernator Theodor Leutwein, zwolennik "bezkrwawego kolonializmu". W 1903 roku musiał jednak udać się na południe kolonii. Ekstremiści w armii czuli, że lepsza okazja się nie nadarzy. Szybko nakreślili plan: tubylców trzeba pojmać i zamknąć w rezerwatach, a ich ziemie przeciąć linią kolejową. Afrykanie domyślili się, co nadchodzi. Uznali, że trzeba działać.

12 stycznia 1904 hererscy wojownicy zaatakowali farmy w okolicach miasta Okahandja. Tego Niemcy się nie spodziewali. Hererowie zamordowali ponad stu żołnierzy i rolników, wielu bardzo brutalnie. Samuel Maharero, przywódca buntowników, nie chciał jednak wywoływać wojny. Zakazał swoim ludziom krzywdzenia kobiet oraz dzieci i czekał na reakcję gubernatora.

Gdy wieść o masakrze dotarła do Europy, w Berlinie zawrzało. Prawicowi politycy zażądali, by cesarz natychmiast wysłał do Afryki posiłki. Rebelię trzeba zmiażdżyć - krzyczeli. Atmosferę podgrzewała prasa. Gazety drukowały karykatury czarnych diabłów gwałcących białe kobiety. Dziennikarze pisali o "wojnie ras". Luetwein próbował uspokoić sytuację, lecz nikt go już nie słuchał. Do kolonii płynął właśnie jego następca, generał Lothar von Trotha. Wcześniej zwalczał powstańców w Niemieckiej Afryce Wschodniej i Chinach. Teraz w pamiętniku wyjaśniał, jak stłumi nową insurekcję: "Utopię ją w potoku krwi i pieniędzy".

Tymczasem około 50 tysięcy Hererów zgromadziło się na płaskowyżu Waterberg, ostatnim przystanku przed Omaheke - pustynią Kalahari. Liczyli, że tam doczekają pokoju. Nie wiedzieli jeszcze, że Niemcy nie mają zamiaru z nimi rozmawiać.


Byle do wody

W czerwcu do Afryki Południowo-Zachodniej dotarły ostatnie oddziały z Europy. Von Trotha miał do dyspozycji 14 tysięcy żołnierzy i kilkadziesiąt armat. W sierpniu przeszedł do ataku. Pod Waterbergiem Niemcy otoczyli wroga z trzech stron. W dwa dni zabili niemal pięć tysięcy Hererów. Afrykanie rzucili się do ucieczki. Jedyna droga odwrotu, tak jak zaplanował von Trotha, wiodła prosto w paszczę Kalahari. Żołnierze przez parę dni ścigali Hererów, ale w końcu zrezygnowali.

W październiku Niemcy całkowicie odcięli pustynię od reszty kolonii. - Lud Herero musi opuścić ten kraj. Jeśli tego nie zrobi, przekonam go armatami.
Każdy Herero, który znajdzie się w obrębie niemieckiego terytorium, uzbrojony czy nie, z bydłem lub bez, zginie. Nie oszczędzę kobiet ani dzieci gen. Lothar von Trotha
Każdy Herero, który znajdzie się w obrębie niemieckiego terytorium, uzbrojony czy nie, z bydłem lub bez, zginie. Nie oszczędzę kobiet ani dzieci - ogłosił niemiecki dowódca. Osadnicy przyjęli te słowa jako Vernichtungsbefehl - rozkaz eksterminacji. Tubylców schwytanych przy próbie powrotu do rodzinnych wiosek rozstrzeliwano lub wieszano na drzewach. Żołnierze regularnie gwałcili pojmane kobiety. Potem mordowali je lub zostawiali na pustyni.

Ocaleli spod Waterbergu przeżywali katusze. Temperatury na Kalahari przekraczały w dzień 40 stopni Celsjusza. Niebo uparcie odmawiało deszczu. Co gorsza, Niemcy celowo zatruli część studni. Jedynym ratunkiem dla uchodźców było przejście Omaheke i dotarcie do brytyjskiego protektoratu Beczuany (dziś - Botswana). Tam mogli dostać azyl i pomoc. Udało się to tylko 1500 z nich. Kilkanaście tysięcy zmarło po drodze z głodu, pragnienia i chorób. Wielu desperacko próbowało dokopać się do wody. Ludzkie szkielety znajdywano później na dnie ponad 10-metrowych rowów.

Zabójczy wyzysk

Z czasem zwykli Niemcy poczuli niesmak. Owszem, chcieli stłumienia rebelii. Ale nie w taki sposób. Okrucieństwo von Trothy ośmieszało ich w oczach świata i zrównywało z Belgami, którym ciągle wypominano niedawne zbrodnie w Kongu. Niemieckie ulice zapełniły się protestującymi. Również z kolonii docierały słowa niezadowolenia. Krótko po bitwie pod Waterbergiem za broń chwycił lud Nama. W rezultacie w Afryce Południowo-Zachodniej brakowało rąk do pracy. Politycy postanowili upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Oficjalnie odwołano rozkaz eksterminacji, co uspokoiło opinię publiczną. Jednocześnie rozpoczęto masowe aresztowania wszystkich pozostałych przy życiu Hererów i Nama. Pojmanych wsadzano do bydlęcych wagonów i wywożono do obozów koncentracyjnych w Luderitz, Swakopmund, Okahandja i Windhuk. Tam ludobójstwo miało dalszy ciąg.

Czytaj również: Strażniczki z obozów zagłady - "piękne bestie"

Warunki w obozach były fatalne. Wycieńczeni Afrykanie żyli stłoczeni namiotach z podartych szmat i szałasach z drewna i tektury. Do jedzenia dostawali zazwyczaj tylko suchy ryż, którego często nie mieli jak ugotować. Obozy leżały bardzo blisko oceanu. Podmuchy atlantyckiego wiatru torturowały przywykłych do ciepłego klimatu jeńców, którym do okrycia dawano co najwyżej koc. Choroby zbierały obfite żniwo.

Wszystkim więźniom - od trzech do pięciu tysięcy w każdym obozie - Niemcy przydzielili numer wykuty na blaszce zawieszonej na szyi. Zakutych w łańcuchy zmuszali do katorżniczej pracy przy budowie rezydencji, budynków administracyjnych, sklepów i linii kolejowych. Popędzani przez nadzorców ze sjambokami, skręcanymi biczami z hipopotamiej skóry, niewolnicy harowali od świtu do zmierzchu. Umierali tak często, że Niemcy - ciągle skrupulatnie prowadząc rejestr - wydrukowali na zapas tysiące certyfikatów stwierdzających zgon z wyczerpania. W dokumencie dopisywali potem tylko płeć, wiek, numer i "pracodawcę" denata.

Wielu jeńców "wypożyczano" niemieckim przedsiębiorstwom, które wyłożyły pieniądze na wojnę z rebeliantami. Lenz & Co, kolejowy potentat ze Stettina (dziś - Szczecin), w 1906 roku dostał dwa tysiące niewolników do pracy przy kładzeniu torów na południu kolonii. Były wśród nich kobiety i sześcioletnie dzieci. Po siedmiu miesiącach firma zgłosiła administracji, że potrzebuje nowych robotników. Ponad 1300 z dotychczasowych już nie żyło.

Obraz przyszłości

Jeden z obozów różnił się od pozostałych. Ukryty przed wzrokiem ciekawskich ośrodek na Rekiniej Wyspie w Luderitz nie służył przymusowej pracy. Zwożeni tam Nama byli zbyt wyczerpani, by unieść kilof czy łopatę. Znaleźli się w tym miejscu w zupełnie innym celu. Wszyscy mieli po prostu umrzeć. Rekinia Wyspa była pierwszym w historii niemieckim obozem zagłady.

"Nie ma żadnego powodu, by Nama istnieli", otwarcie twierdziły kolonialne gazety, gdy poddani króla Hendrika Witbooi rozpoczęli rebelię. Powstanie zagaszono w ciągu roku, a władca zginął w jednej z bitew. Za nieposłuszeństwo spotkała ich kara - ostrzeżenie dla pozostałych.

Żołnierze niemal codziennie wyładowywali na bocznej plaży wóz pełen wychudzonych ciał. Gdy nadchodził przypływ, zwłoki stawały się pokarmem dla rekinów. Ale nie był to jedyny sposób pozbywania się martwych.

Na przełomie wieków Europę opanowała obsesja studiów nad rasami. Szanowani naukowcy wykorzystywali każdą sposobność, by "udowodnić" wyższość białego człowieka. Rządy chętnie finansowały badania, które dostarczały wielu wymówek dla kolonializmu. Niemcy, do podboju świata przyłączyli się później od innych potęg i szybko nadrabiali zaległości w tej kwestii. Na początku XX wieku byli już światowymi liderami w rasowych teoriach. "Czaszka Murzyna" stała się pomocą naukową na każdym uniwersytecie, od wydziału biologii po katedrę historii. Profesorowie, domorośli antropolodzy i ekscentryczni kolekcjonerzy marzyli, by zdobyć chociaż jedną. Handel częściami ludzkiego ciała przekształcił się w dochodowy biznes. Zwłok nie brakowało, a władze kolonialne przymykały oko na wszystko. Strażnicy wysyłali więc do Europy całe szkielety, pojedyncze kończyny, głowy w formalinie i zakonserwowane organy. Do oczyszczania kości często zmuszali niewolników. Proceder był tak powszechny i akceptowalny, że wyprodukowano pocztówkę, na której widać mężczyzn pakujących przygotowane czaszki do skrzynki. Do Niemiec trafiły trzy tysiące takich "rekwizytów", głównie z Rekiniej Wyspy.

Czytaj również: Lubiła orgie i torebki z ludzkiej skóry

Wielu niemieckich naukowców osobiście pojawiało się w obozie śmierci, gdzie mogli robić co im się podoba. Lekarze, antropolodzy i eugenicy sterylizowali więc więźniów i celowo zarażali świnką, tyfusem i gruźlicą. Bez oporów przeprowadzali badania na uciętych głowach jeńców i sprawdzali, czy mózgi Nama wyglądają tak samo, jak mózgi białych. Swoje wnioski chętnie zamieszczali w książkach.

Jednym z najbardziej wpływowych badaczy, którzy przybyli na Rekinią Wyspę, był antropolog Eugen Fischer. Obserwując dzieci zrodzone z gwałtów białych mężczyzn na tubylczych kobietach uznał - bez żadnego przekonującego dowodu - że wszystkie były mentalnie i fizycznie słabsze od swoich ojców, a jednocześnie mocniejsze od matek. Refleksje na ten temat zawarł w "Zarysie ludzkiej dziedziczności i rasowej higieny".

Badania Fischera zrobiły na Niemcach tak duże wrażenie, że w 1912 roku we wszystkich niemieckich koloniach wprowadzono kategoryczny zakaz wiązania się z miejscowymi.

Dwanaście lat później uwięziony działacz nazistowski skończył pisać książkę, która w wielu miejscach czerpała garściami z teorii z "Zarysu". Zatytułował ją "Mein Kampf".

Numer na szyi

W 1908 roku ludobójstwo dobiegało końca. Socjaldemokraci w Reichstagu coraz głośniej dopytywali się, co tak naprawdę dzieje się w kolonii. Hererowi i Nama byli tak osłabieni, że nie stanowili żadnego zagrożenia. Trzymanie ich w zamknięciu mijało się z celem.

Według statystyk prowadzonych przez Niemców średnia umieralność w obozach sięgnęła 45%. Konzentrationslagern na Rekiniej Wyspie żywy opuścił jednak zaledwie co piąty więzień.

Czteroletni koszmar przetrwało tylko 15 z 80 tys. Hererów. Populacja ludu Nama zmniejszyła się o połowę - do dziesięciu tys. Ich ziemie rozdano Niemcom. Ocalałych przydzielono białym osadnikom jako służących i robotników. Każdy Herero i Nama powyżej siódmego roku życia musiał nosić na szyi tabliczkę ze swoim numerem. W 1933 roku Adolf Hitler mianował Eugena Fischera rektorem najstarszej berlińskiej uczelni, Uniwersytetu Fryderyka Willhelma. Jego podopiecznym został młody lekarz Josef Mengele, którego więźniowie obozu Auschwitz-Birkenau mieli wkrótce nazwać "Aniołem Śmierci".

Czytaj więcej: Wnuk więźnia Auschwitz kupił dziennik "Anioła Śmierci"

Zapomniana rzeź

Dziś w Namibii trudno znaleźć ślady wydarzeń sprzed wieku. W prawdopodobnym miejscu obozu w Swakopmund postawiono supermarket. Na Rekiniej Wyspie funkcjonuje pole kampingowe. Nieopodal stoi pomnik wzniesiony ku czci... niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tłumiąc powstanie.

Jedynym subtelnym przypomnieniem dawnych zbrodni są numery widoczne na licznych budynkach, chociażby siedzibie dzisiejszego parlamentu: 1905, 1906, 1907, 1908. To daty powstania tych obiektów. Daty, które mówią, że wznosili je niewolnicy.

Co się stało z pamięcią o pierwszym ludobójstwie dwudziestego stulecia?

W 1915 roku Związek Południowej Afryki (dziś RPA) najechał na Afrykę Południowo-Zachodnią. Chociaż kolonia zmieniła właściciela, Niemcy zachowali swoje gospodarstwa i firmy. Dla czarnej ludności kolejne dekady były okresem dyskryminacji, apartheidu i wojny domowej. Nikt nie miał czasu i siły, by zajmować się przeszłością. Teraźniejszość bolała wystarczająco.

W 1990 roku, po ponad 30 latach wojny z RPA, Namibia uzyskała niepodległość. Herero i Nama nigdy nie podnieśli się po tym, jak przetrącono im kręgosłupy. W nowym państwie mieli niewiele do powiedzenia. Młody kraj zmagał się z setkami problemów, i to znacznie bardziej palących, niż wspomnienia ubogiej mniejszości.

Dziś doszła do tego polityka. Rząd w Berlinie przekazuje Namibii kilkanaście milionów euro pomocy rozwojowej rocznie. W kraju mieszka 30 tysięcy Niemców, część jest biznesową elitą. Niemal dwa razy tyle niemieckich turystów przyjeżdża tu każdego roku na wakacje. Pragmatyzm nakazuje, by nie przypominać im podczas urlopu, że Holocaust wcale nie był pierwszym ludobójstwem, którego dokonał ich kraj.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również blog autora: Blizny Świata



http://wiadomosci.wp.pl/kat,1020223,title,Najbardziej-przemilczana-z-niemieckich-zbrodni,wid,13932750,wiadomosc.html?ticaid=1183ff
 

środa, 23 listopada 2016

Dlaczego Polacy to biedacy?



Dlaczego Polacy to biedacy? Przedsiębiorca z Nowego Sącza pokazuje, jak firmy z Unii niszczą konkurencję


Dlaczego, choć jesteśmy w jednej Unii Europejskiej od 12 lat, to wciąż zarabiamy czterokrotnie mniej niż w bogatszych krajach? Ryszard Florek, biznesmen z Nowego Sącza, założyciel firmy Fakro dokładnie zdiagnozował jedną z przyczyn. Europejskie koncerny robią wszystko, aby stłamsić rodzącą się w nowych krajach UE konkurencję.

Wojna wśród producentów okien dachowych, między duńskim Veluksem i nowosądeckim Fakro, rozgorzała na nowo. Sprawa już dawno wyszła poza prosty spór o to kto ma niższe ceny, dłuższe gwarancje i lepsze patenty poprawiające życie klientów. Ryszard Florek i jego współpracownicy opracowali listę bardzo poważnych zarzutów, odkrywając kulisy funkcjonowania wspólnego i rzekomo wolnego rynku Unii Europejskiej.
Ryszard Florek, Fakro
Jeśli w Unii lub w Polsce nie zmienimy dotychczas obowiązujących zasad, to nie mamy szans na zmianę sposobu podziału zysków, ani na rozwój polskich firm. Polskie firmy nie mając takiego kapitału, ani efektu skali nie są w stanie rozwijać się, konkurować, a tym samym wpływać na zmianę tych proporcji. Zachodnie koncerny oprócz posiadania wysokich korzyści skali oraz kapitału, posiadają również zdolności do manipulacji kosztami i cenami produktów oraz wykorzystywania swojej siły rynkowej tak, żeby bez żadnych ograniczeń mogli, w zgodzie z obecnym unijnym prawem zniszczyć rodzącą się w krajach Europy Środkowo-Wschodniej konkurencję
Według przedsiebiorcy, Velux, dysponujący 75-85 procentowym udziałem w rynku okien dachowych na świecie robi wszystko, aby nie dopuścić do rozwoju konkurencji. To "wszystko" przyjęło formę agresywnej walki rynkowej wymierzonej w zawodnika numer 2 na świecie czyli firmę z Nowego Sącza. Oto przykłady:
Stosowanie drapieżnych cen. Na rynkach gdzie polska firma rozwija sprzedaż i stanowi zagrożenie dla potentata: w Czechach, Rosji, na Słowacji i Łotwie, ten sprzedaje swoje okna poniżej kosztów produkcji, twierdzi Fakro. Utracone zyski rekompensuje sobie na rynkach, gdzie ma ugruntowaną pozycję, m.in. w krajach Europy Zachodniej.
Fakro
Tania marka do walki z konkurencją. Fakro twierdzi, że elementem strategii Veluxa było wprowadzenie na rynek siostrzanej marki tanich okien dachowych RoofLITE. Celem nie było i nie jest normalne konkurowanie i zdobywanie rynku, a jedynie zamykanie Fakro kolejnych możliwości i opcji rozwoju poprzez oferowanie niezwykle tanich produktów.
Super-rabat dla swoich. Velux wynagradza lub karze dystrybutorów okien dachowych za pomocą przyznawania lub odbierania dodatkowych świadczeń, premii i rabatów, w zależności od tego, jaką dany dystrybutor ma relację z polską firmą. Wyobraźcie sobie, że przychodzicie do salonu budowlanego i dystrybutor przy każdej okazji wciska wam "lepszy duński produkt", bo za te okna ma najwyższą marżę. A im więcej ich sprzeda, tym lepsze warunki uzyska u producenta. W takich firmach żaden sprzedawca nie poleci polskich okien klientowi.

Umowy na wyłączność. Velux zawiera je z innymi podmiotami, producentami komponentów niezbędnych do produkcji okien dachowych. Umowy nie pozwalają Fakro uzyskać produktów lub usług od tego samego podmiotu. W niektórych przypadkach chodzi o jedynego dostawcę danego produktu na rynku. Florek podawał przykład zakontraktowania przez konkurenta całej rocznej produkcji szyb hartowanych, czy okuć.

Jeśli dodać, do tego że Velux dysponuje 20 krotnie większym kapitałem od Fakro, to na tak poustawianym rynku Polacy zawsze będą zbierać cięgi. Wystarczy przypomnieć inną wojnę Lego z producentem kloców Cobi - gdzie w sporze prawnym Duńczycy zażądali nawet zniszczenia maszyn polskiej firmy.
Ryszard Florek, Fakro
Kiedy zaczynaliśmy, w Europie było ponad 30 firm produkujących okna dachowe - polskich, czeskich, słowackich, rosyjskich, rumuńskich. Dziś albo już ich nie ma, albo odnotowują straty. Rynek globalny jest bardzo brutalny. Nasz konkurent, walcząc z nami, przy okazji wyciął ich prawie wszystkich.
Oczywiście wszystkim tym zarzutom Velux stanowczo zaprzecza. Jorgen Tang-Jensen, szef firmy Velux, w rozmowie z naTemat przekonywał, że wszystkie działania jego firmy są zgodne z prawem i nie są wymierzone w polskiego producenta. Duńczycy punktują, że we wszystkich spółkach w Polsce zatrudniają ponad 3300 osób. W Polsce produkują okna warte ponad 1,4 mld zł. Przez ostatnie 3 lata zainwestowali u nas przeszło 350 mln zł, głównie w modernizację i rozbudowę linii produkcyjnych. Jednak sama zapowiedź konferencji prasowej Fakro sprowokowała ripostę Veluksa i komunikat o naruszeniu dóbr osobistych spółki. Pracownicy duńskiej firmy stali przed wejściem na konferencję Florka i rozdawali ulotki, że wszystko o czym mówi się w środku to nieprawda.



Duńczycy nas kolonizują?
Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że kilkanaście lat temu, kiedy polska firma zaczynała się dynamicznie rozwijać, Duńczycy złożyli polskiemu przedsiębiorcy propozycję odkupienia udziałów w biznesie. Podczas spotkania emisariusze koncerny narysowali Polakowi dokładny schemat włączenia polskiej firmy do grupy. Florek uniósł się honorem, nie chciał się sprzedać i od tej chwili rozpoczęła się wojna na wyniszczenie. Kto pierwszy rozpocznie produkcję w Chinach, kto kupi lepszy prezent na urodziny szefowi związku niemieckich dekarzy, kto pierwszy opatentuje nowy system klamek, zaczepów montażowych i przy okazji oprotestuje patenty przeciwnika. Przyczynkiem jednego z absurdalnych procesów była rzekomo źle napisana instrukcja montażu okna – co mogło zagrażać bezpieczeństwu użytkowników.

Pierwszy raz Fakro poskarżyło się na działalność konkurenta w 2009 roku. Skarga złożona w polskim UOKiK trafiła wówczas do Komisji Europejskiej. Postępowanie zakończono bez rozstrzygnięcia. Od tamtej pory Florek i jego zespół cały czas zbierali dowody nadużywania pozycji przez potentata (kilka tysięcy stron relacji zagranicznych handlowców, faktur, raportów z wywiadowni gospodarczych itd.) i teraz jeszcze uderza w jego czuły punkt.

Przedstawia dane jak zagraniczny konkurent, organizując produkcję w Polsce, przy okazji kolonizuje nasz rynek. Jeśli produkowane w Polsce kompletne okno trafia na rynek niemiecki, to podział zysków wygląda następująco: ze sprzedaży zagranicznej jeden procent zysku trafia do Polski, 5 procent zasila spółkę dystrybucyjną na rynku niemieckim, ale dzięki wymianie faktur z duńską centralą 15 procent trafia do kasy firmy matki w Danii. W ten sposób mimo, że 40 proc. globalnej produkcji w okien dachowych odbywa się w Polsce. To w naszym kraju pozostaje zaledwie 2,7 proc. globalnych zysków tej branży. Skutek? To w Danii, a nie w Polsce powstają dobrze płatne miejsca pracy.
Ryszard Florek, Fakro
Największym dobrem państw tworzących Unię Europejską jest dostęp do wspólnego rynku wewnętrznego. Unia Europejska ma obowiązek stania na straży ładu, sprawiedliwości i równego konkurowania na rynku wewnętrznym. Obecnie jednak z tego dobra korzystają bogate kraje Europy Zachodniej, tym samym dostęp do równej konkurencji biedniejszych krajów europejskich jest znacznie ograniczony
Unia to lobby
Skargi polskiej firmy i żądania o poskromienie giganta trafiają w próżnię. W pierwszym postępowaniu KE członkiem 3-osobowego zespołu do zbadania biznesowego case'u był duński ekonomista Svend Albaek. Po zakończeniu postępowania przygotował on artykuł do unijnego biuletynu. Artykuł sprowadzał się do opisu, dlaczego Fakro nie ma racji w sporze z Veluksem. Tekst opatrzył dopiskiem, że to jego prywatna opinia, a nie oficjalne stanowisko, ale Velux do dziś wykorzystuje materiał jako główny dowód własnej niewinności.

Również teraz oskarżenia polskiej firmy (opracowane przez zawodowych prawników) odbijają się jak piłka od unijnego urzędu do spraw konkurencji. Florek twierdzi, iż dlatego, że jego szefową jest Dunka Margrethe Vestager. I jeszcze podkreśla, że od czasu rozszerzenia Unii Europejskiej w 2004 roku, stanowiska Komisarza ds. Konkurencji oraz Dyrektora Generalnego ds. Konkurencji nigdy nie przypadły urzędnikom pochodzącym z nowoprzyjętych krajów. Ma to dowodzić, że duże firmy ze "starej unii" bronią się przed rodzącą się konkurencją w nowych krajach wspólnoty.

Tropów nie trzeba szukać daleko. Vestager w wypowiedzi dla agencji Bloomberga (ale skierowanej do duńskich firm) zapowiadała walkę o obronę duńskich interesów w Brukseli. Dlatego trudno się dziwić oświadczeniu urzędu. "Rozpoczęcie analizy skargi Fakro wymagałoby znacznych zasobów i najpewniej byłoby nieproporcjonalne ze względu na ograniczone prawdopodobieństwo stwierdzenia występowania naruszenia".
 tomasz.molga@natemat.pl






http://innpoland.pl/128387,zagraniczne-montownie-pozostawiaja-w-polsce-zaledwie-2-7-proc-zyskow-dlatego-wciaz-zarabiamy-mniej-niz-na-zachodzie








Pracujemy dziś dłużej niż w średniowieczu


Kapitalizm nas wyzwolił? Pracujemy dziś dłużej niż w średniowieczu

12 listopada 2016, 12:45 | Aktualizacja: 14.11.2016, 12:57



Panuje dość powszechne przekonanie, że dawniej losem człowieka była praca ponad siły. I dopiero kapitalizm ludzkość z tej pułapki wyzwolił. Fakty pokazują jednak, że było dokładnie odwrotnie.
Oczywiście wszyscy przypomną zaraz, że zanim doszło do ustawowego ograniczenia dniówki do ośmiu godzin (40 godzin tygodniowo), robotnicy tyrali nawet dwa razy tyle. Faktycznie. Praca po kilkanaście godzin na dobę była chlebem powszednim XIX-wiecznego robotnika. Istnieją statystyki dowodzące, że w roku 1840 w Wielkiej Brytanii pracowało się 70 godzin tygodniowo. Co daje grubo ponad 3 tys. przepracowanych godzin rocznie. Na tym tle dzisiejsze 1,8–1,9 tys. godzin rocznie (a w Polsce to nawet 1963 godziny, według nowych danych OECD) wydaje się rajem na ziemi.

Tylko że jest jeden problem. Takie porównanie nie uwzględnia tego, ile właściwie pracowało się wcześniej. A więc zanim kapitalizm wprowadził ludzkość na ścieżkę szybkiego wzrostu. A może raczej należałoby powiedzieć, zagnał większą część populacji w kierat. Próbował to pokazać już wiktoriański ekonomista Thorold Rogers (1823–1890). Szacował on, że w średniowieczu robotnik rolny był „w pracy” nie dłużej niż 8 godzin. Rogers komentował w ten sposób postulaty skrócenia czasu pracy wysuwane przez rodzące się ruchy robotnicze. „To nie jest żadna fanaberia. Oni postulują powrót do tego, co było normą jakieś 400 czy 500 lat temu”.
Rogers oraz wszyscy następni ekonomiści zajmujący się problemem czasu pracy nie bazowali oczywiście na gotowych statystykach. Bo takie nie istniały. Opierali się jednak na mocnych dowodach. Czyli na dokumentach z epoki. Na przykład na opisach takich jak ten elżbietańskiego kronikarza (XVI wiek) Jamesa Pilkingtona, biskupa Durham. Który delikatnie nawet pomstował na współczesnych mu robotników rolnych, którzy „nie przychodzą wcześnie, bo muszą się wyspać”. A jak już przyjdą, to nie zaczynają dniówki bez śniadania. W południe oddalą się na drzemkę. Po południu mają zaś jeszcze jedną przerwę na posiłek. Innym źródłem dla takich szacunków są dokumenty określające warunki zatrudniania służby. Pisał o tym jeszcze przed drugą wojną historyk H.S. Bennett w książce „Life on the English Manor. A Study On Peasants Condition 1150–1400” (Życie w angielskim dworze 1150–1400). Z jego odkryć wynika, że gdy służący musiał być na nogach przez cały dzień od rana do świtu, to liczyło mu się to jako dwie dniówki. Znów więc normalnością było owe osiem godzin lub mniej.

>>> Czytaj też: Pracujemy najdłużej od 6 lat. Opublikowano najnowszy raport OECD
Do tego dodać należy całą masę świąt kościelnych (nie tylko niedziele), gdy praca była jeśli nie zabroniona, to na pewno mocno ograniczona. I tu literatura jest obfita. Szacuje się (choćby Edith Rodgers w książce „Discussion of Holidays in the Later Middle Ages”), że w Anglii czas świąteczny zabierał około jedną trzecią roku. We Francji na wolne składały się 52 niedziele, 38 świąt oraz 90 dni odpoczynku. W Hiszpanii zagraniczni podróżnicy ze zdziwieniem notowali, że wakacje trwały tam w sumie ok. pięciu miesięcy.

Nie zapominajmy też o sile przetargowej pracownika najemnego. Która bywało, że znacząco rosła. Zwłaszcza gdy w wyniku epidemii (dżuma w XIV wieku) albo wojen zaczynało brakować rąk do pracy. Wygląda jednak na to, że mieszkańcy średniowiecznego Zachodu zachowywali się wówczas zupełnie inaczej niż dzisiejszy pracownik wychowany do życia w kapitalizmie. Dziś jest bowiem tak, że gdy popyt na pracę rośnie, to teoretycznie zaczyna się „rynek pracownika”. Czyli (znów teoretycznie, bo w praktyce to różnie bywa) w górę powinny iść płace. W średniowieczu też szły. Co sprawiało, że ówczesny robotnik szybciej zarabiał sobie wystarczającą (z jego punktu widzenia) sumę. I wtedy odmawiał dalszej pracy. Jeszcze bardziej czas odpoczynku przedłużając. Z dzisiejszego punktu widzenia jest to posunięcie raczej nietypowe. Co tylko pokazuje, że kierat, o którym pisałem na początku tego tekstu, jest zjawiskiem jak najbardziej realnym.

sobota, 19 listopada 2016

Czemu zarabiamy 4 x mniej niż Niemcy


Do sprawdzenia


Skala niewolnictwa w Polsce. Czemu zarabiamy 4 x mniej niż Niemcy przy identycznych cenach?!

polska-skolonizowana

Polecamy inspirujące do wielopłaszczyznowych przemyśleń artykuły, z kilkoma istotnymi zastrzeżeniami. Najważniejsze zastrzeżenie, że jak  będziemy mieli silną walutę to będziemy więcej zarabiać, tak jak w Niemczech i na Zachodzie. To jest nie prawda, ponieważ siła gospodarki i poziom życia ludzi nie zależy od silnej waluty, lecz siła waluty zależy od siły gospodarki. Przykładem jest Słowacja, która przyjęła Euro i poziom życia drastycznie się pogorszył.

Waluta to jest instrument, którego wartość może być regulowana razem z wieloma innymi instrumentami takimi jak: prawo dewizowe, którego w naszym kraju praktycznie nie ma; ochrona własnego kapitału i wytwórczości – także nie ma, a uprzywilejowane są zachodnie koncerny; brak własnego przemysłu, brak jest polityki gospodarczej i przemysłowej, i wiele innych . Ponadto jak coś mówi globalna korporacja pod nazwą Deutsche Banku, to należy to interpretować na odwrót, a nie przyjmować na wprost, bo to jest przygotowanie świadomości do wprowadzenia Euro.

W artykułach pisanych co prawda kilka lat temu diagnoza występujących patologii jest dosyć poprawna, natomiast identyfikacja przyczyn sprawczych pozostawia już wiele do życzenia. Autorzy w przyczynach sprawczych postrzegają WSI i Moskwę, jako w dalszym ciągu „dyżurnych chłopców do bicia”, natomiast nie dostrzegają obcych wywiadów, a przede wszystkim Mossadu, CIA, BND, MI16, rozlokowanych we wszystkich strukturach, także w Kościele Katolickim, które całą zmianę ustroju i grabieżczą  transformację przygotowały i realizują z wyjątkowym natężeniem.

Razem to składa się na kolonizację i to brutalną Polski, gorszą, w porównaniu do innych także skolonizowanych krajów. Ta niszcząca, destrukcyjna presja globalizacji na Polskę, Polaków i Słowian jest jedynie realizacją, co najmniej wielowiekowej strategii tajnych judeosatanistycznych organizacji Zachodu, który został przez nie także skolonizowany. Coś jest w genotypie Polaków/PoLachów i szerzej – Słowian, czego my nie wiemy, a co wiedzą te organizacje i się bardzo obawiają nacji z tym genotypem.
Redakcja KIP
Czemu zarabiamy 4 x mniej niż Niemcy przy identycznych cenach?! Odpowiedź jest zaskakująca!
Mnóstwo ludzi w Polsce zastanawia się, dlaczego zarabiamy kilka razy mniej niż Niemcy czy mieszkańcy krajów cywilizowanych, przy identycznych cenach. Fraza „identyczne ceny” jest jednak fałszywa, dlaczego? Gdyż ceny mnóstwa dóbr w Polsce są wręcz wyższe, i to nieraz znacznie, niż na Zachodzie. Wiem to, bo u mnie gros ludzi ze Szczecina jeździ te kilkanaście kilometrów do Niemiec by tam zaopatrywać się w produkty.

Nie chodzi tylko o lepszej jakości niż w Polsce kawę i herbatę, którą kupisz czasami taniej, niż świństwo sprzedawane w Polsce. Ale ceny samochodów, alkoholi, elektroniki czy mieszkań często są wyższe niż ceny tych samych rzeczy na Zachodzie. Szczególnie jeśli chodzi o mieszkania – związana z nimi jest quasi-gangsterska bańka spekulacyjna. Została ona stworzona przez bankierów, kartel deweloperów (czyli mafię i ludzi WSI) jak i przez neoliberalnych polityków którzy celowo i z premedytacją zaniechali budownictwa społecznego. Zaniechali po to, by mafia deweloperów i bankierzy się obłowili.

Cytuję: „W Niemczech początkująca kasjerka w jednej z największych sieci handlowych (Lidl) zarobi równowartość ok. 8 tys. zł brutto. Początkująca kasjerka w największej sieci handlowej w Polsce (Biedronka) może liczyć na 2 250 zł brutto.
Skąd bierze się aż taka przepaść płacowa, skoro życie u naszych zachodnich sąsiadów z pewnością nie jest 3-4 razy droższe niż w naszym kraju? Odpowiedź jest prosta: To efekt trwającego w Polsce od wielu lat drenażu kapitału na masową skalę.”


Polecam też komentarz mojej znajomej na temat sytuacji ekonomiczno-gospodarczej w Polsce:

Cytuję: „Zasada jest prosta. Masz kupić mieszkanie / dom. Spłacać przez 30 lat, przepłacić dwa i pół raza. Potem na starość wprowadzono instytucję odwróconej hipoteki, czyli jak już skończy się spłacać, to oddaje się mieszkanie / dom bankowi za to, że ten przez kilka latek dołoży do emerytury parę groszy. Szwindel perfekcyjny, jak na nieruchomości zarobić 3 razy i dostać je z powrotem. Do tego moja ulubiona bzdura powtarzana przez ludzi.. średnia wieku życia się wydłuża!

No większej bzdury nie słyszałam – średnia i owszem, bo kiedyś dziecko umierała w wieku np. 2 lat, a stary dożywał do 80, to średnia była 40, a teraz dzieci rzadko umierają, starzy dożywają do 65 latek, to średnia jest np. 50 lat. No pięknie, średnia się wydłuża ale my żyjemy krócej. Proste! I skąd ta euforia niektórych? Tak więc harujemy na 2 etaty, żeby spłacać raty przez 30 lat, 3 razy przepłacając za nieruchomość i tak 2 razy za drogą w stosunku do zarobków, żeby potem ją oddać za jałmużnę, bo emerytury starczą na waciki.”

Od siebie tylko dodam, że znając tajniki wiedzy (ezoteryka, prawa wszechświata) można nastroić się na takie linie czasowe, w których pieniędzy jest więcej lub zdobywane one są łatwiej. Nawet jeśli z przyczyn obiektywnych nie zarobisz zbyt wiele, to praca którą znajdziesz okaże się bardzo lekka a szef będzie w porządku. Tu wygrasz na loterii, tu zdobędziesz jakieś zlecenie, i pieniądze jakimiś tam drogami będą wpadać. Wszechświat zawsze znajdzie sposób nawet jeśli Ty do końca nie wiesz jak to miałoby się stać.

Dobrze, ale większość ludzi tych praw nie zna i nigdy nie pozna. Rolą rządu i elit jest rządzić mądrze i z fundamentem etycznym. Rządzić może nie idealnie, bo to absolutnie niemożliwe nigdy i nigdzie. Ale rządzić tak, by nie rzucać ludziom kłód pod nogi i to celowo. Rządzić tak by nie sabotować z premedytacją losu obywateli i losu państwa. A właśnie to robiono, szczególnie przez ostatnie osiem lat polskiej wielkiej smuty (2007 – 2015, PO-PSL). Rządzili nami już nie tyle zwykłe skurwysyny, co wręcz międzynarodowa mafia, bezlitośnie drenująca nasz kraj.

Jakie manipulacje i celowe sabotaże miały tu miejsce? Nie chodzi tylko o gigantyczny rozmiar korupcji, zadłużanie kraju, służenie obcym interesom. To wszystko opisały media. Czego jednak media nie opisały? Czego nie przeczytasz nawet na portalach które chcą uchodzić za niezależne? Nie przeczytasz o manipulacji dokonywanej przez NBP (narodowy bank polski – de facto prywatny, korporacyjny bank). Manipulacja ta została zapoczątkowana przez nie kogo innego, jak przez Leszka Balcerowicza. Który odpowiada za zagładę gospodarczą naszego państwa, za nędzę milionów, za masową emigrację, za około 200.000 samobójstw z przyczyn ekonomicznych.

NBP poprzez „kreatywne” mechanizmy pseudo-ekonomiczne czterokrotnie zaniża wartość złotówki względem euro. Im słabszy pieniądz tym lepiej dla kapitalistów i eksporterów, a tym gorzej dla zwykłych ludzi, którzy za swoje pensje mogą kupić mało. Pomyśl – gdyby nie zaniżano sztucznie wartości polskiej złotówki, to pensja 2000 złotych starczyłaby na dość dużo. Nie mówiąc już o średniej krajowej. Jedno euro powinno kosztować 1,0 lub ostatecznie 1,5 złotego!

Cytuję: „Dzisiaj każdy „myślący” człowiek powie, że kurs naszej waluty jest przecież płynny i ustala się w wyniku wolnej gry rynkowej, a NBP nie musi nawet interweniować w obronie wyznaczonego parytetu ( swoją drogą wyznaczonego metodą decyzji Prezesa, a nie rynku). To bezsprzecznie prawda, ale kurs nie został wyznaczony wczoraj, ani przedwczoraj, ale kształtował się od początku lat dziewięćdziesiątych – tyle że przez pierwszą dekadę nie miało to nic wspólnego z wolną grą rynkową. Początkowo bowiem, kurs wyznaczony był arbitralnie przez Leszka Balcerowicza na poziomie 9500 starych złotych za dolara (dzisiejsze 95 groszy), jako kurs sztywny, który później stopniowo uelastyczniano (przy jednoczesnej błyskawicznej deprecjacji spowodowanej inflacją, której przyczyną był nadmierny dodruk pieniądza).

Owa elastyczność nie miała jednak nic wspólnego wolnym rynkiem walutowym. Było to nadal ręczne sterowanie mające zapewnić finansową wydolność budżetu, atrakcyjność obligacji, spłatę zadłużenia zagranicznego i płynną wyprzedaż firm państwowych. Mimo, że wiele z tych celów miało swoje realne uzasadnienie – taka nierynkowa polityka kursowa prowadzona w niby rynkowej gospodarce spowodowała, że w ciągu dekady powstała sieć powiązań ekonomicznych, które utrwaliły psychologiczny kurs złotówki na dzisiejszym poziomie (osiągnęliśmy go już w roku 1995) i jego stopniowe uwalnianie od roku 1998 nie mogło już niczego zmienić, bez naruszenia interesów międzynarodowych instytucji walutowych.”
Autor powyższego cytatu: prof. Andrzej Fidelis
Źródło: prawica.com

Dlaczego Polska jest pariasem Europy? Skala niewolnictwa w Polsce

Jak już mówiłem, obcy nie odpowiadają za los Polski. Oni odpowiadają za swoje państwa i narody. Za los Polski jesteśmy odpowiedzialni my sami. To w Polakach tkwi źródło obecnego stanu rzeczy. Popatrzcie na Greków. Jeden z kabareciarzy powiedział, że Grecy dopiero kilka dni mieli takie szambo, z jakim my mamy do czynienia całe życie. I od razu zaprotestowali. Nie bali się wyjść na ulicę i zawalczyć.
W Polsce także są protesty, z tym, że u nas protestują przede wszystkim młodzi ludzie. Ludzie starsi siedzą pozamykani w swoich domach, bojąc się wziąć udziału w demonstracjach, w Polskim Przedwiośniu. Ci starsi ludzie przeważnie czekają emerytury wynoszącej maksimum 1200 złotych, albo patrzą, jakby tu uszczknąć z koryta coś dla siebie.
Skąd się bierze takie rozwarstwienie? Przede wszystkim, starsi ludzie są po praniu mózgu. Byli oni wychowywani w uległości wobec wszystkiego, czołobitności wszystkiemu i pokorze wobec wszystkiego.
Czy jednak to jest usprawiedliwieniem dla tchórzostwa?Moje pokolenie także miało robione to specyficzne pranie mózgu. Jednak w moim pokoleniu obserwujemy zmierzch średniowiecznego katolicyzmu i katolickiego modelu wychowania. Co pozostaje w zamian? Przecież życie nie znosi próżni.
I tak: rolę księdza przejął ekspert z TV, lekarz, itp
Rolę spowiedzi przejęła psychoanaliza, której podstawy wymyślił psychopata i sekciarz, Freud.
Zaś jeśli chodzi o katolickie wychowanie, i katolicki model ciemnoty, przejęło ją przeświadczenie, że na nic nie mamy wpływu. Ludzie tacy, wychowani w ciemnocie i zabobonie, trącą tym przez całe życie. Mówią, że wolą się zająć sprawami, na które mają rzeczywisty wpływ, że nie obchodzi ich to, że ideami rachunków nie opłacą. Jak słusznie zauważył mój znajomy na jednym z portali: są to na ogół kobiety, i zrzędzą o różne rzeczy – o bezrobocie, o wredne koleżanki z pracy, o zwalnianie pracowników i zamykanie przedsiębiorstw.
I na takich bezproduktywnych rozważaniach upływa bardzo dużo czasu wolnego, którego oni podobno nie mają. Do tego doliczmy czas na oglądanie seriali, telenowel, dzienników, teleturniejów, kryminałów, i innych tego typu odmóżdżających gniotów z TV.
Podsumowując: ciemnota jaka była, taka została. Jednak trzeba przyznać, że za czasów komunizmu, za czasów nieociosanego bogoojczyźnianego katolicyzmu, społeczeństwo polskie było społeczeństwem idei, społeczeństwem walki. Wiele razy wychodziliśmy na ulicę, z otwartą przyłbicą. Nie było takiej demoralizacji i powszechnego zezwierzęcenia jaka jest teraz. To już nie jest zwykły marazm spowodowany jakimś tam „kryzysem”, który jest tylko wymysłem bankierów i rządzących. Można i trzeba mówić już o totalnym zezwierzęceniu naszego narodu, gdzie zaczyna być to niebezpieczne dla tegoż narodu. Dzięki filozofii ciemnoty typu: „pokorne cielę dwie matki ssie” czy: „jak sobie pościelesz tak się wyśpisz” – tłumiony w zarodku jest nasz opór.
Zawsze podejmowany jest krzyk, że państwo ingeruje w wychowanie dzieci i że jest to karygodne. Zgadzam się z tym. Jednak prawie nikt nie drze szat, że kościół katolicki i ogólnie dulszczyzna także mają niemały wpływ na wychowanie młodego pokolenia.

Zauważcie jedno: nikt nie uczy dzieci następujących rzeczy:

-„jesteś wartościowym człowiekiem, znaj swoją wartość”;
-„nie bój się walczyć, nie bój się żyć, nie bój się sięgać gwiazd”;
-„sam wytaczaj sobie szlaki, nie bądź poddanym żadnego człowieka”;

Zamiast tego wciska się nam bogoojczyźnianą ciemnotę o pokornym cielęciu, o potrzebie posłuszeństwa i nie wychylania się przed szereg. No normalnie filozofia wprost do powstania nowych obozów koncentracyjnych, dla tego typu odmóżdżonych owieczek.

Wstęp: Jarek Kefir, rok 2012
Cytuję: „Według badań opublikowanych ostatnio przez różne instytucje międzynarodowe Polska jest krajem o wysokim stopniu ubóstwa i wielkich ograniczeniach wolności gospodarczej. Wbrew jednak lansowanej przez elity tezie o tym, że zawdzięczamy to wyłącznie mizerii intelektualnej obywateli, okazuje się że nasza produktywność jest na najwyższym światowym poziomie. Oto kilka niezaprzeczalnych faktów:

Według OECD co piąte polskie dziecko jest ubogie! W porównaniu do innych krajów OECD Polska wypada najgorzej pod względem sytuacji materialnej i mieszkaniowej. Jak wynika z raportu, przeciętny dochód rodziny w Polsce należy do najniższych wśród krajów OECD, a ponad 21 proc. polskich dzieci żyje poniżej granicy ubóstwa (przy średniej wynoszącej ok. 12 proc.). Polska wydaje też mało na dzieci – średnio 43,7 tys. dolarów w ciągu całego dzieciństwa, podczas gdy Norwegia, która najwyżej uplasowała się w tym rankingu, wydaje 204,2 tys. dolarów. Gorzej jest tylko w Meksyku.
OECD podkreśla, że poziom dzietności w Polsce jest dość niski i nie podnosi się w ostatnich latach – całkowity wskaźnik dzietności w 2008 r. wyniósł 1,39 (liczba dzieci przypadająca na jedną kobietę) – przy średniej 1,71, podczas gdy wskaźnik zapewniający zastępowalność pokoleń wynosi 2,1.
Polska jest sklasyfikowana na 71 miejscu na świecie pod względem wolności gospodarczej – odnotowuje „Puls Biznesu”, powołując się na najnowszy ranking Heritage Foundation na 2010 r. Gazeta zauważa, że kraj rządzony przez liberalną Platformę Obywatelską jest daleko w tyle nawet za takimi „potęgami” gospodarczymi, jak Gruzja, Botswana, Urugwaj, Peru czy Kostaryka. Obiecywano nam drugą Irlandię, a ledwo wyprzedzamy Ugandę, Namibię, Kirgizję czy Paragwaj.
Dlaczego zatem jest tak, że mimo ogromnej społecznej aktywności, mimo operatywności i chęci do pracy, mimo 20 lat kapitalistycznej transformacji pozostajemy ekonomicznymi rozbitkami europy, dryfującymi w zalewie nędzy wraz z krajami, które sami uważamy za siedlisko lenistwa i indolencji. Odpowiedź jest prosta i zna ją każdy emigrant. Normalni ludzie starają się zarabiać tam gdzie płace są wysokie, a wydawać tam gdzie ceny są niskie (lub przynajmniej adekwatne do zarobków). Taki komfort mogą zapewnić swoim rodzinom właśnie emigranci, ale jest to okupione wieloma wyrzeczeniami. Tymczasem większa część naszego społeczeństwa zmuszona jest pracować tam, czy raczej tu gdzie płacą mało (średnio pięciokrotnie mniej), a wydawać tam gdzie jest potwornie drogo, bo ceny w Polsce nie odbiegają od cen Zachodnich (a nawet je przewyższają). Trzeba mieć zaiste ułańską fantazję, żeby kupować produkty na Zachodzie, zarabiając jak na Wschodzie.
Wyobraźmy sobie na przykład, że oferujemy jakiemuś Niemcowi benzynę po 4 Euro, a podrzędnej marki samochód za 50 tys. Euro (tak, Euro, nie złotówek) – pewnie ze zdumienia nie byłby w stanie popukać się w głowę. Dla odmiany, żeby uzmysłowić sobie poziom cen, jakie Niemiec widzi w swoim sklepie, wyobraźmy sobie, że przy naszych obecnych zarobkach (liczonych w złotych) wchodzimy do sklepu i widzimy, że masło kosztuje 50 groszy, kilogram szynki 6 złotych, a telewizor LCD 42” jest w cenie 700 zł. Do tego możemy zaplanować kupno nowego Opla za 10 tys. zł, a benzyna do niego będzie kosztowała zaledwie 1,2 zł. Miło? Dlaczego zatem tak nie jest? Dlaczego zmusza się nas do niewolniczej pracy za miskę zupy? Bo jak inaczej ocenić fakt, że 70% naszych dochodów wydajemy na żywność?

Odpowiedź na te pytania jest złożona, ale na poziomie państwa i polityki daje się streścić w jednym zdaniu: Przyczyną jest to, że rządzące nami przez 20 lat elity, mniej lub bardziej świadomie dopuściły do tego, żeby dzisiejszy kurs wymiany walut oscylował w okolicy 4 zł za 1 Euro.
Dzisiaj każdy „myślący” człowiek powie, że kurs naszej waluty jest przecież płynny i ustala się w wyniku wolnej gry rynkowej, a NBP nie musi nawet interweniować w obronie wyznaczonego parytetu (swoją drogą wyznaczonego metodą decyzji Prezesa, a nie rynku). To bezsprzecznie prawda, ale kurs nie został wyznaczony wczoraj, ani przedwczoraj, ale kształtował się od początku lat dziewięćdziesiątych – tyle że przez pierwszą dekadę nie miało to nic wspólnego z wolną grą rynkową. Początkowo bowiem, kurs wyznaczony był arbitralnie przez Leszka Balcerowicza na poziomie 9.500 starych złotych za dolara (dzisiejsze 95 groszy), jako kurs sztywny, który później stopniowo uelastyczniano (przy jednoczesnej błyskawicznej deprecjacji spowodowanej inflacją, której przyczyną był nadmierny dodruk pieniądza). Owa elastyczność nie miała jednak nic wspólnego wolnym rynkiem walutowym. Było to nadal ręczne sterowanie mające zapewnić finansową wydolność budżetu, atrakcyjność obligacji, spłatę zadłużenia zagranicznego i płynną wyprzedaż firm państwowych. Mimo, że wiele z tych celów miało swoje realne uzasadnienie – taka nierynkowa polityka kursowa prowadzona w niby rynkowej gospodarce spowodowała, że w ciągu dekady powstała sieć powiązań ekonomicznych, które utrwaliły psychologiczny kurs złotówki na dzisiejszym poziomie (osiągnęliśmy go już w roku 1995) i jego stopniowe uwalnianie od roku 1998 nie mogło już niczego zmienić, bez naruszenia interesów międzynarodowych instytucji walutowych – dla nich bowiem zachowanie status quo było najlepsze.

I tu dotykamy najistotniejszej kwestii – dla kogo obecny kurs jest dobry? Można zapewne wskazać wielu beneficjentów (pierwsi to eksporterzy), z cała pewnością nie jest nim jednak polski pracownik, który za przepracowane tak samo jak Niemiec, czy Francuz 8 godzin, otrzymuje nie 20% mniej, nie połowę, ale zaledwie 1/5 ich wynagrodzenia. To właśnie jest realny obraz stwierdzenia, że za transformację najwięcej zapłacili pracownicy. A będą płacić jeszcze ich dzieci i wnuki.”
cyt. „Niedawno minęła któraśtam rocznica czegoś, co w powszechnej świadomości funkcjonuje pod nazwą „Planu Balcerowicza”.
Mieliśmy pominąć to litościwym milczeniem, ale kwik oficjalnych mediów sprawia, że uznaliśmy iż warto zabrać głos, mając nadzieję na pobudzenie do myślenia niektórych przynajmniej czcicieli tzw. transformacji ustrojowej. Tak się bowiem dziwnie składa, że wszyscy niemal dziennikarze i ekonomiści (dopuszczeni do głosu) pieją z zachwytu nad tytaniczną pracą wyprofesorowanego Leszka Balcerowicza, nie wykraczając jednak poza utarte slogany o konieczności terapii szokowej i sukcesu jakim było przejście z gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej. Dopuszcza się oczywiście głosy przeciwne, ale artykułowane jedynie przez okrzykniętych uprzednio oszołomami ludźmi pokroju Andrzeja Leppera („Balcerowicz musi odejść”), albo przez przedstawicieli ortodoksyjnej lewicy („nie zadbano o najuboższych”). Prawica może wypowiadać się negatywnie o Planie Balcerowicza tylko gdy jest skrajna, albo gdy ma inny dyskredytujący ją atrybut  (np. jest pisowska). Rzeczowa dyskusja, a szczególnie rzeczowe argumenty są niedopuszczalne. Balcerowicz powinien przecież dostać Nobla… co patrząc na ostatnie wybryki Komitetu, nie jest wykluczone.
Całościowe ujęcie tematu wymagałoby oczywiście wielostronicowego opracowania, skupimy się zatem na kilku przemilczanych, lub zafałszowanych kwestiach. Postawimy też kilka niewygodnych pytań, na które czytelnik może spróbować znaleźć samodzielną odpowiedź. Aby to było możliwe nie należy zapominać o najprostszym fakcie, a mianowicie że wolny rynek jest naturalną emanacją działalności człowieka i w niemal każdej sytuacji tworzy się samoistnie. Zacznijmy więc od początku.
Co to jest inflacja?
Podobno wie to każde dziecko, mamy jednak wątpliwość czy jest to wiedza dostępna profesorom. Początkowo bowiem Leszek Balcerowicz (fakt, był wtedy tylko adiunktem)  tłumaczył społeczeństwu, że inflacja powstaje gdy na rynku są niedobory produktów i producenci mogą podnosić ich ceny. Niby prawda, ale już po dziesięciu latach ten sam Leszek Balcerowicz (fakt, już jako profesor) tłumaczył, że inflacja powstaje gdy na rynku jest za dużo pieniędzy i konsumenci mogą płacić więcej za produkty, których wprawdzie nie brakuje, ale producenci znowu mogą podnosić ich ceny (zwłaszcza gdy nie mają konkurencji). Niby też prawda, bo obie definicje są jakby dwiema stronami tego samego problemu i nie mogą działać w odosobnieniu.
Pojawia się jednak drobne pytanie: skąd u licha na rynku brały się nieprzebrane ilości pieniędzy w początkach transformacji (rosły bowiem nie tylko ceny, ale i wynagrodzenia), gdy napływ kapitału zagranicznego był praktycznie zerowy? Czyżby jednak działała tylko druga część definicji? Czyżby nadmiar pieniądza był generowany celowo przez NBP i rząd?  Powie ktoś, że Balcerowicz właśnie zaczął dusić inflację. Trudno jednak uznać za sukces obniżenie jej do kilkudziesięciu procent rocznie. Wygląda raczej na to, że uznano ją za zjawisko pożyteczne dla wielu, o ile pozostaje w przewidywalnych ryzach, a Plan Balcerowicza dawał takie gwarancje. Czemu to miało służyć? No cóż, przy wysokiej inflacji wysokie jest też oprocentowanie depozytów i kredytów, a to daje szerokie pole do kręcenia lodów..
Bony, dolary, kupię!
Każda wolnorynkowa gospodarka ma wymienialną walutę. Za komuny mieliśmy kurs oficjalny (nie mający nic wspólnego z wartością złotówki) i kurs czarnorynkowy (substytut wolnorynkowego).  W czerwcu 1989 roku kurs czarnorynkowy dolara oscylował w okolicy 1800 starych złotych (miesięczne wynagrodzenie wynosiło w przeliczeniu ok. 25 dolarów). Potem zaczęło się istne szaleństwo. Dość powiedzieć, że sięgnęliśmy kursu w okolicach 4-7 tys. starych złotych, który został przez Leszka Balcerowicza dodatkowo zdewaluowany do 9500 zł i uznany za sztywny (!) kurs oficjalny. Jeśli ktoś myśli, że osiągnęliśmy w ten sposób wymienialność złotówki, to się niestety myli. Wielu odczuło to bardzo dotkliwie.
Złotówka nie mogła być wymieniona za granicą, a jedynie w NBP. Kurs był ustalany arbitralnie w odniesieniu do jakiegoś koszyka walut i taka sytuacja trwała do roku 2001, a w pewnym sensie trwa do dziś (wymienialność złotówki jest raczej kwestią umowy między NBP i EBC). I tu ocieramy się o odpowiedź na postawione wcześniej pytanie, skąd u licha te nieprzebrane ilości pieniędzy generujących inflację w gospodarce niedoboru? Jeśli bowiem NBP w początkowej fazie płaciło zagranicznym spekulantom walutowym niebotyczne ceny za jednego dolara, to wystarczyło niewiele owych dolarów żeby zalać rynek coraz mniej wartymi złotówkami.  Skupmy się jednak na naszym bohaterze. Mocą swojego nazwiska udaje mu się utrzymać niemal stały kurs dolara i marki niemieckiej przez całą dekadę (po okresie krótkotrwałej hiperinflacji za jedną markę niemiecką płaciło się z drobnymi wahaniami ok. 2 nowych złotych, a zarobki oscylują w okolicy 200 DM miesięcznie). Jego liberalizm nie sięga jednak tak daleko aby uwolnić rynek walut, pytanie drugie narzuca się zatem samo: Jak nasz niedoszły jeszcze profesor obliczył wyżej wymieniony kurs wymiany i czy się przy tych wyliczeniach nie kopnął?
Ponieważ pomysłowość polaków nie zna granic, do końca lat dziewięćdziesiątych obywatele polscy mają zakaz zakładania rachunków bankowych za granicą, zakaz przywożenia do kraju większej ilości dewiz i zakaz brania kredytów walutowych! Mogą brać kredyty w złotówkach… oprocentowane na ok. 45% w skali roku (stopę ustala podobnie jak dziś NBP, wówczas pod wodzą naszego dzielnego profesora i znanej skądinąd wybitnej ekonomistki Hanny Gronkiewicz-Waltz).
Oczywiście depozyty i obligacje rządowe też są sowicie oprocentowane, na ok. 30-40%, co jest zrozumiałe przy szalejącej inflacji (walka trwa, krew się leje, ale hydra nie ustępuje)… a jeszcze bardziej zrozumiałe, gdy zestawimy to z niemal stałym kursem niemieckiej marki i prostym faktem, że za naszą zachodnią granicą hiperinflacja jest zjawiskiem nieznanym, a kredyty dostaje się od ręki na 3-6% w skali roku..
Mechanizm nr 1 – złoty depozyt.
Kto może (i jest nie tylko pomysłowy, ale nie boi się być gospodarczym przestępcą lub jest znajomym królika) przywozi do Polski dewizy pożyczone nielegalnie na zachodzie (na 6%), zamienia na złotówki, zakłada lokatę (na 40%) i po roku inkasuje czysty zysk na poziomie 30% (po zaokrągleniu z powodu niewielkich wahań kursowych i kosztów manipulacyjnych). Oczywiście nikt nie może mieć pewności, że kurs waluty będzie stabilny.
No może prawie nikt, a jak wiadomo „prawie” czyni wielką różnicę. Jak grzyby po deszczu wyrastają w Polsce przedstawicielstwa zagranicznych banków, które są, a jakoby ich wcale nie było. Niby mają siedziby, szyldy i kadrę zarządzającą (nie trzeba dodawać skąd biorą się ci „fachowcy”), tylko jakoś „ludności” nie obsługują. Zajmują się tylko zamianą swoich dewiz (pożyczonych na pewnie mniej niż 6%) na złotówki i pożyczaniem tych złotówek polskiemu rządowi na 40%. Leszek Balcerowicz gwarantuje, że nasza gospodarka jest stabilna… czyli kurs walut prawie stały i inflacja też… tyle że wysoka. I o to w tym biznesie chodzi!
Mechanizm nr 2 – prywatyzacja za złotówkę.
Jeśli nie jesteś Polakiem i już założyłeś w Polsce bank, to pożyczone na zachodzie dewizy, możesz bez ryzyka wymienić na złotówki i pożyczyć je jakiejś fajnej fabryce (np. chemii gospodarczej, typu „Pollena”) na 45% rocznie. Takie fabryki mają w latach 90-tych ciągłe problemy z powodu przerostów zatrudnienia i gigantycznych zobowiązań podatkowych (m.in. z powodu wprowadzonego przez naszego bohatera „popiwku”), mają też wielki potencjał z uwagi na zwykle monopolistyczną pozycję na rynku. Tu warianty są dwa.
Jeśli zakład spłaca swój kredyt, zarabiamy tylko tyle co w mechaniźmie nr 1. Możemy jednak zarobić znacznie więcej, jeżeli nasz kredytobiorca (choć zabrzmi to absurdalnie) jest nierzetelny i z powodu problemów nie oddaje nam pieniędzy. Teraz bowiem, jako dobry wujek możemy kupić całą tę fabrykę za 1 zł razem z jego (naszymi) długami, a potem dogadać się sami ze sobą co do sposobu spłaty.
Oczywiście przed przejęciem majątek fabryki wyceni się na jakieś marne grosze (w końcu jest nierentowna), a potem dziwnym trafem okaże się, że sama działka, albo biurowiec są warte fortunę. Może być też tak (jeśli mamy dobry biznesplan), że zakład produkuje chodliwy towar, a wywalenie połowy załogi na zbitą mordę zagwarantuje rentowność przedsięwzięcia, w które nie włożyliśmy ani grosza (dlaczego ani grosza – bo np. przez pierwsze trzy lata kredytowania zakład wywiązywał się z płacenia odsetek, czyli oddał nam 120% włożonego kapitału).
Mechanizm nr 3 – zwolnienie z myślenia.
Jeśli nadal nie jesteś Polakiem, ale stosując poprzednie mechanizmy sprywatyzowałeś sobie jakiś przyjemny zakładzik, to dostajesz dodatkowy bonus – trzyletnie wakacje podatkowe. Masz pewność, że żaden polski przedsiębiorca, a tym bardziej zakład państwowy, którego jeszcze nie przechwyciłeś, nie da rady konkurować z tobą cenami, bo będzie musiał płacić podatek dochodowy (od osób prawnych ponad 32%), a ty nie! W ten sposób możesz przejąć kolejne państwowe zakłady, zaskarbiając sobie wdzięczność kolejnych polskich rządów, którym tak zależy na prywatyzacji. Oczywiście po trzech latach nadal nie musisz wcale płacić podatków. Wystarczy, że zmienisz nazwę firmy, albo zamienisz się z kolegą, który ten sam numer zrobił w innej branży. Możliwości jest wiele, bo w Polsce pieniądze leżą na ulicy.
Prywatyzacyjne sukcesy.
Trzeba przyznać, że dekada Leszka Balcerowicza obfitowała w prywatyzacyjne sukcesy. Na przykład wielkim sukcesem prywatyzacji było na pewno sprzedanie telekomunikacyjnego monopolisty TP SA państwowemu monopoliście francuskiemu France Telecom. Zaiste prywatyzacja przez upaństwowienie, w której wielki biznesowy talent objawił niejaki Kulczyk Jan, bowiem posiadając zaledwie 5% udziałów obsadzał najważniejsze stanowiska w zarządzie firmy. Wielki ten biznesmen jakoś nie jest doceniany na Zachodzie, widocznie z powodu żarliwego patriotyzmu interesy wychodzą mu tylko w Polsce.  Następnym sukcesem była sprzedaż legendarnej firmy „E. Wedel” za 30 mln dolarów łaskawcom z Pepsi.
Po trzech latach zwolnienia podatkowego (wartego znacznie więcej niż 30 mln. dolarów) okazało się, że firma jest warta dla Cadbury prawie dziesięciokrotnie więcej. No cóż, państwowy właściciel to nawet porządnie sprzedać nie umie (a może raczej nie umi, bo jest ze WSI). Sprzedano jednak jeszcze wiele zakładów (takich jak Huta Warszawa, Walcownia Norblin, WZT Polkolor), które przechodząc kilkakrotnie z rąk do rąk, wdeptały w ziemię kilkadziesiąt tysięcy pracowników, by w końcu udowodnić, że największą wartość stanowiła ziemia, na której stały – sprzedaż firmy tzw. inwestorowi strategicznemu okazywała się bowiem prawie zawsze wrogim przejęciem przez konkurencję.
Terapia szokowa.
Niektórzy są w szoku do dziś. I nie chodzi tu o porównywanie czasów obecnych z PRL-em. Żaden element komunistycznej gospodarki nie był w stanie przeżyć swoich czasów. Junta „generała” Jaruzelskiego staczała się bezpowrotnie do rynsztoka, ale to nie Leszek profesor Balcerowicz dokonał transformacji ustrojowej. On tylko próbował ręcznie sterować nieodwracalnym samoistnym procesem, co przyniosło jedynie niesprawiedliwy podział majątku narodowego, który zapewne został uzgodniony w Magdalence.
Transformacji dokonaliśmy sami, stając z łóżkami polowymi na bazarach, przewożąc przez granice magnetowidy i komputery, zakładając tysiące małych rodzinnych firm i cicho klnąc, uciekając w szarą strefę przed totalnie niemoralnym fiskusem. Gdybyśmy, zamiast ulegać namowom naszego bohatera do transformacji ustrojowej, zaczęli wszystko budować od zera, w zupełnie wolnorynkowym żywiole (jak np. RFN po II Wojnie Światowej) – bylibyśmy dziś dużo dalej. Tego procesu nie możliwe było zatrzymać, bo nie da się zatrzymać lawiny, a to nie Balcerowicz ją wywołał. Niestety jego sprytny plan zapewnił „biznesmenom” z WSI, Żemkom i innym Gawronikom nieproporcjonalny udział w prywatyzacyjnych konfiturach i za to powinni oni ufundować mu co najmniej kilka nagród Nobla.
Transformacja Leszka Balcerowicza
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stało się jasne, że dalsze dojenie polskiej gospodarki opisanymi mechanizmami przestaje mieć sens i staje się nazbyt widoczne. Wówczas nasz bohater przypomina sobie, że jest liberałem. Z wtorku na piątek (gdzieś tak w roku 2001) pozwala narodowi zaciągać kredyty walutowe, siłą rzeczy oprocentowane, jak wszędzie na świecie, na ok. 6% rocznie. Pociąga to za sobą konieczność obniżenia stopy refinansowej na narodowej walucie do ok. 13%. I nagle okazuje się, że również inflacja przestaje dokuczać polskiemu rynkowi. Jest prawie normalnie… ale prawie czyni wielką różnicę.
Nie zmieniono bowiem jednego – nadal nie mamy wolnego rynku walutowego. Możemy wprawdzie wymienić złotówki w zagranicznych bankach, ale nie oznacza to, że zmieniono mechanizm ustalania kursu. Nadal jest on sztuczny i nie mający odniesienia do rynku (zachodnie banki zwracają polskie złotówki do NBP). Dowody na to są aż nadto widoczne. Po pierwsze, kurs Euro od prawie dziesięciu lat nie zmienił się (ok. 4,20 zł), a podobno nasza gospodarka rozwija się szybciej niż inne gospodarki europejskie. Powie ktoś, że jednak były wahania, zwłaszcza w roku 2007 i 2008. Tylko, że te wahania dowodzą właśnie braku rynku.
Wystarczył bowiem napływ kilku miliardów Euro, aby złotówka umocniła się o 20% (do 3,3 zł) na przestrzeni kilku zaledwie miesięcy. Aby tego uniknąć należałoby dodrukować trochę banknotów… jednak lata dziewięćdziesiąte minęły i obowiązują nas normalne unijne standardy. O ile jednak co do kursu można dogadać się z EBC, o tyle fundusze spekulacyjne mają w nosie takie ustalenia i kierują się jedynie zyskiem… ale to już zupełnie inna historia.
prof. dr Andrzej Fidelis”
Źródło: prawica.com
Coś podobnego, choć nie do końca, mówili przedstawiciele.. Deutsche Banku (!) cytowani przez telewizję TVN BiŚ:
Cytuję: „Polski złoty jest „ekstremalnie tani” – uważają ekonomiści Deutsche Banku i określają polską walutę mianem „najtańszej na świecie”. Podkreślają, że złoty jest bardzo niedowartościowany, biorąc pod uwagę solidne fundamenty gospodarcze Polski. Polskiego złotego pod lupę wziął zespół strategów rynkowych Global FX Research z Deutsche Banku pod przewodnictwem Alana Ruskina oraz George’a Saravelosa. Ich raport cytuje amerykański „Business Insider”.
W ocenie analityków, złoty jest „ekstremalnie tani” i niedowartościowany o ok. 10 proc. Za tym, że będzie w przyszłości zyskiwał ma – zdaniem analityków DB – przemawiać fakt, że gospodarcze perspektywa dla Polski są „solidne”.”
To tylko 1/3 artykułu, aby przeczytać całość kliknij na link poniżej:

http://tvn24bis.pl/wiadomosci-walutowe,77/polski-zloty-niedowartosciowany-o-10-proc,645921.html
Poniżej artykuł z portalu giełdowo-finansowego AmerBroker. Znamienne jest to, że to co jeszcze kiedyś było tylko teorią spiskową, jest dziś opisywane na fachowych portalach. Innym ciekawym portalem opisującym kulisy światowej ekonomii, jest Independent Trader.
Kto jest realnym właścicielem NBP? Wokół tego tematu narosło mnóstwo niejasności i kontrowersji. Według autora z AmerBroker, dużą część akcji NBP posiada koncern międzynarodowych finansistów i spekulantów – Rotschildów. Według wielu teorii spiskowych, rodzina Rotschildów wraz z innymi klanami ma rządzić Ziemią.
Czytaj cały artykuł: https://kefir2010.wordpress.com/2016/05/15/ten-kto-rzadzi-nbp-rzadzi-polska-zobacz-kto-to-a-zdziwisz-sie-bardzo/
I na koniec jeszcze jedna bardzo ważna rzecz.. Pamiętacie piramidę potrzeb Maslowa? Na pierwszych miejscach są potrzeby najbardziej „fizyczne” czy też „przyziemne„. W tym jest to potrzeba bezpieczeństwa finansowego i stabilizacji finansowej. Czyli zarobki, dach nad głową, by mieć co do gara włożyć, by w weekend pozwolić sobie w weekend pójść do kina, teatru, na koncert, wypić sobie piwo czy zajarać zioło.
I teraz: my, Polacy zostaliśmy praktycznie pozbawieni finansowego bezpieczeństwa. Kapitalizm w naszym kraju został tak skonfigurowany, by był drapieżny, nie liczący się z ludźmi, bez zasad. By zarobki były niskie, a ceny tak wysokie jak na Zachodzie. By nie było budownictwa socjalnego i pomocy socjalnej. By zasiłki, emerytury i renty były niskie. Jak myślicie, po co to zrobiono?
Za tym kryje się dużo głębsza konspiracja, niż wielu z Was się wydaje. Gdy człowiek nie ma zaspokojonych potrzeb fizycznych, materialnych, to nie będą go interesować potrzeby wyższe. Logiczne: gdy nie ma gdzie mieszkać i co do gara włożyć, to człowieka nie interesuje kultura, sztuka, duchowość. Także z tego powodu, że nie ma na to pieniędzy. Do tego dochodzi lęk, mniej lub bardziej podświadomy. Sypie się zdrowie, z powodu śmieciarskiego żarcia pojawiają się niedobory a potem choroby.
Powinniśmy sobie uświadomić, że mamy do czynienia z celowym sabotażem naszej Słowiańskiej Rasy. Mamy do czynienia z ludobójstwem ekonomicznym. Ale także medycznym. Zauważcie że to w krajach Słowiańskich (plus USA) szczepienia są obowiązkowe i jest ich najwięcej. To w naszych krajach jest też najsłabsza diagnostyka medyczna, i najwięcej testów nowych farmaceutyków, także przeprowadzanych nielegalnie i ze złamaniem wszelkich zasad – bez wiedzy i zgody pacjenta.
To w naszych krajach najsilniejsze jest lobby farmaceutyczne i najbardziej fałszuje się żywność. To coś dużo, dużo więcej niż „tylko” gospodarcza eksploatacja przez Moskwę, Berlin i Waszyngton. Są najróżniejsze teorie na temat, dlaczego tak bardzo nienawidzą nas, Słowian. Nie będę ich przytaczał, bo sam nie wiem, która odpowiada najbardziej prawdzie. Poszukajcie jeśli chcecie. Co do jednego są one zgodne: mamy do czynienia z zaszłościami, których geneza niknie w odległych mrokach ludzkich pradziejów.
Co możesz zrobić Ty, jako jednostka? Nie zbawimy ani świata ani naszego kraju. Według teorii ezoterycznych, nasza wspólna świadomość zbiorowa, wspólny globalny umysł, uczy się i ewoluuje, ale w tempie tysiącleci. Ty masz aktualne życie tu i teraz, trwające ledwie mgnienie oka. I Ty możesz uczyć się praw wszechświata, zdobywać wiedzę, oczyszczać swój umysł..
O tym jak wykorzystywać prawa wszechświata na korzyść swoją i innych, pisałem w linku poniżej. Jest tam zbiór kilkunastu już artykułów – POLECAM:
https://kefir2010.wordpress.com/strony-linki/swiadomosc-nowe/
Autor: Jarek Kefir
Opublikowano za:




Comments

Panie autor, ile miał pan lat w roku 1980? z tego, co pan pisze, to walił pan w pieluchy w ramach protestu przeciw socjalizmowi.
Czyli nie ma pan pojęcia, jak było do 1980 roku. Więc powinien pan zapytać ludzi, których dorosłe życie przypadło na te lata a nie wymyślać farmazony.
„Skąd się bierze takie rozwarstwienie? Przede wszystkim, starsi ludzie są po praniu mózgu. Byli oni wychowywani w uległości wobec wszystkiego, czołobitności wszystkiemu i pokorze wobec wszystkiego.”
– a to ci siurpryza!! to kto robił różne strajki, solidarności i inne kory? oseski, czyli pana znajomi?
Ja wiem, jak wyglądało życie w Polsce Ludowej. Ludzie politykowali, słuchali pirackich rozgłośni radio wolna europa i głos ameryki i się wymądrzali. Nikt nic im za to nie robił. Na wszystkich imprezach – a tych było mnóstwo, od imienin i urodzin na zwykłych „prywatkach” kończąc – wszyscy opowiadali „kawały polityczne” czyli wyśmiewali się z rządu, przywar Rosjan – głównie tych domniemanych i jechali po kim kto chciał. Nie znałam ani jednej osoby, która miałaby z tego powodu jakieś przykrości prywatnie czy w pracy.
Ludzie czuli się pewnie, byli pewni swoich praw i byli pewni służalczości władz wobec nich i sobie pozwalali więcej, niż by nakazywał rozum. Ale mimo to nie działo się nic złego. W autobusie czy tramwaju, ale głównie w pociągu ludzie masowo nawiązywali kontakty wymieniając także adresy i się potem odwiedzali przy okazji. Nikt nikogo się nie bał. Każdy cieszył się z wizyty znajomych i w mig nakryty był stół z jedzeniem, i niestety, często wódą. Czegoś takiego to teraz nikt sobie już nie może wyobrazić.
Poznawało się w ten sposób znajomych znajomych i krąg tych znajomości był pokaźny. Do tego dochodziły powiązania rodzinne, czyli niemal wszyscy w zasięgu to byli niejako „swoi”. Sama pamiętam, że bywały dni iż jedni znajomi wychodzili a drudzy akurat wchodzili i człowiek choć nie mógł w domu nic zrobić cieszył się z gości. Takich zażyłości dziś już nie ma, ponieważ ludzie są niepewni jutra. Za czasów Polski Ludowej każdy miał pracę i gdy brakowało parę złotych to łatwo było od kogoś pożyczyć „do wypłaty”, bo każdy tą wypłatę miał i to punktualnie.
Polacy byli butni i dumni, a nie czołobitni! O pokorze to mało kto słyszał wtedy, bo władza ludowa raczej była ludziom podległa niż ludzie jej. I stąd możliwa kariera „solidarności”. Przy byle protestach – na przykład górnicy narzekali, że kiełbasa na Śląsku jest niedobra! to natychmiast była kontrola i potem po dobrą „krakowską podsuszaną” to trzeba było jechać do Katowic.
Dworce był pełne ludzi, kawiarnie i restauracje dworcowe też i to niemal całą dobę. Dworzec czynny był – w każdej miejscowości – całą dobę z małą przerwą na sprzątanie poczekalni. O czymś takim to Kefir nawet nie słyszał, co? A ja jechałam sobie dwie godzinki pociągiem do Lublina na kawę, bo chciałam się przejechać i połazić po Lublinie – na przykład, bo przecież nie był to jedyny kierunek, w jakim jeździły pociągi. Bilety były tanie, ludzi wszędzie pełno, człowiek czuł się wśród swoich.
Jak więc w takich warunkach możliwa miała by być ta pokorna czołobitność, to ja nie wiem. Gdyby ktoś napadł jakiegoś człowieka na ulicy to przechodnie by go rozszarpali na sztuki. Nie było obojętności wobec cudzego nieszczęścia, czyli ludzie mieli odwagę cywilną.
W ogóle w Polsce było tak, że tłum zbierał się wszędzie i natychmiast, obojętne gdzie i z jakiego powodu. Jak więc miała by być możliwa taka kontrola i zniewalanie, jeśli człowiek w tłumie czuje się silniejszy niż jest samotnie?
Tego teraz w naszych ludziach już nie ma, bo są zastraszeni, boją się o swoją przyszłość i nic już im się nie należy jako obywatelom naszego państwa. Kiedyś to było może nie dosłownie, ale jednak „czy się stoi, czy się leży dwa tysiące się należy”. Częściowo było to demoralizujące, ale przeważająco słusznie. Słabsi i mniej rozgarnięci mogli stopniowo dołączać do całości bez konieczności czucia się gorszymi. „Jakoś to zawsze było”. I to „jakoś” to było od wypłaty do wypłaty, a ta była pewna, bo praca też pewna była i co najważniejsze, można było sobie wybrać miejsce w Polsce, gdzie chciało się pracować, gdzie ludzi potrzebowali. A potrzebowali wszędzie, bo nasz kraj cały czas się rozwijał i były pieniądze na inwestycje.
Więc panie autor, mózg wyprał pan sobie sam, bo nam, pokoleniu powojennemu, nikt mózgów nie prał i my sobie sami też nie.
Po wojnie nie było żadnego „katolickiego modelu wychowania” a wręcz przeciwnie – młodzi ludzie niechętnie chodzili do kościoła i raczej mieli „świeckie poglądy” na życie. Możliwości spędzenia wolnego czasu było wiele, choć głównie ludzie młodzi chodzili do klubu w Domu Kultury albo do kawiarni. Paręset godzin w młodości spędziłam przy kremie cytrynowym i wuzetce oraz kawce w kawiarni popularnej w naszym mieście. Brak pieniędzy nie stał na przeszkodzie, bo można było poprosić znajomą/znajomego, żeby „postawił kawkę”, a zresztą ludzie chętnie się wzajemnie zapraszali do kawiarni i tam zapraszający płacił za zaproszonego, a nie każdy za siebie, jak to jest obecnie. Między ludźmi była wymiana na każdym poziomie. I tym sposobem biedniejszy nie czuł się biedny a bogaty nie był „nieużyty”.
Dewocyjne podejście do spraw wiary mamy teraz. Za czasów Polski Ludowej przy katedrze w naszym mieście były jarmarki. Ileś tam razy w roku. Więc szło się na ten jarmark. Może ktoś tam ze znajomych wchodził do kościoła, ale wiara to była sprawa prywatna i nikogo nie obchodziło, kto i ile razy idzie do kościoła.
Natomiast teraz młodzi ludzie to dewoty. Moja bratanica nie tylko brała huczny ślub kościelny z lejącą się wódą, ale przykładnie ma ochrzczone wszystkie swoje dzieci i do kościoła jeżdżą co niedzielę i w każde święta. Ale też widać jej ciasnotę umysłową, nietolerancję i bezkrytyczny stosunek do kościoła katolickiego.
„I tak: rolę księdza przejął ekspert z TV, lekarz, itp
Rolę spowiedzi przejęła psychoanaliza, której podstawy wymyślił psychopata i sekciarz, Freud.”
– Freud był zbokiem i bardzo zaszkodził ludziom. To, co on robił to nie była żadna psychoanaliza, lecz hipnoza i dewiacja.
Co do tego, że teraz jakoby ksiądz ma mniejsze znaczenie niż kiedyś, w czasach mojego pokolenia, to bzdury! Takiej ciemnoty i takiego zacofania jak teraz to u nas nie było od czasów wybuchu II. wojny światowej.
„I na takich bezproduktywnych rozważaniach upływa bardzo dużo czasu wolnego, którego oni podobno nie mają. Do tego doliczmy czas na oglądanie seriali, telenowel, dzienników, teleturniejów, kryminałów, i innych tego typu odmóżdżających gniotów z TV.”
– ludzie mają prawo spędzać tak czas, jak uważają za właściwe i nie muszą się z tego tłumaczyć. Mają też ludzie prawo marnować swoje życie na oglądanie seriali i tu też pan autor nie powinien się do nich wtrącać.
Jak to mówił Mały Książę: „za wszystko, co oswoisz jesteś odpowiedzialny” czyli tłumacząc na język ludzki, pan autor narzucając ludziom swoje pomysły na życie bierze na siebie jednocześnie odpowiedzialność za skutki realizacji tych pomysłów. Więc najlepiej zajmować się własnym życiem.
„Podsumowując: ciemnota jaka była, taka została. Jednak trzeba przyznać, że za czasów komunizmu, za czasów nieociosanego bogoojczyźnianego katolicyzmu, społeczeństwo polskie było społeczeństwem idei, społeczeństwem walki.”
– ciemny to jest pan autor i to osobiście. Natomiast u nas nigdy nie było nigdzie żadnego komunizmu, ponieważ sektor państwowy obejmował tylko kluczowe gałęzie przemysłu, natomiast reszta była albo spółdzielcza (dokładnie tak, jak jest w Szwajcarii) albo była w rękach prywatnych – tzw. drobna wytwórczość i usługi (krawcy, szewcy, kaletnicy, lodziarze, cukiernicy, piekarze, badylarze itd.). Czyli ludzie zarabiali pieniądze w sektorze państwowym a wydawali je w sektorze prywatnym, stąd wille i zachodnie samochody u prywaciarzy i ich płacze, że „łupieni są podatkami”. Gdyby ich nie „łupiono podatkami” i „domiarami” to pieniądze by u nich utknęły i zahamowany byłby ich przepływ co skutkowało by stagnacją albo inflacją.
– Władza ludowa wiedziała, co robi i wykształceni wówczas ekonomiści są i dziś wzorem dla amatorszczaków chcących zbawiać świat na zasadzie „dajcie mi pieniądze a ja będę wiedział, jak je wydać”. Przy czym cała sztuka polega na tym, by pieniądz krążył, to bo taka jest jego właściwa rola.
Obecnie mamy kryzysy, ponieważ przepływ pieniądza jest sztucznie hamowany i część pieniędzy jest wyłączana z obiegu przez nakładanie bzdurnego oprocentowania na kredyty. Tym samym banki nie spełniają swojej roli jako dystrybutorzy pieniądza, ale są czarną dziurą pieniądz pochłaniającą i dlatego nie ma na świecie finansowej równowagi.
„Dzięki filozofii ciemnoty typu: „pokorne cielę dwie matki ssie” czy: „jak sobie pościelesz tak się wyśpisz” – tłumiony w zarodku jest nasz opór.”
– to nie są żadne ciemnoty, lecz sprawdzone metody postępowania ułatwiające w pewnych warunkach życie. Pierwsza, o tym cielęciu poucza nas, że niekoniecznie należy stawiać na swoim, ponieważ często sytuacja niejako reguluje się samoistnie, co jest 100% prawdą. Natomiast druga mówi o tym, że nie należy folgować lenistwu i letargowi, ponieważ tylko poprzez działanie mamy wpływ na własne życie. A więc pan autor odczytał to niejako – jak to się kiedyś mówiło w sposób bezpośredni – od dupy strony.
„Zawsze podejmowany jest krzyk, że państwo ingeruje w wychowanie dzieci i że jest to karygodne. Zgadzam się z tym. Jednak prawie nikt nie drze szat, że kościół katolicki i ogólnie dulszczyzna także mają niemały wpływ na wychowanie młodego pokolenia.”
– państwo tak czy siak musi ingerować w wychowanie dzieci, ponieważ państwo musi mieć jakąś linię postępowania i nie można puścić tego na żywioł. Jakieś granice muszą być wyznaczone i tylko chodzi o to, by zakres wolności nie był mniejszy niż zakres „zniewolenia” prawem.
Co do tego, że kościół wtrąca się do wszystkiego, to należy sobie przyswoić, że tak właśnie ludzie wybrali i należy to respektować. Ludzie mają prawo zrobić ze swoim życiem to, co uważają za stosowne, nawet jeśli jest to coniedzielne chodzenie do kościoła i dawanie ostatnich groszaków na tacę.
„Zauważcie jedno: nikt nie uczy dzieci następujących rzeczy:
-„jesteś wartościowym człowiekiem, znaj swoją wartość”;
-„nie bój się walczyć, nie bój się żyć, nie bój się sięgać gwiazd”;
-„sam wytaczaj sobie szlaki, nie bądź poddanym żadnego człowieka”;”
– obecnie w pierwszym rzędzie konieczne jest uczenie dzieci jak przeżyć. To nie są już czasy beztroski, jak w Polsce Ludowej. To jest walka na życie i śmierć i nie ma tu miejsca na zbędne sentymenty. Rozumny człowiek załatwia najpierw sprawy najważniejsze, kardynalne, a potem może sobie sięgać owych gwiazd. Bezrobotni i bezdomni gwiazd mają aż nadto nad głową i chętnie by sobie pomieszkali w normalnym domu i popracowali w normalnej pracy.
Co do tych szlaków, które można sobie rzekomo samemu wytyczyć, to mrzonki. Nawet samochodem nie pojedziesz tu, gdzie chcesz w sposób dowolny. Musisz jechać tak, jak nakazują znaki drogowe i to jest bardzo mądre. Zapewnia bowiem ludziom podstawowe bezpieczeństwo. Nie mając na czynsz czy chleb człowiek musi stać się poddanym innego człowieka, tego, który mu da ten chleb i da pieniądze na czynsz. W Polsce Ludowej pieniądze na czynsz i chleb zapewniało państwo i ludzie mogli praktykować swoją godność ludzką, choć teraz twierdzi się akurat inaczej.
„Zamiast tego wciska się nam bogoojczyźnianą ciemnotę o pokornym cielęciu, o potrzebie posłuszeństwa i nie wychylania się przed szereg.”
– wychylanie się przed szereg musi mieć jakiś swój sens. Samo wychylanie dla wychylania to głupota i zbędny wysiłek. Albo chory egocentryzm, czy chęć zaistnienia w jakiś sposób kosztem innych, tych co w szeregu. Jak bowiem bez tego szeregu można byłoby się przed ten szereg wychylić? Gdyby wszyscy się jednocześnie wychylili, to jaki miałoby to sens? Nie byłoby potrzeby tego wychylania się, nieprawdaż?
„No normalnie filozofia wprost do powstania nowych obozów koncentracyjnych, dla tego typu odmóżdżonych owieczek.”
– nie będzie żadnych „obozów koncentracyjnych” dla „odmóżdżonych owieczek” z tego prostego powodu, iż Stwórca wie, co robi i nie musi się z tego nikomu tłumaczyć. Pan autor może własnym sumptem popracować nad stanem własnego umysłu, jeżeli chce to zrozumieć.
Ewolucja trwa, a więc i transformacja ludzkich mózgów, a co za tym idzie i sytuacji na świecie. Pewnych rzeczy nie można zrobić na raz, a innych wcale nie ma potrzeby robić. Kształtowanie świadomości to proces złożony i dla wielu rozłożony na długie lata. Taką mają oni rolę i nikomu nic do tego.
„„Według badań opublikowanych ostatnio przez różne instytucje międzynarodowe Polska jest krajem o wysokim stopniu ubóstwa i wielkich ograniczeniach wolności gospodarczej.”
– to żart czy co? średnio rozwinięty człowiek wie, że jeśli w danym państwie zlikwiduje się przemysł stanowiący źródło dochodów ludności to będzie bieda. Czy potrzeba do tego aż badań instytucji zagranicznych? A „ograniczenia gospodarcze” to właśnie te zagraniczne instytucje własnoręcznie na nas narzuciły. Po co więc mydlić nam oczy „badaniami”?
„nasza produktywność jest na najwyższym światowym poziomie.”
– oznacza to ni mniej ni więcej, że tyramy nie mając z tego sami żadnej korzyści. Z czego być tu dumnym, nie wiem.
„Według OECD co piąte polskie dziecko jest ubogie!”
– co to znaczy? czy każde dziecko musi mieć swój oddzielny pokój, w nim swój komputer i inne śmieci elektroniczne a wokół porozrzucane „markowe ubrania” żeby nie być uznanym za „ubogie”?
Dzieci na świecie głodują, pracują przywiązane sznurkiem za nogę do krosien by tkać dywany dla spaślaków w zachodnich „krajach rozwiniętych” i jakoś to nikogo nie wzrusza. Organizacje zachodnie, charytatywne, „od siedemdziesięciu lat pomagają dzieciom w Afryce” i mimo to jest tam głód, prostytucja dzieci i seks turystyka. A u nas, w dziesięć lat po wojnie, kraj był w większości odbudowany, analfabetyzm i bezrobocie zlikwidowane i wszyscy mieli pracę a osoby fizycznie i psychicznie poszkodowane przez wojnę miały fachową opiekę zdrowotną i zapewniony byt. No to ja pytam, jakim cudem tej zachodniej organizacji udaje się przez siedemdziesiąt lat utrzymać w Afryce głód mimo milionowych składek ludzi dobrego serca?
„OECD podkreśla, że poziom dzietności w Polsce jest dość niski i nie podnosi się w ostatnich latach”
– dziecka nie można sobie zrobić jak skarpety na drutach czy budę dla psa. Dziecko musi się chcieć urodzić, musi być odpowiednia konstelacja energii w Kosmosie, żeby dusza ludzka chciała przyjść na Ziemię. Polacy nie mają w sobie już tej miłości do życia, a więc dzieci nie chcą się poprzez Polaków rodzić. One wolą rodzić się w biednej Afryce czy Indiach, bo tam są kochający rodzice a nie producenci podstawy do 500+. Wszędzie, gdzie dominuje materializm, dzieci rodzi się coraz mniej albo nie rodzą się wcale.
Ale tak to jest, gdy wszystko przeliczane jest na pieniądze.
„Dlaczego zatem jest tak, że mimo ogromnej społecznej aktywności, mimo operatywności i chęci do pracy, mimo 20 lat kapitalistycznej transformacji pozostajemy ekonomicznymi rozbitkami europy, dryfującymi w zalewie nędzy wraz z krajami, które sami uważamy za siedlisko lenistwa i indolencji.”
– nie ma u nas żadnej społecznej aktywności. Jest indywidualna pogoń za pieniądzem i to dosłownie po trupach. Co do tej „kapitalistycznej transformacji” to chyba jakiś żarcik pana autora? Nas nikt nie transformował, natomiast zachód nas obrabował i skolonizował dokładnie tak, jak robił to w Afryce czy Azji. I jeżeli na zachodzie jest jakiś dobrobyt, to właśnie Polacy na to pracują. Pracowaliśmy na ich tanie telefony komórkowe, pracowaliśmy na ich przemysł samochodowy, pracowaliśmy na ich przemysł spożywczy i na wszystko to, co się u nich waliło, a u nas kwitło. Więc oni nasze zniszczyli by nas zmusić do pracy na ich korzyść.
Jest to jednakże korzyść pozorna, ponieważ w czasie, gdy Polacy doskonalą się manualnie i intelektualnie – a się doskonalą, bo muszą, inaczej by nie przetrwali – to u nich mnożą się idioci i debilne rozleniwione osobowości. Więc na dłuższą metę my, Polacy, jesteśmy górą.
Nic nie trwa wiecznie oprócz wieczności, a więc i każdy system polityczny, każdy system gospodarczy tak czy siak musi ewoluować. I kto będzie wówczas wygranym? czy na niczym nie znający się leń, obywatel państw zachodnich? czy może pracowity Polak, którego mózg doskonali się i rozwija nieustannie zmuszany do tego trudnymi realiami życiowymi?
Z punktu widzenia Ewolucji lepiej być ofiarą niż sprawcą. Tak się składa, że zachód jest tym sprawcą a my jego ofiarą. Nie musi więc nas boleć głowa, bo oni sami się przechytrzą i zutylizują.
„Za komuny mieliśmy kurs oficjalny (nie mający nic wspólnego z wartością złotówki) i kurs czarnorynkowy (substytut wolnorynkowego).”
– kurs oficjalny nie był dla ludzi, ponieważ w Polsce Ludowej pieniądzem obiegowym był polski złoty i dolar oraz jego kurs nie powinien był nikogo interesować. Oprócz fachowców z handlu zagranicznego. Natomiast używanie dolara w handlu wewnętrznym było inicjowane przez wrogi Polakom zachód w celu zdestabilizowania polskiej gospodarki. Żadne państwo nie może sobie pozwolić na istnienie czarnego rynku w obcej walucie, bo to grozi katastrofą gospodarczą. Czy pan autor tego nie wie?
„Złotówka nie mogła być wymieniona za granicą, a jedynie w NBP.”
– ale to przecież nie Polacy tak zdecydowali, do kogo więc i o co pretensje? zachód robił nam wszędzie wstręty i nie opuścił żadnej okazji, by nam zaszkodzić.
„Ponieważ pomysłowość polaków nie zna granic, do końca lat dziewięćdziesiątych obywatele polscy mają zakaz zakładania rachunków bankowych za granicą, zakaz przywożenia do kraju większej ilości dewiz i zakaz brania kredytów walutowych!”
– była to forma ratowania tonącej Polski a nie szykany dla czyjegoś widzi mi się.
„Niektórzy są w szoku do dziś. I nie chodzi tu o porównywanie czasów obecnych z PRL-em. Żaden element komunistycznej gospodarki nie był w stanie przeżyć swoich czasów.”
– no tu już pan autor przesadził i to mocno ukłonem w stronę zachodnich okupantów. Wszystkie polskie firmy z czasów Polski Ludowej były prowadzone fachowo na wysokim poziomie i wszystkie przynosiły zyski! Dlatego zachód chciał je likwidować, a nie dlatego, że nierentowne. Wszystkie polskie firmy państwowe w Polsce Ludowej były na bieżąco aktualizowane na poziom najwyższy z dostępnych i były na to pieniądze z budżetu, na co prywatne firmy zachodnie nie mogły sobie pozwolić i tym samym nasze firmy byłyby dla zachodu konkurencją nie do pokonania. Dodatkowo kadry do polskich firm były na bieżąco kształcone, a więc nie było u nas jakichś amatorów, lecz wykształceni na wysokim poziomie fachowcy, czy to w handlu w sklepach czy w fabrykach jakiejkolwiek branży. Po prostu szkolnictwo było skorelowane z potrzebami naszego przemysłu, a ten z populacją na danym terenie. Polska Ludowa funkcjonowała znakomicie, ale w momencie, gdy obywatele zdradzili własny kraj za garstkę srebrników musiało wszystko się zawalić. Nie ma bowiem takiej twierdzy, której by nie zdobył osioł obładowany złotem – jak to mówi mądre przysłowie.
„Junta „generała” Jaruzelskiego staczała się bezpowrotnie do rynsztoka,”
– „junta” Generała Jaruzelskiego ratowała kraj przed katastrofą, w jaką wepchnęli Ojczyznę naiwni obywatele na skutek podszeptów V kolumny, zainstalowanej u nas przez zachód. I Generał wiedział, że kraju nie uratuje, ale może się udać uratować Naród. Dlatego była Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Ocalenia Narodowego. A nie „ocalenia kraju”, bo to była sytuacja przesądzona. I Naród uratować się udało.
===
„[ Transformacji dokonaliśmy sami, stając z łóżkami polowymi na bazarach, przewożąc przez granice magnetowidy i komputery, zakładając tysiące małych rodzinnych firm i cicho klnąc, uciekając w szarą strefę przed totalnie niemoralnym fiskusem. ]
Gdybyśmy, zamiast ulegać namowom naszego bohatera do transformacji ustrojowej, zaczęli wszystko budować od zera, w zupełnie wolnorynkowym żywiole (jak np. RFN po II Wojnie Światowej) ”
– to nieprawda, że Niemcy zbudowali cokolwiek po wojnie od zera. Sami o tym mówią w filmach dokumentalnych na przykład „Operation Wunderland”, w którym mowa jest o tym, że amerykanie użyli po wojnie pieniędzy zrabowanych przez Niemców w czasie wojny i zdeponowanych także w Argentynie i że nie był to żaden plan odbudowy Niemiec lecz plan budowy amerykańskiego przyczółka w Europie Zachodniej w celu jego użycia w wyznaczonym czasie dla kontynuacji planu Drang nach Osten.
https://www.youtube.com/watch?v=3vmgiQvDVWU
Wiedza Polaków na ten temat jest znikoma, u Niemców też mało kogo to interesuje, ale właśnie po wyborach w ussa mamy okazję zobaczyć, jak Niemcy chcą się uwolnić spod amerykańskich wpływów, pod jakie się dostali po II. wojnie. Steinmeyer do czegoś potrzebuje silnej, europejskiej armii. Pewnie gdy będzie dostatecznie silna, ta europejska armia, znajdą się tam fachowcy, by skierować ją na Rosję. Dlatego Rosja może Niemcom wierzyć tylko warunkowo. Może rozwiązanie „od Władywostoku to Lizbony” jest faktycznie rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich?
– t



http://www.klubinteligencjipolskiej.pl/2016/11/skala-niewolnictwa-w-polsce-czemu-zarabiamy-4-x-mniej-niz-niemcy-przy-identycznych-cenach/