Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 października 2021

Kopiści...

 

                        No nie!!


















Marcantonio Raimondi. The Judgement of Paris. Engraving, c. 1510. The Metropolitan Museum of Art.  




Sebald Beham. The Fountain of Youth (detail). Woodcut, 1536. Dorotheum.  




Jan Theodor de Bry. The Fountain of Youth (detail). Engraving, 1580-1600. Washington, National Gallery of Art.  






Édouard Manet. Le Déjeuner sur l'Herbe (detail). Oil on canvas, 1863. Musée d'Orsay.  





fb




Guédelon

 

W Lesie Guédelon we Francji budowany jest od podstaw zamek jak z XIII wieku.

Ostatnia relacja z fb...



przedruk

tłumaczenie automatyczne


W kaplicy zamkowej malarze przystąpili do zdobienia sklepienia.




Murarze wcześniej przygotowali powierzchnie wapienne ścian i sklepień (powierzchnia między żebrami). Następnie pomalowali wapnem wszystkie ściany, strzelnice okienne i sześć żeber.

Dekoracja kaplicy odbędzie się w dwóch etapach.

Tej jesieni żebra sklepienia zostaną pomalowane na żółtą i czerwoną ochrę. Jeśli chodzi o sklepienia (ściany między żebrami), zostaną one ozdobione niebieskimi gwiazdami i pięciopłatkowymi kwiatami w kolorze żółtej ochry, wzorowanymi na modelu znalezionym na tylnej ścianie w krypcie bazyliki Vézelay.




W sezonie 2022 malarze będą kontynuować tworzenie fryzu roślinnego.





Zarysują kontury okien w żółtej ochrze, wzorowane na modelu znalezionym w kościele Moutiers-en-Puisaye (4 km od Guédelon).

Dokonano wyboru, aby przedstawić dwie sceny z życia św. Franciszka, przyjaciela przyrody i zwierząt. Na ścianach po obu stronach ołtarza zostaną namalowane dwie sceny: św. Franciszek przemawiający do ptaków i jego spotkanie z wilkiem z Gubbio...




Wszystkie farby będą wykonane w kolorach wykonanych przez malarzy z tutejszych minerałów ziemnych: żółta ochra z kamieniołomu, hematyt z kamieniołomu gliny, ziemia pylista...

Malarze w warsztacie mogą wyprodukować około piętnastu kolorów z surowców zgromadzonych na placu budowy.








Gwiazdy inspirowane są gwiazdami w krypcie bazyliki Vézelay.

Wszystkie pigmenty do malowania są wykonane z materiałów w warsztatach Guédelon!




















www.guedelon.fr





źródło:

fb

instagram




Freski z Pręgowa

 


przedruk


2 listopada 2009

Marek Adamkowicz 


Kilka miesięcy temu konserwatorzy pracujący w kościele Bożego Ciała w Pręgowie odkryli dobrze zachowany fresk z wyobrażeniem Ostatniej Wieczerzy.




To, co ukazało się ich oczom na północnej ścianie świątyni, przeszło najśmielsze oczekiwania.

- Znaleźliśmy malowidło przedstawiające Sąd Ostateczny - mówi konserwator Grzegorz Sobczyk.

Obraz ma około 10 metrów długości i 4 m wysokości, podczas gdy praca Memlinga to tryptyk, którego część środkowa mierzy ok. 2,20 x 1,60 m, zaś skrzydła mają ok. 2,20 x 0,70 m.



Mamy tu do czynienia z dziełem późnogotyckim o widocznych wpływach sztuki bizantyjskiej - ocenia kierująca pracami renowacyjnymi Jolanta Papis-Gagis. - Udało nam się odsłonić tylko część kompozycji - z Chrystusem, świętym Janem i wyobrażeniem piekła. Fragment przedstawiający niebo został, niestety, zniszczony przy okazji przebudowy świątyni. Brakuje między innymi postaci Matki Boskiej, która znajdowała się w miejscu, w którym teraz jest okno.

Odnaleziony fresk jest nieco zagadkowy. Do tej pory nie udało się rozszyfrować niektórych elementów ikonograficznych.

- W przedstawieniach Sądu Ostatecznego postać Chrystusa jest zazwyczaj umieszczona na tęczy - mówi pani Jolanta. - Tak jest i w tym przypadku, ale tęczę uzupełniono o coś, co można kojarzyć z rybimi łuskami czy winogronami. Dokładna identyfikacja będzie wymagała szczegółowych badań.
Nie mniej frapujące są umieszczone poniżej tęczy wyobrażenia słońca i księżyca. Ciała niebieskie ukazano tu w formie fantazyjnych twarzy.



Konserwatorzy podkreślają, że freski układają się w rozbudowany projekt artystyczny, w skład którego - oprócz wspomnianych malunków - wchodzą również dekoracje roślinne, zacheusze z wizerunkami apostołów oraz veraicon, czyli wyobrażenie twarzy Chrystusa z chusty św. Weroniki.
- W tym przypadku mamy do czynienia z wyraźnym nawiązaniem do całunu z Manopello, który był wzorem dla licznych veraiconów - mówi pani konserwator. - Swego czasu był on bardziej znany niż całun turyński.

Jolanta Papis-Gagis przypuszcza, że freski znajdujące się w kościele w Pręgowie powstały na początku XV w. Ich wielkość i jakość wskazują na zamożnego zleceniodawcę. Potwierdzać to może historia miejscowości, która od 1396 r. znajdowała się w rękach gdańskich brygidek. Nie można zatem wykluczyć, że w owym czasie Pręgowo odgrywało równie ważną rolę, jak klasztory żeńskie w Żarnowcu i Żukowie. Czy tak było naprawdę? - odpowiedzi na to pytanie szukać muszą mediewiści.

Proboszcz parafii Bożego Ciała, ks. Zygmunt Słomski, zapewnia, że będzie wspomagał wszelkie badania służące wyjaśnieniu tajemnic kościoła.

- Zaplanowane na ten rok prace powoli dobiegają końca, ale wrócimy do nich tak szybko, jak tylko będzie to możliwe - informuje kapłan. - Będziemy chcieli sprawdzić, czy freski są również ukryte na południowej ścianie świątyni, zamierzamy także przeprowadzić badania archeologiczne.








więcej tutaj:

https://dspace.uni.lodz.pl/bitstream/handle/11089/23127/%5B209%5D-224_Zbirohowska-Ko%C5%9Bcia_Niedawno%20odkryte.pdf?sequence=1&isAllowed=y





http://praust.prv.pl/2016/09/20/pregowo-gorne-i-dolne-w-dolinie-raduni-prangenau-im-radaunetal/

https://dziennikbaltycki.pl/pregowo-sad-ostateczny-wiekszy-niz-dzielo-hansa-memlinga/ar/181162

foto - internet





sobota, 2 października 2021

Humanistyczna architektura

 


Fundacja Ochrony Zabytków Architektury Drewnianej

 

 

Ratowanie zabytkowej architektury służy przede wszystkim kreowaniu otaczającej nas rzeczywistości. Tak jak dawne historie uczą nas jak żyć, jak postępować, aby nie popełniać błędów z przeszłości, podobnie dawna architektura uczy nas jak budować, aby żyć godnie.

Do godnego życia konieczna jest humanistyczna architektura, czyli taka, która służy przede wszystkim rozwojowi człowieka we wszystkich sferach jego egzystencji. Architektura, która służyć ma ekonomii, technologii, inżynierii, administracji etc. nie jest humanistyczną, więc w zasadzie nie powinna nosić miana architektury. Współczesne budownictwo niestety już dawno zatraciło trzy witruwiańskie elementy z definicji architektury: trwałość, stosowność i harmonię.

Jednym z najważniejszych elementów humanistycznej architektury jest wyraźnie akcentowane wejście główne z formą stosowną do funkcji budynku i ambicji oraz możliwości mieszkańców. Dlatego powstawały od tysiącleci portale, portyki, podcienie i ganki.

To co widzimy i czego doświadczamy codziennie wchodząc i wychodząc z domu kształtuje nasz byt. Inny będzie nasz dzień kiedy poczujemy w ręku masywną kutą klamkę otwierając solidne, nabijane ćwiekami drzwi; inny kiedy wychodząc przez szerokie dwa skrzydła z ozdobnymi listwami, stojąc pod zadaszonym gankiem jesteśmy przygotowywani do wkroczenia w otwartą przestrzeń; a inny kiedy przeciskając się przez otwór szerokości 80 cm naciskamy pustą, rachityczną klamkę powlekaną i słyszymy głuchy odgłos blaszanej pustki w pianką wypełnionej futrynie. Inny będzie wieczór w domu, po pracy kiedy z daleka widzimy żółte promienie lampy na ganku przenikające przez finezyjne ażury, a inny kiedy halogenowa lampa nad wypłowiałymi drzwiami świeci nam prosto w oczy.

W związku z powyższym Fundacja Ochrony Zabytków Architektury Drewnianej zachęca wszystkich, którzy czują się ludźmi nie tylko w materialnej formie, ale także obywatelami w dawnym znaczeniu tego słowa do stosowania obszernych wejść głównych w swoich domach oraz okalania ich malowniczymi gankami zaproponowanymi na zdjęciach. Mistrzowie i czeladnicy współpracujący z Fundacją są w stanie wykonać najtrudniejsze nawet zadanie. Dochód uzyskany ze sprzedaży ganków i podcieni wg wzorów tu zamieszczonych lub zupełnie dowolnych, w całości przeznaczony zostanie na konserwacje kolejnych zabytków architektury drewnianej na Żuławach, Warmii, Mazowszu lub w Małopolsce.

Projekty wykonane na podstawie zdjęć powstały w ramach stypendium MKiDNS w 2019 r. Żmudnym przerysowywaniem szablonów zajęła się Pani Klaudia Skierkowska-Drwięga Skierkowska, której ponownie dziękujemy za ciężką pracę.







za: fb




piątek, 1 października 2021

"środowisko kultury"










" i wypychaniu ich" jest ciekawe, ale "nielegalnym pushbackom" jeszcze lepsze.

W sumie to nie wiem, co najlepsze - "pushbackom" czy "nielegalnym"!!

No bo jak zabezpieczanie granicy może być nielegalne??


To chyba jakiś nastolatek napisał - skoro takie bzdury wypisuje, a do tego słownictwo niewyrobione...

To może być ktoś spoza pracowników kultury - braki w słownictwie wskazują na młody wiek, ale i na brak oczytania i brak kontaktu ze sferą kulturalną. Świadczy też o tym zwrot "środowisko kultury" - jakby ktoś nie chciał napisać "środowisko pracowników i twórców kultury".

Może to jakiś ubek posklecał?

Sprawdź: Pajdokracja.

W każdym razie dziękuję "środowisku kultury" za zajęcie stanowiska w sprawie, która ich zawodowo nie dotyczy i życzyłbym nam wszystkim, by "środowisko kultury" zajęło się stanem polskiej kultury, a także krzewieniem szacunku do niej - i do kultury w ogóle...


















fb









środa, 29 września 2021

Pacyfiści z Kujaw...

 

Podczas prac archeologicznych nad cywilizacją Harappy nie odnaleziono - jak dotychczas - przedstawień walk - wojny tak często ukazywanych u innych cywilizacji.


Artefakty wydobywane z wykopalisk w Mogilnie. Pochodzą nawet z II w. p.n.e.

Natalia Słomkowska,  2021-09-25 MOGILNO




Ponad 20 grobów, żelaznych fragmentów uzbrojenia, ceramiki i resztek garderoby - to efekt przeprowadzonych wykopalisk na terenie Mogilna. Pozostałości datuje się na II w. p.n.e. lub wczesną nowożytność. To pierwsze takie znaleziska w okolicach tej części województwa.


To fragment żelaznej tarczy - jedno z kilkudziesięciu znalezisk archeologów. Na polu o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych naukowcy odkryli cmentarzysko datowane na II w. p.n.e. do początków naszej ery.

- 22 groby mamy dokładnie, ale tak naprawdę ich liczba cały czas przybywa. Są to groby bardzo bogato wyposażone. Zmarli, którzy byli do tych grobów składani byli najpierw paleni na stosie, następnie szczątki te albo były wprost wkładane do jamy albo były umieszczane w urnie glinianej – mówi archeolog Andrzej Smaruj.

Według naukowców dawni mieszkańcy tych terenów wzorowali się na kulturze Celtów, zamieszkujących ówczesną Europę. Groby z tamtego okresu znajdowano w okolicach Biskupina, lecz to odkrycie jest inne od pałuckich skarbów. Zmarłych chowano nie tylko z elementami garderoby.

Mężczyznom składano do grobu najczęściej uzbrojenie i to jest można powiedzieć ewenement na skalę tej części województwa kujawsko-pomorskiego, bo na pobliskich Kujawach, gdzie z tego okresu spotykamy dość dużo cmentarzysk, tam można by powiedzieć, że byli pochowani pacyfiści, bo nie ma żadnego grobu z uzbrojeniem

- dodaje Andrzej Smaruj.



https://bydgoszcz.tvp.pl/56026914/mogilno-wykopaliska?fbclid=IwAR3F4KWglQ_vvpRX6egA-Mivl_3Od-BLgSUNegi22MKwX1f7E8FTUwHP_6Y




piątek, 17 września 2021

Oczywista oczywistość


Oprócz pewnej koncepcji warto przyjrzeć się sposobowi myślenia autora, które tak naprawdę odzwierciedla sposób myślenia znacznej liczby ludzi na ziemi.

Otóż uważa on, że wojna, kłótnie i takie tam rzeczy - są czymś naturalnym dla człowieka.

Jest to dla niego tak oczywista oczywistość, że nawet nie spróbuje tego podważyć.

Ja zresztą podobnie miałem z dietą..


Takie podejście zamyka drogę na inne rozwiązania i koncepcje.


Dzisiaj wielu młodych ludzi usiłuje grać muzykę rockową - niewielu z nich osiąga sukces.  nawet ci, którzy coś osiągnęli w tej dziedzinie, nie mogą się równać do klasyków, jak Deep Purple czy Black Sabbath - dlaczego?

Może dlatego, że grać rocka usiłują?

Usiłują grać rocka i tłuką mydliny, a żaden z nich nie tworzy nic wyrazistego czy odrębnego - ich utwory niczym się nie różnią nie zależnie od tego jak się nazywają i skąd pochodzą. 

Zamiast grać swoje starają się dorównać do czegoś - zrobić coś podobnego? Będą powtarzać po kimś?

Tak jak ostatnie 3 części (7, 8, 9) Star Wars - te filmy udają cykl SW zamiast nim być.

Twórcy hard rocka nie słuchali hard rocka - bo go nie było w "ich czasach" - to oni stworzyli hard rocka, a wcześniej słuchali muzyki klasycznej - poważnej, swinga, bluesa czy jazzu.

Może więc ci, co słuchają rocka powinni grać inną muzykę? Może tam staną się ikonami?


 

Przykład cywilizacji Harappy pokazuje nam, że ludzie mogli żyć bezkonfliktowo - konflikt jest czymś co jest nieustannie podsycane celem skłócania ludzi - by sterując konfliktem móc min. sterować procesami w społeczeństwach na Ziemi.

Głównym powodem niezgody pomiędzy ludzi jest koncentracja na "ego".



przedruk

tłumaczenie automatyczne



Iwan Petričević

27 lutego 2019 r



Naukowcy sugerują, że Ziemia mogła zostać skolonizowana dawno temu przez zaawansowaną cywilizację pozaziemską.



Kompleksowe badanie przygląda się paradoksowi Fermiego z innego podejścia.

Korzystając z połączenia teorii i symulacji, naukowcy sugerują, że zaawansowane cywilizacje obcych mogły od dawna skolonizować Galaktykę.

W rzeczywistości Ziemia mogła również zostać skolonizowana głęboko w swojej geologicznej przeszłości, ale gdyby tak się stało, nie pozostałyby po niej żadne ślady takiego obcego osadnictwa.

„Wyniki wskazują na sposoby, w jakie Ziemia może pozostać nieodwiedzana w środku zamieszkanej galaktyki. Na koniec zastanawiamy się, jak nasze wyniki można połączyć ze skończonym horyzontem w celu uzyskania dowodów na wcześniejsze osadnictwo w zapisie geologicznym Ziemi. Korzystając z naszego modelu stanu stacjonarnego, ograniczamy prawdopodobieństwo wizyty na Ziemi cywilizacji osiedlającej się przed określonym horyzontem czasowym” – napisali naukowcy .



Badanie naukowe prowadzone przez astrofizyka Adama Franka z University of Rochester wyjaśnia, dlaczego wciąż nie znaleźliśmy innych inteligentnych cywilizacji (obcy).

Nowy artykuł twierdzi, że może to wynikać z tego, że nie mieli wystarczająco dużo czasu, aby rozprzestrzenić się w Galaktyce, lub zrobili to. W rezultacie ich międzygwiezdne osady (być może nawet tutaj na Ziemi i w jej sąsiedztwie) już dawno zniknęły.

Nowe badanie, niedawno udostępnione na serwerze preprintów arXiv , które jeszcze nie zostało zrecenzowane, proponuje model teoretyczny, który uwzględnia takie zmienne, jak liczba potencjalnie nadających się do zamieszkania galaktyk.

Uwzględnia czas, jaki zajęłoby cywilizacji „skolonizowanie” układu słonecznego, idealne planety, które nie są zajmowane przez żywe istoty, oraz „czas ładowania”, ponieważ cywilizacja najpierw wysłałaby statek kosmiczny do zbadania, a następnie skolonizowała.

W ten sposób Frank i jego koledzy badali środek między sterylną galaktyką życia a pełną inteligentnych cywilizacji.

Nowy model, będący połączeniem teorii i symulacji, bada możliwość jałowej i przepełnionej galaktyką, w której zaawansowane, superinteligentne cywilizacje obcych sięgają do gwiazd, które stają się międzygwiezdne, ale bez ustanawiania monopolu galaktycznego na całą Drogę Mleczną.

Dysponując ogromną ilością danych, naukowcy przeprowadzili symulacje, które doprowadziły do ​​trzech głównych scenariuszy.

Obce cywilizacje mogły skolonizować Ziemię dawno temu

Dwie pierwsze pasują do słynnego paradoksu Fermiego:

jeśli planety przyjazne dla życia są liczne, a przetrwanie jest łatwe, Galaktyka powinna być pełna życia.

W przeciwnym razie osiedlenie się w coraz bardziej odległych i niegościnnych miejscach byłoby trudne, więc szanse na znalezienie życia byłyby zmniejszone.


Ale znaleźli trzeci scenariusz: cywilizacje mogą mieć możliwość podróżowania do najodleglejszych galaktyk, a podczas swojej podróży mogą nawet zakładać osady w kosmosie.


Jednak naukowcy ostrzegają, że pojawiają się problemy.

Kiedy musisz zarządzać tak dużym terytorium, które obejmuje miliardy kilometrów, masz problemy, których nie możesz kontrolować.

„Możesz skończyć z tą luźną siecią osiedli” , wyjaśnia Jason Wright , współautor i astronom z Penn State University, „gdzie osiedlona jest cała galaktyka, ale żadna dana gwiazda w danym momencie może nie być”.

Jeśli wszystkie kraje świata wydają się nie być w stanie dojść do porozumienia w poszczególnych kwestiach, wydaje się rozsądne myślenie, że zadanie to byłoby jeszcze bardziej skomplikowane w cywilizacji, która pokonuje prawie nie do pomyślenia odległości w całym układzie słonecznym, a nawet w galaktykach.

Dlatego takie potencjalne kosmiczne osiedla mogą skończyć z mnóstwem problemów, katastrof, konfliktów, które kończą się własnym upadkiem i apokalipsą.

Potem osady te mogą pozostać niezamieszkane przez miliony lat i być może jakaś inna cywilizacja może osadzić się w tym samym miejscu, tylko w znacznie innym czasie.






https://curiosmos.com/new-study-suggests-earth-may-have-been-colonized-long-ago-by-alien-civilizations/






czwartek, 16 września 2021

Poezja łużycka

 

Wywiad z czeskim prezesem Towarzystwa Przyjaciół Łużyc - sorabistą, poetą i wydawcą Lukášem Novosadem.




przedruk

tłumaczenie przeglądarki - nie poprawiałem tekstu, więc może być trochę słabe



15.09.2021 

Alžběta Stančáková

Z małej literatury możemy się wiele nauczyć

W połowie sierpnia w Budisławiu we wschodnich Czechach odbyła się druga klasa letniej szkoły domowej Serbów Łużyckich. Z tej okazji przeprowadzono wywiad z Lukášem Novosadem, sorabistą, bohemią i prezesem Towarzystwa Przyjaciół Łużyc. Co kultura łużycko-serbska może dać Czechom, dlaczego wątki ekologiczne są tak istotne w literaturze łużycko-serbskiej i jak nawiązać kontakt z tym małym słowiańskim narodem?



Jesteś prezesem Towarzystwa Przyjaciół Łużyc, organizujesz wiele wydarzeń, w tym właśnie ukończoną szkołę letnią. Jak właściwie dotarłeś na Łużyce?

Kiedy opiekowałam się babcią, która miała ciężki przebieg raka, więc nie mogła robić nic poza położeniem się, wieczorami oglądaliśmy razem dużo telewizji. Oglądaliśmy kiedyś odcinek DO-RE-MI, w którym rywalizowali krewni z sąsiednich krajów. Dla Austrii i Niemiec, które wówczas nie rozróżniały inscenizacji, brała udział siostra i brat, podczas gdy ona śpiewała po niemiecku, a on śpiewał w jakimś dziwnym, w przybliżeniu zrozumiałym języku słowiańskim, którego nie znałem. Przedstawili się jako Serbowie Łużyccy, byli to Fabian i Juliana Kaulfürst. Kiedy byłam w Lipsku na Erasmusie, natknęłam się na kursy serbsko-łużyckie i powiedziałam sobie, że muszę tam pojechać, żeby zobaczyć, że będzie tam chłopak z telewizji. I naprawdę tam był, zaprzyjaźniliśmy się - i wtedy Fabi ciągnął mnie po wszystkich możliwych pubach w Lipsku, żebym nie uczyła się niemieckiego w tym cudownym mieście,

Później, a Radek Čermák przetłumaczył krótki raport historia Niebieski Crow  (1991, 2009) Czech  przez  Jurij Koch z górnołużyckich serbskim  . Jakie są pułapki tłumaczenia z języka tak bliskiego czeskiemu?

Tak samo jak w przypadku słowackiego – wygląda na łatwe, ale nie jest łatwe. Oczywiście problemem są idiomy, tłumaczenie sytuacji, znajdowanie różnych kodów i warstw języka, dialektów itp. Przede wszystkim należy zwracać uwagę na rytm. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to ważne nawet w prozie. A zdania łużyckie i słowackie mają inny rytm niż zdanie czeskie, dlatego bliskość językowa może być dla nas myląca podczas tłumaczenia.

W 2011 roku wydałeś dwujęzycznie zbiór wierszy Tomasza  Nawki Nicolet z njeliči  /  bets , następnie założyłeś kolekcje Yuri Chěžky ( Koniec poezji mała sala , 2019) i Yuri Łušćanského ( blush brzoskwinia , 2020), który jest tłumaczeniem i branże wydawnicze szanowanej działalności…

Dziękuję. Książka Nawki jest dziełem kolegów Milana Hrabala i Radka Čermáka, dopóki nie zaczęła się od Chěžki jako wydania, które chcę zachować w jednolitym formacie i dostać gdzieś do piętnastu czy dwudziestu tytułów. Problem z tłumaczeniami sorabistycznymi po 1989 r. polega na tym, że ogromna ich liczba pojawiła się w czasopismach lub niektórych antologiach „samizdatu”, ale brakuje, powiedzmy, wydań komercyjnych, wydań, które można łatwo kupić w sieci lub w sklepie. Celem naszego wydania jest zatem profesjonalne lub przynajmniej bardziej profesjonalne podejście do własnej pracy – nawet za cenę wydania jednej książki w ciągu kilku lat. I chcemy też pokazać, że literatura łużycko-serbska, aw tym przypadku poezja, zasługuje na wystarczająco dużo miejsca, choć jest to mała literatura i tytuły, które warto publikować po czesku, to logicznie mniej niż w przypadku przekładów z większego języka.





Tomasz Nawka ukazał się dwujęzycznie, inne tłumaczenia z wydania tylko w języku czeskim. Czemu?

Początkowo myślałem, że wszystkie tomy wydania zostaną wydane dwujęzycznie. Jednak z powodu tego przekonania odłożyłem książkę z Yuri Chěžką o rok, bo dowiedziałem się, że istnieje wiele wariantów pisania oryginałów i że po stronie łużycko-serbskiej jest burdel. Dzieje się tak pomimo faktu, że Chěžka jest ważnym autorem, który otrzymał kilka ważnych wydań w języku łużyckim i niemieckim. Tak więc nad jego tekstami zrozumiałem, że redakcyjna obróbka oryginałów to nie nasza praca, ale praca kolegów z serbskich Łużyc. Naszym celem jest przekazanie Czechom poezji łużycko-serbskiej w języku czeskim. Jeśli okażą zainteresowanie książką w jej oryginalnej wersji, mogą ją sami zdobyć. Ale, aby nie zrobić tak łatwo z tych języków i edycje, teraz mamy zamiar opublikować poetycką libretto do opery  Vodnik  ( Wodźan, 1896), która jest inspirowana balladą Erbena "Vodník", a która nie została jeszcze właściwie opublikowana w języku serbskim łużyckim. W tym przypadku ponownie wydamy wersję dwujęzyczną, a tym razem był problem z tym, że pisownia serbskiego łużyckiego znacznie się zmieniła od XIX wieku, więc musieliśmy unowocześnić pierwotną notację.

Co jeszcze zamierzasz zrobić?

Jednocześnie przygotowuję zbiór Milana Hrabala, zbiór jego wierszy inspirowanych Łużycami - te teksty nigdy nie były razem, a stanowią ważną część twórczości Mediolanu. Następnie zbiór klasyków nowożytnych Bena Budara, Benedykta Dyrlicha i Marji Krawcec, komisja z trzydziestoletniego przekładu Zuzanny Bláhovej-Sklenářovej czy wiersz Michała Bjedricha-Wjeleměřa, zapomnianego łużycko-serbskiego poety XIX wieku , odkryte na nowo przez Radka Čermáka. Sam chciałbym dostać zestaw tłumaczeń tekstów Yuri Kocha, który jest na Łużycach gatunkiem zupełnie zaniedbanym. Mamy bogate plany.

A poza poezją robisz coś jeszcze?

Właśnie opublikowaliśmy książkę wspomnianych już Zuzanny Bláhová-Sklenářovej i Vojtěcha Kesslera pt.  …a teraz muszę walczyć z tymi słowiańskimi braćmi… , która jest wydaniem przekładów listów Serbów Łużyckich, którzy walczyli w wojnie prusko-austriackiej z 1866 r. pikantny: ponieważ Saksonia była wówczas po stronie Austrii, przeciwstawiali się Serbowie Górno- i Dolnołużyccy, niekiedy nawet członkowie jednej rodziny. Fantastyczny motyw, dobrze zrobiony i do odkrycia, bo w samych Łużycach znów zupełnie nieznany. Dlatego też robimy takie książki.

Ekotematyka, nowa koncepcja poezji przyrodniczej czy refleksje na temat zmian klimatycznych stopniowo przenikają literaturę czeską, zwłaszcza poezję. Dla autorów łużycko-serbskich natura i szacunek dla niej wydają się być długofalową i organiczną częścią pracy, niezależnie od współczesnych wyzwań czy trendów. To skupienie można znaleźć na przykład we wspomnianym  Vodníku z końca XIX wieku. Czy możesz mi wytłumaczyć dlaczego?

Jeśli mi pozwolisz, zacznę od całości: my, Czesi, często mówimy, że jesteśmy małym narodem, bo mamy do czynienia z Niemcami, Francuzami czy Amerykanami. Ale nie jesteśmy małym narodem, to tylko jeden punkt widzenia. Serbowie Łużyccy natomiast postrzegają nas jako wielką kulturę, do której się odnoszą. Wystarczy, że pastor zostanie zastąpiony, a kardynał zakaszle, o czym mówią media łużycko-serbskie. Więc chociaż, choć logicznie rzecz biorąc, porównujemy się z większymi kulturami i pozwalamy, by na nas wpływały, zaniedbujemy to, że możemy również znaleźć źródło inspiracji gdzie indziej. Na przykład literatura lapońska czy serbołużycka otwiera tematy, których nie znajdziemy nigdzie indziej, bo ludzie tam i tam naprawdę żyją problemami, których nie znamy.

Dlatego możemy być zaskoczeni charakterem kultury serbołużyckiej. Związek z naturą jest intensywnie poruszany w miejscowej literaturze, zwłaszcza od drugiej połowy XX wieku. Tym samym Serbowie Łużyccy wyprzedzili swoje czasy o prawie pół wieku, bo w realnym życiu doświadczali problemów ekologicznych – byli bezpośrednimi świadkami wydobycia węgla brunatnego, widzieli, co powoduje odkrywkowe wydobycie węgla, doświadczyli też zaniku przestrzeni życiowej pod ich stopy z powodu górnictwa to Jurij Koch w prozie i eseizmie czy Jurij Łušćanski w jego wierszach. Ale nie tylko oni. Krótko mówiąc, literatura łużycko-serbska ma w tym kierunku przewagę, a my wielcy możemy się z niej czegoś nauczyć.

Jakie inne ciekawe tematy można znaleźć w literaturze łużycko-serbskiej?

W latach 80. i 90. XX wieku słowo przebiło się również przez silną grupę autorów, musi Jewa-Marja Čornakec, Dorothea Solcina, urodzona w Pradze Angela Stachowa czy miernik Mětowa, z Czech mają swój pierwszy zbiór opowiadań  Wyjazd do raj. Te i inne panie zaczęły pisać na przykład o gejach czy mieszanych małżeństwach, które miażdżą kulturę łużycko-serbską. Ewangelicka część Serbów Łużyckich była w przeszłości silnie zgermanizowana, a katolicy pobierali się i nie pozwalali nikomu zbyt wiele. Zmieniło się to dopiero po NRD, kiedy firma nieco się rozluźniła. W tych mieszanych małżeństwach większość niemieckich mężczyzn nie chciała, aby Serb łużycki trzymał się rodziny, ponieważ nie czuli się dobrze wśród osób mówiących po serbsku łużyckim. Na przykład sugerowano im, że jak Serbowie Łużyccy śmiali się z czegoś razem, to tak naprawdę śmiali się z nich, z Niemców, którzy byli małżeństwem. Ponadto twierdzili, że ich dzieci nie potrzebowały Serbów Łużyckich, aby wejść na rynek pracy, co jest prawdą, ale pod wpływem tych wpływów pierwotna kultura uległa erozji.

Po zjednoczeniu Niemiec do ekonomicznej migracji Serbów łużyckich i w ogóle Niemców Wschodnich do dawnych Niemiec Zachodnich dołączyły na przykład trudności ekonomiczne, choć literatura łużycko-serbska nie odzwierciedlała tak wiele. I niestety nie kolejny wielki historyczny kamień milowy: kiedy Niemcy ze Śląska zostali przesiedleni po wojnie do Łużyc i pierwotnie dominujących wsi łużycko-serbskich, a wsi nagle stały się w większości niemieckie. Poradziliśmy sobie z historią wypędzenia pod każdym względem, ale to połowa historii - o wyjeździe. Tę ostatnią o przyjeździe mogłyby zaproponować Łużyce, ale niestety jeszcze się na to nie odważyły.

Dlaczego kultura łużycko-serbska jest ważna dla Czechów?

W rzeczywistości częściowo odpowiedziałem na to w poprzednim pytaniu - może on może nam opowiedzieć nasze historie. Ale jest o wiele więcej. Niestety, niefortunny wpływ rewolucji 1989 r. i nasze późniejsze skupienie się na Zachodzie, które postrzegam pozytywnie politycznie, to odejście od kultur słowiańskich. Jednocześnie jest to zróżnicowany świat setek milionów użytkowników, których języków uczymy się nieproporcjonalnie szybciej niż innych języków. Ale dziś z Pragi, Brna, Hradca czy Pilzna bliżej jest do Nowego Jorku czy Madrytu niż do Sofii, Belgradu czy nawet Bratysławy.

Uważam, że dla naszych ludzi ważne jest zapoznanie się z kulturą łużycko-serbską. Osobiście uważam, że mentalność łużycko-serbska jest nam najbliższa, bliższa niż słowacka, właśnie ze względu na wielowiekowe współistnienie z Niemcami i mieszanie się wpływów słowiańskich i germańskich. Jeśli przyjrzymy się kulturze łużycko-serbskiej, zauważymy, że nadal żyje ona naszym ulubionym mitem, odrodzeniem narodowym – w nowoczesnej oprawie samochodów i smartfonów. Serbowie Łużyccy rozpieszczają swoje języki, co jest niesamowite. Kontakt z Łużycami to dla Czechów sposób, by spojrzeć na siebie innymi oczami, zobaczyć siebie z pozycji sąsiada za płotem. A to często ważny i użyteczny pogląd.

Jak więc dostać się na Łużyce?

To bardzo muzyczna kultura, więc polecam słuchać muzyki - w serbsko-łużyckim możemy znaleźć wszystko, od opery po rap, a nawet metal, nawet jeśli muzyka ludowa jest na pierwszym miejscu. Z literatury jest to najbardziej naturalny wyraz poezji dla Serbów Łużyckich - przynajmniej w dzisiejszych czasach, kiedy proza ​​niestety cierpi na brak autorów i czytelników. Jest też oczywiście możliwość zainteresowania się programem Towarzystwa Przyjaciół Łużyc, które ma swoją siedzibę w Pradze przy ulicy U Lužického semináře, ale jeździmy też poza Pragę. Organizujemy odczyty literackie, wykłady, koncerty, kursy językowe, a także wycieczki bezpośrednio na Łużyce. Wydajemy również magazyn o nazwie Czasopismo  Czesko-Łużyckie . Wystarczy śledzić naszą stronę na Facebooku lub naszą stronę internetową - a zainteresowani wiele się dowiedzą.





http://www.h7o.cz/od-malych-literatur-se-muzeme-leccos-naucit/?fbclid=IwAR1DhzTZXSNZJzz8yM8KjDBcRp4KJPBml9hJVazjoCmMn1MpC_DoBV6cvDs



http://podawki.blogspot.com/?fbclid=IwAR3KIPFJiZN3iIc1b4z6UDzyip7xaze8sTZ1fEBVihwihF9Lk1tfutWyfGs




wtorek, 18 maja 2021

Lwów - serce Polski



przedruk


Wikipedia: Według sondażu przeprowadzonego w 2007 przez Instytut Pentor dla tygodnika „Wprost” 

52,2% obywateli Polski uważa Kresy Wschodnie z Wilnem i Lwowem za ziemie polskie, w tym 51% badanych w wieku poniżej 29 lat (wychowanych po 1989)




KRESY CZY ZIEMIE UTRACONE?




Marcin Hałaś, Warszawska Gazeta, nr 35, 30.08 – 5.09.2019 r.

30.12.2019


We współczesnym języku polskim zakorzeniły się eufemizmy, a nawet określenia wprowadzające w błąd i zamazujące prawdziwy obraz rzeczywistości. I tak na przykład zamiast „zabicie dziecka nienarodzonego” mówimy – „aborcja”; zamiast „homoseksualista” mówimy – „gej”.

To wyrażenia, które rzeczywistość owijają w bawełnę albo wręcz zakłamują, przystosowując ją do wymogów politycznej poprawności.


Podobne zjawisko występuje w sferze polskiej pamięci historyczno-kulturowej. Oto o wschodnich ziemiach, które nasza ojczyzna utraciła w wyniku II wojny światowej (a to przecież prawie 48 proc. terytorium sprzed wybuchu konfliktu) mówimy dzisiaj: Kresy Wschodnie. To określenie umowne, ale równocześnie nieprawdziwe, złe, szkodliwe i fałszujące historię. Bo „kresy” są gdzieś na samym końcu, bardzo daleko. Tymczasem dzisiaj określamy pojęciem „kresy” także miejsca, które stanowiły serce, centrum Polski – zarówno w sensie kulturowym, jak i tożsamościowym. Całość zresztą nie trzyma się kupy także pod względem matematycznym. Jeżeli Kresy to obrzeża, to nie mogły one stanowić prawie połowy terytorium państwa.

W październiku wyruszy pielgrzymka czytelników „Warszawskiej Gazety” do Wilna. I nie będzie to bynajmniej wyjazd na Kresy. Rozmawiałem niedawno z Renatą Cytacką – radną miasta Wilna i zarazem wiceprezesem Związku Polaków na Litwie. Ona wyraźnie akcentowała, że jest Polką z dawnego województwa wileńskiego, a nie żadnych Kresów. Tak na marginesie: winni takiemu stanowi rzeczy są także potomkowie mieszkańców ziem wschodnich, którzy sami siebie konsekwentnie nazywają Kresowiakami zamiast Wypędzonymi (z ziem wschodnich).

Bo historyczne kresy to województwa: kijowskie, smoleńskie, bracławskie i czernihowskie II Rzeczpospolitej. Akcja „Ogniem i mieczem” oraz „Pana Wołodyjowskiego” – najbardziej kresowych powieści z Trylogii (bo wydarzenia „Potopu” przerzucają się także do Częstochowy, w Pieniny i do Prus) – nie toczy się bynajmniej we Lwowie. Jampol, Kamieniec Podolski, Zbaraż – oto sienkiewiczowskie kresy. A pamiętajmy, że w XVII wieku Rzeczpospolita już się skurczyła i utraciła spore połacie ziem. Zaś mówienie „kresy” o Lwowie to już gigantyczne nieporozumienie. Wystarczy rzut oka na mapę – przez większość historii Polski ze Lwowa było bliżej do zachodniej i południowej granicy państwa niż do granicy wschodniej. Owszem, Lwów jako miasto posiadał rys, urok i klimat wielokulturowości – mieszkali tutaj Ormianie, Żydzi, Rusini (później nazywani Ukraińcami), Niemcy.

 Ale równocześnie Lwów był miastem polskim, kipiał polskością, był jednym z czterech najważniejszych dla polskiej historii, kultury i tożsamości ośrodków miejskich – obok Krakowa, Wilna i Warszawy (w takiej właśnie kolejności). Był miastem stołecznym. Ostatnio przeczytałem, że Drohobycz to miasto kresowe. Tymczasem wystarczy rzut oka na mapę: Drohobycz leży niemal na tej samej długości geograficznej co Chełm. Czy Chełm leży na kresach? Jak widać – kresy to pojęcie polityczne, pod to miano zakwalifikowano wszystko, co znalazło się na wschód od linii Curzona.

Pojęcie „kresy” spycha Lwów i Wilno gdzieś na dalekie rubieże, a równocześnie wypycha je z naszej świadomości. Jest bowiem taka zasada: jeśli coś jest daleko – tego zawsze mniej żal. Boli utrata tego co najbliżej, co najcenniejsze. Bolesna jest strata centrum, serca, a nie kresów, czyli obrzeży, dalekiego pogranicza. Inna rzecz, że dzisiaj polskiej polityce (i nie tylko polityce) ton nadają osoby, dla których kresy zaczynają się za rogatkami Żoliborza – to oczywiście gorzki żart, jednak bynajmniej nie całkiem oderwany od rzeczywistości. Dlatego warto sobie uświadomić, że Lwów to nie żadne Kresy -to było serce Polski czy też jedno z czterech serc. Polska jako jedyny kraj w Europie i na świecie straciła w wyniku II wojny światowej dwa z czterech najważniejszych dla swojej historii i tożsamości miast

Oczywiście walka z zakorzenionym już w języku pojęciem przypomina trud Don Kichota. Warto jednak podjąć taki wysiłek i stosować co najmniej zamiennie o wiele bardziej adekwatne i prawdziwe pojęcie: Ziemie Utracone. Ewentualnie istnieje druga możliwość: Ziemie Odłączone. Ze względu na brzmienie (i analogię z obecnym w świadomości terminem Ziemie Odzyskane) odpowiedniejsza wydaje się pierwsza propozycja.





Mija 30 lat odrodzonej po czasie komunizmu Rzeczpospolitej. Przez ten czas nie udało się utworzyć Muzeum Kresów. Oczywiście przyczyną był tylko i wyłącznie brak woli politycznej, który połączył w tym względzie wszystkie kolejne ekipy rządzące: od środowiska Unii Demokratycznej i postkomunistów przez Platformę Obywatelską aż do Prawa i Sprawiedliwości. Obecnie budowane {tworzone) jest Muzeum Kresów – tyle że bardzo opieszale i bez zapału, tempa i odpowiedniego finansowania. Na dodatek w Lublinie, czyli daleko od rzeczywistego centrum, którym pozostaje dzisiaj Warszawa, a przy okazji w mieście, w którym silne są środowiska sympatyzujące z ukraińską narracją historyczną. Czyż nie powinno raczej powstać Muzeum Ziem Utraconych?


Bez względu na praktykę i przyzwyczajenie języka – warto mieć świadomość, że podróżując do Wilna albo do Lwowa, nie jedziemy na żadne Kresy. Pod względem kulturowym i historycznym odwiedzamy środek, serce Polski.




Opracował:

Jarosław Praclewski Solidarność RI,

numer legitymacji 8617,

działacz Antykomunistyczny


---------------------------------------


Ziemie Zachodnie za Kresy - zysk czy strata

Autor: Janina Słomińska

 

Mija 67 lat od zakończenia II wojny światowej i wprowadzenia w Europie tzw. porządku jałtańskiego, w wyniku którego Polsce odebrano Kresy Wschodnie, rekompensując ich stratę Ziemiami Zachodnimi. Architekci tego ładu dawno już nie żyją; powoli przemijają pokolenia, które osobiście uczestniczyły w wydarzeniach będących skutkiem tamtych politycznych rozstrzygnięć. I choć nikt rozsądny nie postuluje dziś rewizji owych decyzji, odpowiedź na pytanie:

czy Polakom opłaciła się zmiana granic?

nie jest jednoznaczna.




Toruński historyk i archiwista prof. dr hab. Andrzej Tomczak, wnuk byłego rektora Uniwersytetu Lwowskiego, znakomitego filozofa prof. Kazimierza Twardowskiego, mówi bez namysłu:

  • Opłaciła się. Oczywiście to, co się stało bezpośrednio po wojnie, niosło z sobą krzywdę, dramaty i tragedie wielu ludzi i ich rodzin, ale ostatecznie wymiana ludności stworzyła Polsce teraz i na przyszłość możliwość ułożenia bezkonfliktowych stosunków z sąsiadami – Litwą, Ukrainą, Białorusią, Rosją. I to jest najważniejsze. Trzeba patrzeć na ład polityczny w Europie nie tylko przez pryzmat tego, że się jest Polakiem…

Podobnego zdania jest były „kresowiak” rodem z Wileńszczyzny prof. dr hab. Stanisław Salmonowicz:

  • Jeśli chcemy spojrzeć z perspektywy powojennych sześćdziesięciu paru lat na problem utraty Kresów i przyłączenie do Polski Ziem Zachodnich, to bilans materialny wypada korzystnie na rzecz Ziem Zachodnich. Ekonomicznie i politycznie, w jakiejś mierze, obecne państwo polskie wygrało, natomiast kultura polska niewątpliwie straciła. Czy naród polski zyskał? To jest pytanie ciągle otwarte...

Innego zdania jest prof. dr hab. Mirosław Golon:

  • Zmiana granic była gigantyczną stratą dla wszystkich, bo nie odbyła się w formie cywilizowanego aktu głosowania czy plebiscytu pozwalającego poszczególnym mniejszościom narodowym wybrać, gdzie chcą pozostać… Zrealizowała się w wyniku wojny. Ta wojna była tak okrutna, tak kosztowna, że jeśli musiała się dokonać, aby dokonała się zmiana granic, to nie ma tu zysku. Aby nie było wątpliwości: jako historyk i jako obywatel w pełni akceptuję powojenne granice Polski, akceptuję państwo. Akceptują też je elity polityczne. Zresztą od momentu, kiedy przywróciliśmy demokrację, czyli od 1990 roku nie ma na scenie politycznej Polski nikogo, kto korzystając z przywrócenia swobody wypowiedzi, domagałby się zmiany granic…


Stanisław Antoni Salmonowicz urodził się w 1931 r. w Brześciu nad Bugiem. Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1954 r. podjął pracę w Sądzie Wojskowym Krakowa, gdzie odbywał aplikację sędziowską. W latach 1955–1956 pracował jako sędzia. W 1959 r. uzyskał stopień doktora nauk prawnych na Uniwersytecie Warszawskim, a 7 lat później stopień doktora habilitowanego nauk prawnych. Od 1966 r. pracował na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie kierował Katedrą Państwa i Prawa Polskiego. W 1970 r. został odwołany ze stanowiska dziekana i aresztowany za działalność opozycyjną. Przez cztery miesiące przebywał w areszcie śledczym, po czym został zwolniony z uczelni. W 1972 r. zatrudnił się w Instytucie Historii PAN (gdzie pracował do 2003 r.), a w roku 1981 wrócił na UMK, aby objąć stanowisko kierownika Zakładu Dawnego Prawa Niemieckiego, a następnie Katedry Historii Prawa Niemieckiego. W 1989 r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego nauk prawnych. Fot. A. Willma

 

 

Dlaczego zysk?

Rozmowa z prof. dr. hab. Stanisławem Salmonowiczem

 

– Zna Pan Polesie i Wileńszczyznę. Pański ojciec przed II wojną światową był starostą jednego z pogranicznych powiatów Polski – w Kamieniu Koszyckim. Jak zapamiętał Pan Kresy?


Stanisław Salmonowicz: Generalnie Polesie stanowiło najuboższą część Polski dwudziestolecia międzywojennego. Jeśli chodzi o Wileńszczyznę – ludność polska, częściowo białoruska i w małym procencie litewska oraz żydowska znajdowały się w nieco lepszej sytuacji. Stosunkowo najlepiej prezentowały się niektóre fragmenty Wołynia, gdzie Polacy, Ukraińcy i spora mniejszość czeska organizowali rolnictwo na wyższym poziomie niż mieszkańcy Polesia czy Wileńszczyzny. Natomiast z trzech województw południowo-wschodnich: lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego, jedynie lwowskie było w miarę zamożne ze względu na to, że Lwów pełnił fumkcję ponadregionalnej stolicy oraz że II RP posiadała tam swoje zagłębie naftowe i przemysł oparty na przetwórstwie minerałów. Ale im bardziej na wschód i południe, tym biednej. Zaczynały się tereny albo rolnicze (tarnopolskie i częściowo stanisławowskie), albo tzw. huculszczyzny, gdzie jedynym źródłem zarobku była prymitywna gospodarka leśna i hodowla owiec.

Do tego dodajmy kiepskie warunki bytowe w małych miasteczkach (60–75% mieszkańców stanowiła w nich bardzo uboga ludność żydowska) i niski poziom sanitarny mieszkań (brak klozetów i łazienek), a obraz będzie jeszcze mniej zachęcający.

Tu dygresja. Ośmieszany Sławoj Składkowski, z zawodu wojskowy lekarz, dlatego właśnie rzucił hasło budowania szamb i ubikacji. Oczywiście, w bogatych dworkach szlacheckich i w kamienicach w dużych miastach, np. w Wilnie, takich problemów nie było.

 – Sławojki zadomowiły się na Kresach?


Stanisław Salmonowicz: Z dużymi oporami. Najlepiej klęskę rozporządzenia Prezydenta RP z 1928 r. o prawie budowlanym i zabudowaniu osiedli oddaje następująca anegdota. Przybywa premier Składkowski z tzw. niezapowiedzianą wizytą do małego miasteczka na Polesiu, zajeżdża pod posterunek policji. Mundurowi się prężą, składają meldunki, a premier pyta: „A jak tam u was warunki sanitarne?”. W odpowiedzi słyszy: „Dobrze, panie premierze”. Zatem rozkazuje: „Prowadzić!”. Na zapleczu posterunku policji, w ogródku, na końcu dróżki stoi domek bielony wapnem. Premier podchodzi bliżej, patrzy… Wejścia do domku strzeże duża kłódka. „A co ta kłódka robi?” – pyta i słyszy w odpowiedzi: „Melduję posłusznie – żeby nie napaskudzili!”.

Obrazu wiejskiego i małomiasteczkowego zaniedbania dopełniała kiepska infrastruktura transportowa. Kiepska z wielu powodów, choć decydująca wydaje się w tej kwestii opinia polskiego sztabu generalnego, wedle której bagna Polesia i lasy stanowiły naturalną ochronę granic Polski. Dlatego m.in. wielokrotne pomysły melioracji na szeroką skalę na Polesiu były przez władze wojskowe torpedowane. Choć późniejsze doświadczenia dowodzą, że lepiej nic nie robić aniżeli robić coś źle. Białoruś radziecka przeprowadziła z dużym impetem prace melioracyjne na Polesiu, czego rezultatem jest… pustynny jego krajobraz, bo już tak jest, że źle prowadzone prace melioracyjne zawsze skutkują małą Saharą…

 – Było źle cywilizacyjnie, ale bogato artystycznie i intelektualnie. Tymczasem w wyniku układu jałtańskiego utraciliśmy znaczące ośrodki uniwersyteckie pełne zabytków architektury, dzieł sztuki, instytucji kulturalnych…

Stanisław Salmonowicz: Dotkliwa dla Polski po II wojnie światowej okazała się przede wszystkim utrata Lwowa, miasta polskich pamiątek, bibliotek, muzeów… Podobnie utrata Wilna, które wprawdzie zawsze było stolicą Litwy historycznej, ale w biegu wydarzeń, przynajmniej od końca XVII w. było miastem kultury polskiej i takim pozostało aż do II wojny światowej. Oczywiście, można powiedzieć, że jest to wspólny dorobek polsko- litewski, ale również można żałować, że nacjonalizm litewski utrudnia dziś nazywanie po imieniu wielu rzeczy oczywistych mimo uznania przez Polskę wszystkich zmian terytorialnych na rzecz Litwy… Niektórzy mało przychylni Polsce historycy francuscy nawołują, abyśmy przestali tworzyć mitologię Kresów. Oni po prostu nie doceniają tego, co zrobiła kultura polska na tych terytoriach, przy czym „kultura polska” równała się tu „kulturze zachodniej”. Ja twierdzę tak: wszędzie tam, gdzie są resztki kościołów jezuickich na wschodzie Europy – w okolicach Kijowa, Mińska, Smoleńska – tam istnieje dowód, że mieliśmy wpływ na kształtowanie się tamtejszych ówczesnych elit intelektualnych i artystycznych. W Pińsku np. do 2. połowy XIX w. istniało kolegium jezuickie, które było głównym ośrodkiem kultury na całe Polesie. Tych kościołów już prawie nie ma. Likwidowała je władza carska, sowiecka, potem zniszczyła I wojna światowa, II wojna… Rzadko coś gdzieś przetrwało, a jeżeli przetrwało, to na terenach, które należały przed 1939 r. do Polski.

Przy okazji… Mało kto wie, że poza dużymi miastami oraz majątkami szlacheckimi rozrzuconymi na Kresach pozytywną rolę w krzewieniu kultury materialnej odgrywał, na pograniczu polsko-sowieckim, Korpus Ochrony Pogranicza, który nie tylko walczył z dywersją sowiecką, ale organizował i wspomagał życie społeczne Polesia i Wileńszczyzny. Podobnie misję kulturalną i gospodarczą wypełniała – dziś już zupełnie zapomniana – poleska Polska Flota Wojenna.

– Cóż to za formacja?

Stanisław Salmonowicz: Polska przed II wojną światową dysponowała dwiema flotami wojennymi: bałtycką i rzeczną z głównym portem w Pińsku. To miasto słynęło z handlu drewnem i produktami lasu (spoczywającym głównie w rękach żydowskich) oraz z siedziby Komendy Brygady KOP-u i komendy Polskiej Floty Wojennej na wodach Prypeci. Już w czasie kampanii 1920 r. kilka małych stateczków polskich odegrało pewną rolę w walkach na Polesiu. Po zakończeniu walk zbudowano flotę wojenną, która miała siedzibę w Pińsku. Składała się głównie z tzw. monitorów. Tu wyjaśnienie: monitor to mały statek rzeczny, który ma na wyposażeniu kilka dział i niewielką liczbę karabinów maszynowych. Wbrew pozorom flota na Polesiu była w pełni zmobilizowana w momencie wybuchu II wojny, ale uderzenie Rosjan 17 września 1939 r. pozbawiło ją możliwości manewru. Flota rzeczna może bowiem działać w miarę skutecznie, jeśli ma wsparcie piechoty, której zadaniem jest ochrona brzegów rzek.

Powiem krótko – nie jestem specjalistą od historii floty wojennej, ale wiem, że niestety pińska formacja nie odegrała większej roli w działaniach wojennych. Po mało efektywnej obronie w Pińsku i okolicy dowództwo floty zatopiło statki, a batalion marynarzy przyłączył się do armii Kleeberga i walczył aż do początków października 1939 r.

 – W 1945 r. razem z matką i bratem (ojciec już wtedy nie żył) znalazł się Pan na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Co tam zastali Polacy przesiedlani ze Wschodu?

Stanisław Salmonowicz: Moje losy tak się ułożyły, że w latach 1945–1948 mieszkałem w Zielonej Górze. To było szczęśliwe miasto. Nie dość, że wyszło cało z wojny, to jeszcze Rosjanie nie zdołali zbyt wielu rzeczy w nim zdemontować (bo trzeba pamiętać, że Armia Czerwona ziemie, które potem przypadły Polsce, traktowała w latach 1945–1947 jak łup wojenny i wywoziła, co się dało, na Wschód). Pamiętam, zakwaterowano nas w dwupokojowym mieszkaniu. Takie samodzielne lokum o podobnym standardzie uzyskałem dopiero w Toruniu w latach siedemdziesiątych.

Dziś, jako historyk, mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że przejmowaliśmy Ziemie Zachodnie zdewastowane wojną, z przemysłem częściowo zrujnowanym, z rolnictwem, które trzeba było odbudować, ale z pełną infrastrukturą. Ocalało bowiem to, czego nie można było wywieźć ani zniszczyć: drogi, kanalizacja, tory kolejowe, sieć wodociągowa, szlaki wodne. Faktem jest, że rolnik polski z Kresów obejmował gospodarstwa o znacznie wyższym aniżeli na Wschodzie standardzie technicznym, połączone siecią bitych dróg, że inteligencja i robotnicy polscy przesiedlani na Zachód wprowadzali się do zelektryfikowanych, skanalizowanych miast wyposażonych w ogrzewanie gazowe i sieć tramwajową. Z tego punktu widzenia przeskok cywilizacyjny był ogromny, niekiedy trudny do ogarnięcia dla nieprzywykłego do podobnych udogodnień osadnika Polesia czy Wileńszczyzny. Reasumując – ekonomicznie i materialnie obecne państwo polskie wygrało na tych granicznych zmianach, ale czy zyskał naród polski, zwłaszcza kultura – wątpię. Moim zdaniem kultura polska straciła. 

– Czy Polska na postanowieniach jałtańskich zyskała politycznie?

Stanisław Salmonowicz: Tak. Stała się państwem jednolitym narodowościowo, pozostawiając wszakże nie z własnej woli duże ilości polskich mniejszości na Ukrainie, Białorusi, na Wileńszczyźnie. W naszych granicach przetrwała niewielka liczba ludności białoruskiej w Białostockim, Litwinów w okolicach Suwałk, Łemków od Krynicy po Przemyśl… Są Tatarzy, Karaimowie, Żydzi (oczywiście nie mówimy tu o obywatelach, którym polska prawica przypisuje narodowość żydowską). Prawdziwych Niemców mamy również niezbyt wielu, choć – co ciekawe – mimo kilku fal emigracji ich liczba nie maleje. W Toruniu np., gdzie – wedle mojej orientacji Niemcy niemal wszyscy uciekli bądź wyjechali jeszcze w 1945 r. – do dziś działa stowarzyszenie obywateli pochodzenia niemieckiego.

A wracając do pytania… Niewątpliwie po stronie zysku politycznego trzeba zapisać również uproszczenie naszych granic, oparcie wschodniej i zachodniej granicy o rzeki: Bug i Odrę. Jedna wszakże rzecz w ramach powojennego ładu nie przysporzyła nam korzyści: mianowicie to, że tow. Józef Stalin wywalczył dla siebie część dawnych Prus Wschodnich, które dziś stanowią tzw. obwód kaliningradzki. Jest to prowincja, której istnienie jest dla nas równie niekorzystne, jak istnienie dawnych Prus Wschodnich.

 – Jeśli zatem w ogólnym pojałtańskim bilansie przeważa zysk, a nie strata, to skąd w Polakach tyle goryczy?


Stanisław Salmonowicz: Ze względu na brutalną formę repatriacji. I dlatego, że Kresy kazano wykreślić z ludzkiej pamięci. Nie wolno było jeździć w rodzinne strony, nie wolno było korespondować z krewnymi, którzy pozostali na Wschodzie. W wielu rodzinach osobisty kontakt był możliwy dopiero po roku 1990. Tak więc nie tylko Niemcy, ale również Polacy przeżyli męki wysiedlenia. I nie tylko Niemcy i Żydzi w Polsce, ale również Polacy na Wschodzie szukają śladów własnych grobów i cmentarzy. Nie zawsze je znajdują. Mój brat 10 lat temu pojechał pod Stanisławów do miejscowości Worochta, gdzie zmarł i został pochowany nasz ojciec. Nie znalazł cmentarza. Nie ma po nim nawet śladu.

Dziękuję za rozmowę.

 


Mirosław Golon, ur. w 1964 r. w Olsztynie, absolwent Instytutu Historii i Archiwistyki UMK w Toruniu. W 1995 r. odbył staż naukowy w Instytucie Historycznym UW pod kierunkiem prof. Mariana Wojciechowskiego, a cztery lata później uzyskał stopień naukowy doktora. Jego dorobek naukowy obejmuje ok. 90 pozycji, w tym 3 własne książki. Swoje badania koncentruje na kwestiach stosunków polsko-radzieckich w latach 1944–1956 oraz historii miast Pomorza Nadwiślańskiego po 1945 r., a częściowo także na zagadnieniach propagandy komunistycznej w Polsce oraz mniejszości narodowych na Pomorzu po roku 1945. Jest członkiem m.in. Polskiego Towarzystwa Historycznego, Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej, Towarzystwa Naukowego w Toruniu oraz Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Toruniu. Obecnie pełni funkcję dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku. Fot. A. Willma

 

Dlaczego strata?

Rozmowa z prof. dr. hab. Mirosławem Golonem

 

– Urodził się Pan w Olsztynie, 19 lat po wojnie, na ziemi odzyskanej przez Polskę…

Mirosław Golon: Moja rodzina pochodzi z północnego Mazowsza. Pamiętam święta zmarłych w latach siedemdziesiątych. Olsztyn pustoszał. Prawie 100-tysięczne miasto wyjeżdżało na groby bliskich w inne rejony Polski. Ja również jechałem pod Ostrołękę na groby dziadków i kuzynów. Minęło dwadzieścia parę lat. Na olsztyńskich cmentarzach pojawiły się groby członków mojej rodziny i moich przyjaciół. Już nie jadę na Mazowsze – jeżdżę do Olsztyna.

 – To dowodzi, jak długo trwa proces zakorzeniania się. Trudno się zatem dziwić, że poczucie tymczasowości i wyobcowania przez tyle lat towarzyszyło repatriantom ze Wschodu.


Mirosław Golon: Tak naprawdę nie mieliśmy uregulowania prawnego granic z państwem niemieckim do 1990 r. (normalizacja stosunków z grudnia 1970 r. dotyczyła RFN). Dopiero po zjednoczeniu Niemiec w 1991 r. zawarliśmy definitywny, ostateczny układ, w którym Niemcy w pełni zaakceptowali naszą obecność na wschód od Odry i Nysy. Ten brak stabilizacji procentował nieufnością obywateli. Każdy, kto miał kontakty z osadnikami, pamięta komentarze: „tu nie opłaca się inwestować”. Budowa czegoś trwałego materialnie w opinii starszego pokolenia nie miała sensu. Dziadek, ojciec mówili: „nie warto”. Wrócą Niemcy i będą się mścić. Dopiero wnuk urodzony na tej ziemi powiedział: „warto”. Rosjanie próbowali nam wyliczać, ile to miliardów dolarów zarobiliśmy na zmianie granic. Prawdopodobnie nie mylili się, biorąc pod uwagę potencjał Kresów i Ziem Zachodnich z 1939 r. Ale trzeba pamiętać: na swoim człowiek pracuje chętniej, efektywniej, z większym zaangażowaniem i poświęceniem, na cudzym pracuje gorzej. Kto wie, jak wyglądałyby dziś Kresy Wschodnie, gdyby nie decyzje jałtańskie…

Rozumiem starsze pokolenie, bo starsze pokolenie ma własne spojrzenie na biedę, skromność infrastruktury i znając z własnej obserwacji ziemie wschodnie, wiedząc, jakie tam było zubożenie, przenoszą pamięć i stereotypy nie zawsze poprawne, m.in. stereotyp, że ten znany im z autopsji niski poziom życia utrwalił się na Wschodzie. To nieprawda, bo dzisiejsza Białoruś czy Ukraina w stosunku do 1945 r. wyglądają zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o Wileńszczyźnie. Przy okazji dygresja… Gdybyśmy wzięli wskaźniki ekonomiczne na przykład z lat sześćdziesiątych i porównali obszary wschodnie z tzw. Ziemiami Odzyskanymi, to okazałoby się, że i tu, i tam poziom życia nie był wcale tak drastycznie różny.

 – W propagandzie minionego półwiecza pojawiało się słowo „pozostawiliśmy” ziemie na Wschodzie…

Mirosław Golon: Utraciliśmy – to jest właściwe słowo. Z Kresów nie zrezygnowaliśmy przecież dobrowolnie. Polska strona nie wyrażała zgody na zmianę granic w jakiejkolwiek formie: czy to decyzji władz parlamentarnych, czy władz wykonawczych. Był to po prostu radziecki dyktat. Dlatego twierdzę, że zmiana granic okazała się gigantyczną stratą dla wszystkich, ponieważ była jednym ze złych dzieci wojny – okrutnej, kosztownej, wymagającej tak ciężkich ofiar, że trudno tu mówić o zysku. Tu konieczne zastrzeżenie – jako historyk i jako obywatel nie oczekuję korekty granic. W pełni je akceptuję, tak jak akceptuję nasze państwo.

 – Ile jest prawdy, a ile mitu w legendzie polskiego Zachodu?

Mirosław Golon: Nowe ziemie dostaliśmy w stanie dużej dewastacji, która wynikała w części – to prawda – z przebiegu działań wojennych, ale w części z faktu, że na Ziemiach Zachodnich jeszcze w 1945 r. „zadomowiły się” formacje radzieckie. Stworzono grupę północną wojsk, która miała być tylko zapleczem dla żołnierzy stacjonujących w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, a w istocie okazała się formacją okupacyjną. Rosjanie wykorzystywali argument, że przedsiębiorstwa na tym terenie produkowały dla celów wojennych, zatem można je potraktować jak łup wojenny. Ponadto państwo radzieckie szermując argumentem, że Polska dostaje bogate w infrastrukturę ziemie poniemieckie, dokonało częściowej rekwizycji. Rabunek objął nie tylko fabryki, ale także sklepy, wyposażenie mieszkań itd. Jak duża była skala owej rekwizycji, nietrudno sobie wyobrazić, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że w 1945 r. na Ziemiach Zachodnich stacjonowało i przemieszczało się około miliona czerwonoarmistów, a w 1946 r. stacjonowało ich jeszcze 300 tysięcy – 300 tysięcy wojska, które się kwateruje i żywi za darmo! Polska na nowych ziemiach składała potężny haracz Związkowi Radzieckiemu. Dopiero w okolicach 1948 r. przejęliśmy od Rosjan mienie i ziemię. Wtedy rzeczywiście Armia Radziecka ograniczyła swoją obecność do baz. W Toruniu np. w 1950 r. czerwonoarmiści zlikwidowali swoją bazę w Przysieku i zostawili sobie tylko klasyczną bazę wojskową przy ul. Polnej.

 – Czy skala tych strat jest mierzalna?

Mirosław Golon: Oczywiście, choć to wymagałoby badań w poszczególnych sektorach. Najbardziej „mierzalne” są dostawy węgla. Można by porównać, ile płacili nam za węgiel Rosjanie, a ile np. Szwedzi. Rosjanie nie pokrywali nawet kosztów wydobycia. To już jest strata sięgająca kilku miliardów dolarów. A demontaże urządzeń fabrycznych, pozbawienie zapasów surowca, wywóz wyprodukowanych dóbr, w rolnictwie wywóz znacznej części inwentarza żywego, maszyn rolniczych i urządzeń wyposażenia technicznego gospodarstw rolnych? Gdy Polska około lat 1946–1947 stała się wreszcie rzeczywistym gospodarzem na tych terenach, były one tak wyeksploatowane, że trudno mówić o wielkim zysku. Polacy po wojnie musieli włożyć wiele trudu w odgruzowanie miast, zagospodarowanie terenów rolnych, organizację życia ekonomicznego… Gdyby „gdybać”, to sądzę, że byłoby lepiej, aby wojny nie było i zmian terytorialnych też. Jeśli zmiana terytorialna odbywa się za cenę konfliktu zbrojnego, to rozważanie w kategorii zysków i strat doprowadzi nas do przerażającej konstatacji: dobrze, że tak się stało. Zauważmy, że jeśli na pytanie: Kresy i Ziemie Zachodnie: strata czy zysk? odpowiem krótko: tak, zysk, bo niewątpliwie Wrocław był bogatszy od Lwowa, Gdańsk od Wilna, to nie mówię całej prawdy. Bo ten zysk powstał w następstwie wojny. To nas osłabiło również jako naród. Do lat sześćdziesiątych–siedemdziesiątych XX w. Ziemie Zachodnie i Północne były obszarami „niedoludnionymi” w stosunku do stanu sprzed 1945 r. Podam przykład Elbląga – to miasto ok. 80-tysięczne, które w czasie wojny liczyło prawie 100 tys. mieszkańców, odzyskało swój potencjał sprzed wojny dopiero w połowie lat sześćdziesiątych. Dopiero po 20 latach od zakończenia wojny Polacy odbudowali sieć zaludnienia na tych terenach, aby móc w pełni wykorzystać infrastrukturę – drogi, ciągi komunikacyjne, sieci energetyczne, gazowe itd.

 – Reasumując…

Mirosław Golon: Układ jałtański trzymał się na armii radzieckiej i na potędze ZSRR. W momencie, gdy potęga ZSRR zaczęła się kruszyć (co ewidentnie nastąpiło w latach osiemdziesiątych), Związek Radziecki zaczął się reformować, zmieniać koncepcje działań politycznych, ład jałtański uległ likwidacji. Na szczęście odbyło się to w sposób bezkrwawy.

Mamy to szczęście, że dziś Niemcy nie negują naszych granic, podobnie nasi sąsiedzi na wschodzie. Mamy stan idealny, jakiego w XX w. nie mieliśmy. Pamiętajmy, że ponad połowa Polaków urodziła się już na nowych ziemiach, oni nie mają w razie czego dokąd pójść, nie mają domu za Bugiem… A przecież gdybyśmy tę rozmowę prowadzili w latach pięćdziesiątych, to na 100 ludzi zapytanych na ulicy: czy chcą na Ziemiach Zachodnich zostać, większość odpowiedziałaby – nie, wracamy i już.

– Dziękuję za rozmowę.

 

Niemcy negują nasze granice - link



https://www.wolniisolidarni.czest.pl/2019/12/30/kresy-czy-ziemie-utracone/?doing_wp_cron=1621321530.2792770862579345703125

https://ioh.pl/artykuly/pokaz/ziemie-zachodnie-za-kresy--zysk-czy-strata,1132/

https://pl.wikipedia.org/wiki/Kresy_Wschodnie










niedziela, 16 maja 2021

Łużyce pod nazizmem i po wojnie

 

przedruk - tłumaczenie przeglądarki


Także o tym, jak przesiedlenia po wojnie zniszczyły kulturę łużycką w Niemczech.



PARADOKSY ŁUŻYCKIEGO ZWYCIĘSTWA NAD NAZIZMEM


Przez: Lukáš Novosad

8 maja 2020 r


„Śmiem twierdzić, że II wojna światowa zginęła w Hórkach, bo atak feldmarszałka Schörnera był ostatnim bezsensownym atakiem armii Hitlera. Jej naczelny dowódca zastrzelił się w międzyczasie w Berlinie.

Dziś obchodzimy Dzień Zwycięstwa, dzień zakończenia II wojny światowej, dzień upadku nazizmu. Po raz 75. Jednak wbrew obserwacjom Kocha, Serbowie łużyccy przez większość tych lat znaleźli się na spalonym: choć z reżimem nazistowskim mieli niewiele wspólnego i byli przez niego uciskani, jako obywatele kraju, który rozpoczął i przegrał wojnę, byli oficjalnie mogli cieszyć się obchodami III Rzeszy. 

Do 1965 roku w Niemieckiej Republice Demokratycznej, do której padły Łużyce, obchodzono 8 maja Tag der Befreiung ( Dzień Wyzwolenia ). Później obchody odbywały się tylko dwa razy w okrągłe rocznice: czterdziestego w 1985 r. Ponownie 8 maja pod ustaloną nazwą, trzydziestego w 1975 r. Dzień później pod nagłówkiem Tag des Sieges(Dzień zwycięstwa). Inaczej nigdy, od zjednoczenia Niemiec w 1990 roku.

Dopiero w tym roku, w 75. rocznicę powstania, jeden z krajów związkowych postanowił przynajmniej raz oficjalnie poświęcić Dzień Wyzwolenia jako święto, aby podziękować aliantom za oderwanie się od ich własnego fanatyzmu - stolicy Berlina. W swoim komunikacie prasowym z 6 maja burmistrz Michael Müller  powiedział o obchodach:

„Najmroczniejszy rozdział w historii Niemiec zakończył się trzy czwarte wieku temu. Zbrodniczy rząd nazistowskiej dyktatury, miliony mordów na europejskich Żydach, niekończące się cierpienia II wojny światowej - wszystko to zaczęło się w Berlinie w 1933 roku i zakończyło interwencją aliantów 8 maja 1945 roku. Razem nas wyzwolili. Pod koniec wojny Berlin pozostał w kurzu z niepewną przyszłością, gruzami pełnymi głodnych i wystraszonych ludzi. Z tych gruzów pozwolono nam zbudować wolny, pokojowy i zjednoczony kraj. Dziś Berlin jest międzynarodowym zwolennikiem demokracji, wolności, tolerancji i otwartości na świat. Zważywszy na kontekst historyczny, naszym nieustannym wysiłkiem jest przyczynianie się, jako europejskiej metropolii, do pokojowego i sprawiedliwego współistnienia w XXI wieku.

8 maja przypomina nam, co może się stać, jeśli zapomnimy o tej lekcji. Pokój i wolność to wartości, o które musimy nieustannie walczyć i których musimy bronić. 8 maja jasno pokazuje nam, że nie spadną nam po prostu na kolana. Pod tym względem Dzień Wyzwolenia jest również nieustającym wyzwaniem dla zachowania i promowania pokoju, wolności i demokracji, zarówno w państwie, jak i na arenie międzynarodowej, poprzez rozsądną i proporcjonalną politykę z poczuciem szacunku, szacunku i odpowiedzialności. Nasza bolesna historia nałożyła na nas ten obowiązek i honorujemy go. Nigdy więcej wojny, nigdy więcej dyktatury ”.

W atmosferze tak uroczystej autorefleksji oficjalne wspomnienie zakończenia II wojny światowej mogło cieszyć się także przyjaciółmi łużycko-serbskimi, wielu z nich po raz pierwszy w życiu.


Nazizm na serbskich Łużycach

Stanowisko to jest naprawdę paradoksalne: światowe kino i światowa literatura utrwaliły już historię II wojny światowej, ale niewiele wiadomo z Serbii na Łużycach, choć byłby wart świetnego filmu. Ale mamy tylko krótkometrażowy sen byłego ucznia FAMU, Rainera J. Nagela, uhonorowany nagrodą Jaroslava Kučera Camera Prize.





Od 1933 do 12 lat naród łużycko-serbski był narażony na systematyczne zastraszanie przez reżim nazistowski, który  do nadzorowania działalności kulturalnej i politycznej łużycko-serbskich działań kulturalnych i politycznych wykorzystywał wydział policji stanowej Wendenabteilung - utworzony w 1920 r. W Republice Weimarskiej. Represje były bezkompromisowe: zakazanymi publikacjami (przedostatnim czasopismem łużyckim, które pozwolono budować, był  pisany odręcznie dziennik Gmejnska Heya , który w czerwcu 1938 r. Wydał pozostałym studentom w Pradze; ostatnim uaktywnionym tygodnikiem łużyckim był Kurier Katolski., wydany do 1939 r. dzięki konkordatowi z Watykanem), wstrzymano działalność federalną, zmuszano ludzi do germanizacji swoich dzieci, które przestrzegały, były materialnie wspierane przez państwo, które odmawiały, były prześladowane.

Z Łużyc wysyłano nauczycieli i pastorów na tereny czysto niemieckojęzyczne, natomiast Łużyce pochodziły ze sprawdzonych kadr, nie znających słowa łużycko-serbskiego. Dla lepszego wyobrażenia atmosfery epoki przytoczmy kilka nagłówków z dwóch numerów  Gazety Łużycko-Serbskiej z 1937 roku: w pierwszym numerze „Usunięto ostatnie pozostałości nauczania języka łużycko-serbskiego w Budziszynie”, „Łużycki -Serbskim nauczycielom nie wolno mówić w języku ojczystym ”lub„ Łużycko-serbski region nauczycielski ”; w dziewiątym numerze czytamy: „Łużycko-serbskie głoszenie Ewangelicznej spowiedzi zabronione”, „Społeczeństwa łużyckie ucichły” lub „Studenci łużycko-serbscy nie mogą studiować”.

Przecież słowo zakaz było bodajże najczęstszym w ówczesnych numerach czasopisma, które nie szczędziło kolorowych opowieści. Przypomniał na przykład los łużyckiego studenta Uniwersytetu Karola, który został aresztowany na granicy podczas próby powrotu do Pragi na studia. Albo trudność proboszcza, który posłusznie wyrzekł się swojego języka ojczystego i zaczął z oddaniem głosić niemiecki, po czym jego parafianie wpadli w gniew i zaczęli masowo dojeżdżać do sąsiednich parafii, gdzie rozmawiali w języku łużycko-serbskim, znowu zgodnie z życzeniem parafii. Ale opiszmy bardziej szczegółowo cierpienia łużyckie za nazizmu:

Marja Grólmusec była ścigana jako komunistka (także za współpracę z Czechami i Polakami) iz powodu przekonań politycznych (nie narodowości) trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, gdzie zmarła 6 sierpnia 1944 r. Z powodu powikłań po późnym guzie nowotworowym. chirurgia i ogólne cierpienie; spędziła dziesięć lat w więzieniu. Alojs Andricki - pierwszy błogosławiony Serb łużycki od 13 czerwca 2011 r. - został aresztowany w styczniu 1941 r., Ponieważ jako kapłan głosił w kościele przeciwko nazizmowi (czyli został uciszony za krytykę katolicką, a nie za denacjonalizację). Poeta Jurij Czeczka był już aresztowany w 1939 r. I badany przez gestapo, ale później został wcielony do wojska i zaciągnięty na front; zaginął w 1944 roku w Serbii, próbując uciec przed partyzantami. Urzędnicy Domowiny zostali wydaleni z Łużyc, a część z nich trafiła do więzienia, głównie za kontakty z czeskim i polskim ruchem oporu.




Niektórzy Serbowie łużyccy przystąpili nawet do NSDAP - aczkolwiek z pobudek mesjańskich. Na przykład nauczycielka i pisarka Marja Kubašec, której po wojnie nie pozwolono ponownie uczyć z powodu swojej skorupy. Poetka Mina Witkojc była kilkakrotnie badana przez gestapo, ale nie została fizycznie zniszczona, ale została zesłana na wygnanie do Erfurtu; na ten pobyt i doświadczenia wyzwolenia odpowiedziała wierszem  Wspomnienia Erfurtu , który ukazał się po czesku przed łużyckim. Hafciarka Pawlina Krawcowa była obserwowana „za jej świadomą i świadomą propagandę kulturową sztuki ludowej łużycko-serbskiej” - pisze autorka swojego motta w biografiskem Teraz k stawiznam a kulturje Serbow; w 1938 r. po powrocie z Pragi została aresztowana przez gestapo i zwolniona trzy lata później, „chora na śmierć” - i wkrótce zmarła w domu.

Podsumowując, epoka nazizmu wywołała w pokoleniach łużycko-serbskich, które doświadczyły tego w pełni, trwający całe życie odruch bania się mówić publicznie po łużycko-serbsku. Znamy niedawne historie ludzi leżących dwa i pół metra od siebie w jednym pokoju w starym domu, nie wiedzących nic o sobie, odmawiających komunikacji z personelem placówki i uznanych za przestarzałe, zanim okazało się, że to Serbowie łużyccy, bojący się pokazać. do góry. Serbski (a Niemiec nie chciał). Niemieccy pracownicy nie sądzili, że mogą to być Serbowie łużyccy na Łużycach, więc wszystko stało się jasne dopiero wtedy, gdy do domu weszła łużycko-serbska pielęgniarka, która śpiewała łużycko-serbską na oczach milczących mieszkańców, po czym rozmawiali, zdziwili się, że sąsiad leżący w łóżku jest również Serbem łużyckim.


A jak nazizm doszedł do władzy na Łużycach? 

Przed wyborami w 1933 roku partia miała namalowane piękne plakaty z Serbami łużyckimi w tradycyjnych strojach wzywających do poparcia Adolfa Hitlera; zrobił sobie zdjęcie z kobietą w stroju z Dolnej Serbii. 

W gazetach z epoki można przeczytać, że były nawet flagi łużycko-serbskie z haczykami (swastyką?-MS), ale zdjęcia takiego batalionu nie znalazłem (i nie znam też żadnego z kolegów). Kilka lat później Serbowie łużyccy jako obywatele Rzeszy oczywiście służyli standardowo w Wehrmachcie i walczyli na froncie; Księgę ich wspomnień z tego serwisu zebrał poeta Beno Budar w tytule  Tež ja mějach zbožo (ja też miałem szczęście).





Wiosna Łużycka 1945

Po dwunastu latach nazistowskiego szumu nadeszła wiosna 1945 roku i kolejny niezwykły etap w życiu Łużyc. Płaski kraj był idealnym miejscem dla sowieckiej inwazji i przeniesienia się do Berlina, ofensywa rozpoczęła się zimą. Wiosną wojska dotarły w głąb Łużyc, była Wielkanoc. Według zachowanych wspomnień (na przykład w książce Alfonsa Frencela The  Crusader ), wielkanocni jeźdźcy, znani wówczas jako Crusader lub Crusaders (tylko starzy mężczyźni i chłopcy w tym roku, ponieważ mężczyźni odeszli), wyruszyli, aby pobłogosławić pola, podczas gdy Nad głowami latały radzieckie bombowce. Gdy ktoś się zbliżył, jeźdźcy odskoczyli na bok, aby nie tworzyć stada i potencjalnego celu, a po przelocie nad samolotem zjednoczyli się i kontynuowali głoszenie zmartwychwstania Chrystusa. To są mocne obrazy filmowe.



Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy jěchalski rekordzista wśród křižery , weterynarz Petro Brezany Sušec, którego miał jako trzynastoletniego chłopca, otrzymał zwolnienie, ponieważ jazda może być od czternastu; ale ktoś musiał skończyć parę, ponieważ nikt nie mógł być dziwny w procesji, a Brúzan był pod ręką. Dr Brězan został pominięty po raz pierwszy od tego czasu, kiedy przejażdżki zostały odwołane z powodu pandemii koronawirusa. Jechał siedemdziesiąt cztery razy na koniu wielkanocnym i zgodnie z jego słowami, które w raporcie radia łużycko-serbskiego powiedział o nastrojach krzyżowców po zniesieniu przejażdżek wielkanocnych, zamierza jechać dalej, aż wdrapie się do siodło.

Polski szlak na Łużycach jest silnie związany z wiosną 1945 r., Kiedy działały tam wojska polskie i sowieckie. Pod koniec kwietnia doszło do walk w tzw. „Dolinie Śmierci” pomiędzy wsiami Halštrow, Pančica i Hórki, gdzie 2 Armia Wojska Polskiego gen. Karola Świerczewskiego starła się z wojskami niemieckimi feldmarszałka Ferdynanda Schörnera. Dwustu Polaków upadło, bo Niemcy uwięzili ich w dolinie i nie oszczędzili; atakowali też z powietrza, nawet na oznaczonym transporcie ciężko rannych żołnierzy (Polacy wrócili wówczas, bo 8 maja zdobyli Budziszyn jako decydującą siłę). Również w tym starciu z przepięknej doliny z samego centrum katolickich Górnych Łużyc utrwalone są na piśmie wspomnienia naocznych świadków - na przykład Yuri Suchý, sześcioletni chłopiec tej wiosny  (zarejestrowany w serbskich Protyce w 2017 r.). A Yuri Koch pisze o niej również w The Blue Crow w opowiadaniu Footprint :

„Słyszę trzask silnika. Dźwięk nadchodzi. Przewraca się po naszym niskim dachu. Brat za oknem. Nasz kanarek. Szkło się trzęsie. Moja mama żegna się i wciąga mnie do domku. Widzę, jak obalany jest płot mojego sąsiada. Na całej długości. Czołg, mniejszy niż sobie wyobrażałem, pędzi przez przewody. Posty odbijają się. Czołg wbija się w wilgotną łąkę. Jego łańcuchy wyrywają darń z ziemi i wysadzają ją w powietrze. Nic nie stoi mu na przeszkodzie. Dotknie naszego ogrodu. Kamień graniczny znika pod jego kołami. Następnie czołg toczy się po łące Šustr. Będzie przysięgał, panu, będzie przysięgał. Šuster nie dał gwarancji, ponieważ ma powóz, samochody i samochody. I tak patrzy, jak blizny rosną na jego łące. To jak drapanie czyjejś twarzy…



Sekwencja obrazów przyspiesza. Kula światła unosi się teraz ze zbiornika. W biały dzień na niebie są naprawdę piękne rumieńce. Konie! Jeźdźcy! Po raz pierwszy widzę konia na łące. Jadą do Hůrky. Boże, zmiłuj się nad nami! mówi matka. To Kozacy… Kozacy albo Ukraińcy albo Mongołowie albo Polacy. Wchodzą do naszego domu i znowu z niego wychodzą. Budujemy pod naszymi drzwiami. Żółty ptak leży martwy w piasku… Ślad zbiornika wypełnia się wodą na łące. Przez łąkę biegną dwa srebrne pasy. Pewnego popołudnia na początku maja kobieta krzyczy: Znowu nasi! A gdy tylko to powie, karabiny zaczynają strzelać. Armaty. Schörner się zbliża, feldmarszałku Schörner.

Przychodzi ze swoimi wściekłymi żołnierzami. Polują na Polaków i Ukraińców z pociągu szpitalnego, mężczyzn z jedną ręką, jedną nogą, otulonych, rannych, czołgających się, skaczących, żołnierzy w koszulach. Kiedy wbiegają do lasu, bandaże ciągną się za nimi i fruwają w powietrzu jak białe sztandary. Żołnierze Schörnera strzelają tam setkami rannych, od tyłu, z przodu, gdy ktoś zbliża się do ich rany. Oglądamy cięcie, oglądamy, przyciśnięte do ściany sąsiada. Niemcy oszczędzają amunicję, bijąc ich łopatami polowymi. Słyszymy głośne uderzenia do nas. I ryk żołnierzy. Ktoś zakryje mi oczy. Kobiety stojące z nami pod ścianą przestały się modlić. Kiedy następuje apokalipsa, jest już za późno, by prosić Boga o pomoc ”.


Na wieczną pamiątkę bitwy między trzema łużycko-serbskimi wioskami w Chrósćicach postawiono dwa pomniki poległych (kolejny pomnik Polaków znajduje się w Rakece) i do dziś 28 kwietnia zawsze przybywa polska delegacja, aby złożyć hołd. kwiaty dostarczyli tylko Marko Kliman, burmistrz Chrósćic, Zala Cyžowa, przewodnicząca powiatu "Michał Hórnik" Kamjenc i Dawid Statnik, prezes Domowiny).




Pierwszy, mniejszy pomnik pochodzi z 1967 roku i jest dwujęzyczny - w języku polskim, łużycko-serbskim i niemieckim widnieje napis „Pamięci bohaterów polskich poległych w kwietniu 1945 roku w walce z faszyzmem. Niech ich ofiara będzie dla nas wieczną naganą ”, uzupełnioną freskami wykonanymi przez smutną matkę, umierającego żołnierza i złożoną przysięgę. Ponieważ jednak Polacy nie wydawali się adekwatnie dopasować do znaczenia poprzednich wydarzeń, w 1980 roku podarowali drugi pomnik, znacznie większy, w postaci skrzydła orła. W jego uroczystym odsłonięciu wzięło udział cztery tysiące miejscowych, polskich oficerów i kombatantów lub polityków obu państw. Nawet kard. Karol Wojtyła z Krakowa, późniejszy papież Jan Paweł II, przybył do Chrósćic 20 września 1975 r., Aby upamiętnić smutne bitwy o Dolinę Śmierci. (W tamtych czasach wizyta w mediach nie rozmazała się zbytnio, dziś dumnie upamiętnia ją tablica pamiątkowa na ścianie kościoła Chrosic).






Ale wracając do wiosny 1945 roku na Łużycach. To musiało być szaleństwo, ponieważ łużycko-serbscy świadkowie wciąż mówią, że naziści zachowywali się okropnie, ale to, co zrobili wtedy Sowieci, było znacznie gorsze. Znane są znaki, że Serbowie łużyccy wieszali na drzwiach swoich domów i na których napisano cyrylicą: Mieszkają tu Słowianie, a nie Niemcy. To nie pomogło - wielu zostało zabitych i zgwałconych.

Przerażające wspomnienia Armii Czerwonej są zapewne logiczne, bo między ich pracą a pracą niemiecką istniała różnica: Niemcy byli w domu, nie zajmowali terenu, nie pracowali na nim, nie gwałcili, podczas gdy Armia Czerwona tak zrobiła, ponieważ przyszła zemścić się. Co więcej, w chaosie wojny nikt zdawał się nie patrzeć na to, kto jest kim i czy ktoś mówi bliższym lub odległym językiem. Przecież Armia Czerwona nie wiedziała, że ​​Słowianie mogą być na Łużycach; przecież kto by się ich spodziewał po przejechaniu setek kilometrów śląskiego terytorium niemieckiego.


Z drugiej strony wspomnienia pokazują, że kiedy Rosjanie dowiedzieli się, że miejscowymi można mówić w języku słowiańskim, ich zachowanie zmieniło się na lepsze (niż pili i dalej gwałcili). Z drugiej strony Polacy byli zachwyceni spotkaniem z katolikami, więc modlili się z nimi i często ich okradali. Były też wypadki; na przykład siostra Jurija Chěžki zakończyła się smutno: ubrana w męskie buty, które patrzyły na nią spod bram farmy, przez przechodzące wojska uważane była za czającego się męskiego wroga - i dlatego została zastrzelona.





(Wiemy wiele z tych rzeczy, ponieważ Beno Budar opublikował drugą książkę ze wspomnieniami o fatalnych latach. Drugą była historia kobiet łużycko-serbskich wiosną 1945 r., Nazywa się Sym měła tajki strach lub Przeżyliśmy wiele strach. Sam Budar jest dzieckiem związku łużycko-serbskiego. Czternaście lat temu jego dziadek już dawno odszukał rodzinę swojego biologicznego ojca i napisał opowiadanie Jak znalazłem mojego ojca o swoich poszukiwaniach,  przetłumaczone na język czeski Milana Hrabala, który również przygotował komisję z obu pamiętników Budara pod tytułem  It Were Bad Times  .).


Czesi i Łużyce po drugiej wojnie światowej

Łużyce po przejściu frontu były krajem zupełnie zubożałym, wszędzie był głód, wszędzie byli martwi. Rosalia Jelínková w zeszłym roku w Seminarium Łużyckim w rocznicę bitwy o Dolinę Śmierci wspominała, że ​​„każdego dnia dziesiątki ludzi udawały się z Drezna do Łużyc, aby żebrać na farmy, a ci składający petycje byli gotowi oddać całe resztki złota, które znaleźli w domu. za kawałek chleba. Na próżno, bo rolnicy nie mieli jeszcze nic do zaoferowania ”. Kosztowności straciły na wartości.

W tym momencie ponownie pojawia się silny czeski ślad, nudny w czasie wojny ze zrozumiałych powodów, w porównaniu z zaczynem lat 20. i 30. XX wieku. Jako kraj o twardym froncie Czesi, praktycznie nietknięci i zniszczeni, unikali małego głodu. Dlatego wielu młodych Serbów łużyckich wyjechało do Czech do pracy - dziewczęta często wyjeżdżały do ​​pracy w miastach, inne były zakotwiczone jako robotnice w fabrykach włókienniczych na Pogórzu Szluknowskim, gdzie w zachowanych fabrykach brakowało ludzi do obróbki. Wielu wtedy zostało, ale niestety nie przekazali dzieciom języka; wręcz przeciwnie, oni sami nadal starali się je doskonalić w języku czeskim, tak że nawet w Czechach Serbowie łużyccy szybko się asymilowali.

Tak więc silna emigracja łużycka do Czech po wojnie była motywowana przede wszystkim ekonomicznie, a nie tylko narodowo, jako ostateczna ulga od Niemców po doświadczeniach nazizmu, gdyż emigracja ta była powszechnie interpretowana w przeszłości (chociaż znajdowano imigrantów narodowych lub politycznych, np. polityk i sekretarz generalny Łużycko-Serbskiej Rady Narodowej w Pradze Jurij Cyz). Dodajmy jako perełkę, że dzięki tej emigracyjnej fali mamy łużycko-serbskiego mistrza republiki w boksie Michała Michałka.



Stabilność gospodarcza Czech przyczyniła się wkrótce do powstania pierwszego na świecie gimnazjum Łużycko-Serbskiego w północnych Czechach. Rodzice łużycko-serbscy lubili posyłać tam swoje dzieci, ponieważ byli pewni, że będą pod dobrą opieką (dzieci te nie zasymilowały się, wręcz przeciwnie, utworzyły następnie - logicznie silnie bohemy - filar swojego narodu w druga połowa XX wieku). I podczas gdy kolekcje flag protektoratu odbywały się wśród pracowitych mieszkańców, które zostały wysłane do Łużyc z wyjaśnieniem, że szkoda ich niszczyć, gdy tylko je obrócą, a flaga Łużyc wkrótce zniknie z flagi, wybuchła walka, jeśli Łużyce pozostaną demokratyczne lub skłaniają się ku komunizmowi. Demokratyczni politycy łużycko-serbscy przebywający w Pradze przegrali tę dwuletnią bitwę z przeciwnikami w Budziszynie, a potem z oczywistych względów nie pozwolono im długo o tym rozmawiać, nie mówiąc już o nauce.

Potem wszystko poszło na raz, wypędzenie Niemców z Czechosłowacji i Polski oznaczało, że ludzie musieli gdzieś iść. Nasi Niemcy przeważnie wyjeżdżali do Bawarii, Ślązacy często byli przesiedlani do Łużyc. Stalin interesował się serbami łużyckimi tak samo, jak Hitler. Wsie mieszały się, ludność się mieszała - przynajmniej na papierze. W rzeczywistości, gdzie do końca wojny wieś była w większości łużycko-serbska, nagle stała się bardziej niemiecka, aw następnych dziesięcioleciach często była w pełni zgermanizowana. Można powiedzieć, że imigracja Niemców ze Śląska na Łużyce była największą narodową katastrofą - pod względem bezwzględnej i względnej utraty osób mówiących językiem w ciągu jednego pokolenia.

Podczas gdy hitlerowcy celowali w szkoły, kulturę i instytucje niszcząc życie łużycko-serbskie, mniej ingerowali w życie na wsi (dzięki czemu Serbowie łużyccy doświadczyli praktyczności swojego języka w porozumiewaniu się z rosyjskimi i polskimi jeńcami wojennymi przydzielonymi do pracy na Łużycach). folwarkach), tym razem dotarł on do Niemiec bezpośrednio na wieś i z jego nietolerancją, zwłaszcza na terenach ewangelickich, bardziej przychylnych obcokrajowcom niż katolikom, wyeliminował publicznie serbów łużyckich. Germanizator nie był już urzędnikiem miejskim ani członkiem NSDAP, ale zwykłym chłopem i sąsiadem. Później mieszane małżeństwa i presja czysto niemieckich rodziców, zwłaszcza ojców, że na niemieckim rynku pracy nie ma sensu uczyć dzieci łużycko-serbskich (o czym świadczą opowiadania Měrki Mětow), dopełnił wówczas katastrofy.



Do dziś powojenny przyjazd Niemców wysiedlonych na Łużyce jest tematem tabu, w ogóle się o nim nie mówi (w tradycyjnie silnie rodzinnym społeczeństwie problemem jest coś takiego otworzyć, bo dziadkowie często jeszcze żyją ). Czeskie środowisko przetworzyło wypędzenie naukowo, literackie, filmowe, radiowe w ciągu ostatnich dwóch dekad, ale to wciąż tylko połowa historii - to historia wyjazdu, podczas gdy historia przybycia, druga połowa, pozostaje nieznana. I tak dochodzimy do paradoksu życia łużycko-serbskiego w XX wieku u boku Niemiec: ucisk nazistowski był przerażający, a Serbowie łużyccy byli słusznie wolni od obaw o życie z innymi, obcymi Niemcami. I tak jest do dziś.

Tylko dzisiejsze pokolenie potomków przybywających Niemców czuje się na Łużycach jak w domu, ale ze względu na słabą znajomość historii zapominają, że u siebie był inny naród, taki jak niemiecki - a mianowicie łużycko-serbski. (Wyjaśnienie innych przyczyn asymilacji łużycko-serbskiej w XX wieku, takich jak pogłębianie węgla w wioskach łużycko-serbskich, prześladowania komunistyczne, zwłaszcza na Dolnych Łużycach, ogromny profesjonalizm społeczeństwa w czasach komunizmu, hermetyzacja społeczeństwa, współczesna nieelastyczność audiowizualnego przekazu łużycko-serbskiego edukacja., pomińmy dziś.)

„Bez zakończenia wojny i klęski faszystowskiego systemu, który dążył do zniszczenia całego łużycy, nie bylibyśmy dzisiaj. W tym sensie dzisiejszy dzień jest dniem wyzwolenia i przetrwania narodu ”- powiedział dziś prezydent Domowina, Dawid Statnik. Tak piękny dzień zwycięstwa, przyjaciele łużycko-serbskie. W tym roku po dłuższym czasie przynajmniej raz jeszcze trochę offiko.


Lukáš Novosad

(Chciałbym podziękować alfabetycznie za pomoc w przygotowaniu tekstu: Zdeněk Blažek, Radek Čermák, Tereza Hromádková i Stanislav Tomčík. 



Całość z odnośnikami tutaj:


http://www.luzice.com/2020/05/08/paradoxy-luzickosrbskeho-vitezstvi-nad-nacismem/?fbclid=IwAR0mfUB5xMsXMBis1zQP0EsHDOhqPQMLuGSB9LBoyQvOKhqpE9gdELlJzdE