Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

poniedziałek, 6 marca 2017

Eskalacja wojenna w Europie Śr. w interesie USA

Polityka pobożnych życzeń




Jak wynika z najnowszego raportu amerykańskiego Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych – w interesie Stanów Zjednoczonych leży, aby eskalacja wojenna w Europie Środkowej doprowadziła do zawarcia korzystnego kompromisu z Rosją. Czy polska krew, ruina majątkowa i upadek państwa mają po raz kolejny pieczętować sojusz mocarstw ponad naszymi głowami?



Aktualny obóz władzy w tej akurat kwestii na pewno ani o jotę nie różni się od poprzedniego – konsekwentnie dezinformuje Polaków w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Pan minister obrony narodowej, uczestnicząc w ostatnich dniach w natowskiej konferencji w Monachium, znów wystąpił ochotniczo w roli rzecznika naszych sojuszników – by po raz nie wiedzieć już który zapewniać o ich niezłomnej determinacji „wypełnienia wszelkich zobowiązań”. Czy łudzi i mami tylko nas – czy również sam siebie? Czy zdaje sobie sprawę, jak bliski jest przejścia do historii jako ten, któremu udało się doprowadzić do tragifarsowej powtórki – wraz z całą grupą „rekonstruktorów”: on sam, Macierewicz – cień Rydza Śmigłego, Waszczykowski – pół Becka, Duda – ćwierć Mościcki – z rodziną Kaczyńskich na Wawelu jako kolektywnym echem i światłem odbitym ducha marszałka –? Któż im wszystkim dał prawo do uprawiania takich gier hazardowych – w których stawką jest już nie tylko suwerenność, ale i byt materialny, i sama nawet biologiczna substancja narodu?
Zarówno warszawski rząd, jak i belwederski prezydent nie mówią Polakom prawdy o potencjalnie tragicznej sytuacji geostrategicznej w obliczu całkiem już jawnych, wręcz manifestacyjnych i prowokacyjnych przygotowań do wojny – którą imperialni gracze z obu stron przymierzają się rozstrzygnąć naszym kosztem i na naszym terytorium. Co w świetle wielowiekowej praktyki jest zresztą oczywistością. Np. w tzw. wojnie północnej na początku XVIII w. znaczną część kampanii, bitew i potyczek w tym ciągnącym się kilkanaście lat konflikcie Polacy stoczyli sami ze sobą, umiejętnie napuszczani przez bardziej wyrachowanych graczy: Niemców (Sasów), Moskali i Szwedów. Nie znalazły się wówczas w ogniu walk ościenne stolice: Moskwa ani Petersburg, Berlin ani Drezno, o Sztokholmie nawet nie mówiąc – za to po zakończeniu działań wojennych na takim np. Mazowszu większości spustoszonych miast, miasteczek i wsi nie miał już nawet kto podnosić ze zgliszcz i ruin.
Analogie do współczesności są wbrew pozorom niepokojąco ścisłe. Gry wojenne i manewry prowadzone przez obie strony potencjalnego konfliktu mają scenariusze poniekąd symetryczne, stanowiące lustrzane odbicie – bowiem z Moskwy i z Waszyngtonu patrzy się na Polskę podobnie, jako na przyszły teatr wojny. Sztabowcy rosyjscy i amerykańscy, rzecz jasna, różnie typują zwycięzców – ale przecież pozostają zgodni co do wyboru strategicznych celów i najważniejszych kierunków uderzeń, których największe koszta ludzkie i materialne ponosić ma Polska. Z takich założeń wychodziły i do takich samych konkluzji zmierzały wszystkie ćwiczenia poligonowe przeprowadzane w ostatnich latach. Zarówno powtarzane w różnych wariantach ćwiczenia rosyjskie, jak i natowska „Anakonda” 2016 – wszystkie one kalkulują podobne elementy: „kocioł suwalski”, „twierdza Toruń”, bombardowanie Warszawy.

Kawę na ławę wyłożył nam goszczący ostatnio w Warszawie Philip A. Petersen z fundacji Potomac, który fachowo objaśniał w jednym z wywiadów: „Co więc muszą zrobić Rosjanie? Muszą okrążyć polską armię w północno-wschodnim kwadrancie kraju. Warszawa musi być bezpośrednio zagrożona atakiem. To oznacza, że Rosjanie muszą przekroczyć Bug, Narew oraz Wisłę. Są miejsca, gdzie łatwiej jest te rzeki przestąpić, i takie, gdzie jest to trudniejsze. Weźmy dolny odcinek Wisły. Płock i Toruń to miasta, które Rosjanie muszą zająć, bo znajdują się one na prawym, podwyższonym brzegu Wisły i bronią mostów”. Akurat Petersen dobrze wie, o czym mówi – w ostatniej dekadzie zimnej wojny uczestniczył wszak w opracowaniu tzw. Air Land Battle Concept, tj. koncepcji powstrzymania Sowietów zmasowanym kontruderzeniem atomowym – przede wszystkim na trasy domarszu prowadzące przez Polskę – musiał więc doskonale znać mapę naszego kraju z naniesionymi na nią celami dla rakiet amerykańskich. Dlatego skóra cierpnie, kiedy ciągnie dalej: „Pomysł ministra Macierewicza, by stworzyć coś w rodzaju Gwardii Narodowej, jeśli będzie ona oczywiście dobrze wyposażona i wyszkolona, jest dobry. Może ona bowiem zamienić te miasta, po ewakuacji ludności, w twierdze, bronione bez problemu przez wiele tygodni – o wiele dłużej, niż są w stanie wytrzymać Rosjanie. Gwardia Narodowa mogłaby także trudzić się odbudową baz lotniczych. W ten sposób zdjęłaby część ciężaru z regularnych sił. Można by czerpać też z sił rezerwy”.


Sęk w tym, że wszystkie tego typu scenariusze są pozbawione jakichkolwiek optymistycznych zakończeń. Zarówno operacja „Boxer” symulowana na stołach sztabowych w roku ubiegłym (w Waszyngtonie), jak i operacja „Hegemon” symulowana z początkiem tego roku (w Warszawie) – obie te gry wojenne, jeśli idzie o Polskę, miały niemal identyczny horyzont zdarzeń: kompletne wyczerpanie stanów i rezerw Wojska Polskiego, a ze strony Rosjan – „deeskalacyjne” uderzenia bronią jądrową w szereg strategicznych celów na mapie Polski. Dodatkowo wszystkie te wojenne scenariusze projektują jeszcze jedną tragedię dziejową: zbrojną konfrontację Polaków i Białorusinów – do czego doprowadzenie byłoby największą zbrodnią przeciwko polskiej racji stanu.

Jaki w tym nasz interes? Żaden. A jaki interes mają nasi amerykańscy patroni? Proszę czytać świeży, styczniowy raport amerykańskiego Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych [Center for Strategic and Budgetary Assesments] – dostępny na stronie: 

http://csbaonline.org/research/publications/preserving-the-balance-a-u.s.-eurasia-defense-strategy – 

w którym wszystko wyłożono tak, że jaśniej już niepodobna.

1. Utrzymanie przez imperium amerykańskie pozycji globalnego hegemona wymaga: przede wszystkim (a) położenia kresu mocarstwowym aspiracjom „państw rewizjonistycznych”: Chin, Rosji i Iranu, oraz (b) położenia kresu kryzysowi wewnętrznemu własnego państwa. 

2. Jedno i drugie wymaga zrównoważenia wydatków przez wzrost podatków – co jest nie do przeprowadzenia bez WOJNY, której pilną potrzebę dyktuje z jednej strony tempo rozwoju gospodarczego i militarnego „państw rewizjonistycznych”, a z drugiej tempo wzrostu deficytu budżetowego USA. 

3. Z trzech teatrów wojennych przyszłej wojny: zachodniego Pacyfiku, Bliskiego Wschodu i Europy – ten ostatni rejon ma dla Amerykanów znaczenie DRUGORZĘDNE. Państwa europejskie nie powinny być przez USA wspierane militarnie bardziej, niż wymaga tego kluczowa strategia: „czas za terytorium”. 

4. Owo „terytorium”, którego utratę w Europie na rzecz Rosji specjaliści amerykańscy z góry zakładają, to oczywiście przede wszystkim Polska. Strategia amerykańska nie zakłada tu niczego więcej poza prowadzeniem DZIAŁAŃ OPÓŹNIAJĄCYCH – i to możliwie niskim kosztem – a bez użycia potencjału równoważącego ani środków odstraszających. 

5. A jak minimalizować koszta? To oczywiste – przerzucić je na ludność tubylczą, która powinna prowadzić „zaawansowaną wojnę nieregularną”, tj. DZIAŁANIA PARTYZANCKIE na kształt Hezbollahu (sic!). Efektywność tych działań Amerykanie mogą oczywiście wzmocnić własnymi środkami rozpoznania i odpowiednim instruktażem – ale w żadnym wypadku nie wysyłką jakichś potężnych korpusów ekspedycyjnych.


Kim jest autor tego raportu – który jeśli o nas chodzi, można by równie dobrze zatytułować: „PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ”? Czy to jakiś „ruski agent”, jakiś „kret” w szeregach administracji amerykańskiej, którego zadaniem jest sianie defetyzmu i niewiary w szczerość intencji naszych sojuszników? Nic podobnego – to dr Andrew F. Krepinevich, doświadczony pułkownik armii amerykańskiej i wybitny analityk Pentagonu, ekspert Kongresu, pracujący dla Białego Domu za kadencji paru prezydentów – to on nie pozostawia żadnych złudzeń co do strategicznych celów imperium. Celem ewentualnej wojny w naszym regionie w żadnym wypadku nie jest ostateczne rozgromienie przeciwnika – bo przecież silna i zintegrowana Rosja jest Ameryce żywotnie potrzebna w konflikcie z Chinami. Istotnym celem na naszym odcinku jest więc nakłonienie Moskwy do przyjęcia roli lojalnego sojusznika Waszyngtonu – a jeśli uda się to osiągnąć bez wojny, tym lepiej. Pan doktor pułkownik Krepinevich bez specjalnego owijania w bawełnę stawia tę kropkę nad „i”: „Russia could become a U.S. security partner”. A więc zakładana utrata 100 proc. stanów osobowych oraz rezerw mobilizacyjnych Wojska Polskiego, gruzy i zgliszcza lub nawet leje po bombach atomowych w miejsce Suwałk, Torunia, Płocka, a może i Warszawy – to śmiertelne ryzyko przyjmujemy na siebie po to, by Amerykanie i tak w końcu dogadali się z Moskalami – ?!


Grzegorz Braun
 
 
 http://3obieg.pl/polityka-poboznych-zyczen
 

Organizatorzy próbowali ustawić konkurs drużynowy. To niemiecko-austriacki biznes



Fortuna: Organizatorzy próbowali ustawić konkurs drużynowy. To niemiecko-austriacki biznes

  Paweł Ślęzak, 2017-03-05, 12:35
 
Złoty medalista IO w Sapporo z 1972 roku Wojciech Fortuna ocenił występ Polaków na mistrzostwach świata w Lahti. Były skoczek zwrócił uwagę na częste zmiany belki podczas konkursu drużynowego. - Taka żonglerka belką, jaka miała miejsce w konkursie drużynowym, to według mojego odczucia była próba ustawienia zawodów. Nie przeszkodziło to jednak Polakom, dlatego, że oni są najlepsi - stwierdził Fortuna.
 
 
Paweł Ślęzak: Zadrżało serce przy lądowaniu Kamila Stocha w ostatnim skoku konkursu drużynowego?

Wojciech Fortuna: Nie, byłem spokojny. Nie przejmowałem się, bo nasza drużyna wyraźnie prowadziła i wiedziałem, że Kamil nie zawiedzie. Jesienią nazwałem naszą kadrę złotą drużyną i tego się trzymałem. Nasi skoczkowie są w tak dobrej formie, że w zasadzie nikt nie mógł zepsuć skoku, a każdy oddzielnie może wygrać konkurs indywidualny.

Gdzie leży klucz do sukcesu polskich skoczków? Czy ten klucz to Stefan Horngacher?

To są tak doświadczeni skoczkowie, że trudno przypisywać zasługi tylko trenerowi. Stefan Horngacher to wszystko oszlifował. To były nieoszlifowane diamenty, a on ich wszystkich obudził. W nich cały czas drzemała forma olimpijska. Nie można też odbierać zasług Łukaszowi Kruczkowi, bo za jego czasów też były sukcesy. Pod koniec jego pracy z kadrą przyszło jednak odprężenie i wszystko przestało działać. Trzeba było coś z tym zrobić, a zmiana trenera zrobiła dużo dobrego. Nasi skoczkowie chcieli właśnie Horngachera, a kilku z nich jeszcze zanim zaczął pracować z reprezentacją, już trenowało jego programem. Horngacher zwraca uwagę także na szczegóły, o czym świadczy nawet sytuacja z butami Piotra Żyły. Trener kazał mu natychmiast je wymienić nawet mimo tego, że Piotrek czuł się w nich dobrze. Horngacher stwierdził, że to wygniecione papucie. To poskutkowało tym, że Żyła zrobił wspaniały wynik.

Jak oceni pan sędziowanie na MŚ? Pojawiały się między innymi kontrowersje w związku ze zbyt wysokimi ocenami dla Stefana Krafta.

To jest austriacka matematyka, z którą ja się nie zgadzam. To jest ich i niemiecki biznes. Austriacy i Niemcy ustawiają pod siebie belkę, oni odczytują wiatry, ale nam tego nie podają. Dopiero w ostatniej chwili podają nam już obliczoną bonifikatę za wiatr i belkę. Jak Kamil skoczył na trzecie miejsce w konkursie na normalnej skoczni to "odciągnęli" mu 1,6 punkta i ostatecznie był czwarty. Jestem tego pewien. Mało tego - taka żonglerka belką, jaka miała miejsce w konkursie drużynowym, to według mojego odczucia była próba ustawienia zawodów. Nie przeszkodziło to jednak Polakom, dlatego, że oni są najlepsi. To jest złota drużyna. Wielkie gratulacje dla nich, jak i dla trenera!

Kto był największym bohaterem tych mistrzostw?

Bohaterem jest dla mnie cała polska drużyna, a w szczególności Piotrek Żyła. Zdania jednak nie zmienię w tym aspekcie, że moim faworytem zawsze będzie Kamil Stoch. Ostatnio jednak wszyscy są w tak dobrej formie, że ja już się pogubiłem w tym wszystkim i nie wiem, który z nich może wygrać konkurs. Także Kubacki mógł mieć w Lahti medal indywidualny, ale niestety pojawiło się małe potknięcie. Czekałem jednak spokojnie na drużynówkę, bo wiedziałem, że czeka nas coś wielkiego.

Wybiera się Pan na majową imprezę do Wisły do Piotra Żyły? Piotrek wygrał zakład z burmistrzem Wisły i wybierze gwiazdę imprezy, która odbędzie się 6 maja.

Wiem o tej imprezie, ale się nie wybieram, bo w swoim życiu już się dosyć natańczyłem. Ja sobie spokojnie kibicuję, nie piję od 12 lat, więc nie napiję się nawet piwa. Ale jak usłyszę, że jest jakaś impreza, to będę chłopakom przyklaskiwał. Niech się cieszą, niech się bawią. Skoczek to "krótki" zawód i życzę naszym zawodnikom, żeby przede wszystkim utrzymali formę do Pjongczang, bo oni potrzebują emerytury sportowej. Jak będą mieli czwarte miejsce na igrzyskach to zapomną o nich wszyscy. Jak zdobędą medal, to będą mieli na chleb. Znam mistrzów świata, którzy nie mają z czego żyć.
 
 
Niemcy w konkursie drużynowym zajęli miejsce tuż za podium
 
 
 
 
http://www.polsatsport.pl/wiadomosc/2017-03-05/fortuna-organizatorzy-probowali-ustawic-konkurs-druzynowy-to-niemiecko-austriacki-biznes/
 
 
 
 

Traumę dziedziczymy przez wiele pokoleń. Co wie epigenetyka?


Traumę dziedziczymy przez wiele pokoleń. Co wie epigenetyka?


Po przodkach dziedziczymy nie tylko geny, ale też - "pozagenowo" - pamięć o lęku, skłonność do zaburzeń psychicznych i chorób somatycznych; trauma rodziców wpływa na dzieci i kolejne pokolenia - mówili w piątek naukowcy na odbywającej się w Katowicach konferencji.

Stres powoduje zmiany epigenetyczne w komórkach jajowych i plemnikach, w środowisku w macicy ciężarnej, komórkach macierzystych i ośrodkowym układzie nerwowym - dyskutowali o tym lekarze podczas rozpoczętej w piątek dwudniowej międzynarodowej konferencji „Medyczne i społeczne aspekty traumy”.

Jak podkreśliła prof. Jadwiga Jośko-Ochojska ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, współczesna nauka przy zastosowaniu nowoczesnych narzędzi coraz wyraźniej wskazuje, że przeżycia naszych rodziców, dziadków, a być może też pradziadków mają na nas znaczący wpływ.

„Nie rodzimy się jako niezapisana tablica. Jak stwierdziła w 2012 r. wybitna badaczka Nessa Carey, nasze DNA jest jak scenariusz, ale w zależności od reżysera, aktorów i ich zmysłów, nawet identyczny scenariusz może być różnie zrealizowany” – powiedziała.

Dowiedziono już ponad wszelką wątpliwość, że traumatyczne przeżycia matki w czasie ciąży mogą spowodować uszkodzenia czynnościowe i anatomiczne mózgu dziecka jeszcze w życiu płodowym, wpływając na patologiczne funkcjonowanie jego organizmu nawet w dorosłym życiu. Jednak nawet jeśli matka nie doznaje w ciąży żadnych negatywnych przeżyć, dziecko może odziedziczyć lęki, podatność na zaburzenia nastroju po swoich dalszych przodkach. Dziedziczenie odbywa się bowiem nie tylko poprzez geny, ale też „pozagenowo”.

Nowoczesne badania takiego dziedziczenia opierają się głównie na badaniach epigenetycznych, w których mowa o wpływie czynników środowiskowych na zmianę ekspresji, czyli funkcjonowania genów, mimo braku zmian w budowie całego zestawu genów. Chodzi o tzw. pamięć komórkową czy pamięć metaboliczną.

Prof. Jośko-Ochojska przytoczyła m.in. wyniki badań myszy – samice jeszcze przed zapłodnieniem wąchały miętę, a następnie aplikowano im bodziec bólowy. Po kilkukrotnym powtórzeniu tych działań samica reagowała lękiem na zapach mięty, podobnie jej urodzone później dzieci. Aby wykluczyć ewentualność, że dzieci naśladują jej zachowanie, oddzielono młode od matki. Okazało się, że w porównaniu z grupą kontrolną wyłącznie te myszy, których matki były drażnione, bały się, czując zapach mięty, były agresywne, stwierdzono u nich też wysoki poziom hormonu stresu.

O tym, że podobne doświadczenia są udziałem ludzi, świadczą obszerne badania osób, które przeżyły traumę – żołnierzy, więźniów obozów koncentracyjnych, ofiar przemocy – oraz ich potomków. Notowano nawet relacje o tych samych koszmarach sennych dręczących rodziców i dzieci, choć rodzice nigdy dzieciom o nich nie opowiadali.

Naukowcy wiedzą już, że w stresie niektóre regiony mózgu ulegają zmniejszeniu – jak hipokamp i kora przedczołowa, a inne powiększeniu – jak jądra migdałowate. „Zmniejszają się więc struktury odpowiedzialne za pamięć, za jej konsolidację, zwiększają się odpowiedzialne za lęk i agresję, które idą zawsze w parze. To niesie dalekosiężne skutki społeczne – im większy poziom lęku w społeczeństwie, tym większy poziom agresji” – mówiła prof. Jośko-Ochojska.

Dodała, że są też korzystne aspekty traumy, prowadząc do zjawiska określanego przez specjalistów jako wzrost potraumatyczny, prowadzący do lepszego funkcjonowania niż przed traumą. „To są lepsze umiejętności radzenia sobie ze stresem i traumą, człowiek widzi nowe możliwości, wytycza nowe cele, zaczyna być bardziej dojrzały emocjonalnie, staje się lepszym człowiekiem. Całe życie piszemy epigenetyczny list do przyszłych pokoleń. Musimy być świadomi, że wszystko, co przeżywamy, przekazujemy dalej. Albo się z tym uporamy, albo nie, mamy na to wpływ” – podsumowała.

Ciekawy artykuł na temat epigenetyki:
Epigentyka: jak oszukać genetyczne przeznaczenie

Źródło: Serwis Nauka w Polsce


http://www.psychologiawygladu.pl/2016/06/traume-dziedziczymy-przez-wiele-pokolen.html

Eksperyment Rosenhana - jak łatwo zostać schizofrenikiem


Eksperyment Rosenhana - jak łatwo zostać schizofrenikiem


"Zdrowy w chorym otoczeniu” – tak brzmiał tytuł pracy prof. Rosenhana, opublikowanej w magazynie naukowym „Science”*. Mowa w niej o ośmiu uczestnikach eksperymentu, który po opublikowaniu nieźle wstrząsnął psychiatrią.

Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica pomiędzy byciem „normalnym” i kimś potocznie nazywanym „wariatem”. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”. W tej iście szerlokomskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył Rosenhanowi „Nagrody Nobla za humor naukowy".

Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie potrzebowała, aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do czynienia z „normalnymi” ludźmi, którzy faktycznie nigdy wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych. „To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane” napisze on później we wspomnianej publikacji. „Nawet jeżeli jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to przekonywujących dowodów”.

Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej od „chorej psychicznie”, ale w Rosenhanie pojawiło i umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz. Stwierdził on, że „choroba psychiczna” nie jest diagnozowana na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym postrzeganiu „pacjenta” przez obserwującego lekarza. Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie nigdy nie cierpiący na żadne „choroby psychiczne” zostaną w szpitalu rozpoznani jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej zasadzie to się odbędzie.

Przygotowania do eksperymentu wyglądały zawsze tak samo: pan profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam, twierdząc podczas przyjęcia, że… słyszą głosy. Było to oczywiście nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez pseudopacjentów „głosy” nie miały odniesienia do znanych w psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów „pustych”, „próżnych” i „głuchych”, jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem.

Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała „schizofrenia”, a w jednym „zespół depresyjno-maniakalny”, nasi „pacjenci” zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali, przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.

Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się więc już w początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego uczestników poczuła wyraźny strach „przed pobiciem lub gwałtem”. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa „ruszyła” na kolejne kliniki. Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12 szpitalach, po części w tych starszych, o ściśle konwencjonalnym podejściu do „pacjenta”, a po części w nowoczesnych, nastawionych badawczo.


Wszyscy byli chorzy


Nikogo nie rozpoznano jako zdrowego, a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to różne preparaty na, za każdym razem, te same objawy. Grupie badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy „przechodzą koło człowieka, jakby go nie było”. Okazało się, że po raz wypowiedzianej diagnozie, nikt już nie traktuje pacjenta jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie były, będą już zawsze odbierane, jako symptom „choroby psychicznej”. Notatki na przykład, które początkowo nasi pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później, że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów choroby psychicznej. (łał..... - MS)

Nie wyjdziesz, aż się nie przyznasz!


Rosenhan w swoim eksperymencie podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad „pacjentem”. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej rozmowie!) „schizofrenii” oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne) zachowanie było interpretowane już jako choroba, ale do diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że w klinice miał poczucie „bycia niewidzialnym”, gdyż statystycznie 71% psychiatrów i 88% sióstr i sanitariuszy w ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w ciągu dnia, jako „pacjent”, a jeśli była jakakolwiek reakcja to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie:

Pacjent: Przepraszam, panie doktorze… Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru w ogrodzie?

Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz odchodzi nie czekając na odpowiedź…).

Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się „pacjenta” do tego, że… jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie, jako „zdrowi”, ale ze zdiagnozowaną „schizofrenią w remisji” (czyli zaleczoną na pewien czas).

Skandal


Wielkie oburzenie psychiatrii konwencjonalnej, jakie wybuchło po upublicznieniu badań Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako „wybrakowana metodycznie”. Dyrekcja jednego ze szpitali psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że „w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca”, na co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam swoich pseudopacjentów.

Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej fazy „Eksperymentu Rosenhana” okazało się, że wyzwany na pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało, że… nikogo tam nie wysłał.

Jako materiał uzupełniający, który bardziej „po polsku” traktuje sprawę, polecam obejrzeć poruszającą sztukę Teatru Telewizji pt.: „Kuracja”, według książki Jacka Głębskiego (reż.: Wojtek Smarzowski, w roli głównej: Bartek Topa). Sztuka opowiada o psychiatrze naukowcu, który chcąc poznać tajniki swoich podopiecznych postanawia symulować schizofrenię, stając się „zwykłym pacjentem psychiatryka”. O eksperymencie mało kto wie, a sytuacja szybko wymyka się spod kontroli…

*Publikacja: On Being Sane in Insane Places w: Science, 179, 250-8.


Źródło: Andrzej Skulski, Polityka.pl


http://www.psychologiawygladu.pl/2015/10/eksperyment-rosenhana-jak-atwo-zostac.html?m=1

niedziela, 5 marca 2017

Na Pomorzu ~ 730 tysięcy osób podpisało Niemiecką Listę Narodowościową.


Polacy czy Niemcy?

 

 

Na Pomorzu prawie 730 tysięcy osób podpisało Niemiecką Listę Narodowościową.

Część mieszkańców naszego regionu miała dziadka lub ojca w Wehrmachcie



8 października 1939 roku Adolf Hitler wydał dekret o nowym podziale administracyjnym terenów wschodnich, który wszedł w życie już 26 października. Na jego mocy zachodnie i północne ziemie polskie, m.in. tereny Pomorza Gdańskiego, zostały wcielone do III Rzeszy. Obszary byłego województwa pomorskiego, Wolnego Miasta Gdańsk oraz kilku powiatów z Prus Wschodnich utworzyły Okręg Rzeszy Gdańsk – Prusy Zachodnie (Reichsgau Danzig – Westpreussen). Tym samym mieszkańcy ówczesnego powiatu wąbrzeskiego, w tym miast Wąbrzeźno, Golub, Dobrzyń, Kowalewo Pomorskie, znaleźli się w Rzeszy. Jednak nie od razu i nie wszyscy stali się obywatelami tego kraju.  4 marca 1941 roku na polskich ziemiach wcielonych do III Rzeszy wprowadzono Niemiecką Listę Narodowościową (Deutsche Volksliste - DVL), by podzielić ludność na zajętych terenach Polski, również obszaru Generalnego Gubernatorstwa. Szczególnym naciskom poddawani byli mieszkańcy Pomorza, Śląska, Wielkopolski oraz Kaszub. Stosowano wobec nich całą gamę środków przymusu: od nacisków administracyjnych (grożenie eksmisją z mieszkania, odebranie kartek żywnościowych, przeniesienie do gorszej pracy), poprzez represje policyjne (uporczywe wzywanie na posterunek, bicie), kończąc na wywożeniu członków rodziny do obozów koncentracyjnych lub przesiedleńczych. Aby tego uniknąć, należało podpisać DVL. Lista dzieliła ludzi na cztery kategorie: kategoria 1 – Volksdeutscher – były to osoby narodowości niemieckiej, aktywne politycznie, działające na rzecz III Rzeszy w okresie międzywojennym (tzw. Reichslista). kategoria 2 – Deutschstämmige – osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, posługujące się na co dzień językiem niemieckim, kultywujące kulturę niemiecką, zachowujące się biernie. kategoria 3 – Eingedeutschte – skupiała osoby autochtoniczne, uważane przez Niemców za częściowo spolonizowane (Górnoślązacy, Kaszubi, Mazurzy) oraz Polaków niemieckiego pochodzenia (osoby pozostające w związkach małżeńskich z Niemcami). kategoria 4 – Rückgedeutschte – były to osoby pochodzenia niemieckiego, które się spolonizowały i czynnie współpracowały w okresie międzywojennym z władzami polskimi, bądź aktywnie działały w polskich organizacjach społeczno-politycznych.  Mieszkańcy naszego regionu byli zmuszani do podpisania DVL i trafiali najczęściej do III, a rzadko do IV grupy. Zaszeregowani w III kategorii otrzymywali niemieckie obywatelstwo na 10 lat. Nie mogli być członkami NSDAP, obejmować stanowisk kierowniczych, urzędów honorowych ani studiować na niemieckich uczelniach.  Zapełnianie listy przebiegało różnie, w zależności od regionu. Na Śląsku i Pomorzu zmuszano do tego, natomiast w Wielkopolsce na DVL wpisywano ostrożnie. W Generalnym Gubernatorstwie wpis był dobrowolny.  Na Pomorzu, a tym samym w Wąbrzeźnie i okolicach, przez pierwszy rok na listę wpisanych zostało bardzo niewiele osób. Profesor Jan Sziling podaje liczbę 128 osób z trzeciej grupy.  Po 1942 roku władze okupacyjne masowo wciągały Polaków na DVL. Zaczęto wówczas stosować środki przymusu. Osoby, które nie chciały się zapisać były uważane „za wrogów narodu niemieckiego”. Do grupy trzeciej trafiło wówczas ponad 18 tysięcy mieszkańców powiatu wąbrzeskiego.  Do 1944 roku na listę wpisano 727 tysięcy pomorskich Polaków. W wielu przypadkach do III lub IV grupy zapisywali się nawet członkowie organizacji konspiracyjnych, aby móc lepiej infiltrować wroga.  Głównym celem funkcjonowania listy było jednak pozyskanie przez Niemców rekrutów do Wehrmachtu. Tuż po podpisaniu jej przez całą rodzinę, mężczyźni otrzymywali wezwanie do wojska. Musieli się stawić do jednostki, w przeciwnym wypadku wszyscy trafiliby do obozu. Również po dezercji żołnierza rodzina była zsyłana na śmierć. Wielu mieszkańców naszego regionu służyło w niemieckim wojsku.  Oceniając ludzi, którzy znaleźli się na DVL pamiętajmy, że w większości przypadków nie mieli oni możliwości wyboru. Musieli podpisać listę, w przeciwnym wypadku czekałaby ich śmierć. Po wojnie dopuszczono rehabilitację przed sądem grodzkim osób, które podpisały niemiecką listę narodowościową (II, III, i IV grupę). Większość osób zrehabilitowano pozytywnie. 


Szymon Wiśniewski,  fot. internet 


 
http://wabrzezno-cwa.pl/artykul/polacy-czy-niemcy/39760


Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści



Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści

autor: Sebastian Stodolak05.03.2017, 09:00
 
Demokracja to rządy ludu? Bzdura. Światem rządzą dziś eksperci. Ze strachu przed coraz bardziej zagmatwaną rzeczywistością oddaliśmy władzę kaście „wszechwiedzących” szamanów
Co najbardziej komplikuje nasze życie? Informacje. XX-wieczny amerykański inżynier, architekt i filozof Buckminster Fuller szacował, że do 1900 r. zasób informacji, jakim dysponowała ludzkość, podwajał się co 100 lat. Obecnie badacze szacują, że proces ten zajmuje już ledwie rok.
Dziś informacja jest również nieporównywalnie szybciej i łatwiej dostępna. Gdy w 1716 r. Jakob Hermann publikował „Phoronomię”, dzieło z zakresu mechaniki, wyłożone w niej teorie nie miały szans na dotarcie do „szerokiej publiczności”, a inni naukowcy zapoznali się z nimi z wielomiesięcznym opóźnieniem. Dziś, gdy naukowcy NASA odkrywają siedem nowych podobnych do Ziemi planet, ogłaszają konferencję prasową. I w jednej chwili o ich odkryciu dowiaduje się cała ludzkość łącznie z tymi, których owo odkrycie nic a nic nie obchodzi. Podobnie szybko i ogólnie dostępne są nowe wersje teorii spiskowych o inwazji ludzi jaszczurów, śmieszne filmiki z kotami, przepisy kulinarne, diety cud, porady psychologiczne i sposoby na zrobienie fortuny w jeden dzień.
Jesteśmy wprost zalewani informacjami, co nie byłoby tak przerażające, gdybyśmy nie musieli na ich bazie podejmować decyzji i wybierać, co jest dobre i warte uwagi. Co złe i nieprzydatne, co jest prawdą, a co kłamstwem. Decyzji, od których często zależy nasza przyszłość. Niestety, musimy to robić.

A wiedząc, że nie we wszystkim podołamy, prosimy o radę ekspertów.


Młotkiem w palec

Dietetycy za 50 zł dziennie dostarczą nam zbilansowane posiłki, agent nieruchomości znajdzie odpowiednich kandydatów, którym moglibyśmy wynająć mieszkanie, zaś pośrednik finansowy doradzi nam, jaki kredyt zaciągnąć. Że niektórym zasugeruje kredyt we frankach albo ulokowanie kapitału w piramidzie finansowej? No cóż, cedowanie decyzji na ekspertów obarczone jest ryzykiem. Ba, nawet lekarz może przepisać lek, który zamiast postawić na nogi, zaszkodzi. Ale problem ze specjalistami zaczyna się, gdy powierzamy im los nie jednostek, lecz społeczeństw – bo wówczas realne staje się ryzyko sprowadzenia na siebie ogólnokrajowej katastrofy. A to zagrożenie rośnie tym szybciej, im bardziej rozrastają się kompetencje państwa, a z nimi prawo. Do opanowania którego potrzebni są specjaliści.



Minister tego lub owego nadal jest ważny, lecz to grono wybranych przez niego ekspetów opracowuje wdrażane przezeń rozwiązania. Rodzimi politycy (i nie tylko nasi) nieustannie powołują się na opinie znawców, które mają uzasadniać różnorakie posunięcia legislacyjne (inna sprawa, że miewają problemy – jak choćby w przypadku prezydenta Komorowskiego i „reformy” OFE – z tych opinii upublicznianiem). Nie będzie też przesady w stwierdzeniu, że ekspertoza – zbytnie poleganie na specjalistycznych opiniach czy też chorobliwie częste odwoływanie się do nich – trapi wiele państw. Demokracja pośrednia zamienia się w demokrację pośredników. Wybieramy polityków, żeby ci pośredniczyli w zatrudnieniu ekspertów do podejmowania decyzji w dziedzinach, na których politycy się nie znają. Czyli właściwie we wszystkich. Specjaliści opracowują metody na walkę ze zmianami klimatu, prewencję nowotworów, zwiększenie wykrywalności przestępstw, redukcję alkoholizmu i stopy bezrobocia. W praktyce to oni są realnymi zleceniobiorcami zarządzania krajem.
Wyborcy zaś tak mocno odzwyczaili się od podejmowania realnych decyzji, że wykorzystanie reliktu demokracji bezpośredniej, jakimi są referenda, zaczyna przynosić tak opłakane skutki jak brexit (to zła decyzja nie dlatego, że Wielka Brytania wychodzi z UE, lecz dlatego że podkopuje ona fundament międzynarodowej współpracy).
Ale – przerwie ktoś wywód pytaniem – dlaczego właściwie odwoływanie się do zdania ekspertów miałoby być czymś negatywnym? Instancja specjalisty nie jest przecież czymś złym sama w sobie. To zastrzeżenie zrozumiałe. Niestety, politycy mają stałą tendencję do wybierania nie tych ekspertów, co trzeba. Jak zauważał kolumbijski myśliciel Nicolas Gomez Davila: „Ludzie o wiele częściej waliliby się młotkiem w palec, gdyby ból występował dopiero po roku”. Polityków palec boli dopiero – a i to nie zawsze – po kolejnych wyborach.

Co na to narcyz
Czego oczekujemy od dobrego eksperta? Tego, by opracowywał korzystne dla ogółu rozwiązania trapiących go bolączek. Specjalista musi umieć przewidywać skutki proponowanych przez siebie posunięć, rozumieć rzeczywistość lepiej niż inni, potrafić wyczuć bieg zdarzeń oraz wychwytywać globalne trendy. Słowem, musi umieć skutecznie analizować i prognozować. Jednak właśnie ten warunek ogranicza podaż dobrych ekspertów.
Profesor Philip E. Tetlock, psycholog i politolog z Uniwersytetu Stanu Pensylwania, od ponad 30 lat bada skuteczność eksperckich prognoz. Zasłynął analizą przewidywań 284 osób, które z bycia specjalistami uczyniły sposób na życie (urzędników, profesorów, ekonomistów wolnorynkowych i marksistów). Zadawał im pytania o prawdopodobieństwo takich zdarzeń, jak recesja gospodarcza, upadek ZSRR, wybuch wojny w Zatoce Perskiej albo tego, czy Quebec odłączy się od Kanady. Eksperyment Tetlocka trwał od 1984 do 2003 r., a w jego trakcie sformułowano 28 tys. prognoz. Odpowiedzi ekspertów okazały się tylko odrobinę bardziej trafne niż gdyby prawdopodobieństwo szacować rzutami kostką albo prostą ekstrapolacją statystyczną. Co więcej, Tetlock porównywał prognozy ekspertów z opiniami dobrze poinformowanych laików, „utalentowanych amatorów” reprezentujących ogólną populację Stanów Zjednoczonych. Kto wypadł lepiej? Amatorzy. Co jest nie tak z ekspertami? Co sprawia, że osoby specjalistycznie wykwalifikowane obstawiają rezultaty gorsze niż przypadkowy przechodzień?
Niechęć do pomyłek i potrzeba bycia najlepszym. Ego. Eksperci nigdy nie przyznają się do błędów. Wolą mówić, że byli o włos albo że źle ich zrozumiano. Siłę „strachu przed byciem w błędzie” Tetlock ilustruje, przywołując eksperyment, który w latach 80. przeprowadzono na Uniwersytecie w Yale na studentach i szczurach. W labiryncie w kształcie litery T umieszczono szczura, następnie do któregoś z boków poprzecznej belki w T wkładano raz po raz jedzenie. Studenci mieli odgadywać, gdzie w kolejnej turze wyląduje jedzenie (zostali wcześniej poinformowani, że sekwencja nie jest losowa). Prognozy studentów, którzy chcieli być jak najskuteczniejsi, były trafne w niewiele ponad 50 proc. Szczur, któremu nie zależało na nieomylności, a po prostu na jedzeniu, kierował się we właściwy róg T w 60 proc. przypadków.

Eksperci różnią się jednak między sobą. Tetlock podzielił ich na dwie kategorie: lisy i jeże.
Lisy to ludzie skromni, ostrożni i sceptyczni wobec wielkich teorii, które wszystko tłumaczą. Korzystają z wielu źródeł informacji, dostosowują analizy do faktów, a nie fakty do prognoz, nie są przywiązani do posiadania racji. Z kolei jeże to ci, którzy specjalizują się w jakiejś jednej „wielkiej idei”, próbując tłumaczyć nią wszystkie możliwe wydarzenia i – jak pisze Tetlock – „szybko irytujący się, gdy ktoś nie rozumie ich stanowiska.” Chcą mieć rację. Są narcystyczni.
Która z tych grup jest przez ludzi chętniej słuchana? Narcystyczne jeże. Są bardziej wyraziści, oryginalni, nie przynudzają, a przede wszystkim mówią nam coś, na co sami nie wpadlibyśmy – jakby posiadali tajemną wiedzę. Nasze preferencje wobec ekspertów odzwierciedla świat mediów. – Telewizje i radia zapraszają tych, których ludzie chcą oglądać. Nie dziwi więc, że w studiach telewizyjnych roi się od jeży. Im lepszym jesteś ekspertem, im lepiej prognozujesz, tym mniejsza szansa, że zostaniesz etatowym komentatorem. Im twoje prognozy są gorsze, tym częściej będziesz komentował, prognozował i doradzał – uważa Tetlock.


Niestety nie ma żadnych powodów, by sądzić, że politycy nie ulegają tym samym słabościom w wyborze ekspertów co przeciętny konsument telewizji informacyjnej.
Problem szamana
Nieoptymalny wybór specjalistów Arnold Kling, ekonomista z Cato Institute, nazywa problemem szamana. Szaman to dla niego ktoś, kto narzuca się politykom z pomocą w każdej sprawie, choćby nie miał o niej zielonego pojęcia. – Jeśli istnieje wybór między ekonomistą oferującym tanie panaceum na daną bolączkę i ekonomistą, który twierdzi, że takie rozwiązanie nie istnieje, proces polityczny faworyzuje pierwszego. Mieliśmy bardzo wielu ekonomicznych szamanów, którzy przekonywali, że wiedzą, jak rozszerzyć zakres ubezpieczeń zdrowotnych, jednocześnie zmniejszając ich koszt. Mieliśmy szamanów, którzy uważali, że bez wpompowania 800 mld dol. w gospodarkę bezrobocie sięgnie 9 proc. W 2017 r. mamy nową administrację, która słucha innych szamanów – uważa Kling. Problem szamana jest według niego elementem problemu Tullocka.
Profesor Gordon Tullock był jednym z najwybitniejszych twórców szkoły wyboru publicznego, która – jak to ujął inny jej przedstawiciel – „pozbawia politykę romantycznego pierwiastka”. W największym skrócie chodzi o to, że politycy to dokładnie takie same stworzenia jak ich wyborcy. Mają te same zalety i wady, a także – jak zdecydowana większość z nas – myślą przede wszystkim o sobie. Swoje prawdziwe intencje jednak przyozdabiają szatą dbałości o dobro wspólne. To dlatego na rękę im jest zatrudnianie szamanów, którym wcale nie zależy na prawdzie, a na dostarczeniu tego, czego się od nich oczekuje. Im bardziej „miękka” jest dziedzina, w której doradzają, tym specjaliści są bardziej elastyczni. Szczególnie podejrzani są przedstawiciele nauk społecznych, w tym ekonomii. – Nie ma żadnych istotnych powodów, by próbować ukryć prawdę w naukach przyrodniczych, natomiast w przypadku nauk społecznych takich powodów jest bez liku – zauważał Tullock. Bez liku? Tak. Zwłaszcza że ynawcz tematu mogą służyć wielu panom jednocześnie – zarówno politykom, jak i wąskim grupom interesu, którym na rękę jest ukrycie jakichś prawd, a które stać na ich opłacenie i promowanie ich opinii w politycznych kręgach.
I tak to, że handel międzynarodowy buduje dobrobyt (ekonomiczny konsensus), negują ekonomiści sprzyjający lobby producentów, którzy chcieliby wprowadzić cła na import. Ci zaś, którzy – przeciwnie – konsensus uznają i promują globalizację, często robią to po to, by uzasadnić preferencyjne ulgi podatkowe albo regulacyjne wyłomy dla wybranych. Zdarza się, że specjaliści jednego lobby zwalczają ekspertów wrogiego obozu. W Polsce główni ekonomiści SKOK-ów krytykują banki za banksterkę, a główni ekonomiści banków krytykują SKOK-i za brak przejrzystości i opór przed jurysdykcją Komisji Nadzoru Finansowego. Z kolei eksperci związani z branżą węglową określają oparcie polskiej gospodarki na zielonej energii mianem nierealistycznej mrzonki, gdy ci związani z koncernami produkującymi wiatraki uważają, że bez czystej energii Polsce grozi ekologiczna katastrofa.
Której ze zwalczających się grup będą słuchać politycy? To zależy tylko od tego, jakie środki konkretne lobby jest w stanie zaangażować w promocję własnych pryedstawicieli. Oczywiście niektórzy specjaliści zostaną zignorowani. Na drodze może stanąć im ideologia rządzących. Bywa, że tylko, jeśli oni sami ją podzielają (bądź przekonująco to udają), uda im się dotrzeć do polityków. Dlatego SKOK-om łatwiej podesłać ekspertów rządowi PiS, a bankierom rządowi PO, natomiast socjologowie badający mniejszości seksualne więcej mieli do powiedzenia w administracji Obamy niż będą mieć do powiedzenia w administracji Trumpa.
Niektórzy ekonomiści (ci niezatrudnieni w rządzie) wysuwają nawet postulat, by każdy ekspert mający wpływ na politykę spowiadał się nie tylko ze źródeł dochodu, lecz także ze swoich ideologicznych predylekcji. Taką propozycję znaleźć można w wydanej z końcem zeszłego roku książce „Ucieczka od demokracji” Sandry Peart i Davida M. Levy’ego (tytuł nawiązuje do „Ucieczki od wolności” Ericha Fromma). Ekonomiści ci próbują wyjaśnić w niej eksperckie wpadki, koncentrując się na polityce gospodarczej.
Technokraci jak tyrani
Bezlitosny w ocenie eksperckich dokonań jest prof. William Easterly z New York University. W książce „Tyrania ekspertów” z 2014 r. wskazuje na seryjne porażki specjalistów, których międzynarodowe instytucje wynajmują do pomagania biednym krajom. Zdaniem Easteraly’ego to właśnie ci eksperci są jedną z przyczyn zubożania Afryki. Jej rozwój planowany jest najpierw odgórnie przez ludzi, którym z pozycji wygodnego fotela w Waszyngtonie wydaje się, że wiedzą, jak uszczęśliwiać innych, a potem narzucany jest autokratycznymi metodami, nawet jeśli beneficjenci pomocy się im sprzeciwiają. Ale eksperci – jak tyrani niezważający na wolę poddanych – mają za nic przekonania, zwyczaje i inne lokalne uwarunkowania panujące tam, gdzie chcą realizować swoje plany. Nie akceptują na przykład tego, że recepty typu „jeden rozmiar dla wszystkich” nie działają. W efekcie dzieją się tragedie. Easterly opisuje historię 20 tys. farmerów z Mubende w Ugandzie, których w 2010 r. wygnano z miejsca zamieszkania, ich plony zniszczono, a potomstwo zabito, realizując projekt ekologiczny pod auspicjami Banku Światowego. Jednak nie tylko Trzeci Świat cierpi od eksperckich porad.
W Wielkiej Brytanii w latach 20. XX w. Winston Churchill, ówczesny kanclerz skarbu, za namową bankierów, w tym szefa Banku Anglii, postanowił przywrócić standard złota. Jego doradcz popełnili jednak kardynalny błąd, ustanawiając zbyt wysoką wartość funta w relacji do kruszcu. W efekcie kraj doświadczył załamania gospodarczego. Gdy w 1917 r. w Stanach Zjednoczonych wprowadzano prohibicję, popierający ją specjaliści przekonywali, że zaoszczędzone na produkcji alkoholu zapasy zboża zostaną przekierowane do aprowizacji oddziałów, które rząd oddelegował na front I wojny światowej. Oczywiście eksperci nie przewidzieli skali działalności alkoholowego podziemia, które wciąż korzystało z zasobów zbóż. Nie mówiąc o tym, że nie przewidzieli powstania zorganizowanej mafii, z którą rząd USA musi walczyć do dzisiaj.


W USA wpływ specjalistów na rozwiązania polityczne był zauważalny już pod koniec XIX w., gdy niektóre stany zaczęły wprowadzać za ich radą eugenikę, czyli podejmować próbę eliminacji ze społeczeństwa osób upośledzonych umysłowo, czarnych czy niepełnosprawnych oraz ograniczenia napływu osób „nieużytecznych społecznie”, np. emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej. Celem był „rasowy postęp”, a głównym narzędziem przymusowa sterylizacja i zakazy małżeństw oraz współżycia seksualnego. Te praktyki miały wsparcie uznanych amerykańskich naukowców, którzy – jak się potem okazało – chętnie w swoich „raportach” przekłamywali prawdy naukowe i naginali metodologię. Ich rady politycy przez dekady kupowali w ciemno. Eugenika umarła dopiero w latach 70. XX w.
Do świeższych eksperckich kompromitacji, które realnie pogorszyły byt społeczeństw, należy zaliczyć pomyłki agencji ratingowych i nieodpowiedzialną działalność instytucji hipotecznych Freddie Mac i Fannie Mae, które doprowadziły do kryzysu finansowego w 2008 r. Eksperci niezbyt dobrze spisali się, projektując strefę euro, czym przyczynili się do jej niestabilności, nie zdołali wypracować pomysłów na rozładowanie fali masowej imigracji ani zapobiec zamachom terrorystycznym mimo ogromu danych dostępnych analitykom wywiadu.
A jednak ekspertów nikt nie rozlicza. Nie wychodzimy tłumnie na ulice protestować przeciw ich bolesnej nieskuteczności. Dlaczego? Może słowa, które padają we wspomnianej już „Ucieczce od wolności”, są aktualne? Fromm pisał: „Przerażona jednostka szuka czegoś albo kogoś, do kogo mogłaby się przywiązać, niezdolna jest już dłużej być swoim własnym, indywidualnym ja, desperacko usiłuje pozbyć się go i poczuć znowu bezpieczna, zrzuciwszy to brzmię własnego ja”.
Fromm tłumaczył w ten sposób narodziny nazizmu, czy – szerzej – sytuację, w której ludzie są skłonni wyzbyć się wolności decydowania o sobie, ale czy te zdania nie mogłyby się odnosić także do naszej i naszych polityków wiary w eksperckie osądy?
Oświecony tłum, głupia tłuszcza
Odrzucenie doradców en bloc to także przepis na katastrofę. Co jednak zrobić, by promować tych skutecznych, a nie blagierów? Są na to sposoby.
„Eksperci od ekspertów” uważają, że należy wypracować jasne mechanizmy, które nagradzają za dobre, a karzą za złe prognozy. Cena błędu powinna być na tyle wysoka, by motywować do większego wysiłku, ale też na tyle niska, by specjalistów nie wystraszyć. Możemy obcinać im premie, ale nie powinniśmy obcinać im głów. Tych, którzy zaliczają seryjne wpadki, należy marginalizować, nagłaśniając „wtopy”. Niereformowalne jeże powinny podlegać medialno-politycznemu ostracyzmowi.
Jednocześnie należałoby opracowywać metody doskonalące eksperckie analizy.
Tym tropem idzie prof. Tetlock, gdy proponuje ekspertom uczestnictwo w „Projekcie Dobrego Osądu”, który prowadzi od 2011 r. Zajmuje się tam nie tylko oceną ich kompetencji, lecz przede wszystkim próbuje hodować lisy. Udaje mu się. Skuteczność przewidywań osób należących do projektu szacowana jest na 30 proc. wyższą niż skuteczność przewidywań oficerów amerykańskiego wywiadu z dostępem do tajnych informacji.
Autorzy „Ucieczki od demokracji” chcą, by specjaliści przestali wyręczać nas w decyzjach dotyczących gospodarki i proponują coś na wzór obywatelskiej ławy przysięgłych. „Zamiast zatrudniać ekspertów do podejmowania decyzji w kwestiach regulacyjnych, powinno się oddać decyzje komisjom złożonym z losowo wybieranych ludzi, którym wcześniej eksperci te kwestie by tłumaczyli” – piszą Peart i Levy. Zarówno oni, jak i Tetlock wpisują się w nowe rozumienie udziału zbiorowości w życiu politycznym – takie, w którym tłum nie jest z konieczności głupią tłuszczą. Więcej, właśnie dlatego, że jest tłumem, ma pewne kompetencje.
Tego rodzaju myślenie wprowadził do „głównego obiegu” intelektualnego James Surowiecki w 2005 r. książką „Mądrość tłumu”. Surowiecki uważa, że „zbiorowość” może wiedzieć o rzeczywistości więcej niż specjaliści, pod warunkiem że każdy jej element buduje swoją wiedzą w oparciu o własny osąd, a nie naśladując zachowanie grupy. Uśrednienie takich suwerennych opinii daje jego zdaniem niezwykłe rezultaty – tłum nie tylko oszacuje trafnie wagę wołu (słynny eksperyment Johna Galtona z początku XX w.), lecz także trafniej od ekspertów odgadnie, czy dyktator kraju X posiada broń biologiczną albo czy Manchester United wygra ligę.
Zdaniem Surowieckiego, gdyby w demokracji częściej odwoływano się do decyzji zbiorowości, wyszłoby to społeczeństwu na dobre. „Specjaliści nie wiedzą, że czegoś nie wiedzą, gdy poleganie na tłumie zwiększa prawdopodobieństwo znalezienia informacji, o której wiadomo, że gdzieś istnieje. Dopóki grupa jest odpowiednio różnorodna i niezależna, pomyłki jednostek znoszą się wzajemnie, a pozostaje wyłącznie jej wiedza” – pisze Surowiecki.
Czy to właściwy wniosek? Eksperci zapewne się z nim nie zgodzą. 


http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1024209,demokracja-minela-to-eksperci-rzadza-swiatek.html




 

czwartek, 2 marca 2017

SUKCES CHRZEŚCIJAŃSTWA W RZYMIE BYŁ STOPNIOWY




SUKCES CHRZEŚCIJAŃSTWA W RZYMIE BYŁ STOPNIOWY

Chrześcijaństwo w Imperium Rzymskim rozprzestrzeniało się w spokojnym, stałym tempie. Na początku II wieku n.e. nie można było jeszcze mówić nawet o 1% chrześcijan; sto lat później liczba ta wzrosła do 5%, by w połowie III wieku n.e. wynieść 20% całej populacji Cesarstwa.

Skąd taki nagły przyrost w przeciągu 50 lat? Trzeci wiek n.e. był to czas poważnego kryzysu państwa rzymskiego, które było zdestabilizowane ekonomicznie, politycznie oraz musiało odpierać liczne ataki barbarzyńców na granicach. W obliczu wojen, mordów, głodu ludzie słabsi, którzy nie mogli liczyć na pomoc państwa, szukali oparcia w nowej wierze. Pokojowe hasła przekazywane przez Ewangelistów dawały im niezbędne mentalne bezpieczeństwo. Na początku IV wieku n.e., kiedy to panował Konstantyn I, w Cesarstwie było już ponad 60% wyznawców Jezusa z Nazaretu.

Co warte odnotowania, najszybciej konwersji ulegali mieszkańcy większych miast, które były dobrze skomunikowane z resztą państwa. Największe skupiska chrześcijan znajdowały się w obszarze Morza Śródziemnego, zwłaszcza w miastach znajdujących się bliżej Judei. Były to m.in. Aleksandria, Antiochia, Cyrenajka, Efez, Kartagina czy sam Rzym. Wpływ na szybkie rozprzestrzenianie się chrześcijaństwa mieli nie tylko apostołowie i uczniowie Chrystusa, ale przede wszystkim fakt, iż Cesarstwo było bardzo dobre powiązane siecią dróg. Co ciekawe, wiejskie mieściny nie uznawały nowej wiary z racji na swoją wrogość na wszelkie nowości oraz odległość od cywilizacji. Nie bez powodu słowo „poganin” wywodzi się od łacińskiego słowa pagani czyli „wieśniak”.

Duży wpływ na rozrost liczebności wyznawców Jezusa miał fakt, iż w III wieku n.e. władza rzymska zaczęła prowadzić agresywną politykę wobec wszelkich kultów nieuznających boskości cesarza – w tym chrześcijan. Decyzja ta, jednak niezamierzenie, spowodowała, że prześladowania oraz utrapienie scementowały wiarę chrześcijan i ich przeświadczenie o wyjątkowości Mesjasza.

Ostatecznie roku 392 n.e. Teodozjusz I zakazał jakichkolwiek kultów, poza chrześcijaństwem. Naturalnie na tamten czas wielu ludzi wciąż wyznawało pogańskich bogów, jednak głównie w miejscach pozostających w większej odległości od cywilizacji.

W 12 lat wytransferowali z Polski ponad 622 mld zł!


W 12 lat wytransferowali z Polski ponad 622 mld zł! A Friedman ostrzegał: "Zagranicznym inwestorom nie dawać żadnych przywilejów!"
wpis z dnia 2/03/2017


Milton Friedman (noblista, guru wolnorynkowej ekonomii) już w 1990 roku ostrzegał Polaków: "Pamiętajcie jedno: zagraniczni inwestorzy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Oni powinni działać wg takich samych reguł gry, jakie obowiązują Polaków. Nie należy im dawać żadnych przywilejów, ulg czy zwolnień podatkowych". No ale do władzy doszli Lewandowski z Tuskiem, powyprzedawano co się dało, potworzono specjalne strefy ekonomiczne i w efekcie uruchomiono drenaż kapitału na niespotykaną dotąd skalę...

Z raportu organizacji Global Financial Integrity (GFI) za lata 2004 - 2013 wynika, że Polska była liderem w UE jeśli chodzi o drenaż środków finansowych przez zagraniczne podmioty. Analiza oficjalnych statystyk NBP na temat bilansu płatniczego Polski zdaje się potwierdzać wyniki raportu GFI. W latach 2004-2015 zagraniczne koncerny, rządy czy instytucje unijne wytransferowały poza granice naszego kraju równowartość ponad 622 miliardów zł!




Tak gigantyczny drenaż kapitału był możliwy dlatego, że wdrożono w życie program gospodarczy "konserwatywnych-liberałów" z Lewandowski, Bieleckim, Tuskiem i Balcerowiczem na czele. To w pierwszych latach istnienia III RP zrealizowano uznawaną dziś za rabunkową tzw. powszechną prywatyzację. To wówczas stworzono specjalne strefy ekonomiczne. To w latach 90-tych XX wieku rozpoczęto bezmyślną prywatyzację sektora bankowego.

Wszystko to działo się mimo, iż w 1990 roku
Milton Friedman (noblista, guru wolnorynkowej ekonomii) wyraźnie ostrzegał polityczne elity naszego kraju: "Pamiętajcie jedno: zagraniczni inwestorzy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Cudzoziemcy powinni mieć pełną swobodę inwestowania w Polsce, ale tylko wtedy, gdy będzie to w interesie Polski. Można to zrobić poprzez stworzenie cudzoziemcom takich samych reguł gry, jakie obowiązują Polaków, nie należy dawać im żadnych specjalnych przywilejów, ulg czy zwolnień podatkowych".

Niestety, nikt ostrzeżeniami Friedmana się nie przejął. Efekt jest taki, że w latach 2004-2015 wydrenowano z Polski równowartość ponad
622 miliardów złotych...


 http://niewygodne.info.pl/artykul7/03626-W-12-lat-wydrenowali-z-Polski-ponad-622-mld-zl.htm


  

środa, 1 marca 2017

Germanizacja Warmii rozpoczęta w Klebarku Wielkim?


1 marca 2017

Germanizacja Warmii rozpoczęta w Klebarku Wielkim? 
 

Przymusowa germanizacja na ziemiach polskich – polegała na narzucaniu rdzennym mieszkańcom ziem polskich języka niemieckiego oraz kultury i sztuki niemieckiej wbrew ich woli. Prowadzona była szczególnie w okresie rozbiorów Polski przez Królestwo Prus. Szczególnym zwolennikiem germanizacji ziem polskich w ramach Kulturkampfu był Otto von Bismarck. (Wikipedia)


Germanizację czas zacząć?



Po przeczytaniu powyższego tekstu, zamieszczonego w czasopiśmie Echo Purdy, naprawdę ogarnęło mnie zdziwienie! Czy ja żyję w wolnej Polsce? Czy mój kraj ojczysty jest znów pod zaborem? Czy mamy powrót Kulturkampfu?

Do powrotu gadzinówek już się naród przyzwyczaił. Mało kto zdaje sobie sprawę, że naprawdę polskie gazety, można policzyć na palcach jednej ręki. Ludzie czytają jeszcze po polsku, ale przekazywane im idee, wcale nie są propolskie.

A teraz na własne — jak mniemam — życzenie, w polskich szkołach rozpoczyna się cicha “podmiana” języka ojczystego. Pod płaszczykiem kultywowania tradycji mniejszości narodowej na Warmii “podsuwa się” do podpisu nieświadomym rodzicom, narodowościowe lojalki. Czy takie poczynania Dyrektora Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w Klebarku Wielkim zasługują na pobłażanie i przychylność kuratorium?
Czy na Warmii rozpoczęła się nowa germanizacja? Czy rodzic z Klebarka Wielkiego słusznie czuje się oszukany?! “Moim i mojego dziecka krajem ojczystym jest Polska!”. Oby to się nie okazało — za jakiś czas — nieprawdą! Co na to olsztyński kurator oświaty Marek Nowacki? Odpowiedź kuratora wkrótce na łamach Echa Purdy i Ku Prawdzie. Zapraszam.
 http://kuprawdzie.pl/germanizacja-warmii/#comment-15998
 
 
 

Wałęsa: „Jestem gotów doradzać niemieckim politykom. Jestem rewolucyjnym prorokiem”



Kabaret! Wałęsa oferuje Merkel swoją pomoc: „Jestem gotów doradzać niemieckim politykom. Jestem rewolucyjnym prorokiem”


 
 
 
http://wpolityce.pl/swiat/329585-kabaret-walesa-oferuje-merkel-swoja-pomoc-jestem-gotow-doradzac-niemieckim-politykom-jestem-rewolucyjnym-prorokiem
 

poniedziałek, 27 lutego 2017

Kompania Wschodnioindyjska - korporacja łupieżców

Kompania Wschodnioindyjska - korporacja łupieżców

Wprost | dodane 2015-11-03 (15:34) | 53 opinie


Z Kompanią Wschodnioindyjską nie może się równać żadna współczesna korporacja. Bo czy można sobie wyobrazić Walmarta albo Facebooka dysponujących flotą wojenną, 200-tysięcznym korpusem ekspedycyjnym i poparciem przekupionego parlamentu?

Era nowożytna wcale nie zaczęła się wraz z wydrukowaniem przez Gutenberga pierwszego egzemplarza Biblii ani z dopłynięciem przez Kolumba do Ameryki. Podstawy nowoczesnego świata, w którym dziś żyjemy, stworzone zostały w mroźny dzień Nowego Roku 1600, gdy królowa Elżbieta nadała nowo powołanej spółce kupieckiej przywilej monopolu na handel zamorski na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei. Monarszy podpis niewiele wówczas znaczył, bo tamte tereny kontrolowali Holendrzy i Portugalczycy. 

Założenie, że grupka angielskich kupców mogła rzucić wyzwanie ówczesnym potęgom, wydawało się szalone, ale też nie tylko o handel zamorski tutaj szło. Firma, znana potem na całym świecie jako Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska, była jedną z pierwszych spółek akcyjnych, której papierami można było handlować na wolnym rynku. To dla potrzeb spekulacji giełdowych, niezbędnych do pozyskiwania kapitału na wyprawy po egzotyczne przyprawy, herbatę, jedwab i porcelanę, wymyślono kontrakty terminowe, zakup opcji i krótką sprzedaż, a więc instrumenty będące podstawą współczesnego obrotu na parkietach całego świata. To dla bezpieczeństwa inwestorów Kompanii Wschodnioindyjskiej wymyślono formułę spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Wcześniej nie stosowano bowiem rozróżnienia między majątkiem prywatnym a tym znajdującym się w obrocie handlowym.

Jak transakcja sprzedaży osła

Zamorski handel był czymś, co dziś moglibyśmy porównać do prób kolonizacji Marsa. Koszty były ogromne, a ryzyko finansowego fiaska spowodowanego sztormem, zarazą, napadem piratów czy śmiercią z rąk dzikich dużo większe niż perspektywa zysków. Tylko dzięki wprowadzeniu odpowiedzialności ograniczonej do wysokości zainwestowanego wkładu można było znaleźć śmiałków gotowych wyłożyć gotówkę na handlową eksplorację bogactw Azji. Biznes rozwijał się wtedy niezwykle wolno. Przez pierwsze 20 lat firma, mająca zbudować imperium brytyjskie, mieściła się w prywatnym domu jej szefa - londyńskiego finansisty Thomasa Smythe'a. W 100 lat po podpisaniu przez Elżbietę przywilejów handlowych dla kompanii pierwsza globalna korporacja ciągle zatrudniała na stałe zaledwie 35 osób. Wkrótce jednak miało stać się coś, co zmieniło bieg historii.

W zamku Powis w Walii, posiadającym największą na świecie kolekcję XVIII-wiecznej sztuki indyjskiej, której próżno szukać w muzeach w Delhi czy Kalkucie, znajduje się obraz przedstawiający dwór mogolskiego cesarza Indii Shaha Alama. Młody władca, otoczony doradcami i strażą przyboczną, wręcza zwój papieru dwóm przystrojonym w peruki dżentelmenom w czerwonych surdutach. Uwieczniony na płótnie zwój zawiera cesarski diwan, czyli edykt, przekazujący (jak powiedzielibyśmy dzisiaj, na zasadzie outsourcingu) Kompanii Wschodnioindyjskiej cały system podatkowy Bengalu, jednej z najbogatszych prowincji imperium Wielkich Mogołów. Prywatyzacja kluczowej części indyjskiego systemu fiskalnego nie odbyła się wcale w tak uroczystych okolicznościach, jak wynika to z obrazu z kolekcji w Powis.

- Dokument międzynarodowej wagi, który normalnie wymagałby zgody władców, wymiany ambasadorów i długich negocjacji ministrów, załatwiono jak transakcję sprzedaży osła - napisał potem hinduski historyk Sayyid Ghulam Husain Khan.

W rzeczywistości młody mogolski cesarz został przyprowadzony do namiotu na placu apelowym koszar w Allahabadzie, zdobytych wcześniej przez najemników kompanii. Nie było tam żadnego złoconego tronu, tylko zwykłe krzesło należące do Roberta Clive'a, regionalnego dyrektora handlowego, jak nazwalibyśmy go we współczesnym korporacyjnym żargonie. Nosił on jednak tytuł gubernatora Bengalu, którym zarządzał nie jako przedstawiciel korony brytyjskiej, tylko pracownik spółki akcyjnej z Londynu. Na potrzeby swoich indyjskich operacji spółka zwiększyła w owym czasie zatrudnienie kadry kierowniczej do około 150 osób. W kategoriach korporacyjnej efektywności jest to niepobity do dziś rekord, biorąc pod uwagę, że zarządzali 90-milionową populacją jednego z najbogatszych krajów świata, generującego w połowie XVIII w. jedną czwartą światowego PKB.

Mordor w Indiach

Clive był pierwszym z długiej listy wybitnych przedstawicieli korporacyjnego Mordoru, pełnym ambicji egoistą, którego kanceliści z londyńskiego City wysłali, by wyciskał z mieszkańców Indii, ile się da. Wywiązał się z tego zadania celująco, dokonując podboju większości indyjskiego subkontynentu. Stosował przy tym cały wachlarz korporacyjnych zagrywek - od normalnego handlu i inwestycji bezpośrednich, przyczyniających się do wzrostu liczby miejsc pracy, przez rozmaite formy czarnego i białego PR, aż po ordynarne przekupstwo i polityczne machinacje. Ponieważ opinia publiczna oceniała takie postępowanie równie negatywnie jak dziś, sięgnął po przyznany 150 lat wcześniej przywilej wszczynania wojen nie tylko w imieniu kompanii, ale także korony brytyjskiej.

Polecamy również:
Czeskie i rosyjskie uczelnie przed polskimi


Oficjalnie w historii stoi więc, że podbój Indii zapoczątkowała bitwa pod Plassey, w której młody Robert Clive na czele nieco ponad 3 tys. najemników pokonał kilkudziesięciotysięczną armię nababa Bengalu wspomaganego przez francuską artylerię. W rzeczywistości należałoby mówić o negocjacjach pod Plassey, a nie o bitwie, bo walki służyły tylko za tło wyczerpujących targów na temat fuzji lub, jak kto woli, wrogiego przejęcia Indii przez spółkę akcyjną z Londynu. Clive, jak na doświadczonego menedżera przystało, zastosował całą paletę strategii negocjacyjnych z fałszowaniem kontraktów i przekupstwem włącznie. Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska stała się gigantyczną agencją podatkową. Handel został zastąpiony przez politykę, a składy towarów zamieniły się w arsenały dla 200-tysięcznej prywatnej armii, która dwukrotnie przewyższała liczebnością brytyjskie siły zbrojne.

Zbyt duża, żeby upaść

"Czymże jest teraz Anglia, jeśli nie kloaką, którą płynie bogactwo Indii" - narzekał Horace Walpole, angielski pisarz i członek Izby Gmin. Podobnie jak w Indiach, kompania stosowała korupcję także na Wyspach, wymuszając wygodną dla swoich interesów politykę korony. Lobby wschodnioindyjskie w parlamencie zgodziło się uznać przywilej ściągania podatków w Indiach za prywatną własność firmy, a nie korony brytyjskiej, co kosztowało kompanię 400 tys. funtów, które zasiliły skarbiec królewski. Edmund Burke, wybitny brytyjski mąż stanu i klasyk konserwatyzmu, właśnie wtedy zdefiniował aktualną do dziś przestrogę, że korporacje korumpują ustawodawców.

W pewnym okresie co trzeci członek Izby Gmin miał pokaźne pakiety akcji kompanii, co czyniło go osobiście zainteresowanym stanowieniem prawa korzystnego dla firmy, bo w końcu dostawał dywidendę. Kupowano też przychylność klasy politycznej w stylu przypominającym strategię zatrudniania byłych polityków na ważne stanowiska biznesowe. Rolę byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, pracującego dla rosyjskiego Gazpromu, odgrywał wtedy lord Cornwallis, zatrudniony przez kompanię w Indiach po tym, jak przegrał wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych. 

Korporacyjne eldorado trwało kilka lat, w czasie których w języku angielskim upowszechniło się pochodzące z hindi słowo "loot", oznaczające plądrowanie. Rabunkowa polityka doprowadziła w Bengalu do klęski głodu, który pochłonął kilka milionów ofiar. Jej efektem był dramatyczny spadek przychodów z tytułu podatków, co z kolei doprowadziło do pęknięcia bańki spekulacyjnej w Europie, pompowanej przez emisję nowych akcji kompanii, obiecującej krociowe zyski z Indii.

Głód w Bengalu zostawił firmę, której dyrektorzy mówili o sobie "najwspanialsze stowarzyszenie kupieckie we wszechświecie", z długami sięgającymi 1,5 mln funtów i niespłaconymi podatkami na kolejny milion. Efektem był upadek 30 dużych europejskich banków, inwestujących w handel z Indiami. Szefostwo korporacji wpadło wtedy na ten sam pomysł co niekompetentni szefowie współczesnych instytucji: zażądali od korony wsparcia w astronomicznej jak na owe czasy wysokości miliona funtów.

Polecamy również:
Polska Coco Chanel – rewolucjonistka mody w PRL-u, Barbara Hoff


Państwo nie miało wyjścia, bo Kompania Wschodnioindyjska okazała się pierwszym w historii przypadkiem firmy zbyt dużej, żeby upaść. Edmund Burke, który wydał osobistą wojnę korporacji i jej szefowi Warrenowi Hastingsowi, w raporcie dla specjalnej komisji parlamentu ostrzegał, że upadając, kompania może pociągnąć za sobą także całe brytyjskie imperium. Obawiał się, że Anglię może spotkać to, co przydarzyło się Islandii kilka lat temu, gdy upadek trzech największych banków komercyjnych doprowadził kraj na skraj bankructwa.

Trafieni gilzą

Monarchia co prawda wsparła korporację, ale zażądała w zamian wpływu na zarządzanie. Słusznie uznano, że to nie spółka handlowa winna nadzorować dochody, jakie budżetowi korony przynosił subkontynent indyjski. Nadzór państwa doprowadził do nacjonalizacji, a w końcu i likwidacji firmy. Po wojnach napoleońskich odebrano firmie monopol na handel z Indiami, a potem z Chinami. Było to spełnienie postulatów klasyka liberalizmu gospodarczego Adama Smitha. Jego koncepcje wolnorynkowe powstały jako reakcja na omnipotencję kompanii, którą nazywał "bezużytecznym, krwawym monopolem".

Opinia ta może być po części krzywdząca, jeśli się weźmie pod uwagę wkład firmy w rozwój globalnych rynków finansowych oraz imperium brytyjskiego. Chodzi nie tylko o eksploatację bogactw Azji, ale także stworzenie podstaw nowoczesnej administracji o globalnym zasięgu. Zasady wypracowane przez niewielkie, ale sprawne kadry urzędników kompanii, są ciągle kanonem służby cywilnej w krajach dawnego imperium. Firmę dobiły jednak nie biznesowe błędy czy państwowy interwencjonizm, tylko złe zarządzanie zasobami ludzkimi w Indiach. Poszło o nasączane mieszaniną świńskiego i wołowego tłuszczu gilzy pocisków w karabinach Enfield, w które wyposażono oddziały sipajów zatrudnianych przez kompanię. Protesty hinduistów, dla których krowy są święte, i muzułmanów, dla których świnie są nieczyste, zostały zignorowane. To wywołało bunt, który z kolei został krwawo stłumiony.

W Anglii rzeź w Indiach została bardzo źle przyjęta, co wykorzystali wrogowie kompanii, a to przypieczętowało jej los. W 1859 r. w tym samym Allahabadzie, gdzie 100 lat wcześniej Robert Clive wymusił niekorzystną umowę na władcach Indii, lord Canning ogłosił nacjonalizację kompanii. Trzy lata później w Londynie zburzono East India House, symbol potęgi znienawidzonej powszechnie firmy, która ostatnią dywidendę wypłaciła w roku 1873. Na ironię losu zakrawa, że dziś prawa do historycznej nazwy posiada pewien biznesmen ze stanu Gudżarat, prowadzący sklep ze smakołykami na tyłach Regent Street w Londynie.

Jakub Mielnik, Wprost


http://historia.wp.pl/title,Kompania-Wschodnioindyjska-korporacja-lupiezcow,wid,17950528,wiadomosc.html?ticaid=118b35
 

Jak polski ekonomista zainspirował chiński cud gospodarczy



Jak polski ekonomista zainspirował chiński cud gospodarczy

26 lutego 2017, 07:33

W tworzeniu planu reform gospodarczych po odejściu od komunizmu w 1979 r. Chińczykom pomagał polski ekonomista Włodzimierz Brus – wynika z wydanej w USA książki „Unlikely Partners. Chinese Reformers, Western Economists and the Making of Global China” autorstwa Juliana Gerwitza.

Jak pisze autor w publikacji, której polski tytuł to „Zaskakujący partnerzy. Chińscy reformatorzy, zachodni ekonomiści i tworzenie globalnych Chin”) 31 grudnia 1979 r. rozpoczęła się pierwsza po decyzji o zmianie polityki gospodarczej Chin istotna wizyta zagranicznego ekonomisty. W szarym budynku w starym centrum Pekinu, na zachód od placu Tienanmen kilkudziesięciu najważniejszych chińskich ekonomistów wspięło się po schodach na czwarte piętro, aby zebrać się w sali konferencyjnej Instytutu Ekonomii Chińskiej Akademii Nauk Społecznych (CASS). Zebrali się po to, by wysłuchać wykładu polskiego ekonomisty Włodzimierza Brusa.

Kim był Włodzimierz Brus

Urodził się w 1921 r. w Płocku. W czasie wojny stracił prawie całą rodzinę w obozie koncentracyjnym w Treblince. Po zakończeniu II wojny światowej wykładał w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie (obecnie to Szkoła Główna Handlowa) oraz na Uniwersytecie Warszawskim. W 1968 r. na fali antysemickiej nagonki został zmuszony do emigracji. Po wyjeździe wykładał na zachodnich uniwersytetach, m.in. na Oksfordzie. Zmarł w 2007 r.
Po zmianie systemu nie zdecydował się wrócić do Polski, bo toczyła się sprawa przeciwko jego żonie Helenie Wolińskiej (była prokuratorem w czasach stalinowskich).

Skąd wziął się w Chinach w 1979 r.

Otóż jeden z chińskich ekonomistów, członek CASS, niejaki Liu Guoguang interesował się zagranicznymi pracami naukowymi dotyczącymi reform systemu socjalistycznego i trafił na pracę Brusa.
Polak był znanym zwolennikiem tzw. socjalizmu rynkowego, czyli idei, która opierała się na przekonaniu, że mechanizmy rynkowe byłyby ideologicznie i praktycznie kompatybilne z socjalizmem. Od lat 60. XX wieku Brus zaczął opracowywać teorię „gospodarki planowej z wbudowanymi elementami socjalizmu”. Jej częścią było m.in. to, że przedsiębiorstwa miały się kierować rachunkiem ekonomicznym przy podejmowaniu autonomicznych decyzji. Jednocześnie nie oznaczało to pozbycia się centralnego planowania. Dla Brusa mechanizmy rynkowe miały być sposobem sprawienie, by gospodarka planowa była efektywniejsza.

Co robił Brus w Państwie Środka

W czasie pierwszego wykładu Brus odpowiadał na pytania chińskich ekonomistów, których bardzo interesowały rynkowe reformy wprowadzane w Jugosławii i na Węgrzech. Tłumaczył także, jak zmieniał się socjalistyczny model gospodarczy w zależności od tego, ile elementów kapitalizmu do niego wprowadzono. Następnie spotkał się z ówczesnym wicepremierem Chin Bo. Przygotowano podsumowanie wykładów i publikacji Brusa, przetłumaczono je na chiński i przekazano przedstawicielom najważniejszych organów państwa.
Jednak najbardziej symboliczne znaczenie miało spotkanie Brusa z Sun Yefangiem. Yefang to chiński ekonomista, który już w 1961 r. postulował reformę krajowego modelu gospodarczego (za co został aresztowany). Polak odwiedził Yefanga w szpitalu, gdzie mężczyźni rozmawiali po polsku i rosyjsku około 40 min. Sun później zanotował w dzienniku, że żałował, iż rozmowa nie trwała dłużej. Poglądy Brusa zrobiły także spore wrażenie na wicepremierze Chin, który 15 stycznia 1980 r. w czasie przemówienia skierowanego do przedstawicieli partii szczegółowo je zrelacjonował.

Inni ekonomiści w Chinach

Ale Chińczycy nie ograniczali się tylko do Włodzimierza Brusa, jeżeli chodzi o zagranicznych ekonomistów. Byli otwarci na każde rozsądne poglądy, ale uważali, że szczególnie dużo mogą się nauczyć od naukowców z krajów, które reformowały socjalizm. Stąd wyjątkowo duży udział wśród zagranicznych ekspertów doradzających chińskim władzom ekonomistów z ówczesnych krajów socjalistycznych.
Był wśród nich m.in. Czech Otto Silk, który inspirował się poglądami innego polskiego ekonomisty Oskara Lange. Ludwig von Mises i Friedrich Hayek krytykowali socjalizm, argumentując, że nigdy nie będzie on efektywny, ponieważ planiści nie są w stanie wyliczyć cen, wielkości produkcji i innych istotnych elementów planu. Oskar Lange i Otto Silk twierdzili, że taka kalkulacja była możliwa i w jej wyniku okazałoby się, iż socjalizm jest bardziej efektywnym systemem od kapitalizmu.
Chińczycy byli zainteresowani także innymi poglądami. 15 października 1979 r. zaproszenie do Chin otrzymał słynny wolnorynkowy ekonomista Milton Friedman. 22 września 1980 r. wraz z żoną wylądowali na lotnisku w Pekinie. Wizyta nie była sukcesem. Kiedy Amerykanin opuścił Chiny 12 października 1980 r., oświadczył, że przedstawiciele chińskich władz, z którymi się spotkał, „nie mają pojęcia, jak działa system kapitalistyczny”, a nawet zawodowi chińscy ekonomiści „nie są pod tym względem dużo lepsi”.
Z kolei Chińczycy zapamiętali Friedmana jako „niesłychanie upartego”; kogoś, kto „myśli, że socjalistyczny eksperyment się nie powiódł” i że jest on kimś, kto „nie wypowiada się uprzejmie bez względu na to, jak wysoka jest pozycja jego rozmówcy”. Jednak najciekawsze jest to, jak Chińczycy wykorzystali wiedzę, którą uzyskali od zagranicznych ekspertów.
Jeden z chińskich ekonomistów – Yu Guangyuan – pouczał swoich kolegów, że co prawda poznanie zagranicznych teorii ekonomicznych jest konieczne, ale Chiny powinny krytycznie przeanalizować nabytą wiedzę, wyizolować to, co wartościowe, i wykorzystać te informacje w sposób uwzględniający lokalne uwarunkowania i specyfikę ich kraju.

Dlaczego warto

„Unlikely Partners” ma ponad 400 stron, ale faktycznego tekstu jest mniej niż 300 i czytając książkę nie miałem wrażenia, że jest zbyt długa. Wydało ją renomowane wydawnictwo Harvard University.
Książka Juliana Gewitza to pasjonująca lektura dla każdego, kto interesuje się przyczynami bogactwa narodów, czyli tym dlaczego jedne kraje są bogatsze, a inne biedniejsze. Chiny osiągnęły pod względem tempa bogacenia się chyba największy sukces w historii świata (od 1978 r. do 2013 r. średni roczny wzrost PBK wyniósł 9,5 proc.), warto więc przestudiować, w jaki sposób wypracowano politykę, która okazała się tak udana.
Dla nas może być szczególnie interesujące dlatego, że obraliśmy politykę będącą przeciwieństwem chińskiej drogi (w Polsce terapia szokowa, w Chinach stopniowe wprowadzanie elementów kapitalizmu). Także metody wypracowywania polityki gospodarczej były zupełnie inne (zainteresowanym polecam książki Jeffreya Sachsa, który te kulisy ze szczegółami opisał).
Z naszego punktu widzenia najciekawsze w książce Gewitza jest jednak pokazanie roli Brusa w sukcesie gospodarczym Chin. Polskiego ekonomisty, który nie jest w naszym kraje szerzej znany, a o którym ostatnio napisał na swoim blogu amerykański ekonomista prof. Tyler Cowen z George Mason University, że to jeden z dwóch najważniejszych ekonomistów XX w. (ze względu na jego wpływ na politykę Chin).
Autor: Aleksander Piński 


http://forsal.pl/artykuly/1022060,jak-polski-ekonomista-zainspirowal-chinski-cud-gospodarczy.html
 

Cztery dni w firmie, a potem wolne


14-11-2016, 22:00

Na krótszy tydzień pracy decydują się obecnie głównie pracodawcy z branży IT, ale producenci już zaczynają iść w ich ślady.

— Szacuje się, że obecnie w Polsce około 700 firm, głównie w sektorze przemysłowym i na terenie aglomeracji śląskiej, oferuje swoim pracownikom czterodniowy tydzień pracy — mówi Agnieszka Skuza, dyrektor sprzedaży w Adecco Poland. Z obserwacji firmy wynika, że w kraju rośnie świadomość korzyści płynących ze stosowania elastycznego czasu pracy. Oczekują tego pracownicy zatrudnieni w zakładach oddalonych od domów o wiele kilometrów, którzy tracą bardzo dużo czasu na dojazdy. Dla pracodawców to oszczędność. W Polsce na cztery dni pracy w tygodniu decyduje się już nie tylko branża IT, ale też produkcyjna.

— Mamy w końcu rynek pracownika i czasami nie tyle chodzi o pozyskanie, co o utrzymanie zatrudnionych. Zdarza się, że ludzie są dowożeni do pracy 60 km i więcej. To duża strata czasu i pieniędzy, które trzeba przeznaczyć na taki dojazd. Z pewnością jest to także kolejna forma benefitu pozapłacowego, który powoduje, że ta, a nie inna oferta na rynku jest ciekawsza z punktu widzenia kandydata. Od kilku miesięcy problem z pozyskiwaniem ludzi do pracy jest bardzo zauważalny — podkreśla Agnieszka Skuza. 

 
W ubiegłym roku Międzynarodowa Organizacja Pracy oceniła, że 36-godzinny czterodniowy tydzień pracy będzie korzystny i dla pracowników, i dla gospodarki. Według Adecco Poland, elastyczne formy zatrudnienia pojawiają się w kolejnych branżach. Na przykład w Szwecji trwa eksperyment z sześciogodzinnym dniem pracy wśród pracowników biurowych. Sprawdzana jest tam teza, że efektywność sześcio- i ośmiogodzinnego dnia pracy jest taka sama. Portal CNNMoney w 2013 r. wyliczył, że najkrócej pracują Holendrzy — średnio 29 godzin tygodniowo, a czterodniowy tydzień pracy to niemal standard. W Danii liczy on 33 godziny, powszechne są tam elastyczne harmonogramy pracy i płatne urlopy, a pracownicy mają prawo do co najmniej pięciu tygodni płatnego urlopu rocznie. 33 godziny to średni tygodniowy czas pracy obowiązujący również w Norwegii. 

Tamtejsze prawo umożliwia pracownikom minimum 21 dni płatnego urlopu w roku, a także pozwala rodzicom z małymi dziećmi do zmniejszania liczby godzin pracy w tygodniu. W Irlandii tydzień pracy liczy obecnie średnio 34 godziny, podczas gdy jeszcze w 1983 r. Irlandczycy pracowali po 44 godziny tygodniowo. Polacy są jednym z najdłużej pracujących narodów w Europie — wynika z tegorocznego raportu OECD Better Life Index. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju podaje, że 7,4 proc. Polaków spędza w pracy ponad 50 godzin w tygodniu. Polska to ósmy najbardziej zapracowany kraj na świecie. © Ⓟ 
 
© ℗
Podpis: Iwona Jackowska
 
 
 
https://www.pb.pl/cztery-dni-w-firmie-a-potem-wolne-847203

piątek, 24 lutego 2017

Słowniki dawnej polszczyzny online



Słowniki dawnej polszczyzny online

Postprzez Sorok Tatary » 13.11.2013
Przyszło mi do głowy, że buszującym w starych dokumentach może życie ułatwić szybki dostęp do słowników języka polskiego rejestrujących archaiczne (a także dialektalne i gwarowe) formy językowe.
Jest tego sporo, więc rozbiję na kilka postów.

(1) Słownik Lindego: Słownik języka polskiego przez M. Samuela Bogumiła Linde, 1807-1814
Najstarszy jednojęzyczny słownik polszczyzny. Obejmuje 60.000 haseł, dokumentując leksykę polską od XVI do początku XIX wieku. 6 tomów "dłubanych" ręcznie (fiszki, gęsie pióro, łuczywo, słabnący wzrok).
To jedna z tych kilku dosłownie książek, dzięki którym kultura polska przetrwała 127 lat niebytu państwowego. Czuć ducha oświecenia, Komisji Edukacji Narodowej, Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk...
W kontekście przedwczorajszego spalenia Warszawy przez degeneratów spod znaku tzw. "myśli narodowej" (oraz podpalenia meczetu gdańskich Tatarów i zbeszczeszczenia gdańskiej synagogi w minionych tygodniach) dodam, że Linde urodzony w Toruniu, był synem Szweda i toruńskiej Niemki. I luteraninem.

Online:
a) w formacie DjVu na stronach Kujawsko-Pomorskiej Bibliotek Cyfrowej (wydanie pierwsze, Warszawa 1807-1814 (właściwie 1815)):
http://kpbc.umk.pl/dlibra/publication?id=8173
b) w formatach PDF, DjVu, kilku innych, z możliwością czytania online na stronach amerykańskiego Internet Archive (wydanie drugie, Lwów 1854-1861):
http://archive.org/search.php?query=Sow ... 20Wyd.%202
c) jako jeden z zasobów leksykograficzny dostępny z poziomu wyszukiwarki udostępnionej przez Katedrę Lingwistyki Formalnej Uniwersytetu Warszawskiego:
http://poliqarp.wbl.klf.uw.edu.pl/pl/
Świetne narzędzie - po wklepaniu słowa w okienko wyrzuca listę wystąpień, a odnośniki pozwalają obejrzeć właściwy fragment faksymile Słownika (w formacie DJVu). Korpus tekstów tej wyszukiwarki obejmuje także Słownik "warszawski" Karłowicza, część zasobów (wciąż powstającego) Słownika polszczyzny XVI wieku, pod red. Mayenowej i Bąka, Słownik geograficzny Królestwa Polskiego Sulimierskiego i inne. Godne rozpropagowania.






http://www.genealogia.okiem.pl/forum/viewtopic.php?f=12&t=22074