Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Mity II WŚ - Wspaniała Rzeczpospolita




Mit drugiej wojny światowej

Ten artykuł powstaje jako zemsta za zablokowanie mojego artykułu o holokauście (tutaj jego wznowienie: Holokaust – blokada).
Z tego artykułu dowiesz się, że:
  • W szkole Cię okłamano: To nie Stalin wymyślił, że Polska będzie komunistyczna, a USA.
  • USA planowało, by Polska była częścią ZSRR (jak np. Litwa czy Ukraina).
  • W szkole Cię okłamano: Na konferencjach w Teheranie, Jałcie i Poczdamie nic nie ustalano, a już na pewno nie ustalano, że Polska będzie w obozie wschodnim.
  • W szkole Cię okłamano: To nie Izrael powstał w konsekwencji Holokaustu, a Holokaust wymyślono po to, by powstało państwo Izrael.
  • W szkole Cię okłamano: To nie atak na Pearl Harbor spowodował przystąpienie USA do wojny, a USA planowało udział w wojnie wcześniej. Pearl Harbor to tylko pretekst sprowokowany przez USA.
  • USA zaplanowały światowy komunizm jeszcze przed wojną, dlatego teraz prawie cały świat jest komunistyczny.
  • USA zaplanowały rozbrojenie społeczeństw, by zapobiec buntom, dlatego w większości państw świata posiadanie broni jest nielegalne. Posiadać broń po wojnie mogły tylko USA, BCN/UK i ZSRR. W efekcie wynalezienia broni atomowej, układ ten zmodyfikowano. Po prostu uznano, że Ci co nie posiadają takiej broni w konsekwencji są zdemilitaryzowani.
Nie będę tu knuł różnych teorii spiskowych, bo po co. Dowody są jawne, tylko po prostu przemilczane. Nie dowiesz się o nich w szkole, gazecie czy telewizji. Po prostu tak, jak do polskich kronik, tak i do amerykańskich bibliotek nikt nie zagląda.
Komu zależy na prawdzie, może wybrać się do Biblioteki Kongresu USA i odszukać tam tzw. Mapę Maurycego Gomberga (Żyda z pochodzenia). Komu nie chce się chodzić, może tę mapę obejrzeć online na stronie Library of Congress (www.loc.gov). A link do samej mapy to: https://www.loc.gov/resource/g3200.ct001256/.
Mapa nazywa się: Outline of Post-war new world map (Schemat powojennej mapy nowego świata).

Aleosohozi?

Dlaczego ta mapa jest tak ważna? Otóż mapa powstała około października 1941, a opublikowano ją 25 lutego 1942. Na mapie widnieje data publikacji (25 lutego 1942) oraz pieczątka “COMPLETED OCTOBER 1941″.
No i co to ma do rzeczy?
Otóż to, że:
  1. Powstała PRZED atakiem na Pearl Harbor (7 grudnia 1941)!
  2. Powstała PRZED powstaniem tzw. Endloesung den Judenfrage (Ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej) (20 stycznia 1942). Z Wikipedii: “Wykonywanie tego zbrodniczego planu rozpoczęło się w tym obozie na wiosnę 1942 r.”
  3. Powstała kiedy Niemcy i Japończycy wygrywali wojnę. Zaczęli przegrywać dopiero w zimie 1942-1943.
Europa 1942

Co z tego wynika?

Pewnie pamiętacie szkolną propagandę, że biedne USA zostały wciągnięte do wojny przez złych Japończyków, którzy zaatakowali bazę biednych Amerykanów, więc Amerykanie musieli przystąpić do wojny przeciwko Japonii, a później Hitler wypowiedział wojnę USA. Otóż z mapy Gomberga wynika, że USA już w październiku 1941 planowały, że będą brać udział w wojnie. Mało tego wiedziały już, że będą walczyć przeciw Niemcom i Japonii. A do tego wiedziały już, że wygrają.
Mapa Gomberga
Na mapie wyraźnie widać, że zaplanowano istnienie tylko 16 powojennych państw. Wśród tych państw nie ma np. Polski, Niemiec czy Francji, ale jest… Izrael! Na mapie nazywa się on Hebrewland i zajmuje terytorium współczesnego Izraela, Jordanii/Palestyny i skrawków Arabii Saudyjskiej czy Syrii. Jak to się ma w takim razie do retoryki, że państwo Izrael powstaje dlatego, by Holokaust nigdy się nie powtórzył? Holokaust zaczął się na wiosnę 1942 (czyli już po powstaniu mapy) i dotyczył przede wszystkim Słowian (ponad 1/3 ofiar) i Chińczyków (prawie 1/3 ofiar), Żydów w holokauście zginęło stosunkowo niewielu (1-2mln z 73mln, w tym Słowian 30 mln – szczegóły w artykule o Holokauście).
To nie koniec państw żydowskich na mapie. Otóż Mandżuria (dziś Chiny) według mapy miała zostać wcielona do ZSRR, ale część tej Mandżurii miała zostać Birobidżańskim Dystryktem Żydowskim! (Zobacz też: Birobidżan)
Na mapie wyraźnie również widać Stany Zjednoczone Ameryki Południowej (obecnie Unia Narodów Południowoamerykańskich), Stany Zjednoczone Europy (obecnie Unia Europejska), Unię Republik Afrykańskich (obecnie Unia Afrykańska), Sfederowane Republiki Arabskie (obecnie Liga Arabska).
Z ciekawszych smaczków najbardziej zwracają uwagę: Kanada i Ameryka Środkowa w USA, Indonezja w BCN/UK (w tym czasie podlegała pod Holandię), Iran i Mongolia w ZSRR (rewolucja islamska nastąpiła tam dopiero w 1979 r.), Niemcy, Włochy i Japonia to strefy kwarantanny odpowiednio ZSRR, Unii Europejskiej i USA. Niepodległe: Turcja, Grecja czy Irlandia. Europejska część Turcji w ZSRR. Ciekawe są też Kuryle leżące w ZSRR!!! A to z ich powodu Rosja i Japonia są nadal w stanie wojny (Rosja zajęła je dopiero we wrześniu 1945).
Co ciekawe, nie przewidziano rozpadu Hindustanu (na Indie, Pakistan, Bangladesz itd.) czy powstania ASEAN (na mapie rozdzielone między Chiny i BCN/UK).
Na mapie widać wyraźnie, że USA planowały Polskę jako jedną z sowieckich republik z obwodem królewieckim po stronie polskiej, ale zachodnimi ziemiami po stronie niemieckiej. Nie planowano też rozdziału Niemiec i Austrii. Tak, więc pitolenie o złym Stalinie i dobrym wujku Samie (w tym kontekście) jest wyssaną z palca propagandą.

Wywołanie ataku na Pearl Harbor

Ach te biedne USA, prawda? Tyle okrętów, tyle samolotów i tyle żołnierzy zamordowanych bestialsko przez Japończyków… Hollywood jest bezwzględne… ale po kiego grzyba Japończyki miałyby ten Pearl Harbor atakować? Przecież to jasne jak słońce, że przegrają, prawda? Byli niespełna rozumu, czy jak?
Otóż odpowiedź jest i prosta i skomplikowana na raz… tą odpowiedzią jest geografia… generalnie jest to temat na zupełnie inny wykład/artykuł. W skrócie: Japońce dokonały samobójczego ataku na USA z dokładnie takiej samej przyczyny z jakiej Niemce zaatakowały ZSRR. Embargo i blokada morska.

W wielkim skrócie:
Świat dzieli się na jeden superkontynent (Eurazja i Afryka) i wyspy okalające (większe nazywane są dla prestiżu kontynentami). Dzieciom naszym nawet się wciska, że Europa to oddzielny kontynent, a przecież to półwysep. Gdyby to był kontynent to Hindustan i Turkoarabia też powinny być kontynentami, bo też są oddzielone od Azji tak samo jak Europa. Ale propaganda to propaganda i albo się pewnie rzeczy widzi, albo jest się lemingiem :).

Kontrolę nad światem ma ten, kto rządzi superkontynentem. Ten superkontynent dzieli się na tych co mają brzeg i tych, co nie mają brzegu. Ci co mają brzeg – kontrolują morza. Ci co nie mają brzegu – kontrolują lądy i powietrze (bo latać trzeba nad nimi). Transport morski jest najtańszy na świecie i to kilkukrotnie albo kilkudziesięciokrotnie od każdego innego – czyli ten kto kontroluje morze, ten ma kasę. Najbogatszym krajem świata zawsze będzie potęga morska i ona zawsze rozdaje karty:

Kolejno odkąd znamy historię:
  1. Sumerowie
  2. Egipt
  3. Grecja
  4. Rzym
  5. Arabia
  6. Francja
  7. Anglia
  8. USA
  9. ~Chiny
Wszystkie pozostałe państwa na brzegu muszą się dostosować do mocarstwa morskiego, bo jak nie, to się nakłada embargo (blokuje wybrzeże) i mają pozamiatane, aż się nie dostosują. Które z nich zostanie potęgą decyduje również geografia np. Klimat, Demografia itd.

Państwa bez brzegu lub odcięte cieśninami rządzą się innymi prawami. One zawsze są biedniejsze, ale mają podstawową zaletę – nie można im narzucić embargo – idealny przykład: Rosja. Możesz nałożyć im embargo na wszystko, ale ich to nie rusza, bo i tak są biedni i i tak sobie poradzą. Embargo na taki kraj jak Francja spowodowałby jego bankructwo praktycznie natychmiastowe. Rosja, Kazachstan czy Turkmenistan przeżyją nawet jak wstrzymasz z nimi handel całkowicie, bo one po prostu z handlu nie żyją. Z tego też wynika, że wszystkie centra finansowe świata położone są w zasadzie nad morzem: Londyn, Nowy Jork, Tokio, Pekin, Sydney, Rio de Janeiro itd.

W efekcie – w przypadku wojny między państwami morskimi nie ma znaczenia ilość czołgów. Tylko statki się liczą. Co z tego, że masz milion czołgów, jak żarcie/ropa/złoto nie przypłynie? A jak nimi się dostaniesz do wroga skoro on ma więcej statków? Sterowcem przewieziesz?
W drugiej wojnie światowej, co z tego, że Niemcy miały czołgi i armie jak na morzu królowała Wielka Brytania i mogli jej naskoczyć. Nie przewiozą czołgów na wyspę, bo zostaną zatopione, stąd cyrki z rakietami. Kiedy Wielka Brytania zrobiła embargo na Niemcy, te musiały zaatakować ZSRR, by mieć dostęp do surowców. Nie ma bata.

Amerykanie wiedzieli, że jeśli nałożą embargo na Japonię, to ma ona zasadniczo dwa wyjścia:
  1. Poddać się
  2. Zaatakować USA
W obu przypadkach USA wygrywa, więc postanowiło wprowadzić embargo. Z Wikipedii:
“The United States embargoed scrap metal shipments to Japan and closed the Panama Canal to Japanese shipping.[7]
“The U.S. froze Japanese assets on July 26, 1941, and on August 1 established an embargo on oil and gasoline exports to Japan.[11][12] The oil embargo was an especially strong response because oil was Japan’s most crucial import, and more than 80% of Japan’s oil at the time came from the United States.[13]
W skrócie: ponad 80% ropy w Japonii pochodziło z USA. 26 lipca 1941 USA zamroziło japońskie środki, a 1 sierpnia nałożyło embargo na ropę. Jakiś czas Japonia negocjowała, ale negocjacje nie przyniosły rezultatu, a Amerykanie celowo zostawili Pearl Harbor odsłonięte, by je zaatakować (by mieć pretekst do wojny). Nie trzeba było długo czekać: 7 grudnia 1941 doszło do zaplanowanego przez USA ataku. Amerykanie nawet odebrali informacje od szpiegów, że atak nastąpi, ale nic nie zrobili:
Wikipedia: “Only one message from the Hawaiian Japanese consulate (sent on 6 December), in a low level consular cipher, included mention of an attack at Pearl; it was not decrypted until 8 December.[54]
Atak na Pearl Harbor był już planowany wcześniej:
Wikipedia: “In 1924, General William L. Mitchell produced a 324-page report warning that future wars (including with Japan) would include a new role for aircraft against existing ships and facilities. He even discussed the possibility of an air attack on Pearl Harbor, but his warnings were ignored. Navy Secretary Knox had also appreciated the possibility of an attack at Pearl Harbor in a written analysis shortly after taking office. American commanders had been warned that tests had demonstrated shallow-water aerial torpedo attacks were possible, but no one in charge in Hawaii fully appreciated this.”
No to jak? Biedne Amerykany zostały zaatakowane i MUSIAŁY przystąpić do wojny, czy może Amerykany planowały przystąpić do wojny, ale potrzebna była wersja dla podręczników. No bo jak to tak, wojna bez obrony demokracji?

Globalny Socjalizm

Jak jeszcze nie macie dość, to pod mapą można znaleźć bardzo ciekawe dalekosiężne plany dla świata.
Przypis zaczyna się od standardowego pitolenia o miłosierdziu USA czyli: My USA, we współpracy z naszymi sojusznikami…
  1. W punkcie piątym jest napisane, że wszystkie państwa poza USA, BCN/UK i ZSRR zostaną po wojnie zdemilitaryzowane.
  2. W punkcie szóstym jest napisane, że po wojnie nastąpi ~Pax Americana.
  3. W punkcie siódmym jest napisane, że cała zachodnia półkula będzie pod całkowitą kontrolą USA.
  4. W punkcie dwunastym jest napisane, że wszystkie państwa mają się wyrzec kolonii i wysp strategicznych (oczywiście poza USA, BNC/UK i ZSRR)
  5. W punkcie piętnastym jest napisane, że powstanie Światowa Liga Narodów (obecnie ONZ).
  6. W punkcie szesnastym jest napisane, że powstanie Sąd Światowy (obecnie Rada Bezpieczeństwa ONZ oraz Trybunały w Hadze i Kuala Lumpur)
  7. W punkcie osiemnastym jest napisane, że powstaną Zdemilitaryzowane Stany Zjednoczone Europy (obecnie mamy zdemilitaryzowaną Unię Europejską)
  8. W punkcie dziewiętnastym jest napisane, że powstaną Zdemilitaryzowane Stany Zjednoczone Skandynawii (dziś są częścią UE/UZE)
  9. Punkt dwudziesty szósty wymiata i mówi wprost: Teren ziemi świętej antycznych Hebrajczyków znany dziś jako Palestyna i Transjordania (…) ze względów historycznych i BEZWGLĘDNEJ KONIECZNOŚCI ZŁAGODZENIA POWOJENNEGO PROBLEMU UCHODŹCÓW będzie zjednoczony jako zdemilitaryzowana niepodległa republika hebrajska. – Wyraźnie zakładano emigrację Żydów do Palestyny z powodu Holokaustu, który jeszcze się NIE ZACZĄŁ!
  10. W punkcie trzydziestym trzecim jest napisane, że imigracja z Niemiec, Japonii i Włoch na zachód zostanie wstrzymana.
  11. W punkcie trzydziestym czwartym jest napisane, że Nadrenia i Prusy Wschodnie (województwo Warmińsko Mazurskie i obwód królewiecki) zostaną opróżnione z Niemców i permanentnie zdegermanizowane. – Co faktycznie się stało!
  12. W punkcie trzydziestym piątym – dedykowanemu pani Eryce Steinbach – jest napisane, że wszystkie osoby narodowości niemieckiej, włoskiej i japońskiej zostaną permanentnie wypędzone z podbitych terenów, a ich majątki skonfiskowane na poczet reparacji wojennych.
  13. Punkt 39 jest absolutną gwiazdą i błyszczy nam po dziś dzień. To ten punkt zmienił wiek XX w wiek niekończącego się komunizmu światowego. Podpunkty idą tak:
    1. Nacjonalizacja wszystkich zasobów naturalnych
    2. Nacjonalizacja bankowości, inwestycji, kolei i elektrowni na całym świecie
    3. Nacjonalizacja fabryk broni
    4. Rządowa kontrola handlu i dostaw
    5. Ustanowienie globalnego systemu monetarnego
    6. Światowy limit odsetek do 2% rocznie (tu chyba chodzi o inflację, bo wszystkie państwa sztucznie kreują ją do 2,5% rocznie)
Teraz już wiesz, dlaczego prawie wszędzie na świecie jest socjalizm/komunizm. Nie daj się nabrać na telewizyjne bzdury o kapitalizmie w USA czy Europie. W kapitalizmie rządu praktycznie nie ma, bo każdy jest kowalem swojego losu. Tylko w socjalizmie możesz spotkać państwową edukację (najniższa jakość za najwyższą cenę – obecnie w Polsce płacisz 1000 PLN miesięcznie na ucznia), państwową służbę zdrowia (najniższa jakość za najwyższą cenę – obecnie w Polsce płacisz 340PLN miesięcznie – a w Malezji za kilkukrotnie wyższy standard ok. 120PLN – bo jest prywatna), państwowe emerytury (koszt ok. 700 PLN na miesiąc przez 40 lat, by dostawać z powrotem 700PLN przez 10 lat – przy czym socjalistyczni zbrodniarze dostają kilka razy więcej), nieskończoną ilość podatków (w Polsce obecnie podatki wynoszą sumarycznie 80-90% zarobków) itd. itd. to wszystko wymyślili nasi wujkowie zza oceanu, którzy tak dzielnie walczą z komunizmem i totalitaryzmem na wszystkich kontynentach wprowadzając swoją ich wersję za pomocą wojska i odmiany słowa “demokracja” przez przypadki.
To tyle jeśli chodzi o szkolne bzdury o Jałtach, Amerykach, Rosjach, Izraelach, kapitalizmach i innych w zderzeniu z faktami…



http://wspanialarzeczpospolita.pl/2016/04/11/mit-drugiej-wojny-swiatowej/
 

Polska z rekordowym spadkiem w badaniu PISA



Trzy lata temu opublikowałem entuzjastyczny tekst o świetnych wynikach międzynarodowego badania umiejętności uczniów PISA 2012. Po rekordowym skoku przyszedł jednak rekordowy spadek — największy w Europie (nie licząc Turcji). W efekcie w perspektywie wieloletniej okazuje się, że umiejętności polskich uczniów mają charakter stagnacyjny.


W okresie 2012-2015 polscy uczniowie spadli z pozycji 12 na pozycję 19. Co ważniejsze, jako że pierwszą dziesiątkę rankingu zajmują głównie kraje azjatyckie, więc spadek dotyczył głównie kręgu europejskiego. W 2012 Polska była na 3 miejscu w Europie, w 2015 spadła na miejsce 10. Wyprzedziły nas Niemcy, a Rosja już depcze po piętach. O ile bowiem polskie wyniki w perspektywie wieloletniej są stagnacyjne, o tyle Rosja w każdym kolejnym badaniu wyraźnie zwiększa swoje notowania. Jeśli obecny trend się utrzyma to już w kolejnym badaniu PISA rosyjscy uczniowie mogą przewyższyć polskich.


W najnowszym badaniu biali Amerykanie po raz pierwszy osiągnęli lepsze rezultaty aniżeli azjatyccy Amerykanie

Trudno powiedzieć na ile wyniki PISA związane są z panującym w danym kraju modelem edukacji a na ile z bardziej ogólnym klimatem kulturowym. Jeśli jednak chcemy wierzyć, że wyniki te są uzależnione od systemu edukacji to należy przede wszystkim zainteresować się tymi krajami, które w perspektywie wieloletniej wykazują stałą tendencję wzrostową. W ubiegłym roku wskazywałem, że ludzie zajmujący się edukacją w Polsce poszli w zupełnie zadziwiającym kierunku fascynacji modelem fińskiej edukacji. Było to o tyle kuriozalne, że moda na fiński system rozpleniła się w Polsce akurat wtedy, kiedy wyniki polskich szkół niemal zrównały się z fińskimi i kiedy zachód już zrozumiał, że dawna fińska gwiazda to już przeszłość. Economist o fińskim systemie pisał wówczas pod wymownym tytułem Finn-ished. Fiński model edukacji cechuje się tym m.in. że wykazuje stałą tendencję spadkową wyników. O fenomenie tej irracjonalnej mody pisałem w tekście Fiński cud edukacyjny i inne mity bezstresowego kształcenia.


Tendencja fińska

W badaniu PISA jest bardzo niewiele krajów, które wykazują stałą tendencję wzrostową. W Europie są to jedynie trzy kraje: Rosja, Hiszpania i Czarnogóra. Niemniej jednak jedynie Rosja wykazuje naprawdę duże postępy. Od ostatniego badania skoczyła z pozycji 38 na 28, osiągając wynik średniej krajów rozwiniętych OECD i wyprzedzając już Hiszpanię czy USA. Żaden kraj europejski nie zanotował takiego wzrostu jak Rosja, która, jak wspomniałem, w kolejnym badaniu może już co najmniej dogonić Polskę, jako że większość krajów pomiędzy nami wykazuje tendencję spadkową. Warto też dodać, że w przeciwieństwie do Rosji, żaden kraj azjatycki nie zdołał utrzymać stałej tendencji wzrostowej wyników.


Tendencja rosyjska

Nie chcę sugerować, by naśladować rosyjski system edukacji, lecz z pewnością warto zostawić na boku różne uprzedzenia, by choćby przyjrzeć się systemowi, który najdynamiczniej poprawia wyniki swoich uczniów.


Porównanie tendencji polskiej i rosyjskiej w poszczególnych dziedzinach badania PISA
 
 
 
 
 
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10071
 
 

Były premier PRL Piotr Jaroszewicz




Były premier PRL Piotr Jaroszewicz mógł zginąć z powodu tajemnic, które poznał w czerwcu 1945 r. w Radomierzycach koło Zgorzelca.


Na początku czerwca 1945 r.  na dziedziniec pałacu w Radomierzycach wjechały trzy terenowe samochody. Z aut wysiadło kilku cywilów i uzbrojeni żołnierze w polskich mundurach. Weszli do pałacowych pomieszczeń. Zamierzali przeszukać zdeponowane w Radomierzycach pod koniec II wojny światowej ogromne niemieckie super tajne archiwum. Jadąc do pałacu, nie wiedzieli jeszcze, co ono zawiera. Kilkadziesiąt lat później trzy najbardziej wtajemniczone w te poszukiwania osoby zostały zamordowane - wszystkie w tajemniczych okolicznościach. Był wśród nich peerelowski premier Piotr Jaroszewicz.

Klucz do tajemnic II wojny światowej
Radomierzyce to wioska znajdująca się niedaleko  tzw. Europa-Miasta Zgorzelec/Görlitz.
W niej znajduje się wspomniany pałac. Zbudowano go w 1708 r. na wyspie otoczonej podwójną fosą. Latem 1944 r. hitlerowcy rozpoczęli w radomierzyckim pałacu toczone ścisłą tajemnicą prace budowlane. W jednym z pomieszczeń powstało coś na kształt opacerzonego bankowego skarbca. Zaraz potem do Radomierzyc zaczęły zjeżdżać ciężarówkami tajne, zebrane w całej Europie dokumenty. Raporty o przebiegu tej akcji trafiały bezpośrednio na biurko Waltera Schellenberga, szefa VI departamentu Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). To może świadczyć o randze całego przedsięwzięcia, a także o znaczeniu archiwum dla hitlerowców. Wskazuje również na osobę, której najbardziej zależało na ukryciu dokumentów, będących już po wojnie znakomitym punktem przetargowym w różnych rozgrywkach nie tylko politycznych. Rozgrywkach o życie!

Steć ujawnia misję Jaroszwicza
Znany sudecki przewodnik Tadeusz Steć, współpracownik służb wywiadowczych, ujawnił, że w 1945 r. odwiedził Radomierzyce w poszukiwaniu zdeponowanych tam dokumentów. Pałac, nietknięty podczas wojny, został opuszczony. Pozostali natomiast okoliczni autochtoni, którzy wspominali, że przez ostatnie miesiące w majątku mieszkali również jacyś obcokrajowcy, prawdopodobnie Francuzi. Widzieli także polskich żołnierzy, którzy przyjechali do pałacu. Kierował nimi Piotr Jaroszewicz, wówczas pułkownik LWP. Do Jaroszewicza trafiła informacja o ukryciu przez Niemców ważnych dokumentów w pałacu koło Zgorzelca. Jaroszewicz chciał, by nie była to oficjalna akcja wojskowa, lecz prywatne przedsięwzięcie, które pozwoliłoby mu się zorientować, co kryło się w Radomierzycach. Zabrał tylko zaufanych ludzi. Z Jaroszewiczem byli m.in. Tadeusz Steć i ppłk Jerzy Fonkowicz, podczas wojny szef specjalnej grupy bojowej przy Sztabie Głównym AL i jednocześnie agent sowieckiego wywiadu oraz  mjr Władysław Boczoń. Uczestniczył w "podwójnych grach" wywiadu Armii Krajowej, skierowanych przeciwko zakonspirowanym strukturom Abwehry i Gestapo.

Akta wywiadu III Reszy
Po dotarciu do pałacu w Radomierzycach  ekipa Jaroszewicza odnalazła w jednym z pomieszczeń potężne sejfy wmurowane w ściany, w drugim zobaczyli tysiące teczek zawierających tajne dokumenty Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy. Były tam akta personalne, listy, plany;
głównie archiwa wywiadu francuskiego, a być może także belgijskiego i holenderskiego. Miało się tam także znajdować archiwum paryskiego gestapo, zawierające listy konfidentów. Były to dane o ludziach, ich ciemnych interesach i kolaboracji z Niemcami oraz wydarzeniach prowokowanych przez niemieckie tajne służby, w których uczestniczyły znane osobistości. Tadeusz Steć powiedział  prasie - “Z późniejszym Premierem PRL Piotrem Jaroszewiczem zostałem w Radomierzycach jeszcze dwa lub trzy dni. Cały czas tłumaczyłem. Jaroszewicz przebierał. Wybrał stosik dokumentów. Zrobił z nich dwie lub trzy niewielkie paczki. (...) Byłem akurat pod pałacem, razem z dwoma cywilami. Nagle na dziedziniec pałacu wpadła grupa czerwonoarmiejców z bronią gotową do strzału. Ani się obejrzeliśmy, jak ustawiono nas pod ścianą z rękami do góry. Na szczęście wyszedł Jaroszewicz, pogadał z dowódcą grupy, jakimś lejtnantem chyba. Czerwonoarmiści pognali nas w kierunku wioski, nie szczędzili kopniaków, doprowadzili do drogi Bogatynia - Zgorzelec i kazali iść, doradzając, abyśmy zapomnieli o pałacu i wszystkim, co widzieliśmy i słyszeliśmy". Paczki z wybranymi dokumentami pozostały w samochodzie Piotra Jaroszewicza. Innymi archiwaliami w pałacu zajął się sowiecki wywiad.

Rodzina Rothschildów i inni
W lipcu 1945 zakończyło się przejęcie przez Związek Radziecki archiwum z Radomierzyc. Zawierało ono około 300 tysięcy wstępów do akt, poza tym 20 tysięcy kompletnych akt niemieckich i francuskich tajnych służb wojskowych, 50 tysięcy akt niemieckiego sztabu generalnego i 150 akt archiwów dotyczących Leona Bluma i rodziny Rothschildów. Ponadto w sejfie w Radomierzycach znajdowały się kolejne wielkiej wagi materiały: prawie wszystkie dokumenty dotyczące współpracy francuzów z niemieckimi okupantami. Uli Suckert podkreślał w jednym z tekstów na temat archiwum w Radomierzycach, że siłę rażenia, która tkwiła w tym archiwum, można zrozumieć tylko wtedy, gdy zna się rolę Schellenberga wśród nazistów. Walter Friedrich Schellenberg prowadził SD – Sicherheitsdienst, czyli tajną służbę bezpieczeństwa oraz kontrwywiad. Był on uczestnikiem próby uprowadzeniu dawnego angielskiego króla Edwarda VIII z Portugalii. Razem z Reinhardem Heydrichem, protektorem Rzeszy na Czechy i Morawy, polował na agentów, którzy zaopatrywali wroga w ważne wojenne informacje, znanych później jako „Czerwona Orkiestra”.
Najpierw Schellenberg zorganizował tak zwany Incydent w Venlo, który miał dać Hitlerowi pretekst wkroczenia do Holandii. Schellenberg zajmował się także pikantnymi sprawami, takimi jak akcje podsłuchowe w Salonie Kitty (1939-1942), berlińskim domu publicznych dla wyższych sfer, znajdującym się na Giesebrechtstraße. Bywali w nim prominentni dyplomaci, generałowie, szefowie Rzeszy, ministrowie, gauleiterzy i artyści. Panie, które przebywały w tym SS-burdelu, sprowadzono z wszystkich części Rzeszy, a także z Austrii i Polski. Zatrudnione kobiety miały od 20 do 30 lat. Oprócz niemieckiego, mówiły także w językach francuskim, włoskim, hiszpańskim, angielskim, rosyjskim i polskim. Tylko w 1940 roku podsłuchano ponad 10 000 osób, które przewinęły się przez ten dom publiczny SS.

Likwidacja świadków?
Niewielką część archiwum pochodzącego z Radomierzyc, a także z zamków Czocha (także koło Zgorzelca  i Książ (niedaleko Wałbrzycha), Rosja prawdopodobnie sprzedała Zachodowi. W Polsce, w prywatnym archiwum Piotra Jaroszewicza, pozostała część dokumentacji, nie wiadomo jednak, jakiej rangi. Do lat 90. ubiegłego wieku dożyły trzy osoby przeglądające w czerwcu 1945 r. radomierzyckie archiwum: Piotr Jaroszewicz, Tadeusz Steć i Jerzy Fonkowicz. Wiadomo, że przez lata te trzy osoby utrzymywały z sobą kontakt. Wszystkie trzy zostały zamordowane przez nieznanych sprawców; ofiary torturowano przed śmiercią. Piotra Jaroszewicza i jego żonę zabito w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. W nocy z 11 na 12 stycznia 1993 r. zamordowano Tadeusza Stecia, a Jerzego Fonkowicza - w 1997 r. W żadnym z tych zabójstw śledztwo nie wykazało motywu rabunkowego.

Zacieranie śladów, znikanie dowodów zbrodni.
Policja od początku śledztwa założyła motyw rabunkowy każdej z  tych zbrodni. W przypadku zabójstwa Jaroszewiczów nie splądrowano mieszkania, nie została skradziona biżuteria, kolekcja znaczków pocztowych czy książeczki czekowe. W gabinecie Jaroszewicza był bałagan, co wskazuje raczej  na kradzież jakichś dokumentów. Jeden z jego synów stwierdził, że z domu zniknęły notatki ojca. Prawa ręka Jaroszewicza nie była związana, być może w celu wskazania albo podpisania czegoś co podsunięto mu w czasie przeprowadzeniu tortur. Śledztwo od początku (podobnie jak w następnych tajemniczych mordach Olewnika czy szefa polskiej Policji Gen. Papały) było pełne uchybień. Ignorowano świadków, szczególnie jednego, który stwierdził  że widział, jak ranem z domu Jaroszewiczów wychodziła kobieta i dwóch mężczyzn. Po latach okazało się, że w ramach komunistycznych służb specjalnych funkcjonowało tzw. „komando śmierci”, zabijające ludzi niewygodnych dla ówczesnej władzy.
W 1994 roku rozpoczął się proces rzekomych sprawców: Krzysztofa R. (ps. Faszysta), Wacława K. (ps. Niuniek), Jana K. (ps. Krzaczek) i Jana S. (ps. Sztywny). Proces zakończył się w roku 2000 prawomocnym wyrokiem uniewinniającym. Pod koniec 2005 roku analitycy Archiwum X (sekcji zajmującej się wyjaśnianiem skomplikowanych spraw kryminalnych) odkryli, że z akt sprawy zabójstwa Jaroszewiczów zaginęły kluczowe dowody, to znaczy trzy folie ze śladami niezidentyfikowanych odcisków palców. Odciski te zostały znalezione na miejscu zabójstwa – na ciupadze, okularach Jaroszewicza i drzwiach szafy znajdującej się w jego gabinecie – i nie należały do Jaroszewiczów, ich rodzin, znajomych ani policjantów. Nie udało się, mimo dwuletnich poszukiwań, odszukać tych folii.

Kilka wersji zabójstwa
Bohdan Roliński za życia Jaroszewicza opublikował wywiady “rzekę” z byłym premierem PRL. W jednym z nich Jaroszewicz opowiadał historię  „matrioszek”, tj. odpowiednio wyszkolonych radzieckich agentów, którzy pełnili funkcje sobowtórów ważnych polskich polityków po 1945 roku w Polsce. Faktu tego nie potwierdzono do dzisiaj i wydaje się być typową „spiskową teorią dziejów”. Druga wersja sprawdzana przez m.in. Jerzego Rostkowskiego wiąże śmierć Jaroszewicza właśnie z dokumentami wywiezionymi przez niego z Radomierzyc.
Wydaje się ona najbardziej prawdopodobna mając na uwadze wydarzenia ostatnich 20 lat. Nie mniej intrygującą i możliwą jest wersja L. Szymowskiego, który  stwierdził, że powodem morderstwa było tzw. archiwum Jaroszewicza, w którym znajdowały się kopie dokumentów obciążających m.in. Gen. Jaruzelskiego i Kiszczaka oraz innych polityków lat 80. Zdaniem autora Zbrodnia ta była częścią szerszego planu eliminacji wszystkich, którzy mogli zagrozić przebiegowi transformacji ustrojowej, wyreżyserowanej przez tych wojskowych polityków. Czy tak było? Każdy kolejny rok zaciera ślady także w pamięci ludzi i tylko od czasu do czasu takie wydarzenia jak tajemnicze samobójstwa w tzw. sprawie Olewnika lub ludzi związanych z organizacją lotu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska czy niedawna śmierć największego polskiego populisty, szefa Samoobrony Andrzeja Leppera przypominają o czymś takim jak „spiskowa teoria dziejów”. Niestety może się ona okazać bardziej prawdziwa jak mroczne, krwawe i tajemnicze bajki Braci Grimm, co w jakiejś mierze pokazuje historia „Morderczego archiwum” z pałacu w Radomierzycach koło Zgorzelca.

Waldemar Gruna

Magazyn REGION Europa 4/2011


http://www.miastowroclaw.pl/index.php/his/item/5545-mordercze-archiwum-ss

 

czwartek, 8 grudnia 2016

Syn Wałęsy o nadprzyrodzonych zdolnościach ojca


Do zachwyconego własnym politycznym geniuszem Lecha Wałęsy dołączył jego syn, eurodeputowany PO Jarosław Wałęsa, który przekonuje, że ojciec jest wybitnym strategiem politycznym. Jarosław Wałęsa idzie nawet o krok dalej i twierdzi, że jego ojciec „dostrzega rzeczy, których nie widzą zwykli ludzie”.

Lech Wałęsa pojawiał się na marszach Komitetu Obrony Demokracji, a także brał udział w konwencji założycielskiej Platformy Obywatelskiej oraz spotkaniu założycielskim Unii Europejskich Demokratów. Pytany na antenie RMF FM o to, kogo w końcu popiera Lech Wałęsa, jego syn twierdzi, że wszystko jest elementem większego planu ojca. Z jego wypowiedzi wynika, że Lech Wałęsa musi mieć chyba jakieś nadprzyrodzone moce, bo „widzi pewne rzeczy, których zwykły człowiek nie jest w stanie dostrzec”.
- Ja prawdopodobnie znam mojego ojca lepiej niż każdy inny człowiek, który myśli, że zna dobrze mojego ojca. I ja będę ostatnim, który będzie starał się przewidzieć albo analizować to, co robi mój ojciec. Bo siłą mojego ojca było od zawsze to, że on był nieprzewidywalny, że on robił naprawdę tyle rzeczy, tyle ruchów do przodu, że zanim ludzie się połapali, co on chce osiągnąć, to już w zasadzie to się działo. I pod tym względem, proszę mnie zwolnić z odpowiedzi na to pytanie, bo ja po prostu nie chcę tego robić. Mój ojciec jest naprawdę niesamowitym politykiem i on też przewiduję, widzi pewne rzeczy, których zwykły człowiek nie jest w stanie dostrzec. - twierdzi Jarosław Wałęsa.
Odnosząc się do tego, że de facto Lech Wałęsa popiera obecnie dwie konkurujące ze sobą partie, Jarosław Wałęsa przekonuje, że jego ojciec ma plan zjednoczenia opozycji w Polsce.

- Tak naprawdę, jeżeli jest w dwóch konkurencyjnych partiach, no bo jednak Platforma Obywatelska i Unia Europejskich Demokratów - to są dwie konkurencyjne partie...  - zwraca uwagę Robert Mazurek.


 - Zgadza się panie redaktorze, ale czy to o czym wspomniałem wcześniej podczas naszej rozmowy, że jest potrzeba, żeby opozycja w Polsce jednak się jednoczyła. Bo jeżeli popatrzymy na to, co się dzieje np. na Węgrzech, że fragmentacja opozycji powoduję to, że Orban cały czas wygrywa. To samo może się wydarzyć w Polsce. Jeżeli nie znajdziemy kilku punktów programu, który będzie nas scalał w opozycji w Polsce, no to możliwe jest, że PiS będzie dalej kontynuował rujnowanie naszego kraju – przekonuje Jarosław Wałęsa.





http://m.niezalezna.pl/90101-syn-walesy-o-nadprzyrodzonych-zdolnosciach-ojca-widzi-rzeczy-ktorych-zwykly-czlowiek-nie-jest-#.WEE1_mik9Es.facebook


Gimnazja




09:50 Odsłon 1635 25 Komentarzy

O wyrównywaniu szans, czyli palimy gimnazja

             Jakimś niezbadanym cudem, dotarła do mnie wiadomość, że była minister edukacji, Joanna Kluzik-Rostkowska, plus jeszcze bardziej była minister tej samej edukacji, Krystyna Szumilas, plus na doczepkę jakiś wynajęty ekspert od wspomnianej edukacji o niezapamiętanym przeze mnie nazwisku, wystąpili na wspólnej konferencji prasowej, na której ogłosili co następuje:


      „Badania dowodzą, że gimnazja wyrównują szanse dzieci rodziców mniej wykształconych. W 2015 r. aż 34,6 proc. takich gimnazjalistów osiągnęło najlepsze wyniki. Polscy uczniowie dzięki wprowadzeniu gimnazjów zaczęli osiągać bardzo dobre wyniki. Dziś są w czołówce”.


      Powiem szczerze, że od samego początku, gdy nowy rząd ogłosił plan likwidacji gimnazjów, a zjednoczona opozycja natychmiast zaczęła go kontestować, postanowiłem sobie, że nie będę zabierał głosu na ten temat, z tego prostego powodu, że bardzo nie lubię sytuacji karykaturalnie wręcz oczywistych, a ta taką właśnie od samego początku była. To że gimnazja stanowią nieszczęście, jakiego polska edukacja w swojej dotychczasowej historii nie przeżyła, jest jasne dla każdego, poza może pewną, niestety dość dużą, grupą samych gimnazjalistów, dla których te trzy lata stanowią być może jedyną okazję w życiu, by zanurzyć się w chaosie bezkarności, jakiego oni dotychczas nie doświadczyli i nigdy więcej już nie doświadczą. Tak naprawdę to tylko oni będą płakać za gimnazjami; wszyscy pozostali, w tym jak najbardziej ci, którzy tak bardzo dziś protestują, wiedzą, że obecny stan jest nie do utrzymania i że jeszcze parę lat tego eksperymentu i polska edukacja zwyczajnie umrze.


       Wyszli jednak oto na scenę Kluzik z Szumilas i tym trzecim, przedstawili swoje wyliczenia, a ja dostałem takiej cholery, że postanowiłem złamać dane sobie słowo i to kuriozum choćby bardzo krótko skomentować. Rzecz mianowicie w tym, że jeśli w sytuacji w jakiej znajdują się dziś gimnazja, „bardzo dobre wyniki” osiąga zaledwie 34,6% dzieci, oznaczać to musi, że pozostałe 65,4% to albo młodociani bandyci, albo idioci, dla których już nie ma najmniejszych szans. Bezhołowie, jakie panuje w zdecydowanej większości gimnazjów doprowadziło do tego, że jeśli nauczyciele mają przed sobą dziecko w najbardziej podstawowym stopniu spokojne i grzeczne, dają mu piątki i szóstki niemal z automatu.

Wystarczy, że dziecko ma zeszyt, długopis i podręcznik, wie, jak każdego z nich używać, do nauczyciela zwraca się per „pani”, a jeszcze, nie daj Panie Boże, jego rodzice znajdują czas na to, by od czasu do czasu przyjść na zebranie i zapytać wychowawczynię o postępy, zostaje w jednej chwili prymusem. A jeśli w dodatku dziadkowie opłacili mu korepetycje, to właściwie wystarczy, że siedzi grzecznie, uśmiecha się i mówi „dzień dobry” i „do widzenia”. A to, że w śród nich większość stanowią dzieci rodziców „mniej wykształconych” jest skrajną oczywistością. Charakter dzisiejszych czasów jest taki, że dla przeciętnego dziecka nie ma nic gorszego, niż trafić na tak zwanych „rodziców wykształconych”, choćby z tego względu, że tam ojciec od dawna mieszka z druga żoną, a mama jest zarobiona po uszy.


      Jak czytelnicy tego bloga wiedzą, od wielu już lat pracuję jako nauczyciel i o szkole wiem niemal wszystko. Kilka lat temu pracowałem w gimnazjum, a dziś kontakt z gimnazjami mam przez lekcje prywatne. Proszę zatem sobie wyobrazić, że dziś, ile razy próbuje się dowiedzieć od któregokolwiek z moich uczniów, co było w szkole, na ich twarzach niezmiennie widzę znużenie, a odpowiedź jest wiecznie jedna i ta sama: „Nic”. Dzieci, które uczę, lub uczyłem, były naprawdę różne. Niektóre z nich były bardzo słabe i jedyne czego ode mnie chciały, to bym, w owych nielicznych sytuacjach, kiedy coś tam miały zadane, odrobił za nie lekcje, niekiedy coś im tam opowiadałem, a one starały się to zapamiętać, w niektórych wypadkach były to dzieci naprawdę dobre, często najlepsze w klasie. I one wszystkie, bez jednego wyjątku, ile razy ich pytałem, co tam w szkole, odpowiadały, że nic. Właśnie tak: „Nic”.


      Ale też, proszę sobie wyobrazić, każde z owych dzieci regularnie otrzymywało i otrzymuje na świadectwie same piątki i szóstki. Dziś jest tak, że wśród tych, które uczę, jest dwoje, które nie znają języka w stopniu choćby najbardziej podstawowym, w tym sensie, że nie pamiętają nawet, jak jest po angielsku „kiedy”, „wiosna”, czy „jutro”. I one też mają same piątki, lub, zgodnie z nomenklaturą stosowaną przez Kluzik i Szumilas, „osiągają bardzo dobre wyniki”. W jaki sposób? A to w taki mianowicie, że to przede wszystkim nie są durnie, dla których produkowane przez wypuszczonych przez wykształconych w ostatnich latach metodyków testy mogłyby stanowić jakąkolwiek językową zagadkę, a poza tym, one akurat, jeśli tylko trzeba, potrafią się zachować.


      I tak wędrują owe dzieci przez lata gimnazjum, licząc w głębi serca na to, że kiedy dostaną się do liceum, to wtedy może się czegoś nauczą. No a kiedy przyjdzie wreszcie ten moment, okazuje się, że przed nimi już tylko trzy lata nauki, z tym zastrzeżeniem, że pierwszy rok musi im minąć na przystosowanie się do nowych warunków, drugi na nadrabianie zaległości i myślenie o tym, że za rok matura, no a trzecia klasa, to tak naprawdę zaledwie kilka miesięcy z przeznaczeniem na rozwiązywanie maturalnych zadań. No a w końcu, kiedy już przyjdzie czas matur, to jednym pójdzie lepiej, innym gorzej, natomiast wszystkich połączy fakt, że nikt z nich nie potrafi pisać tak, by się to dało rozczytać. Siedzą więc te dzieci, bazgrzą po tych kartkach, które udają druki urzędowe, a biedni egzaminatorzy próbują się przedrzeć przez stosy owego strasznego chaosu i wszyscy oczywiście świetnie wiedzą, że to wszystko przez to, że kiedy te dzieci miały czas, by się nauczyć staranności, akurat gniły w gimnazjach.


      Wie to każdy z nich znakomicie, co jednak – i to jest wiadomość już naprawdę dobijająca – nie przeszkadza żadnemu z nich, by, jeśli minister Kluzik-Rostkowska dmuchnie w gwizdek, pędzić na demonstrację przeciwko likwidacji gimnazjów. Dlaczego? No jak to dlaczego? Bo PiS łamie Konstytucję, obraża sędziów, no i jeszcze ten prokurator Piotrowicz, cholera jasna!


http://osiejuk.mobile.salon24.pl/738912,o-wyrownywaniu-szans-czyli-palimy-gimnazja
 

Piłsudski bohaterem ?




Piłsudski bohaterem ? O schizofrenii polskiej prawicy !



Obecnie najsilniejszą partią polityczną o centroprawicowych poglądach jest Prawo i Sprawiedliwość (PiS). PiS w swoim programie podkreśla, że zjednoczyły się w nim główne nurty polityczne nawiązujące do ideologii chrześcijańsko – demokratycznej, katolicko – narodowej, niepodległościowej i konserwatywnej. W swoim programie PiS zaznacza, że jego członkowie wcześniej działali w różnych stronnictwach politycznych, takich jak Porozumienie Centrum, Zjednoczenie Chrześcijańsko – Narodowe, Koalicja Konserwatywna czy też Ruch Społeczny Akacja Wyborcza Solidarność. Dla tak ukształtowanej centroprawicy zjednoczonej w Prawie i Sprawiedliwości fundamentem jest jej ideowość, tożsamość historyczna oraz ciągłość ideologiczna z NSZZ „Solidarność” oraz Drugą Rzeczpospolitą. Nie wiedząc dlaczego politycy prawicy i centroprawicy bardzo ochoczo za bohatera narodowego wybierają – o zgrozo -  Józefa Piłsudskiego. Politycy szeroko rozumianej centroprawicy – np. Komorowski, Kaczyński – są chyba ślepo zapatrzeni w obraz Pana Marszałka Józefa Piłsudskiego. Centroprawicowi politycy III Rzeczpospolitej skrzętnie pomijają niechlubne dzieje II Rzeczpospolitej i ich sztandarowego bohatera Józefa Piłsudskiego, i jednocześnie źle rozkładają swoje sympatie co do bohaterów narodowych. Krzywdząc tym samym wielkich ojców  i ideologów polskiej centroprawicy i prawicy, takich jak Roman Dmowski, ksiądz biskup Stanisław Adamski, ksiądz profesor Aleksander Wóycicki, Wacław Bitner, Wojciech Korfanty, czy też Wincenty Witos.

Czas najwyższy przypomnieć PiS-owi kim był Józef Piłsudski. Narodowym bohaterem czy może dyktatorem oraz katem polskiej centroprawicy i mordercą demokracji ?
Fakt -  Piłsudski był działaczem niepodległościowym, politykiem, Naczelnikiem Polski i jej marszałkiem. W latach 1893-1914 był członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej, twórcą Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionów. Zwolennik federacji Polski, Ukrainy, Białorusi i Litwy. „Pogromca bolszewików” w 1920 r.

Jednak na tym chwalebna działalność Józefa Piłsudskiego się kończy!

Fakty – przez cały okres swojej działalności w niepodległej Polsce Piłsudski był w konflikcie z polską prawicą i centroprawicą – Związkiem Ludowo – Narodowym (tj. narodową demokracją) oraz jej sojusznikami. W 1922 r. Piłsudski jako Naczelnik Państwa Polskiego zablokował powstanie centroprawicowego rządu na czele ze Stefanem Przanowskim ze Stronnictwa Mieszczańskiego jako premierem, a następnie Wojciechem Korfantym jako premierem. Te dwa projektowane centroprawicowe rządy mogły liczyć na stabilną większość w parlamencie. Jednak ich oblicze polityczne nie odpowiadało Józefowi Piłsudskiemu.  Następnie w 1926 r. w sposób nieformalny przy pomocy Polskiej Partii Socjalistycznej storpedował plan ratowania budżetu państwa autorstwa polityka prawicy Jerzego Zdziechowskiego., który w konsekwencji doprowadził do upadku rządu Aleksandra Skrzyńskiego. Po upadku tegoż rządu premiera Skrzyńskiego, marszałek Sejmu Maciej Rataj i prezydent RP Wojciechowski próbowali powołać nowy rząd na czele z Józefem Piłsudskim, tak aby zaspokoić jego apetyt i żądzę władzy. Jednak ten Józef Piłsudski odmówił, stwierdzając, że nie che „rządzić za pomocą 444 posłów i 111 senatorów”. Świadczyć to może tylko o jednym, że nie rozumiał on zasad demokracji oraz był żądny władzy absolutnej niczym nie skrępowanej. Natomiast o obowiązującej Konstytucji marcowej wypowiadał się z pogardą nazywając ją „konstytuta prostytutka”. Piłsudski nie rozumiał zasad demokracji parlamentarnej, którą był bardzo rozczarowany. Jednak sam, swoim postępowanie „jako człowiek pośrednio zaangażowany w najbrutalniejszą walkę polityczną lat 1921-1926” był sobie sam winien, że stał się ofiarą napastliwej nagonki prawicy i centroprawicy. Sił, które demokratycznymi metodami działania chciały sprawować władzę (gabinety Witosa, nieudane próby tworzenia rządu przez Korfantego i Przanowskiego).

            Tenże bohater polityków współczesnej centroprawicy – Józef Piłsudski -  w dniach 12-15 maja 1926 r. dokonał zbrojnego zamachu stanu, w wyniku którego został obalony legalny i demokratyczny centroprawicowy rząd Wincentego Witosa. Był to trzeci rząd koalicyjny złożony z Związku Ludowo-Narodowego (endecja), Polskiego Stronnictwa Chrześcijańskiej Demokracji, Narodowej Partii Robotniczej i Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast” przy życzliwej neutralności Stronnictwa Chrześcijańsko-Narodowego. Rząd ten posiadał stabilną większość w Sejmie. W walkach między siłami legalnego rządu a zamachowcami (Piłsudczykami) zginęło 215 wojskowych, 164 zabitych osób cywilnych, a rannych ogółem zostało 920 osób. Była to cena jaką musiała Polska zapłacić za pragnienie władzy przez Józefa Piłsudskiego i jego środowiska. Gdyby nie trzeźwość umysłów Wincentego Witosa i prezydenta Wojciechowskiego, którzy nie chcieli rozlewu krwi, mogłoby dojść do wyniszczającej wojny domowej. A z tej sytuacji mogły tylko skorzystać Niemcy oraz ZSRR. Dlatego też dla bezpieczeństwa Polski, rząd Witosa podał się do dymisji i jednocześnie Wojciechowski zrzekł się funkcji prezydenta. Aresztowano lojalnych wobec legalnego i demokratycznego rządu generałów: Bolesława Jaźwińskiego, Juliana Malczewskiego, Tadeusza Rozwadowskiego i Włodzimierza Zagórskiego, których osadzono w więzieniu wileńskim.

Już po dokonaniu zamachu stanu rozpoczęto szykany opozycji centroprawicowej. 1 października 1926 r. dokonano napadu na mieszkanie posła endeckiego Jerzego Zdziechowskiego, którego pobito. Ponadto dokonano brutalnych napaści na prawicowych publicystów: Tadeusza Dołęga-Mostowicza, Adolfa Nowaczyńskiego i Stanisława Strońskiego. Generał Michał Rola-Żymierski został skazany na 6 lat więzienia, o różnego rodzaju afery finansowe oskarżono przywódcę Chrześcijańskiej Demokracji Wojciecha Korfantego, lecz nie został on skazany. Generała Rozwadowskiego wypuszczono z więzienia, ale pobyt w nim nadszarpnął jego zdrowie i zmarł. Natomiast generał Włodzimierz Zagórski został przeniesiony z więzienia wileńskiego do Warszawy, ale rzekomo wysiadł tu i udał się do łaźni, lecz ślad po nim zaginął. Oficjalnie twierdzono, że zbiegł przed odpowiedzialnością, prawdopodobnie padł ofiarą zemsty oficerów związanych z Józefem Piłsudskim. Sprawy zaginięcia generała do dziś nie wyjaśniono. Generał Michał Rola-Żymierski został skazany na 6 lat więzienia i wydalony z wojska.

Okres premierostwa Józefa Piłsudskiego na przełomie roku 1926/1927 charakteryzował się  krępowaniem ustawodawczych kompetencji Sejmu. Odraczano posiedzenia Sejmu. Piłsudski rządził za pomocą dekretów prezydenckich, a ponieważ parlament się nie zbierał, rozporządzenia były prawem obowiązującym. Zachowanie pozbawionego w ten sposób znaczenia Sejmu i Senatu pozwalało Piłsudskiemu utrzymać pozory rządów parlamentarnych i demokratycznych, a tak naprawdę sprawować władzę przy pomocy Rady Ministrów oraz dekretów i rozporządzeń prezydenckich. Dzięki temu Piłsudski rozpoczął rządzić za pomocą „swoich marionetek” – prezydenta RP i Rady Ministrów, a z pominięciem legalnego i demokratycznego Sejmu. Posiedzenia rządu powoli zmieniały się w odprawy o charakterze wojskowym. Ministrowie mieli swoich zastępców lub dyrektorów departamentów wywodzących się z Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) i oficerów Oddziału II Sztabu Generalnego. Był to zwiastun powolnego przechodzenia w dyktaturę wojskową oraz tzw. rządów pułkowników.

Wybory parlamentarne 1928 r. przebiegały pod znakiem szykan, ze strony obozu piłsudczykowskiego. Wojewodowie i starostowie agitowali na rzecz obozu Piłsudskiego - Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem Józefa Piłsudskiego (BBWR), zmuszano urzędników do ich wsparcia, dochodziło do przekupstw, szantaży. Kampania wyborcza BBWR-u pochodziła częściowo z budżetu państwa. Tak wybrany Sejm zaczął działać 27 marca 1928 r. Wcześniej jednak 13 marca 1928 r. na zebraniu posłów swojego BBWR Józef Piłsudski ostrzegł, że jeśli nowo wybrany Sejm nie będzie z nim współpracował to „rozpędzi go”. Piłsudski w lipcu 1928 r. w wywiadzie nazwał posłów „robactwem” i chwalił się, że z trudem powstrzymywał się od ich „bicia i kopania”. Józef Piłsudski i jego współpracownicy ciągle grozili Sejmowi, np. Walery Sławek stwierdził „lepiej połamać kości jednemu posłowi, niż wyprowadzić na ulicę karabiny maszynowe”. Obelgi i groźby pod adresem posłów stały się złym obyczajem Józefa Piłsudskiego i jego ludzi. W odpowiedzi na te działania Marszałek Sejmu Ignacy Daszyński (PPS) odmówił otwarcia obrad Sejmu „pod bagnetami, karabinami i szablami”. Listopad-grudzień 1928 r. to czas licznych demonstracji lewicy i partii chłopskich w obronie demokracji. Józef Piłsudski i jego obóz polityczny rozpoczął konfiskatę prasy. Partie opozycyjne próbowały walczyć ze wzmagającą i rosnącą w siłę dyktaturą Piłsudskiego. W Krakowie powołano Kongres Obrony Praw i Wolności Ludu - koalicję tworzyły: Polska Partia Socjalistyczna, Polskie Stronnictwo Ludowe "Wyzwolenie", Polskie Stronnictwo Ludowe "Piast", Stronnictwo Chłopskie oraz Narodowa Partia Robotnicza. Natomiast Chrześcijańska Demokracja miała życzliwy stosunek do akcji.

W 1930 r. Józef Piłsudski ponownie został premierem. Rozpoczęły się aresztowania i przesłuchania działaczy opozycji. Prezydent Mościcki dekretem rozwiązał parlament. Premier Józef Piłsudski niedwuznacznie groził przywódcą opozycji aresztowaniem. I tak też się stało, Aresztowano 19 byłych posłów partii opozycyjnych: z PPS Norbert Balicki, Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Herman Liebermann, Mieczysław i Józef Putek, z SCh Adolf Sawicki, z PSL „P” – Władysław Kiernik, Wincenty Witos, z NPR – Karol Popiel, Stronnictwo Narodowe – Aleksander Dębski, Jan Kwiatkowski oraz 5 byłych posłów mniejszości ukraińskiej. Aresztowanie odbyło się bez nakazu sądowego, na polecenie ministra spraw wewnętrznych. Zarzut to wywołanie zamieszek. Aresztowanych umieszczono w twierdzy Brześć nad Bugiem. Później do osadzonych dołączył jeszcze jeden z przywódców opozycji – Wojciech Korfanty, przywódca Chrześcijańskiej Demokracji. Osadzonych traktowano brutalnie – bito prawie wszystkich, a w szczególności: Liebermana, Popiela, Bagińskiego i Korfantego, pozorowano ich egzekucje i szykanowano. Nie pozwolono na żaden kontakt z obrońcami i członkami rodzin. 

To wszystko miał miejsce w trakcie trwającej kampanii wyborczej do Sejmu !
W następnych tygodniach miały miejsce kolejne aresztowania. Ogółem w trakcie kampanii wyborczej uwięziono 80 byłych posłów i senatorów partii opozycyjnych. Opozycja demokratyczna nie siedziała cicho, organizowała manifestacje, które brutalnie rozpędzała policja. I tak w warszawskiej Dolinie Szwajcarskiej padły strzały – zginęły 2 osoby, kilkadziesiąt było rannych, a aresztowano około 300 osób. W Tarnowie również byli zabici i ranni, a w Częstochowie jeden z robotników zastrzelił trzech policjantów i popełnił samobójstwo. W takiej atmosferze trwała kampania wyborcza. Obóz polityczny Józefa Piłsudskiego brutalnie rozprawiał się z opozycją lewicową jak i prawicową. Oporni siedzieli w aresztach i więzieniach, karano ich chłostą i bito. Kampania wyborcza odbywała się w warunkach uniemożliwiających swobodną grę polityczną. Obóz piłsudczykowski ponownie w wyborach wystartował pod szyldem BBWR. W 1/4 okręgów wyborczych unieważniono listy wyborcze opozycji. Unieważniono 482 tysiące głosów, czyli 8 razy więcej niż w 1922 r. We wschodnich województwach dochodziło do masowych fałszerstw wyborczych na rzecz obozu Piłsudskiego.

            Wybory parlamentarne roku 1930 i okoliczności w jakich je przeprowadzono, oznaczały przejście obozu piłsudczykowskiego do prawdziwej i jawnej już dyktatury. Więźniowie brzescy zostali skazani na więzienie. Ograniczono swobody demokratyczne: ograniczono prawo do zgromadzeń, prawo do stowarzyszeń, ograniczono samodzielność samorządu terytorialnego, ograniczono autonomię szkół wyższych i zawieszono częściowo niezależność sędziów. W 1934 r. utworzono obóz odosobnienia dla więźniów politycznych w Berezie Kartuskiej. Pomysłodawcą utworzenia obozu był premier Leon Kozłowski, a jego pomysł zaakceptował Józef Piłsudski. Osadzenie w obozie odbywało się na zasadzie postanowienia sędziego śledczego, a nie wyroku sądowego. Było to dalsze ograniczenie swobód demokratycznych. Zdaniem historyka Wojciecha Śleszyńskiego jednym z celów obozu było złamanie psychiczne osadzonych (z reguły trwało to 3 miesiące, ale opornym można było przedłużyć pobyt), aby już nigdy nie sprzeciwiali się władzom państwowym, prowadziły do tego tortury psychiczne, ale także fizyczne nad osadzonymi. Według historyka Piotra Siekanowskiego obóz w Berezie Kartuskiej był wzorowany na obozach niemieckich i obozach sowieckich, a za uchybienia w pracy więźniowie dostawali chłostę lub od 5 do 50 uderzeń w twarz. Według wielu źródeł przez obóz ten przeszło koło 16 tysięcy osób, natomiast Agnieszka Knyt podaje liczbę 3 tysięcy więźniów do końca sierpnia 1939 r., z których 13 zmarło. Więźniami obozu byli nie tylko działacze nielegalnych lub zdelegalizowanych przez rządy sanacyjne Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Komunistycznej Partii Polski (KPP), Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR), ale także ludzie związani ze Stronnictwem Ludowym (SL) i Polską Partią Socjalistyczną (PPS). Przetrzymywany tam był m.in. przez kilkanaście dni publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz, który został tam osadzony za krytykę polityki zagranicznej państwa.

            W 1935 r. obóz polityczny Józefa Piłsudskiego uchwalił nową konstytucję. Została ona uchwalona niezgodnie z obowiązującą procedurą parlamentarną. Zamiast wymaganej większości 2/3 głosów, można ją było uchwalić większością 11/20 głosów. Rola rządu i parlamentu została ograniczona. Rząd nie odpowiadał przed Sejmem. Prezydent miał odpowiadać przed Bogiem i historią. Polska z państwa demokratycznego stała się państwem zawłaszczonym przez obóz Piłsudczyków.
W związku z powyższym, odpowiedzmy sobie sami na pytanie:

czy ten zbrodniarz, kat i oprawca polskiej demokracji Józef Piłsudski może być bohaterem polskiej prawicy/centroprawicy szanującej demokratyczne normy w III Rzeczpospolitej ???


 


http://poloniarestituta.blogspot.com/2014/12/pisudski-bohaterem-o-schizofrenii.html


 

Tajemnica tragedii na przełęczy Diatłowa




Tajemnica tragedii na przełęczy Diatłowa cz.I - pytania bez odpowiedzi
15-01-16

Jest taka góra na Uralu Północnym, która w języku tubylców, Mansów, nosi miano Otorten czyli "nie chodź tam". 10 km obok niej wznosi się, powiązana z legendami Chołatczachl - Góra Umarłych. W czasie prehistorycznego potopu w kipiących odmętach zginęło na niej 9 mansyjskich wojowników.


To tam, na zboczach Góry Umarłych, w lutym 1959, miała miejsce głośna tragedia, w której w niezrozumiałych, zagadkowych okolicznościach zginęła grupa rosyjskich turystów pod wodzą Igora Diatłowa. Niedługo mija okrągła 57 rocznica tych wydarzeń, która jest dobrą okazją do przypomnienia dramatycznych wydarzeń i pokuszenia się o wyjaśnienie zagadki.

Igor Diatłow
W styczniu 1959 grupa doświadczonych rosyjskich turystów ruszyła na wyprawę, której celem było zdobycie szczytu Otorten. Prowadził ich Igor Diatłow 23-letni student, który miał już duże doświadczenie w zimowych wyprawach, a wejście na Otorten miało być przygotowaniem do wypraw w rejony arktyczne. W ówczesnej radzieckiej klasyfikacji trudności wypraw zimowych, planowana 350-cio kilometrowa trasa, wiodąca w całości po bezludnych terenach, miała najwyższy III stopień trudności. W wyprawie wzięli udział studenci i absolwenci UPI, Uralskiej Politechniki ze Swierdłowska: Zinaida Kołmogorowa studentka wydziału radiowego, 22 lata, Ludmiła Dubinina studentka wydziału budownictwa, 21 lat, Aleksandr Kolewatow student wydziału fizykotechnicznego, 25 lat, Rustem Słobodin inżynier, 23 lata, Jurij Kriwoniszczenko inżynier budownictwa, 24 lata, Jurij Doroszenko student wydziału radiowego, 21 lat, Nikołaj Thibeaux-Brignolle inżynier budownictwa, 24 lata, Jurij Judin student ekonomii, 21 lat, Siemion Zołotariow przewodnik, 37 lat. Wszyscy należeli do klubu sportowego przy UPI i mieli za sobą zimowe wyprawy II kategorii. Diatłow zaś rok wcześniej brał udział w wyprawie zimowej III kategorii na Ural Subpolarny.
26 stycznia grupa dotarła do punktu startowego, wsi Wiżaj. Tu, na skutek choroby, odłączył się od nich Jurij Judin. Żegnając się z przyjaciółmi nie wiedział, że z nich wszystkich tylko on przeżyje. U mieszkającego w Wiżaju lotnika Patruszewa, który doskonale zna z powietrza okolice góry Otorten, Diatłow konsultuje drogę wyprawy. Patruszew odradza im trasę, proponuje by ominęli okolicę. Jednak góra ciągnie Diatłowa jak magnes. Jeszcze nikt nie był na niej zimą. Turyści lekceważą złowieszcze miano szczytu i ruszają w bezludne góry.
12 lutego mija termin alarmowy, w którym grupa Diatłowa miała powrócić do Wiżaju, ale nikt się początkowo nie martwi. Turyści są doświadczeni, a opóźnienia w wyprawach turystycznych zdarzają się często. Dopiero 15 lutego dyżurny klubu sportowego przy UPI, podnosi alarm, jednak przygotowania do rozpoczęcia poszukiwań idą niespiesznie. 20 lutego rodziny zaginionych interweniują w obwodowym komitecie partii. Natychmiast w rejon planowanej trasy zostaje wysłany zwiad lotniczy, a kilka grup ratowników desantuje się z helikopterów na całej zaplanowanej trasie wyprawy.

Grupa Słobcowa, która odnalazła namiot turystów
26 lutego ratownicy działający w okolicy Chołatczachl znajdują ślady turystów prowadzące na przełęcz u stóp szczytu. Wydostają się ponad granicę lasu i dostrzegają w oddali, na zboczu góry, wystający spod śniegu czubek namiotu. W namiocie nikogo nie ma, za to na śniegu widnieją prowadzące w dół ślady ludzi. Następnego dnia po śladach schodzą w dół i tam na początku strefy lasu, pod wielkim cedrem syberyjskim znajdują zwłoki dwóch turystów. To Kriwoniszczenko i Doroszenko, bosi i ubrani tylko w bieliznę. Wkrótce 300m od cedru w stronę namiotu natykają się na wystającą ze śniegu rękę. To Diatłow. Rozpoczyna się śledztwo.


Położenie przedmiotów w namiocie, butów, wierzchnich ubrań, legowisk świadczyło, że namiot został opuszczony w tym samym momencie, nagle przez wszystkich turystów. Przy tym, jak ustalono później w kryminalistycznej ekspertyzie, odstokowy bok namiotu ku któremu turyści byli ułożeni głowami, został rozcięty nożem od wewnątrz (wyjście było zasznurowane) tak, że umożliwiło to szybkie opuszczenie namiotu.
Ślady zbiegające w dół prowadziły ok. 500m i tam nikły zasypane wiatrem. Badanie ujawniło, że
 
  Ślady na śniegu
niektóre z nich były zostawione przez bose, albo prawie bose stopy, jedne były obute, pozostałe w skarpetach. Był też ślad jednego walonka. Ani w namiocie ani w pobliżu nie znaleziono śladów walki, przestępstwa, czy bytności innych ludzi. Wszystkie rzeczy leżały na miejscu łącznie z pieniędzmi i dokumentami.
Co takiego mogło się stać, że turyści rozcięli i rozerwali namiot, by jak najszybciej się z niego wydostać i w jednej chwili, nie myśląc o założeniu butów czy zabraniu ciepłych rzeczy, rzucić się w dół stoku tak, jak spali w namiocie? I dlaczego nie powrócili do namiotu?

Ekipa śledcza przy namiocie























Oględziny wykazały, że zwłoki Kriwoniszczenki i Doroszenki leżały przy resztkach niewielkiego ogniska u stóp cedru. Kriwoniszczenko jedną stopę miał gołą, na drugiej skarpetę, kalesony i koszulę flanelową. Na lewej goleni i stopie poparzenia. Doroszenko leżał obok twarzą w śnieg, twarz miał zakrwawioną, poparzoną stopę, nadpalone włosy. Wkoło walały się części ubioru, koszula flanelowa, szalik, kawałek swetra, nadpalone kominiarka i skarpetka. Dolne gałęzie drzewa były poobłamywane, a ślady na korze świadczyły że wspinano się do góry na wysokość 5m, gdzie gałęzie były wyłamane z jednej strony, tak jakby chciano utworzyć "okno" z widokiem w kierunku namiotu.
Diatłow leżał w śniegu głową w kierunku namiotu. Odziany był dużo lepiej, koszula flanelowa, sweter, futrzany bezrękawnik, kalesony, spodnie, na stopach skarpety. Rana dłoni od drugiego do piątego palca. Twarz miał zalodzoną, świadczącą, że przed śmiercią dyszał w śnieg.
Do 5 marca przy pomocy psów i sond lawinowych znaleziono jeszcze dwa ciała, Słobodina i Kołmogorowej. Tak, jak Diatłow, leżały one w pozycjach wskazujących, że próbowali oni wrócić do namiotu. Słobodin leżał o 180m bliżej namiotu niż Diatłow, a Kołmogorowa następne 150 m  dalej. Ich ciała zastygły w dynamicznych pozach na podejściu. Oboje byli ubrani dość ciepło, choć bez butów. Słobodin miał jeden walonek. U obydwojga stwierdzono krwotoki z nosa, a Słobodin miał pękniętą czaszkę. Ekspertyza wykazała, że wszyscy turyści umarli z powodu zamarznięcia, a uszkodzenie czaszki Słobodina nie zagrażało jego życiu.
Śledztwo przedłużało się, gdyż nie udawało się odnaleźć pozostałych turystów mimo, że władze nie przerywały poszukiwań. Wkrótce w Swierdłowsku zaczęły rozchodzić się niepokojące plotki. Stało się to za sprawą zjawisk, jakie jeszcze przed rozpoczęciem akcji ratowniczej, zaobserwowano w wielu miejscach obwodu swierdłowskiego. 17 lutego o 6.50 na niebie pojawiła się ognista kula wielkości księżyca ciągnąca za sobą pierzasty obłok. Następnie kula zaczęła jaśniej świecić, a obok niej pojawił się jasny obłok, który zaczął rozszerzać się na całą wschodnią część nieba. Stopniowo obłok zaczął się zwiększać, mając w centrum świecący punkt o zmiennej jasności. Zjawisko zaczęło się obniżać ku linii horyzontu jednocześnie rozmywając się, aż wreszcie ok 7.05 znikło. 31 marca podobną ognistą kulę zaobserwowała grupa poszukiwawcza w rejonie Chołatczachl.
  Pogrzeb odnalezionych turystów
Gdy rozpoczęły się pogrzeby odnalezionych turystów (trumny były otwarte), wszyscy mogli zobaczyć nienaturalny pomarańczowo brązowy kolor ich skóry. Wśród ludzi zaczęły się plotki, że turyści padli ofiarą wojskowych eksperymentów i wybuchów.
Sprawa nabrała nowego charakteru, gdy wiosną na początku maja topniejący śnieg zaczął odsłaniać w okolicy cedru kawałki poszarpanych ubrań. Ślady prowadziły kilkadziesiąt metrów dalej do wąwozu strumienia. Tam, pod blisko 3-metrową warstwą śniegu odkopano brakujące ciała. Na trupach znaleziono części odzieży, swetry, spodnie, które później zidentyfikowano jako należące do Kriwoniszczenki i Doroszenki. Dubinina miała nadpalone spodnie, zaś Kolewatow nadpalone skarpety i rękawy.
Okazało się, że odnieśli oni poważne i rozległe urazy wewnętrzne przy braku zewnętrznych uszkodzeń. Thibeaux-Brignolle miał strzaskaną wieloodłamkowo czaszkę ze złamaniem jej podstawy, Dubinina złamania 10 żeber po obydwu stronach klatki piersiowej, Zołotariow połamanych 6 żeber z prawej strony. Kolewatow miał ranę skroni do kości. Przy tym zwłoki Zołotariowa i Dubininej nie miały oczu, a Dubinina miała wyrwany język. Lekarz, który badał zwłoki porównał rozległość obrażeń do tego typu, jakie powstają przy uderzeniu samochodem. Stwierdził, że nie mogły one powstać przy udziale osób trzecich, a przykładowo, wielkiej siły która uniosłaby ciała i rzuciła je, lub wskutek silnej fali uderzeniowej.
Gdy przy badaniu zwłok i ubrań stwierdzono ślady napromieniowania odzieży, prowadzący je prokurator otrzymał od władz zwierzchnich polecenie natychmiastowego zamknięcia sprawy. W podsumowaniu zapisał: "Przyczyną śmierci turystów była nieznana siła, której turyści nie byli w stanie się przeciwstawić". Akta śledztwa objęto ścisłą tajemnicą (zostały odtajnione w latach 80-tych), a teren został zamknięty dla turystów.
Wokół śledztwa szybko narosło wiele niejasności i hipotez. Co mogło zmusić turystów do tak nagłej ucieczki z namiotu, w niekompletnych strojach, nawet bez włożenia butów, a następnie ucieczki w las i pozostawania tam przez długi czas mimo panującego mrozu? Wszystko wskazuje na to, że po śmierci Kriwoniszczenki i Doroszenki grupa zabrała część ich odzieży, a następnie podzieliła się. Trzy osoby próbowały wrócić do namiotu, ale nie dotarły do niego, a cztery pozostałe weszły głębiej w las, gdzie znaleziono je na dnie 6-metrowego wąwozu.
Próbowano kojarzyć śmierć turystów z atakiem Mansów, którym mogła nie podobać się obecność turystów w rejonie świętych miejsc lub zbiegłych więźniów z Iwdielłagu (w tajdze na północ od Wiżaju, w obozach, znajdowało się kilka tysięcy więźniów). Jednak brak było śladów rabunku, a poza tym śledczy wykluczyli udział, a nawet obecność osób trzecich.
Niektórzy tłumaczyli ucieczkę turystów odgłosem, który mogli oni wziąć za schodzącą lawinę. Jednak grupa ratunkowa nie znalazła śladów lawiny, poza tym Igor Diatłow jako doświadczony turysta rozbił obóz w bezpiecznym miejscu, o małym nachyleniu.
Jedną z najpopularniejszych teorii stała się hipoteza o tym, że turyści przypadkiem znaleźli się na terenie nieoficjalnego poligonu, gdzie testowano nowe typy broni. Teorię tę wzmacniał fakt kilkukrotnego zaobserwowania w tamtych czasach świetlistych kul na niebie. Na ostatnim kadrze z fotoaparatu dziatłowców znajduje się nieostre ujęcie jakiegoś świetlnego zjawiska. W późniejszych latach znajdowano w okolicy różne metalowe elementy. Kolejna poszlaka to ślady radioaktywności na niektórych ubraniach. Jednak wojsko nigdy  nie potwierdziło takich teorii. Nie udało się też udowodnić istnienia w pobliżu miejsca zdarzeń poligonu. Trudno było powiązać obrażenia wewnętrzne turystów przy braku zewnętrznych ran z działaniem broni. Podczas akcji ratunkowej nie natrafiono też na ślady ewentualnych wybuchów.
Nic dziwnego, że wśród wyjaśnień znalazły się również teorie o UFO czy Yeti, śnieżnym człowieku. Ostatnio próbę wyjaśnienia przedstawił amerykański autor książki Dead Mountain: The Untold True Story of the Dyatlov Pass Incident, D. Eichar. Według niego w wyniku ukształtowania terenu i działania wiatru doszło do wygenerowania infradźwięków, które spowodowały niesłyszalne dla ludzkiego ucha, ale wywołujące uczucie silnego niepokoju pomruki.W niekontrolowanej panice turyści uciekli do lasu. Obrażenia wewnętrzne miały powstać w wyniku wpadnięcia turystów do jaru.






Sprawą tragedii zajmował się też dziennikarz ze Swierdłowska Jurij Jarowoj, który w 1967 napisał na ten temat książkę. Także w późniejszym czasie gromadził dokumenty i opowieści świadków, które miały posłużyć do wydania następnej pracy. W 1980 roku zginął w wypadku samochodowym, a jego archiwum zostało wywiezione na wysypisko śmieci. Uzasadniono to brakiem spadkobierców. W wypadku nie dopatrzono się winy osób trzecich.
Tragiczny los spotkał lotnika Patruszewa, który daremnie ostrzegał Diatłowa. Jak wspomina jego żona, Patruszew po powrotach z lotów nad tajgą: Mówił, że coś ciągle przyciągało go tam. W powietrzu często widywał świecące kule, a wtedy samolotem zaczynało trząść, przyrządy odmawiały posłuszeństwa, a głowa zaczynała potwornie boleć. Wtedy zmieniał kurs i wszystko wracało do normy. Później znowu tam wracał. Mi mówił, że niczego się nie boi, że nawet jeśli silnik przestanie pracować uda mu się wylądować (…).”
Jego samolot rozbił się na zboczach Chołatczachl. W wyniku śledztwa stwierdzono, że Patruszew rozbił się podczas próby awaryjnego lądowania.
Rodziny ofiar długo zabiegały o wyjaśnienie śmierci swoich bliskich. Założono w tym celu fundację. W 2008 roku odbyła się konferencja, na której kolejny raz próbowano, korzystając z opinii wielu ekspertów i dokumentów wyświetlić tę sprawę. Na jej zakończenie rodziny zaapelowały do władz wojskowych o udostępnienie wszelkich możliwych informacji. Odpowiedzią było milczenie.

15-01-16
W pierwszej części artykułu przedstawiłem historię tragedii grupy Diatłowa. Zadaniem obecnej części będzie próba wyjaśnienia tych niezrozumiałych zdarzeń oraz obalenie wielu narosłych wokół niej mitów, przeinaczeń i fałszów. Przez lata budowano na ich podstawie mniej lub bardziej sensowne teorie, które zapuściły mocne korzenie wśród tych, którzy interesowali się tym zdarzeniem. Jakiekolwiek proponowane wyjaśnienie, nie może się więc obejść bez podważenia dotychczasowych hipotez. Wymaga to dość drobiazgowych i obszernych wywodów, ale u ich kresu leży walor edukacyjny zwłaszcza dla turysty górskiego.

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą historią, okraszoną sensacyjnymi szczegółami, fantazjami i przeinaczeniami, moje domysły, jak wielu innych
Jedno ze zdjęć z aparatu diatłowców,
koronny dowód hominologów na śledzenie
i zaatakowanie grupy przez Yeti.
czytelników szły sensacyjno spiskowym torem. Najbardziej prawdopodobnym wydawało się, że może istotnie turyści trafili w nieodpowiedni czas i miejsce, gdzie testowano broń. Może był to przypadkowy upadek resztek rakiety? Może rozwścieczony wtargnięciem na swój teren Yeti lub pułkownik KGB? Teren był bezludny, a przez to teoretycznie dogodny na przeprowadzanie dowolnych dopuszczalnych fantazją testów i eksperymentów.
Były jednak w takim podejściu luki, które trudno było wypełnić. Podstawową, o której trzeba wspomnieć, nim przystąpi się do rekonstrukcji zdarzeń, jest powtarzanie fałszu, jakoby turyści wpadli w panikę i uciekli w popłochu. Owszem, rozcięcie namiotu nożem, by jak najszybciej się z niego wydostać, wskazuje na panikę. Ślady na śniegu, jakie odnaleźli ratownicy poniżej namiotu, świadczą już o czymś zupełnie innym. Turyści odchodzili w dół małymi krokami, powoli i w zorganizowanym, na wzór szeregu, szyku. Jest to mocno poświadczone w aktach śledztwa i o żadnej ucieczce w panice nie ma mowy. Była to jedna z największych zagadek śledztwa. Dlaczego więc w opisach tragedii grupy Diatłowa, jak mantrę powtarzane jest zmyślenie o ucieczce turystów w panice do lasu? Prawdopodobnie tylko dlatego, że większość teorii, bazujących na przerażeniu turystów przez UFO/Yeti/eksplozje, bez tego przeinaczenia, kolokwialnie mówiąc, nie trzyma się kupy.

Zanim przejdziemy do rekonstrukcji wydarzeń wypada zdemistyfikować inne ważne przeinaczenia i legendy jakimi obrosła, a ściślej mówiąc, jakimi starano się ubarwić tę historię.
Otorten czyli Góra-nie-idź-tam. Odnalezienie, kto pierwszy wymyślił takie tłumaczenie nazwy góry, to pole do popisu dla naprawdę wytrwałego bibliografa. Może jest to nawet nieumyślne zniekształcenie, wynikające z zeznań Patruszewa, który pytany o Otorten, mówił diatłowcom, "nie idźcie tam". Prawda jest taka, że nazwa Otorten nie ma w sobie nic tajemniczego. Jest to zniekształcona przez rosyjskich kartografów mansyjska nazwa Wot-Tartan-Siachył, która na dodatek odnosi się do szczytu znajdującego się 5km na północny wschód. W języku mansyjskim znaczy to "góra puszczająca wiatry", co wynika z osobliwego ukształtowania grzbietów w tej okolicy, powodującego częste wichury (za: Т. Д. Слинкина: МансийскиеоронимыУрала. Ханты-Мансийск, ОАОИД "НовостиЮгры",2011г.).
Tak zniekształcona nazwa, została przez dawnych kartografów pomyłkowo przypisana obecnemu szczytowi i tak już pozostało. Jego rzeczywista
 Mansowie w I poł. XX w.
mansyjska nazwa to Łunt-Chusap-Siachył czyli Góra Gęsiego Gniazda. U jej stóp znajduje się górskie jeziorko Łunt-Chusap-Tur, czyli "jezioro gęsiego gniazda", z którego początek bierze rzeka Łozwa (za: А.К. Матвеева, ГеографическиеназванияУрала. Топонимическийсловарь; Екатеринбург, "Сократ", 2008г.:). Dla pełnego wyjaśnienia, sformułowanie "nie idź/cie tam", w języku mansyjskim brzmiałoby "tuł uw minen". Tuł - tam, minen - liczba poj. lub mn. w drugiej osobie czasownika "iść", uw - zaprzeczenie imperatywu. Żadna taka nazwa w okolicy nie występuje.
Chołatczachl czyli Góra Umarłych. Prawdziwie mrożąca krew w żyłach nazwa (zwłaszcza post factum), ale i w tym przypadku mamy do czynienia z wielorakimi przeinaczeniami. Do momentu tragedii, nie ma rzetelnych danych o nazwie tej góry. Jedynie na jednej z map, z przełomu XIX i XX wieku, występuje dla niej nazwa Auspi-Tump, a dla niewielkiego wierzchołka w jej wschodnim ramieniu, po przeciwnej stronie obecnej przełęczy Diatłowa, МаньХола-Чахль- Mała Góra Choła (obecnie wierzchołek 905m n.p.m). W 1959 roku, podczas  akcji poszukiwawczej, miejscowi Mansowie pytani o górę, podali nazwę Wwierchauspii. Obecnie wiadomo, że nazwa Auspii-Tump odnosi się do wyspowego wierzchołka na południe od rzeki Auspii. Niezależnie od tego, czy feralna góra nosiła miano Chołatczachl, jeszce przed tragedią, czy też poprzez sąsiedztwo przeniesiono na nią, tak "atrakcyjną" dla poszukiwaczy anomalii i mistyków, nazwę mniejszego wzniesienia, to nie należy jej tłumaczyć jako Góra Umarłych. W języku mansyjskim śmierć, w odniesieniu do człowieka, to "sorum", a umrzeć to "sorumi patungkwe", dosł. "wpaść w śmierć". W odniesieniu do świata przyrody ożywionego i nieożywionego odpowiadającego na pytanie "co", a nie "kto", słowo padać, zdychać, kończyć się, to "choołungkwe". Co do znaczeń słowa "chooła", wspomniana T . Д. Слинкина, podaje jeszcze, że może oznaczać stare szczątki, znalezione po długim okresie czasu, miesiącach, latach, w stanie rozkładu, zmumifikowania, szkielety. "Chooła" w odniesieniu do zmarłego człowieka jest słowem tabu, a użyte w kłótni stanowi jedną z najcięższych obraz. Szukając analogii w języku polskim, narzuca się zestaw słów związany ze zwierzętami, jak padlina, zdechnięcie (obraźliwe: "ścierwo", "obyś zdechł"), które także w naszym języku, w odniesieniu do zmarłego człowieka, są określeniami tabu. Określenie "chooła" jest dość często używane w toponimii mansyjskiej w odniesieniu do wierzchołków, jezior, polan itp., i zazwyczaj oznacza paskudne miejsce, gdzie środowisko naturalne jest nieprzyjazne, gdzie wszystko padło, zmarniało i z punktu widzenia człowieka do niczego sie nie nadaje. Podsumowując, przez porównanie to, tak jakbyśmy próbowali nazwę Morze Martwe przekuć w Morze Umarłych.
 Miejsce odnalezienia zwłok turystów w dolinie potoku. 
Z innych zniekształceń przytaczanych przy opisach historii Diatłowa, wyjaśnijmy te dotyczące braku gałek ocznych i języka u niektórych ofiar. Protokół sekcji wprost stwierdza, że był to efekt zmian pośmiertnych wynikających z wielotygodniowego pozostawania zwłok w nurcie strumienia. Wspominanie o tym fakcie w aurze sensacji, ma ubarwić i zwiększyć tajemniczość całej historii. Wypada też wspomnieć, że potok ten nie płynie w żadnym wąwozie, do którego można by pospadać odnosząc poważne obrażenia. Jego stoki są łagodnie nachylone.


Przytaczany "fakt" ma za zadanie łatać dziury logiczne w teoriach, które nie potrafią wytłumaczyć przyczyny poważnych obrażeń wewnętrznych ofiar.


Rekonstrukcja:
Śledztwo, bo tak trzeba to nazwać, które wyjaśniło przebieg tragedii, zawdzięczamy w głównej mierze Jewgenijowi Bujanowowi, mistrzowi sportu w turystyce z Klubu Alpinistów "Sankt-Petersburg". Trwało ono kilka lat, w trakcie których Bujanow dzielił się swoimi ustaleniami w Internecie oraz ze specjalistami z różnych dziedzin. Pozwoliło to na uściślenie wielu faktów i sprawdzenie hipotez, na których gruncie stanęła ostateczna wersja przyczyn wydarzeń. Bujanow poszedł tropem jednej z mniej rozważanych hipotez, a mianowicie lawiny. Hipoteza ta została odrzucona zaraz na początku śledztwa w 1959 roku, z tego względu, że uczestnicy akcji ratunkowej, doświadczeni turyści i alpiniści, nie dopatrzyli się śladów po lawinie. Uznali też, że namiot został rozbity w terenie bezpiecznym pod tym względem. Pierwszym, który w połowie lat 90-tych podniósł kwestię lawiny, jako przyczyny tragedii, był jeden z uczestników i głównych kierujących akcją ratowniczą w 1959 roku, M. Akselrod. Stało się to, za przyczyną ujawnienie akt śledztwa z 1959 roku. Tak doświadczony turysta i alpinista od razu dostrzegł w urazach trójki najbardziej poszkodowanych turystów, typowe obrażenia dla ofiar lawin. Jego hipoteza nie została jednak szerzej przyjęta, gdyż nie tłumaczyła porzucenia sprzętu i śladów radiacji na odzieży.
W grupie Diatłowa prowadzono dziennik wyprawy, dzięki któremu znamy przebieg zdarzeń do dnia poprzedzającego tragedię. Osobne dzienniki prowadzili także Kołmogorowa oraz Zołotariow (w tym przypadku autorstwo nie jest w 100% pewne, ale najbardziej prawdopodobne).
Styczność z cywilizacją grupa utraciła 27 stycznia, gdy z ostatniego zamieszkałego osiedla dowieziono im plecaki do porzuconego osiedla zwanego 2-Siewiernyj. Sami turyści przeszli ten kawałek, na lekko, na nartach.


Nad ranem sanie odjechały razem z chorym Judinem. Turyści ruszyli na nartach wzdłuż rzeki Łozwy i Auspii. Marsz utrudniała słabo zamarznięta rzeka. Musieli często się zatrzymywać by czyścić narty z mokrego śniegu. Pierwsza noc w namiocie była ciepła, zwłaszcza że mocno grzał piec. W praktyce zimowych wypraw turystycznych w Rosji, używano wieloosobowych namiotów i małych składanych piecyków, których komin  wyprowadzano przez dach lub ściankę namiotu. Pozwalało to każdego dnia wysuszyć ubrania, a rano rozmrozić i nałożyć buty. Stopniowo robiło się coraz zimniej od -8 stopni na starcie do -26 nocą trzeciego dnia marszu. Zaczął też wiać wiatr.
31 stycznia turyści zaplanowali podejście pod przełęcz zwaną obecnie przełęczą Diatłowa, by na skraju lasu pozostawić depozyt żywności. Stąd czekało ich dwudniowe powrotne przejście ku północy na Otorten. Trasa tego dnia okazała się bardzo ciężka. Turyści podchodzili pod przełęcz, przez las, długim trawersem w głębokim na 2 metry śniegu. O trudzie marszu świadczy sposób przecierania szlaku. Prowadzący zrzucał w śnieg plecak i torował przez 5 minut. Następnie zawracał do plecaka, odpoczywał 10-15 minut i doganiał grupę. W ten sposób poruszali się z prędkością 1,5-2km na godzinę. Gdy dotarli pod przełęcz, na granicę lasu, napotkali przenikliwy, zwalający z nóg wiatr. Wobec braku dobrego miejsca na zostawienie depozytu i silnego zmęczenia, zdecydowali się na zejście z powrotem do lasu w dolinie Auspii. Tu znaleźli zaciszne miejsce. W dzienniku Diatłow zanotował, że trudno sobie wyobrazić podobną wygodę noclegu, gdzieś na grzbiecie przy wyciu przenikliwego wiatru. Jest to ostatni zapis w dziennikach turystów. Resztę zdarzeń możemy rekonstruować w oparciu o znalezione ślady.
Mapa szczytu Chołatczachl, dolina Auspii w prawym dolnym rogu, zaznaczono miejsce ostatniego biwaku i depozytu, miejsce znalezienia namiotu i miejsce przy cedrze w dolinie dopływu Łozwy, gdzie znaleziono ciała.
 Następnego dnia 1 lutego, w miejscu noclegu, turyści zostawili 55 kg depozytu. W drugiej połowie dnia, jak można wnioskować ze zdjęć, ruszyli do góry na grzbiet Chołatczachl, by po około jednej, dwóch godzinach marszu rozbić namiot na odkrytym stoku północnowschodniego grzbietu góry. Dlaczego zdecydowali się na biwak w tak niedogodnym miejscu, wystawionym na porywy mroźnego wiatru? Wszak w śledztwie, leśnik z Wiżaju zeznał, że rozmawiając z Diatłowem i Kołmogorową uprzedzał ich o śmiertelnym niebezpieczeństwie wiatrów na odkrytych skłonach. Ci jednak odpowiedzieli: "Eto dla nas, "pierwyj klass"". Trzeba nadmienić, że tylko Diatłow miał doświadczenie w biwakowaniu powyżej granicy lasu, wyniesione rok wcześniej z udziału w wyprawie na Ural Subpolarny. Wszystko wskazuje na to, że celem tego noclegu było przećwiczenie takiego biwaku całą grupą. Wybór miejsca mógł być podyktowany bliskością poprzedniego, dobrego miejsca biwakowego, co zapewniało możliwość łatwego odwrotu w przypadku jakichkolwiek problemów. Plusem było też to, że do trudnego biwaku przystępowali w dobrej formie, niezmęczeni, i po poprzednim wygodnym noclegu.

Trójwymiarowa prezentacja masywu Chołatczachl na podstawie zdjęć satelitarnych z zaznaczonymi miejscami zdarzeń, jak na mapie powyżej.



Z ostatnich zdjęć wykonanych przez turystów na podejściu i podczas rozbijania namiotu wynika, że widoczność była mocno ograniczona i wiał
wiatr powodujący tzw. niską zamieć. Stok w większości wywiany był do kamieni, a tylko w większych zagłębieniach i przełamaniach stoku pokrywa była grubsza sięgając głębokości nawet do dwóch metrów. By postawić swój namiot, mający długość 4,5m turyści musieli znaleźć odpowiednio rozległe, równe miejsce. Znalezienie takiej platformy na stoku jest praktycznie niemożliwe. Jak przypuszczał Akselrod, po znalezieniu mniej więcej równego miejsca, turyści wykonali  platformę wkopując się w śnieg, przy czym w tylnej części znacznie głębiej, na głębokość około jednego metra (punkt 2 na zdjęciu). Był to stok zawietrzny (4)  o nachylenie nieco powyżej 20 stopni (5). Północnozachodni wiatr na stoku pokrytym tzw. gipsem, odkładał kilku/kilkunastocentymetrową warstwę świeżego śniegu (3 - plecak postawiony w luźny śnieg).  Oprócz zadania wyrównania platformy pod namiot, wkopanie się w stok miało chronić go przed porywami wiatru. Z przodu postawili ściankę z bloków śnieżnych co dodatkowo miało chronić przed wiatrem. Namiot ustawiony był tyłem do wiatru z wyjściem skierowanym ku przełęczy. Na platformie ułożyli narty wiązaniami w dół, a na nie postawili namiot. Dno namiotu wyścielili waciakami i plecakami, a na to rozłożyli dwa koce. Od góry przykryli się kocami i kurtkami. Śpiworów nie posiadali, gdyż klub śpiwory wydawał tylko na wyprawy alpinistyczne. Położyli się głowami od stoku z butami koło nóg. Dwie osoby w przedniej części spały głowami do stoku. Przy wyjściu znajdowały się piła, 3 siekiery i piec załadowany przyniesionym z doliny drewnem (co świadczy o tym, że biwak powyżej granicy lasu został z góry zaplanowany). Pieca nie rozpalali, decydując się na mroźną noc, by nad ranem móc się ogrzać, rozmrozić buty i natopić wody.
W nocy pogoda zaczęła się pogarszać. Bujanow we współpracy z meteorologami, na podstawie archiwalnych pomiarów z najbliższych stacji  meteorologicznych oraz archiwalnych map pogodowych stwierdzili, że od północy nadszedł gwałtowny front arktyczny. W najbliższej wydarzeniom stacji Burmantowo, 1 lutego temperatury spadły od -5 stopni w dzień, do -29 między godziną 5 a 7 rano następnego dnia. Skok w dół temperatury, w przeciągu feralnej nocy wyniósł 19 stopni. Na podstawie map pogodowych i zmian ciśnienia meteorolodzy uznali, że przechodzeniu frontu towarzyszył północnozachodni wiatr o prędkości nie mniejszej niż 10-15 m/s. W takich warunkach pogodowych, przy potęgowaniu wiatru, zatrzymanie się turystów pod osłoną grzbietu góry i głębokie wkopanie namiotu jest zrozumiałe. Namiot o takich wymiarach cechowała słaba odporność na wiatr i ryzyko jego porwania.


Wkopując namiot tak głęboko, turyści podcięli stok śnieżny, najpierw usuwając warstwę tzw. gipsu a następnie znajdującego się pod nim luźnego śniegu. Gips często powstaje na powierzchni pokrywy śnieżnej na odkrytych stokach gór. Powstaje z puchu, który stopniowo utwardza się pod 
wpływem działania sił wiatru i niskiej temperatury. Gips jest w pierwszej fazie powstawania sypki, z czasem zmienia kolor na matowo mleczny, robi się na powierzchni szorstki i twardy, tworząc zwartą zbitą skorupę, która często jest wyrzeźbiona przez wiatr w bruzdy i fale. Przy nagłych
ochłodzeniach bardzo często pod warstwą gipsu tworzą się puste przestrzenie, a od spodniej strony na skutek parowania i rekrystalizacji, tworzy się szron wgłębny z warstewką lodu, w ogromnym stopniu zmniejszającym tarcie i przyczepność. W efekcie połać zbitego gipsu może się ześlizgiwać po swoim zlodzonym spodzie. Zjawisko takie nazywa się deską śnieżną. Rozmiar takiej lawiny może być bardzo różny w zależności od warunków i nachylenia. Na stromych stokach może porwać ze sobą inne warstwy śniegu tworząc potężne lawiny. Na zamieszczonym rysunku widzimy, że siły naprężeń są równoważone siłami kompresji. Podcięcie takiego stoku powoduje usunięcie tych sił i zawiśnięcie deski na siłach tarcia. Wg glacjolog Wołodiczewej, schodzenie desek śnieżnych jest możliwe już powyżej 14 stopni nachylenia, a w przypadku lawin mokrych już przy 8 stopniach.
Diatłowcy postawili namiot i ułożyli się spać. W nocy gwałtowne oziębienie osłabiło siły tarcia wzmagając proces rekrystalizacji śniegu. Lawina nie była duża. Jak wspomniałem większość stoku była wywiana do kamieni i śnieg gromadził się tylko w zagłębieniach wyrównując stok. Doszło do spełznięcia na namiot niedużego pod względem objętości (kilka metrów sześciennych) i powierzchni płata śniegu składającego się z warstwy gipsu grubości 20-40cm (grubość stwierdzona doświadczalnie w warunkach zimowych na Chołatczachl) i luźnego śniegu nawianego przez wiatr oraz znajdującego sie w głębszych warstwach. Objętość niewielka, ale nie należy zapominać, że 1m sześcienny gipsu waży 0,5 tony z hakiem. Bujanow porównuje to do sytuacji, w której na turystów zsunęłaby się płyta betonowa ok. 6cm grubości. Na poniższym rysunku widzimy schemat obwału wraz z zaspą namiecioną przez wiatr ponad namiotem, która zwiększyła parametr nachylenia stoku i siły naprężeń.
  
 


Namiot był ustawiony prostopadle do kierunku wiatru, a nie nachylenia stoku. Największa siła uderzyła w tylnią część namiotu. Pod wpływem uderzenia tylni masz został złamany w dwóch miejscach, zerwany został tylni odciąg oraz przystokowe odciągi w tylnej i środkowej części. Narta
 Front obwału śnieżnej deski
napinająca środek kalenicy od strony stoku, została przerzucona na druga stronę. Przednia część namiotu zniosła lawinę lepiej. Przedni maszt utrzymał się, a odciągi od strony stoku uległy tylko przemieszczeniom. Ludzie śpiący w tylnej części namiotu odnieśli poważne obrażenia, przyciśnięci do twardej podłogi. Zołotariowowi i Dubininej połamało żebra, a Tibo odniósł poważny uraz głowy wieloodłamkowego wgniecenia czaszki ze złamaniem jej podstawy. Niewykluczone, że podłożył sobie pod głowę jakiś twardy przedmiot. Słobodin miał niewielkie pękniecie czaszki. W przedniej części, mniej przywalonej śniegiem, pozostałym turystom udało się odepchnąć śnieg z zewnętrznej ściany namiotu i z pomocą noża wydostać ze środka by pomóc zasypanym towarzyszom.

Dlaczego ratownicy nie zauważyli śladów po lawinie? Jak uważa Bujanow, wcale ich nie szukali przekonani, że stok był bezpieczny. Natomiast przez 25 dni śnieg i wiatr zatarł te ślady, a pozrywanie odciągów wytłumaczono działaniem wiatrów. Były jednak przesłanki, które mogły dać wskazówki ratownikom. Zdziwienie wzbudziła latarka Diatłowa, którą znaleziono na namiocie, ale pomiędzy nią a płótnem leżała  10-centymetrowa warstwa śniegu. Gdyby namiot został rozcięty i opuszczony przez turystów bez udziału lawiny, coś takiego nie powinno mieć miejsca. Tłumaczyć to można tylko sytuacją, w której latarka została upuszczona na śnieg, leżący już na namiocie. Ponadto w środku namiotu było mało śniegu, co nie miało by miejsca, gdyby namiot po rozcięciu został tak pozostawiony. Do środka wiatr namiótłby śniegu, a przy tym do reszty go podarł. Poza tym narta podtrzymująca namiot od strony stoku, powinna była znajdować się na swoim miejscu. Ratownicy nie umieli odpowiedzieć sobie na te pytania, co tylko potęgowało tajemnicę przyczyny wydarzeń.

Poniżej zaprezentowany został schemat zatarcia się śladów po obrywie śnieżnej deski. Na schemacie zaznaczono jasnymi odcieniami koloru podcięty stok, niebieską linią ciągłą profil śniegu po zejściu obwału, a niebieską przerywaną linią nawiany później w zagłębienie nowy śnieg, z wyrównaniem czoła obwału. Kawały zmrożonego śniegu z pokruszonej warstwy gipsu leżące na namiocie, zostały również zawiane śniegiem, a wystające krawędzie wygładzone na tyle, że w chwili nadejścia ratowników niczym się nie różniły od typowych zastrug.

 


Poniżej na rysunkach Bujanow przedstawił etapy: zejścia deski, sytuacji po jej zatrzymaniu się, a następnie po zawianiu i wyrównaniu stoku, do sytuacji jaką zastali ratownicy. Nartę od przystokowego odciągu, która leżała na zwałowisku śniegu i utrudniała dostęp do namiotu w celu wyciągnięcia towarzyszy, diatłowcy wbili w śnieg nieopodal.


 

Dalsze zdarzenia łatwo sobie wyobrazić. Turyści działali w dużym pośpiechu, gdyż pozostawanie towarzyszy pod obwałem groziło im uduszeniem. Po wyskoczeniu z namiotu odwalili na ile to możliwe śnieg i wyrwali dwa duże płaty tkaniny ze ściany namiotu, by mieć szerszy dostęp do zasypanych. Wyciągali ich i zanosili kilkanaście metrów w dół poza obszar zawaliska. Świadczą o tym zachowane na tym obszarze, chaotyczne i skupione w jednym miejscu ślady. Odkopano później tu szereg pogubionych drobnych rzeczy, m.in. kapcie, czapki. To, podobnie jak zgubiona przez Diatłowa latarka, świadczy o tym, że wszystko działo się,  co zrozumiałe, w dużym chaosie i pośpiechu. Grupa znalazła się w bardzo ciężkim położeniu. Pozbawiona schronienia, na silnym mrozie i wietrze, który zmniejszał indeks wychłodzenia poniżej -40 stopni.


 

Jedno z podstawowych pytań, jakie się rodzi to, dlaczego grupa po wydostaniu się z namiotu, nie próbowała odzyskać przynajmniej części sprzętu, tylko w takim stanie w jakim go opuściła, bez butów, w większości bez rękawic i czapek rozpoczęli zejście do lasu? Odpowiadając na takie pytanie, trzeba wziąć pod uwagę szereg czynników psychologicznych i racjonalistycznych. Z pewnością turyści byli poddani dużemu szokowi i stresowi. W jednej chwili znaleźli się w sytuacji zagrażającej życiu. Nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego co się stało, i jak się stało. Wiedzieli, że zeszła lawina, ale jaka i skąd? Czy nie zejdzie powtórna? Wszystko odbywało się w całkowitych niemal ciemnościach, gdyż dysponowali już tylko jedną latarką. Ciemności, wycie wiatru, przenikający mróz i siekąca śniegiem po twarzach zamieć, to były czynniki wołające - uciekać, wydostać sie z objęć wichru. Analogiczne przypadki ewakuacji z zasypanych lawiną namiotów mówią, że akcja taka trwa 5-10 minut. Przy indeksie wychładzania poniżej -40 stopni właśnie tyle czasu trzeba, by skóra odkrytych części ciała uległa odmrożeniom. Przy tym, turyści musieli gołymi rękami odkopywać dostęp do przysypanych towarzyszy, a ranni nie byli w stanie rozgrzewać się ruchem. Niewykluczone, że dodatkowy czas zajęło też przywracanie przytomności rannym. Sprawni członkowie grupy nie mieli możliwości realnej oceny ich stanu. A przecież, w przypadku utraty przytomności lub możliwości poruszania się, grupa musiałaby pozostać na miejscu, co groziło szybką śmiercią. Te wszystkie czynniki sprawiały, że nakaz odejścia z odkrytego stoku musiał pojawić się natychmiast, gdy grupa stała się to tego zdolna. Odkopywanie zasypanych rzeczy mogło trwać bardzo długo. Godzina spędzona na stoku mogła oznaczać utratę zdolności mobilnych. Ciepłe waciaki znajdowały się pod rozścielonymi kocami, żeby je wydostać, trzeba by odkopać nie jedno miejsce, a całą połać nad kocem przywaloną śniegiem o wadze idącej w setki kilogramów. Buty które leżały od strony stoku były przysypane najbardziej, a przy tym zmrożone mogły nie nadawać się do włożenia. Niewykluczone też, że jakieś próby odzyskania rzeczy zostały podjęte, ale w tych warunkach, gołymi rękoma, jeśli okazało się to zbyt zajmujące, z powodu przytoczonych wyżej czynników zostało porzucone. W rezultacie grupa ruszyła w dół posiadając zaledwie jeden koc i trzy walonki. Cienka jest granica między życiem a śmiercią w górach. Między bezpieczeństwem a nagłym popadnięciem w śmiertelne niebezpieczeństwo. W tym przypadku tą granicą okazała się milimetrowa brezentowa ścianka namiotu.
Kolejnym ważkim pytaniem jest kwestia, czy turyści w pełni zdawali sobie sprawę, w jakim miejscu się znajdują? Czy wiedzieli, że schodzą do obcej sobie doliny, czy też mogli sądzić, że schodzą z powrotem w dolinę Auspii? Ratownicy, którzy podchodzili do namiotu od strony przełęczy, musieli zdjąć narty ze względu na zbyt duże nachylenie terenu. Może to sugerować , że grupa przekroczyła wododział dolin powyżej przełęczy. Podchodząc z doliny Auspii pod przełęcz, powyżej granicy lasu na twardym śniegu mogli nie dać rady iść wprost i wykonali zakosy. Jeśli tak, to niezauważenie przekroczenia wododziału w warunkach słabej widoczności i niskiej zamieci zacierającej rzeźbę terenu jest bardzo prawdopodobne. To możliwe także, gdyby od granicy lasu szli wprost. Jeśli sądzili, że schodzą do doliny Auspii i do depozytu, to był to dodatkowy czynnik przyspieszający decyzję o opuszczeniu namiotu. W depozycie było jedzenie, dwie pary butów, zapas drewna przygotowany na ognisko po wróceniu z Otortenu i zapasowe narty. Stąd było 50km po przetartym śladzie w dół doliny do najbliższego zamieszkałego osiedla po pomoc. W tym czasie reszta grupy mogłaby podjąć starania o zorganizowanie tymczasowego schronienia i wysłanie kilku osób z powrotem do namiotu po sprzęt. Prawdą jest jednak także to, że takie "fotelowe" rozmyślania mogą nie mieć zastosowania do sytuacji grupy, która nie miała czasu i warunków na rozważania wariantów decyzji i mogła ją podjąć półinstynktownie, uciekając z miejsca grożącego lawinami i szybkim zamarznięciem.
Na poniższych mapach przedstawiono hipotetyczne warianty marszruty grupy i możliwości popełnienia pomyłki w lokalizacji. Po lewej współczesna mapa w skali 1:50000, siatka co kilometr. Po prawej mapa Diatłowa w skali 1:500000, powiększona. Kolorem fioletowym i niebieskim hipotetyczne wersje podejścia do miejsca biwaku. Na mapie Diatłowa, te same linie podejść w wariancie w jakim diatłowcy mogli odczytać z mapy swoje położenie. Czerwona strzałka, kierunek odwrotu. Warto zauważyć, że na mapie Diatłowa nie ma zaznaczonego północnowschodniego grzbietu góry. Podchodząc pod ten grzbiet turyści mogli go więc zinterpretować jako wododział, tym bardziej, że według ich mapy, po przekroczeniu wododziału nie było już żadnych bocznych grzbietów. Różnicę w azymucie grzbietu w terenie i na mapie mogli interpretować, jako lokalne odchylenie przebiegu wododziału, co przy tej niedokładności mapy i generalizacji było możliwe (1cm=5km). Kierunek odejścia mógł więc być przyjęty na stary biwak z depozytem. Dopiero po obniżeniu się ponad 100 metrów w pionie i dojściu do łożyska potoku, jego północno wschodni azymut uświadomił pomyłkę.
Jak wiemy z pozostawionych śladów, schodząc turyści ustawili się w szereg, możliwe że trzymając się za ręce, by nie pogubić się w ciemnościach i zamieci. Dwa ślady początkowo biegły nieco z boku, po ok.50m łącząc się z pozostałymi. Można spekulować, że osoby te transportowały nieprzytomnego Tibo. Ratownicy nie byli zgodni w odczycie, czy na śniegu widnieje 8 czy 9 par śladów.
Turyści zeszli 1500m do początku lasu. Tu napotkali na dwumetrowej głębokości śnieg, w związku z czym nie mogli zbyt głęboko sie schronić i zatrzymali się u dwóch wybitnych cedrów. Wnioskując po licznych śladach wokół ogniska i "tytanicznej" pracy, jak to określili w zeznaniach ratownicy, przy przygotowaniu drewna na ognisko, turyści w tym momencie byli jeszcze razem. Wszelki możliwy suchy opał znajdował się pod śniegiem, z którego wystawały jedynie wierzchołki karłowatych świerków. Turyści wspinali się na cedr, nawet do 5m wysokości, i korzystając z jedynego noża jaki posiadali łamali odrośla.
Praca ta okazała się daremną. Miejsce nie było dosyć zaciszne, a wartość opałowa zmrożonych i ośnieżonych gałęzi mała. Turyści bezskutecznie usiłowali się rozgrzać o czym świadczą oparzenia i przypalenia ubrań większości z nich. Do dobrego funkcjonowania ogniska w takich warunkach, musiało ono osiągnąć odpowiednio dużą moc. Ratownicy ocenili ognisko na małe, o średnicy ok. 30cm. Jak stwierdzili, zgasło nie z powodu braku opału, którego wciąż pozostało sporo, a z powodu zaprzestania dokładania.


 


Stwierdziwszy bezskuteczność szans na rozgrzanie się ogniem, u turystów musiała pojawić się myśl o konieczności wrócenia po ciepłe rzeczy. Sprawna część grupy podzieliła się na dwie części. Trzy osoby ruszyły z powrotem do namiotu, a trzy zostały z rannymi z zadaniem przygotowania schronienia i podtrzymania ognia, jako orientacyjnego sygnału. Ta grupa, w pobliżu, w zacisznym łożysku  małego potoku wykopała lub wykorzystała naturalne zagłębienie w śniegu. Ułożyła w nim platformę z 14 ściętych pni młodych świerków i wymościła ją świerkowymi gałęziami. Z rannymi został Kolewatow (w jego kieszeni znaleziono środki przeciwbólowe), a Kriwoniszczenko i Doroszenko otuleni kocem zostali przy ognisku.
Trzy osoby, które ruszyły pod górę zdołały pokonać ledwie kilkaset metrów. Było to przedsięwzięcie beznadziejne. Od momentu opuszczenia namiotu minęło około półtorej godziny (10-20 minut przy namiocie, około 20-30 minut zejścia i 30-45 minut walki o ogień). Bujanow szacuje, że w tych warunkach czas aktywnego działania grupy był ograniczony horyzontem 2-2,5 godzin. Po półtorej godzinie prawdopodobnie zaczęły się juz wszystkie objawy hipotermii. Walcząc z huraganowymi podmuchami wiatru turyści zamarzali w kolejności zależnej od posiadanego ubioru i poniesionych dotąd wydatków energetycznych. Pierwszy zamarzł Diatłow, który jako szef grupy zapewne najbardziej udzielał się przy pomocy, transporcie rannych i pracy przy ognisku. Najdalej, bo na granicę ostatnich karłowatych drzew, dotarła Kołmogorowa.
Kriwoniszczenko i Doroszenko siedzący przy ognisku, również ponieśli duże straty energetyczne, zwłaszcza przy przygotowaniu platformy dla rannych. W przemoczonych i następnie zamarzniętych ubraniach nie byli w stanie rozgrzać się ogniem, a coraz bardziej niezborne próby prowadziły tylko do poparzeń i przypalania odzieży. Gdy Kolewatow zauważył, że ognisko zagasło, odszedł od rannych i znalazł martwych kolegów. Jak wynika z akt śledztwa, osoby, które były ranne, były najlepiej ubrane. Na Dubininej znaleziono sweter Kriwoniszczenki, a stopy miała owinięte jego spodniami. Kurtkę Dubininej miał na sobie Zołotariow. Tibo również miał na sobie części ubioru kolegów. U Kolewatowa znaleziono nóż Kriwoniszczenki, który służył do cięcia gałęzi. Na tej podstawie można wnioskować, że gdy Doroszenko i Kriwoniszczenko zmarli, Kolewatow zabrał ich ubrania, by ocieplić rannych towarzyszy, a zwłoki kolegów nakrył kocem. Tłumaczyłoby to, dlaczego zmarły Kriwoniszczenko leżał na brzuchu twarzą w śnieg. Sweter był pocięty nożem, co może świadczyć, że był tak zamarznięty, że nie dało się go normalnie zdjąć ze zwłok. Możliwe też, że trudno go było nałożyć na Dubininą zwłaszcza, że miała ona połamane większość żeber i wtedy został pocięty. Wyjaśnienie przy tym uzyskuje jeden z urazów, jakie u niej stwierdzono. Otóż jedno z żeber uszkodziło ściankę serca. Jak stwierdzono w sekcji, z takim urazem Dubinina mogła przeżyć 10, góra 20 minut. Czy więc także Dubininą znoszono w dół nie bacząc na to, że już nie żyła? Przeczą temu przypalenia na jej odzieży, a także sam fakt, że docieplano ją ubraniami po zmarłych kolegach. Bardzo prawdopodobne, że do uszkodzenia serca doszło przy próbach naciągnięcia na nią zamarzniętego swetra. Dubinina zmarła, a Kolewatow jej kurtkę dał Zołotariowowi. Znaleziono ich objętych, Kolewatowa przytulonego piersią do pleców Zołotariowowa, by nawzajem się ogrzewać. Najprawdopodobniej byli ostatnimi ofiarami. Wiosną podczas roztopów, śnieg powoli spełzał po stoku, a ciała zsunęły się z gałęzi. Mając ciężar właściwy większy niż śnieg, stopniowo przemieszczały się w głąb warstw śnieżnych. Gdy ratownicy odnaleźli ciała, znajdowały się one w potoku w linii spadku platformy.
Rzecz jasna, co do szczegółów rekonstrukcji, to istnieje możliwość wielu drobnych modyfikacji. Np. nie ma pewności czy platformę dla rannych, turyści wykonali po rozdzieleniu się grupy, czy też wspólnie ją wykonali, a następnie trójka z nich próbowała wrócić do namiotu?
Takie szczegóły nie są istotne. Ważny jest ogólny zarys wydarzeń i jego pełna zgodność z obrazem zastanym na miejscu przez ratowników.
Jak to się stało, że śledczy nie zdołali dotrzeć do prawdy? Trzeba pamiętać, że prokuratorzy prowadzący śledztwo byli laikami, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu turystyki i zagrożeń lawinowych. W pełni w tej mierze polegali na świadectwach ratowników, którzy nie dopatrzyli sie w ukształtowaniu terenu zagrożenia. Stąd linia śledztwa poszła w błędnym kierunku poszukiwania przestępstwa lub innych niż naturalnych przyczyn. Śledztwo szybko utknęło w ślepej uliczce badania sprawy świetlistych obłoków. Już podczas prowadzenia poszukiwań, Karelin, kolega Diatłowa z klubu i kierownik wyprawy na górę Iszerim na Uralu Północnym, opowiadał towarzyszom o niespotykanym zjawisku, jakim jego grupa była świadkiem 17 lutego 1959 roku. Rankiem, dwóch jej członków przygotowywało ognisko, gdy zobaczyli świetlisty obłok przecinający niebo. Na ich wołania z namiotu wyskoczyła cała grupa na czele z Karelinem, tak jak byli w namiocie. Boso i samych skarpetach. Zjawisko trwało kilkanaście minut i znikło za horyzontem. Ta opowieść w oczywisty sposób zdawała się zbieżna z sytuacją diatłowców, w aspekcie nagłego opuszczenia namiotu bez obuwia i ubrania ciepłych rzeczy. W nocy 31 marca 1959 w obozie ratowników poszukujących nadal brakujących turystów, przebywający na zewnątrz wartownik zobaczył identyczne zjawisko. Również w tej sytuacji na jego wezwania, ludzie powybiegali z namiotu w czym spali. Po kilku minutach świetlisty obłok zniknął za górą po czym pojawił sie rozbłysk, jak od wybuchu. Te dwa zdarzenia, nagłego opuszczenia namiotów wskutek nieznanego świetlistego zjawiska spowodowały, że w środowisku turystów Swierdłowska, zaczęto je wiązać z tragedią grupy Diatłowa. Plotki rozchodziły się po mieście i docierały do prowadzącego śledztwo prokuratora. Rodziny zmarłych zadawały niepokojące pytania. Zaintrygowany, prokurator Iwanow zlecił badanie znalezionych w potoku ciał i ubrań na obecność śladów radiacji. Wynik był zastanawiający. W przypadku czterech elementów odzieży badania dały pozytywny wynik. Jeden z nich 3-krotnie przewyższał normę promieniowania, a pozostałe trzy dwukrotnie. Prokurator podzielił się swoją wiedzą z II sekretarzem obwodowego komitetu partii. Ten natychmiast zalecił zakończyć śledztwo, a jego akta, zwłaszcza akta ekspertyzy radiologicznej, objąć tajemnicą.
Takie zakończenie sprawy spowodowało, że na dziesięciolecia w pamięci ludzi i rodzin, sprawa grupy Diatłowa pozostała związana ze świetlistymi obłokami. Snuto na ten temat różne domysły i doszukiwano się udziału wojska w wywołaniu tragedii. Rozwiązując sprawę Diatłowa, Bujanow nie mógł uciec od wyjaśnienia zagadki świetlistych obłoków. Nie było to łatwe, mimo, a może dlatego, że od tego czasu minęło 50 lat. Dopiero po około roku kontaktowania się z różnymi specjalistami z zakresu wojskowości, kosmonautyki i UFO, natrafił na właściwy ślad. Okazało się, że 17 lutego i 31 marca, w porze o której zaobserwowano świetliste obłoki, z kosmodromu Bajkonur na poligon atomowy Kura na Kamczatce, dokonywano pierwszych odpaleń międzykontynentalnych rakiet balistycznych typu R-7. Tym samym zagadka została rozwiązana i okazała sie nie mieć nic wspólnego z wydarzeniami na Chołatczachl.
A co ze śladami radiacji? Okazało się, że odkryto je na elementach odzieży Kriwoniszczenki. Od kilku lat pracował on w kombinacie Czelabińsk-40, kluczowym ośrodku atomowego przemysłu zbrojeniowego ZSRR. Rejon Czelabińska-40 był objęty skażeniem związanym z katastrofą Kysztymską. Do skażenia odzieży mogło też dojść w pracy.
Także w nienaturalnym kolorze skóry, który podczas pogrzebu ofiar wzbudził plotki,  nie ma żadnej tajemnicy. Zjawisko to, to tzw. "rumień mroźny" (plamy Kefersteina), zaczerwienienie skóry u ludzi, którzy zginęli z powodu zamarznięcia. Następuje to w wyniku hemolizy (rozpadu krwinek czerwonych) i uszkodzenia komórek kryształkami lodu. Po rozmrożeniu kolor plam zmienia się w malinowy, a następnie przechodzi w żółtobrązowy i brązowy.
Czy te wszystkie ustalenia zamykają ostatecznie sprawę wyjaśnienia tragedii grupy Diatłowa? Nie należy mieć złudzeń. Dla wszelkich zwolenników teorii spiskowych, anomalii, zjawisk paranormalnych etc., jest to zbyt łakomy kąsek, by zadowolić się tak "banalnym" wyjaśnieniem. Dość przytoczyć, że w 2011 roku na kanwie opublikowania teorii o lawinie, jako przyczynie katastrofy, rosyjski kanał REN TV wyemitował film dokumentalny bazujący na przedstawionych faktach. W 2015 roku ten sam kanał ponownie poświęcił film dokumentalny sprawie Diatłowa. Nie znalazło sie w nim ani jedno słowo na temat lawiny, natomiast powtórzono w nim wszystkie niedopowiedzenia, przeinaczenia i zmyślenia na kanwie świetlistych obłoków. W 2013 roku Amerykanie nakręcili horror "The Dyatlov pass incident", a Polacy wydali grę komputerową typu survival horror "Kholat". Obserwuje się prawdziwy zalew sensacyjnych artykułów w internecie. Prawda zaś ma niewielką wartość komercyjną. Szkoda, bo wcale nie jest mniej dramatyczna i tragiczna, niż wszystkie wydumane bzdurne historie na jej temat. Turyści wystawieni na najcięższą próbę stoczyli heroiczną walkę o przetrwanie, w najtrudniejszych  momentach nie sprzeniewierzając się wyższym wartościom i walcząc o ratunek przede wszystkim dla rannych, w myśl dewizy sowieckich turystów: "Sam giń, a towarzysza ratuj!"
Autor:  Andrzej  Szaga
LITERATURA:
Е.В.Буянов, Б.Е.Слобцов, ТАЙНА ГИБЕЛИ ГРУППЫ ДЯТЛОВА, Документальное расследование (http://www.e-reading.club/book.php?book=94660)
 LINKI:
Wersja internetowa książki E. Bujanowa (skrócona):
Wersja elektroniczna akt śledztwa z 1959 roku:
Forum dyskusyjne poświęcone wyłącznie sprawie grupy Diatłowa:
Film z miejsca zdarzeń ukazujący zimowe warunki przy temp. -15st. i umiarkowanym wietrze:
https://www.youtube.com/watch?v=0feP5n3wa2k
 Archiwalny album 143 zdjęć z aparatów fotograficznych grupy Diatłowa:
 https://fotki.yandex.ru/users/aleksej-koskin/album/159797/
 Film dokumentalny kanału REN TV na kanwie teorii lawiny:
 https://www.youtube.com/watch?v=BPh5DndwoTs
 Poradnik na temat lawin:
 http://www.wspinanie.friko.pl/lawiny_poradnik_w_niemiec.htm

Linki:
 https://marucha.wordpress.com/2014/08/29/smierc-na-przeleczy-diatlowa/
 http://historia.focus.pl/swiat/tajemnica-tragedii-na-gorze-umarlych-na-uralu-1724?strona=3
 http://infra.org.pl/historia-/zagadki-dziejow/654-mier-grupy-diatowa-nieznane-szczegoy-oraz-inne-tajemnicze-przypadki
 http://niewiarygodne.pl/kat,1017181,title,Tajemnica-tragedii-w-Przeleczy-Diatlowa-Kto-lub-co-zabilo-studentow,wid,12732725,wiadomosc.html
 teoria infradźwięków:
http://strefatajemnic.onet.pl/extra/zagadka-smierci-na-przeleczy-diatlowa-wreszcie-rozwiazana/cr3l6
 http://www.olabloga.pl/przelecz-diatloteza-uczonych
 wywiad z polskim hominologiem:
https://www.youtube.com/watch?v=vuORlS7ZeL8