Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

niedziela, 24 lipca 2016

Niemieckie Jedwabne - Gardelegen




„Niemieckie Jedwabne”, o którym nie mówi nikt.

 Jak w stodole w Gardelegen zginęło 1016 osób, w większości Polacy




 [+18]       UWAGA  - drastyczne zdjęcia!




2016/07/21

Znana jest natomiast liczba więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, kilku narodowości, w przeważającej większości Polaków – bo ich ekshumowano – spalonych przez Niemców w ostatnich chwilach wojny, 13 kwietnia 1945 r., w stodole w Gardelegen pod Magdeburgiem, w Niemczech. Liczba ta wynosi 1016 osób.




W wymienionym dniu, w przeddzień wejścia wojsk amerykańskich, Niemcy z obozu koncentracyjnego w Mauthausen i z okolicznych mniejszych obozów zebrali ponad tysiąc więźniów. Zgromadzili ich w Gardelegen, w stodole wysłanej słomą, gdy już nad okolicą przelatywały amerykańskie samoloty. Stodołę otaczał tłum uzbrojonych Niemców: esesmanów, żołnierzy Reichswehry, młodzieży z Hitlerjugend, cywilów. Drzwi do stodoły pozamykano, na zewnątrz słychać było głosy, rozmowy, śmiechy, tupot nóg. Stodołę podpalono. Uwięzieni w niej szmatami, kocami stłumili chwilowo ogień. Niemcy skierowali wówczas w kierunku stodoły ogień karabinowy, wrzucali granaty, wzniecające płomienie. Uwięzieni początkowo sądzili, że to alianckie samoloty bombardują stodołę. Rozległy się jęki, krzyki, wołania: Mordują! Wewnątrz stodoły była krew, miazga trupów. Siedem osób wydobyło się z morza ognia, poszerzając rękami i nożami szpary w cementowych ścianach stodoły. Przedostali się z płonącej stodoły, spod masy trupów, na zewnątrz. Pomogła noc. Trzech zostało zabitych, reszta się uratowała – wszyscy Polacy. Pozostali spłonęli w stodole.




Żołnierze 102. amerykańskiej Infantry Division, która wkroczyła nad ranem do Gardelegen (wśród nich także Amerykanie polskiego pochodzenia), zobaczyli sczerniały od ognia i dymu beton stodoły, z rozwalonymi drzwiami, a za nimi, osłupiali z przerażenia, dostrzegli stosy nadpalonych trupów. W obliczu niesłychanej zbrodni, przejęci zgrozą, rozstrzelali z miejsca 22 esesmanów znajdujących się w pobliżu, mimo że jeden, prosząc o litość, całował ich buty.
W Gardelegen Amerykanie natychmiast przystąpili do grzebania ciał pomordowanych w stodole więźniów. Pod stosem trupów znaleźli dających oznaki życia siedmiu Polaków, trzech Rosjan i straszliwie popalonego Francuza. Buldożerami amerykańscy żołnierze pogłębili pobliską fosę. Zrobili w niej miejsce na grzebanie zabitych, w większości Polaków. Do grzebania częściowo spalonych ponad tysiąca zwłok Amerykanie zmobilizowali Niemców, mieszkańców Gardelegen i okolicznych miejscowości. Część z nich przed kilkudziesięciu godzinami asystowała bądź brała udział w mordowaniu zapędzonych do stodoły Polaków i więźniów innych narodowości.





W niecodziennym, swoistym pochodzie szli teraz ku fosie elegancko ubrani, schludni, ogoleni, szacowni mężczyźni, mieszkańcy Gardelegen, by pochować w dole niedopalone strzępy ludzkie. Żonom tych mężczyzn nakazali Amerykanie wydać wszystkie prześcieradła. I szli tak z prześcieradłami, porządnie złożonymi na rękach, błyszczącymi bielą, do miejsca pomordowania więźniów. Kiedy dotarli do stodoły, Amerykanie kazali im całować resztki ludzkie, których nie strawił w stodole ogień. Następnie polecili Niemcom, mieszkańcom Gardelegen, owijać nadwęglone zwłoki w przyniesione z ich domów prześcieradła i nieść je w stronę fosy. Tam przekazywali oni owinięte ciała swoim współrodakom, układającym je w dole. Czynili to, tytułując siebie wzajemnie, z całą powagą: Herr Doctor, Herr Ingenieur, Herr Geheimrat. 




W dwu turach przenieśli Niemcy ofiary z miejsca zbrodni do miejsca pochowania. W pierwszej turze przeniesiono 574 popalone ciała, w drugiej – 442. Łącznie mieszkańcy Gardelegen na rozkaz Amerykanów przenieśli spod stodoły do dołów grzebalnych, ucałowawszy uprzednio i zawinąwszy w prześcieradła, 1016 ciał pomordowanych – przeważnie Polaków.
Po pewnym czasie Amerykanie polecili Niemcom zbudować w Gardelegen, dla ofiar ich mordu, odrębny cmentarz. Przeniesiono tam ekshumowane ciała. Na cmentarzu tym stanęło 1016 krzyży. Spaleni, różnych narodowości, byli chrześcijanami. Tylko 4 krzyże opatrzone są imieniem i nazwiskiem. Na 301 widnieją wyłącznie numery obozowe. Reszta, 711 krzyży, to krzyże nie tylko bezimienne, ale nawet bez numeru obozowego, nadanego przez Niemców.




Jeden dzień dzielił ich wszystkich od wyzwolenia z niemieckiej niewoli. Dnia tego nie doczekali. Opis ich gehenny i męczeńskiej śmierci w stodole w Gardelegen przedstawił, o wiele szerzej, już przed ponad trzydziestu laty, Melchior Wańkowicz*. Wykorzystał on relacje przekazane mu przez uratowanych z masakry w Gardelegen Polaków. Poszukiwał ich nawet w Ameryce. Dotarł także do materiałów archiwalnych, ustnych relacji niemieckich i amerykańskich. W swoich publikacjach zamieścił zdjęcia resztek stodoły w Gardelegen, w której Niemcy spalili 1016 więźniów z okolicznych obozów. W jednej z książek Wańkowicz prezentuje również zdjęcie okolicznościowej tablicy w Gardelegen, informującej w języku angielskim i niemieckim o dokonanej tam zbrodni.



Publikacje M. Wańkowicza zawierają zaledwie część dokumentacji dotyczącej spalenia przez Niemców w Gardelegen ponad tysiąca zniewolonych przez nich ludzi. Wańkowicz stwierdza: „Mam dokumenty, zeznania”. Pisarz już nie żyje. Dokumenty te i zeznania być może znajdują się w posiadaniu rodziny… Nie zostały dotąd udostępnione badaczom. Zawierać mogą niewątpliwie znaczące szczegóły dotyczące zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Niemców w Gardelegen, a niewykluczone, że i w innych miejscach.
Instytut Pamięci Narodowej powinien jak najszybciej zainteresować się zbrodnią dokonaną w Gardelegen, w większości na Polakach. Idąc w ślad za spuścizną dokumentacyjną M. Wańkowicza, IPN musi dotrzeć do archiwaliów niemieckich i dokumentacji amerykańskiej oraz rychło zdobyć relacje ocalonych od masakry w Gardelegen Polaków, o ile oni jeszcze żyją. IPN nie może poprzestawać wyłącznie na badaniach okoliczności spalenia przez Niemców kilkuset Żydów w Jedwabnem. Ma obowiązek wyjaśnienia również okoliczności spalenia przez Niemców jeszcze większej liczby Polaków w stodole w Gardelegen, k. Magdeburga w Niemczech.




Postawiono tam 1016 krzyży. Niemych krzyży. Czy jeszcze tam stoją? Obowiązkiem IPN względem narodu polskiego jest sprawdzić to i sprawę zbrodni w Gardelegen dogłębnie wyjaśnić.



Ryszard Bender, tekst ukazał się w tygodniku Niedziela









środa, 6 lipca 2016

Komunistyczne obozy pracy





Po wojnie w Polsce działało ponad 300 komunistycznych obozów pracy. Oprawcy nigdy nie zostali ukarani. Minister Izraela na takie próby odpowiedział, że to kat Szlomo Morel był w Polsce… prześladowany

Opublikowane 2014/09/09 w PRL


– Po wojnie w Polsce działało ponad 300 komunistycznych obozów pracy – z Mateuszem Wyrwichem, autorem książki „Łagier Jaworzno” rozmawiał Mateusz Rawicz.
– Kiedy powstał łagier Jaworzno?
– W 1943 r. powstał w Jaworznie niemiecki obóz Auschwitz-Birkenau III, w kwietniu 1945 r. komuniści przekształcili go w Centralny Obóz Pracy. Do 1946 r. kierowali nim Sowieci, później działał pod auspicjami Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego (MBP), chociaż NKWD nadal więziło tam swoich więźniów.
– Kogo MBP przetrzymywało w łagrze Jaworzno?
– Głównie rodziny związane z podziemiem niepodległościowym. W 1991 r. rozmawiałem z panią, która miała kilkanaście lat jak siedziała w obozie. Uwięziono ją, ponieważ poszukiwano jej ojca, żołnierza podziemia antykomunistycznego. Kiedy został zamordowany, zwolniono ją bez podania przyczyny, a o jego śmierci dowiedziała się później. Podobna sytuacja była z dziewczyną z Krakowa, której zarekwirowano mieszkanie i osadzono z matką w Jaworznie. W 1946 r. została zwolniona, dopiero dziesięć lat później dowiedziała się, że jej ojciec został zamordowany. W Jaworznie osadzano też ludzi, którzy do dzisiaj nie wiedzą za co tam siedzieli.

– Więziono tam tylko Polaków?
– W latach 1947-1949 r. przebywali Ukraińcy z akcji Wisła. Niemców więziono do 1950 r. mimo, że już dawno na mocy porozumień powinni być przesiedleni do ojczyzny, ale część z nich była przesiedlana na Syberię.
– Kto o tym decydował?
– Sowieckie i polskie służby.
– Od 1950 r. Jaworzno było specjalnym obozem dla młodzieży antykomunistycznej, odsiadującej wyroki w innych więzieniach, którą chciano resocjalizować. Ilu młodych ludzi przeszło przez ten łagier?
[quote]– Tej młodzieży było dwadzieścia kilka tysięcy, spośród niej postanowiono wyselekcjonować grupę osób przeznaczoną do indoktrynacji. Chciano zrobić z nich ludzi oddanych nowemu systemowi. Liczono, że po wyjściu z obozu będą zakładać organizacje pod auspicjami SB, tzw. bandy pozorowane. Pozwoliłoby to władzom zinfiltrować środowiska młodzieżowe. Przez obóz w Jaworznie w latach 1950-56 przeszło 9700 młodzieży w wieku od 15 lat do 21. Jednorazowo siedziało tam około 2500 osób.[/quote]

– Jakie prace wykonywali więźniowie obozu?
– Część pracowała w pobliskich kopalniach, również w tzw. kopaniach mokrych, w chodnikach które ciągle zalewała woda. Nie wszystkie grupy były dowożone do pracy, część wracała po kilka kilometrów pieszo, w zimie podczas marszu zamarzała na nich odzież. Czasem po przybyciu, stawali na dworze na godzinny lub dwugodzinny apel. Część pracowała w batalionach budowlanych, które budowały osiedla w Jaworznie, bądź DMSy, betonowe stropy na potrzeby budowy Pałacu Kultury i Nauki. Budowali też osiedle dla swoich prześladowców, a także cztery budynki, w których sami mieszkali i w których teraz też mieszkają ludzie. Wcześniej były takie same baraki jak w Auschwitz. Podczas kręcenia filmu „Łagier Jaworzno” filmowaliśmy te baraki. Do dziś stoją bloki, dom kultury, część budynku nadzorców, komendanta i część warsztatów, w których więźniowie robili m.in. kamizelki kuloodporne dla swoich prześladowców.
– Niektórzy dali się „zresocjalizować”, w łagrze były tzw. grupy aktywistów…
– To ludzie, którzy poddali się władzy, współpracowali, bo chcieli mieć lepiej. Więźniowie mogli chodzić w obozie do szkoły podstawowej lub zawodowej. Jednak często warunkiem pójścia do szkoły była współpraca z władzą. Skłócano młodzież, brano do szkoły na siłę, a później dawano do zrozumienia, że skoro uczy się poszedł na współpracę z władze. Robiono to po to, żeby rozbić jedność grupy. Nie zawsze więźniowie dawali się skłócić. Tam byli chłopcy, którzy mieli skończoną szkołę średnią, im się wydawało, że UB o tym nie wie, ale bezpieka doskonale znała ich przeszłość. UB poprzez władze oświatowe zatrudniał ich jako nauczycieli. Sprawami oświatowymi w obozach zajmowała się pani Lewin. Udało mi się z nią porozmawiać tylko przez domofon. Powiedziała mi,
słyszałam, że Pan chce napisać jakąś wredną książkę, a my chcieliśmy wychować wspaniałych ludzi, przed którymi jest przyszłość, przecież oni nie mieli gdzie mieszkać, myśmy ich wyciągnęli z ruder.
Wypowiedź w stylu – byliśmy wspaniali, chcieliśmy dać młodzieży szansę. W 1993 r. na zjazd Jaworzników przyjechali ludzie, którzy byli aktywistami, nie życzono sobie ich obecności, więc odjechali. Trudno mi powiedzieć, jakie były losy tych aktywistów, nie badałem ich. Byli też tam młodzi ludzie, którzy byli kapusiami wprowadzanymi na teren obozu. Jednego z nich opisałem w książce. Ci, którzy chodzili do szkoły mieli lżejszą pracę, bo tam była podział na tych, którzy mieli wyroki do 5 lat – pracowali na kopalni, a ci którzy mieli powyżej 5 lat pracowali na terenie obozu.
– Były różne sposoby łamania więźniów. Jednym z nich było przywożenie więźniów do obozu w niemieckich mundurach…
– Kiedy wysadzano ich na stacji Jaworzno-Szczakowa ludzie dwuznacznie na nich patrzyli. Szybo można się było zorientować, że coś się nie zgadza, bo było już przynajmniej pięć lat po wojnie, ale KBW, które ich transportowało tłumaczyło ludziom, że to Hitlerjugend. Za odpowiednim wynagrodzeniem organizowano z aktywu partyjnego ludzi rzucających w więźniów grudami śniegu lub kamieniami.
– Było kilku naczelników łagru Jaworzno, m.in. Szlomo Morel, który zmarł kilka lat temu w Izraelu i do końca życia otrzymywał wysoką emeryturę z Polski. Czy któryś z naczelników został oskarżony przez prokuraturę?
[quote]– Nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Sztandarową postacią, którą starano się pociągnąć do odpowiedzialności był właśnie Morel. Odpowiedź ministra sprawiedliwości Izraela w jego sprawie była bezczelna, minister pisał, że to Morel był w Polsce prześladowany. [/quote]

– Dlaczego w 1956 r. w Jaworznie doszło do największego buntu w historii polskiego więziennictwa?
– Czuć było odwilż, atmosfera była łagodniejsza, więźniowie wracający z trzeciej zmiany mogli odpoczywać na zewnątrz. Jeden ze strażników, Matyjasiak, żyjący do dziś w Jaworznie, uznał, że młody więzień, nazwiskiem Baran, leży zbyt blisko linii obozu i zastrzelił go. W buncie uczestniczyło ponad tysiąc osób. Teren obstawiło KBW, później pojawił się prokurator, który zbierał informacje i rzekomo miał oskarżyć mordercę więźnia. W 1956 r. po buncie część więźniów wywieziono do Iławy, skąd wypuszczono ich w styczniu 1957 r. Skazanych za bunt w Jaworznie więziono dłużej.
– Zabicie więźnia mogło być prowokacją?
– Mogło to być dzieło grupy osób z MBP, która uważała, że obozy do walki ze „szkodnictwem gospodarczym” powinny działać dalej. Takich obozów było ponad 300, najwięcej na Śląsku, gdzie było największe zapotrzebowanie na pracowników. „Sprzedawaliśmy” Sowietom tonę węgla za dolara, a jej wartość rynkowa wynosiła 36 dolarów, więc siła robocza musiała być bardzo tania. Dodatkowo 20 tysięcy doświadczonych górników z Polski została wywiezionych do Sowietów.
– To była jedyna ofiara śmiertelna Jaworzna?
– Trudno powiedzieć ile osób tam zmarło. Umierających wynoszono poza teren obozu, przewożono do szpitala na Montelupich w Krakowie i tam umierali.



  1. Józef
    2015/01/11 o 23:14
    Papier przyjmie wszystko. Na PRL można pluć do utraty przytomności, ale nie zmieni to historii o PRL Mateusz Wyrwich, autor książki „Łagier Jaworzno”, to banderowiec, osadzony w Jaworznie w czasie operacji wojskowej „Wisła”. O obozach nie ma zielonego pojęcia i pisze głupoty, nacechowane jadem nienawiści do PRL W Jaworznie obóz był w czasie okupacji i po wojnie, gdy trzymano tam niemieckich jeńców wojennych. Ten obóz wykorzystano w 1947 r. do osadzenia członków i współpracownikow UPA, bo tylko takich tam w czasie operacji „Wisła” kierowano. W późniejszych latach, nie był to już obóz, a Ośrodek Pracy Więźniów. Kierowano tam osoby skazane do 5 lat więzienia. Wewnątrz mieli swoją piekarnię, łaźnie, warsztaty pracy i dom kultury, a nawet szkołę z zakresu Szkoły Podstawowej. Ta opluwana PRL nie mściła się nad więźniami, a stwarzała im normalne warunki do życia, by po wyjściu mogli pójść do pracy, która im zawsze zapewniano i nie dyskryminowano, że byli więźniami. W Polsce nigdy nie było 300 obozów. To brednia, bo nie w każdym województwie były takie Ośrodki Pracy, a województw było tylko 19. Nawet 300 powiatów nie było w tym czasie, a przecież w powiatach nie było tych Ośrodków. Nienawiść niczego nie uczy, a te niby fakty, opisane w książce, to zmyślone i złośliwe epitety, napisane dla sensacji. Dzisiaj więźniowie mają o wiele gorzej, a jak opuszczają wiezienia, to zajmują się bandytyzmem lub kradzieżami, bo nikt im nie zapewni pracy, tak jak to robiono w PRL. Fałszowana historia nikomu niepotrzebna i niczego nie nauczy.
  2. ekla 123
    2016/04/17 o 00:13
    Jak mogli byc ukarani oprawcy, skoro prawie do dziś u wadzy są potomkowie oprawców?
  3. Andrzej Kumor
    2016/04/18 o 04:32
    Co mi ich teraz nienawidzić…
    Obóz pracy Jaworzno skazany został w PRL-u na przemilczenie. Był miejscem komunistycznych zbrodni. Nie wolno było o nim pisać; w podręcznikach historii nie było wzmianki. Żyją jednak wciąż ludzie, którzy pamiętają, ludzie, którym Jaworzno odebrało najlepsze lata. Jak głosi motto biuletynu „Jaworzniacy”: „Wolność można odzyskać, młodości nigdy”.
    Tadeusz Kopański w momencie rozmowy był schorowanym emerytem, weteranem „wielkich budów”. Przez długie lata znałem go z ogródków działkowych; ot, znajomy ojca z pracy. O tym, jaką historię w sobie nosi, dowiedziałem się dopiero, gdy byłem dorosły…
    Andrzej Kumor: – Ile Pan miał wtedy lat?
    Tadeusz Kopański: – Skończone osiemnaście. Sądzili mnie z artykułu 86 Kodeksu karnego Wojska Polskiego, to jest: „siłą militarną obalenie ustroju Polski Ludowej i sojuszy”, no i artykuł cztery przez jeden: broń. Dostałem dziesięć lat.
    – Jak do Pana trafili?
    – Mojego oficera zamordowało w Bochni UB, później doszło do połączenia organizacji – powstała słynna taka AP, Armia Powstańcza w Wolbromiu, co siedziało w tej sprawie dwóch księży: ksiądz Oborski i ksiądz Gadomski. No wie pan, jak to jest, jeden powie coś, drugi powie coś; wszystko niedoświadczeni konspiratorzy. Należałem do Związku Walki Czynnej – organizacji, którą zakładali kiedyś i Piłsudski, i Sikorski, i Rydz-Śmigły.
    – Kończy się wojna. Co Pan wtedy robił, był Pan w konspiracji podczas okupacji?
    – Nie, nie. W czasie wojny to ja byłem gazeciarzem.
    – Jaki był program polityczny tej organizacji?
    – Niepodległościowy, szkolenie, była to organizacja kadrowa, na wypadek wojny. O proszę, ona tu nawet w tym biuletynie figuruje: „Związek Walki Czynnej”, 1949–50. Tutaj, w Krakowie, było jedenaście osób, w Bochni było jeszcze kilka osób i jeszcze gdzieś tam w Polsce.
    – I co? Aresztowali Pana, potem śledztwo…
    – Śledztwo na placu Inwalidów, w piwnicach.
    – Jakie metody?
    – Oj, straszne: jak tylko mnie rozwałkowali, to siedziałem w bunkrze pod klatką schodową, wołali stamtąd na przesłuchanie i dalej tam wkładali. Sikałem do miski, z miski jadłem. Dawali śledzia, bez wody, bez niczego… I w takiej klatce, dwa razy większej jak to biurko, przesiedziałem prawie tydzień czasu. Sikałem pod siebie, proszę pana, dopiero później wrzucili do celi, do piwnicy. Tam już spotkałem oficerów od Tysiąca, taka była słynna 106. Dywizja AK Ziemi Miechowskiej. Tam spotkałem Molendę, Więtkowskiego. Rozprawę miałem na Montelupich w jednostce, sąd wojskowy, proces trwał sześć dni. Dostałem 10 lat więzienia. Człowiek był młody, to i wszystko przyjmował. Pobity, nie pobity, ale jakoś przyjmował.
    – Bili podczas przesłuchań?
    – Bili, siedziałem na takim, o jak tu taborecie do góry tym; ta noga od taboretu do tyłka wchodzi… Jak wpadali do celi, to bili tak… Po głowie, po uszach. Ja mam głuche ucho jedno, na drugim aparat. Krew z uszu szła… Ale to wszystko człowiek przetrzymał.
    – O co chodziło w śledztwie?
    – Podstawiali milicjantów, że niby się ich rozbroiło; przypisali mi broń jako dowód rzeczowy. Myśmy broni mieli bardzo dużo, ale przed aresztowaniem zdołaliśmy wszystko upłynnić.
    Byłem wyjątkowo na Montelupich prześladowany przez takiego oficera, który był z mojej dzielnicy – Krupa. Był tam też osławiony „Francuz”. Taki Polak, wyrzucony za komunizm z Francji. Oni dostawali tu stopnie oficerskie i pracowali w bezpieczeństwie, byli oficerami więziennictwa, inspektorami więziennictwa. Ten „Francuz”, jak mnie zaczął bić na trzecim oddziale, to mnie kończył w bunkrze…
    Pamiętam Wigilię na Montelupich. Trzydziestu dwóch wgonili nas do bunkra nago, jeszcze próbowali polewać wodą – pierwsza moja Wigilia więzienna.
    – Dziesięć lat więzienia – gdzie pierwszy etap?
    – Zmontowali transport, KBW prowadziło z bagnetami prawie pod łopatką, straż więzienna, diegtierowy; zorganizowali kolumnę na dworzec towarowy, na Kamienną, i stamtąd (pociągiem) do Wronek. Po drodze, jakżeśmy gdzieś wołali wody, to proszę pana, straż była wewnątrz, KBW na zewnątrz, i mówili, że wiozą zbrodniarzy niemieckich.
    We Wronkach – przyjęcie. Do naga rozebrali przed budynkiem, kazali klęczeć, „żeby nas przyjęli do więzienia”, musieliśmy klęczeć, „aby nas Polska Ludowa przyjęła do więzienia”.
    – Kto obsadzał więzienie?
    – Wewnątrz strażnicy, na zewnątrz KBW, bunkry, strzelnice, obłożone workami z piaskiem. Jak się tam już człowiek dostał pod tę pierwszą bramę, to KBW nic już do niego nie miało. Gdy przychodził transport, to był taki sygnał, wszyscy strażnicy się zlatywali, brali pały, drągi, ściągali pasy. To jak człowiek dostał takim pasem… I tak trzeba było biec przez siedem bram, przez oddziały do celi. Ładowali nas po sześciu. Byli tacy koledzy, co chcieli się powiesić od razu. Tylko nie było na czym, bo do naga rozebrani, nie było nawet na czym się powiesić. Tak żeśmy dostali w tyłek.
    – Spało się na podłodze?
    – Na betonie. To był taki asfalt, ale mówiło się beton. Była tam jedna prycza. Ale nie można było spać na pryczy, bo nikt by się tam nie zmieścił. Po paru godzinach rzucili jakieś bety, bieliznę. Po kilku dniach umundurowali – dali takie pantery włoskie.
    – Pędzili do pracy?
    – We Wronkach nie. Po jakimś czasie segregowali nas. Ja miałem 10 lat. Był tam taki oddział „C”. Tam, na tym oddziale, gdzie siedział kiedyś słynny Pilecki, Skalski siedział, ten pilot słynny. Tam miało się od dziesięciu lat do kary śmierci. Wpadali, bili, nie wiadomo za co i kiedy. Tak jak im się podobało, pobili całą celę.
    – W nocy też?
    – Obojętne kiedy, dla zabawy nieraz bili. Potem brali na dyżurkę i jak człowiek przyznał, że bili, to go jeszcze raz inni pobili.
    Po roku gdzieś, w nocy sformowali transport. Dziewięciu nas było. Ja to się wtedy źle ustawiłem. Miałem przeziębiony pęcherz, już krwią sikałem, musiałem co chwileczkę sikać i tak jakoś źle stanąłem, że skuli mnie na dwie ręce – nieparzysty byłem. Z jednej ręki miałem brata biskupa Pieronka, który jest teraz sekretarzem, tu u prezydenta miasta Lasoty, z drugiej ręki miałem innego kolegę.
    Przetransportowali nas do Rawicza. I też po drodze – pamiętam – zakonnica chciała mi jakąś kanapkę rzucić, my w tych włoskich panterach, oczywiście krzyczeli, że „zbrodniarze niemieccy”, żeby nic nie podawać.
    Najgorsze, że ja musiałem sikać co chwila i tych dwóch musiałem brać ze sobą do rozporka.
    W Rawiczu przesiedzieliśmy trzy miesiące bez niczego, tylko o kawie i o chlebie. Upominaliśmy się o jakiegoś papierosa – w końcu powiedzieli nam, że jesteśmy tam tylko etapem, że jedziemy dalej…
    I tak w 52 roku znalazłem się w Jaworznie. Wyładowali nas w Szczakowie. Najpierw żeśmy długo szli – znów mówili ludziom, że Niemcy –potem załadowali do samochodu.
    – I ludzie w to wierzyli?
    – Nie, nie wierzyli, wiedzieli, o kogo chodzi. I proszę pana, załadowali nas na samochód, tak że jeden na drugim albo musiał leżeć, albo siedzieć, tak aby się żaden nie poderwał. To typowe było – jeden na drugim leżał na nogach, żeby nie móc się poderwać. No i zaczęło się w Jaworznie.
    W Krakowie, na Montelupich, bił mnie ten Krupa. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że jeden z moich kolegów znał jego żonę i kiedyś na celi powiedział, że ją znał od tych spraw łóżkowych. Oberwaliśmy wszyscy…
    Jak mnie przywieźli do tego Jaworzna, stoimy szeregiem, a tu patrzę Krupa idzie… To ja już wtedy wolałem do Wronek jechać z powrotem. I Krupa mówi: no widzisz „faszysto” – znów jesteś u mnie.
    Widzi pan, to jest tak: we Wronkach, jak ja miałem te dziesięć lat, to mój wyrok był średni. W Jaworznie to był już duży wyrok. Nas tam może było paru z takimi wyrokami. Średni wyrok to było pięć – siedem lat.
    Pracowaliśmy niewolniczo. Jako „dużowyrokowiec”, nie byłem brany poza obóz, pracowałem w kartoflarni, siedziało się tam i godzinami obierało brukiew, którą się jadło od jesieni do wiosny, raz na tydzień była jakaś grochówka. Na początku człowiek wyrzucał robaki, później jadło się z robakami, ze wszystkim.
    Zresztą uprzedził mnie lekarz we Wronkach. Zacząłem wykładać te robaki na brzeg miski, a on mówi: „bracie Polaku, jak nie będziesz tego jadł, to nie przeżyjesz, bo to jest tłuszcz”. Pracowałem w kartoflarni, potem byłem długo takim porządkowym rejonu na placu – śmieci, nie śmieci, grabienie pasów śmierci – przy strażniku oczywiście. Miałem za to okazję coś do bunkrów włożyć kolegom. I zawsze za kogoś obrywałem.
    Był taki słynny Morel i w końcu z jednym politrukiem ruskim, z takim Piontkowskim, skazali mnie na prefabrykację. Strasznie ciężki oddział. Robiło się od świtu do nocy. Oczywiście: sto papierosów miesięcznie, kostka Ceresu na miesiąc, czasem pozwolili chleba kupić białego. Tam znów przez znajomości dostałem się do zbrojarni. Praca była o tyle lżejsza, że nie trzeba było tym betonem na formach robić, na stołach wibracyjnych, tylko kręciło się wiązania do belek DMS. Tam uczyli. Zrobiłem taki podstawowy kurs murarsko-zbrojarski. Niedzielami żeśmy się uczyli.
    Wykładał tam m.in. inż. Tyrała, przyjaciel pańskiego ojca. Później, po wyjściu, ten Tyrała wziął mnie do Skawiny, na elektrownię. Tam złożyłem egzamin mistrzowski betoniarz-zbrojarz.
    Przez pół roku dłużej robiliśmy, niedzielami, by ten Tyrała wcześniej wyszedł na wolność. Potrafiliśmy za jednego człowieka robić niedzielami.
    – Ci, co uczyli, to byli więźniowie?
    – Oczywiście. Później, po wyjściu, przerobiłem rok czasu w piecach przemysłowych, też mnie znajomy wziął do pracy, ale wygonił mnie tam taki kadrowy, były fornal z dworu, wygonił mnie dosłownie. Krzyczał: „Kto Kopańskiego przyjął do roboty?!”. Budowaliśmy bunkry od powiewów atomowych na terenie Solvayu. Tam były znajomości, bo brat tam robił, ale mnie wygonili. I poszedłem do tego Tyrały. On był wtedy za głównego kierownika budowy elektrowni Jaworzno. Tam później pański ojciec przyszedł z Andrychowa, no i tam pracowaliśmy.
    – Czyli w obozie w Jaworznie był Pan do którego roku?
    – Do 54 roku. Za Stalina jeszcze oberwałem. Powiedziałem na celi, a kapusiów było od metra – ludzie donosili za różne cuda – powiedziałem jakoś nieostrożnie, że bym Stalina powiesił. Tak na poważnie.
    Za trzy dni, na przesłuchanie i do bunkra. Chcieli mi to udowodnić. Założyłem trzecią głodówkę z kolei. Rzuciłem w trzecim dniu miską w tym bunkrze. Powiedzieli mi, że jak mi udowodnią, to wywiozą do Strzelc Opolskich, a tam już kapusie dobiją. Tracili tak ludzi, oddawali do Strzelc.
    I proszę pana, w trzecim dniu głodówki wyciągnęli na plac. Nie wiedziałem, co się dzieje, syreny wyły, strażnicy nosili na rękawach i przy mundurach takie czarne opaski. Ustawili nas wszystkich z bunkra – było nas dziesięciu – i tak końcem ust powiedział mi kolega jeden, Jezierski, tu z ulicy Wawrzyńca: „Tadek, Stalin zdechł”. Przerwałem głodówkę, bo była amnestia. Stalin umarł i dali wszystkim, co mieli twarde łoża, bunkry – zwolnili nas na cele. Dorwałem się do chleba; koledzy mi wyrwali ten chleb z ręki, żebym za dużo nie pojadł, dali trochę wody z cukrem…
    Dużo się zmieniło po śmierci Stalina. Ci strażnicy byli inni, więcej było tych speców, troszeczkę było inaczej.
    W Jaworznie miałem bardzo duży wyrok. Takich było może pięciu, może sześciu. Znali nas jak na palcach – wszyscy: strażnicy, spece, naczelnicy – tych paru, co mieli duże wyroki. Mnie specjalnie nazywali „faszystą” – nie wiem dlaczego, nigdy faszystą nie byłem, ojciec był przed wojną w partii socjalistycznej, za okupacji tu siedział w obozie, a ja zaraziłem się antykomunizmem, jako gazeciarz, jak za okupacji na każdej wystawie, na każdej witrynie sklepowej były plakaty ze zdjęciami Polaków pomordowanych w Katyniu.
    – Z komunizmem się Pan przed wojną nie zetknął?
    – Nie, proszę pana, za okupacji ojciec był w Armii Krajowej, brat ojca w Armii Krajowej, tak że wie pan…
    – Jak Pan przyjął wejście armii sowieckiej?
    – Byłem wtedy jeszcze dzieciakiem… Co mi ich nienawidzić po tym więzieniu, po tym wszystkim?
    – Wierzył Pan, że kiedykolwiek komunizm padnie, że będzie Pan kiedyś jeszcze o tym wszystkim otwarcie mówił, że to się sypnie, załamie, że ludzie to rozniosą?
    – Tak, tak! Wiecznie wierzyłem – mogę panu zaprzysiąc. Wiedziałem, że wojny w Europie nie będzie, bo to technicznie – tak jakby się człowiek zastanawiał – było niemożliwe, tylko wierzyłem, że tu się coś politycznie zmieni.
    – Gdy Pan siedział w Jaworznie, kto tam był jeszcze oprócz Polaków?
    – Przywieźli raz młodych ludzi, z tej sotni, co zastrzeliła Świerczewskiego, było paru. To się ich pokazywało, że z UPA. Niemców nie spotkałem. Jaworzno to był obóz koncentracyjny – filia Oświęcimia, później go tylko powiększyli. Z akcji „Wisła” przywozili z powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego do Jaworzna. I tam ich zdziesiątkowali tych ludzi. Leżą gdzieś tam pod tymi sosenkami.
    – Mówi Pan „zdziesiątkowali”, przez bicie, czy…
    – Przez bicie, zamorzenie. Deskami bili, mordowali tych ludzi na co dzień, ten Morel i spółka. Jak ich załatwili, to zaczęli nas zwozić, więźniów. Szykowali tych więźniów na Koreę. Mieli stworzyć mięso armatnie, nawet zaczęli jakieś mundury do magazynów przywozić.
    – Odbywało się szkolenie wojskowe?
    – Nie, niektórzy piszą, że było szkolenie wojskowe, ale to jest nieprawda. Ludzie byli tak wycieńczeni… Jakżeśmy szli z pracy, to trzymaliśmy się pod pachy, bo to człowiek niedożywiony, co drugi nie widział, kurza ślepota.
    Później ten zamysł jakoś upadł. Nie dało się tych ludzi pod Makarenkę wziąć, stawaliśmy się coraz bardziej twardzi. Były wypadki, że strzelali do nas z bocianek, strażnicy strzelali do wewnątrz więzienia.
    Jak wychodziłem na wolność, miałem pięć głodówek za sobą.
    Raz postawili mi poważny zarzut, kolega puścił kapusiowi pustaka na budowie, chciał go zabić. Kapuś oberwał pustakiem w obojczyk i mnie to przypisali. Skończyło się po jakiejś pięciodniowej głodówce i dali mi spokój. Co ciekawe, instruktorów, specjalistów od pogadanek namnożyło się, jak partia wyklęła w Gryficach…
    Tu musimy się cofnąć. Przy skupie zbóż w jakimś powiecie szczecińskim KBW, ZMP i urzędnicy z urzędów powiatowych bili chłopów przy oddawaniu zboża. I później to już na taką skalę poszło, że ich wszystkich osądzili i wrzucili do Jaworzna. To byli gorsi ludzie niż strażnicy. I próbowali na kursach uczyć, i radiowęzeł montować, wykłady robić…
    – Oni tam byli jako więźniowie?
    – Tak, tak, jako więźniowie. Człowiek szedł z pracy, to wganiali na świetlicę i tłukli (propagandę) do głowy, i tłukli…
    Później też zaczęli przywozić kryminalistów, takich zwykłych. Ale, wie pan, z nimi nie było kłopotu, dobrzy koledzy. Oni zawsze gdzieś tam byli przy żywności, w magazynie kapusty czy świniarni, zawsze coś tam podrzucili, nawet tych kartofli spod ryja świńskiego wzięli i przynieśli pod celę.
    Mój ojciec jeździł za mną, pisał. Raz Bierut był w Krakowie i ojciec się do niego dostał przez Cyrankiewicza i tam mu dał list o mnie. Wezwali go do Warszawy, dostał się do sekretarza biura prawnego prezydenta. No i zdjęli mi pięć lat…
    Później na tej prefabrykacji był taki system, że jak się robiło niewolniczo, to zaliczyli miesiąc siedzenia za dwa. Ja załapałem się na te dziesięć miesięcy. W sumie odsiedziałem: cztery lata, jeden miesiąc, dwadzieścia jeden dni. O, tu jest karta zwolnienia… Amnestia mnie nie objęła, bo miałem „artykuł dwa”, dowództwo w grupie. W ogóle to aresztowali mnie półtora miesiąca przed maturą z technikum handlowego. Po zwolnieniu chciałem iść do technikum, ale mi powiedzieli, że „bandytów” nie przyjmują…
    – Wrócił Pan do Krakowa?
    – Inżynier Tyrała wziął mnie do Łagiszy. Budowaliśmy elektrownię. Był jeszcze taki moment, że ktoś się doszukał, że za dużo tam było skazanych. Ja byłem skazany, był też tam taki Przonda technik, były więzień, Tyrała, jeszcze ktoś tam był. Wtedy tam był dyrektorem Wilk. Złożył za nas wszystkich poręczenie w Będzinie, że „on za tych ludzi sam odpowiada”.
    Potem pojechałem do Tarnowa, z Tarnowa też na elektrownię, znów do Skawiny. Później się tak błąkałem po tych budowach, spędziłem w tym biznesie 32 lata. (…) Dostałem w Skawinie Przodownika Pracy, taką gwiazdę Pstrowskiego.
    Pracowałem, bo co miałem robić?! Była jedna zasada: żeby przeżyć, to człowiek musiał być lepszy w pracy niż inni; żeby nie wyrzucili, żeby nie szantażowali tą partią, musiał być lepszy niż inni. Bo to była jakaś taka dewiza. Po wyjściu, dwa – trzy razy w roku, przed pierwszym maja, wpadali i musiałem iść na dzień, na dwa. Na komisariat albo na Siemiradzkiego na powiatówkę. Każdy dzielnicowy, który się zmieniał na posterunku, musiał mnie przekazać. Przychodził, pytał, kto zameldowany, ilu ludzi tu mieszka. (…) Ostatni raz mi porobili zdjęcia, przesłuchali, palcówkę zdjęli w 1969 na Zamojskiego. Jak byłem na przysiędze syna, w Zamościu, to przyszedł taki chorąży i powiedział, że „wszystko o mnie wiedzą”…
    – Czyli papiery nie ginęły…
    – Oj, nie ginęły.
    – Czy Pan dziś czegoś żałuje?
    – Nie, niczego nie żałuję! Proszę pana, jak by się tak człowiek zastanowił, to gdyby nie było tych ludzi buntujących się, bo był czas, gdy w Polsce siedziało 100 tys. ludzi, jak by tych ludzi prześladowanych nie było, to nie byłoby „Solidarności”, tak! To by się nigdy nie dźwignęło. Nie byłoby tych korzeni. (…) Ja wiedziałem, proszę pana, że powstanie ten związek więźniów politycznych. Proszę sobie wyobrazić, pewnego razu jestem w domu, przeczytałem cały „Dziennik” i na ostatniej stronicy zauważyłem taką notatkę. Potrzeba było piętnastu chętnych do zarejestrowania. Byłem szósty. Założyliśmy w 1989 roku związek (Związek Byłych Więźniów Politycznych), jako Zarząd Główny w Krakowie. Trzeba było to w sądzie zarejestrować, zrobić jakiś statut… Gdy dostałem legitymację więźnia politycznego, to łzy stanęły mi w oczach, że po tylu latach, że się jednak doczekałem.
    – Spotykał Pan później tych ludzi, tych oprawców?
    – Tak, spotykałem. W Tarnowie spotkałem tego Krupę. Już był bez nogi, chłopaki mu dojechali, stracił gdzieś nogę, ale dalej był naczelnikiem więzienia w Mościcach koło Tarnowa. Byłem też świadkiem, jak następny naczelnik, Zieliński, umierał tu, w szpitalu milicyjnym w Krakowie. Poszedłem tam kogoś odwiedzić i ten ktoś mi powiedział, że w drugim pokoju umiera słynny ten Zieliński. Poszedłem zobaczyć…
    Zieliński umarł, Krupa gdzieś tu żyje w Krakowie, nie staramy się go ścigać; Morel uciekł do Izraela i jest poszukiwany jako ludobójca. A tak, no to, wie pan, nie szukamy zemsty. Sprawiedliwości owszem, ale nie zemsty.
    – Czy Pana nie boli, że jest wciąż dziś tylu „kombatantów” tej drugiej strony?
    – To, co my tutaj zajmujemy, ten budynek, to tak: naprzeciwko jest związek Armii Krajowej, są sybiracy, Rodzina Katyńska, Rodzina Policyjna i „oni” też tu siedzą. Dawni utrwalacze chodzą do góry, my na dole. Mamy kupę odznaczeń, medali. Dostałem stopień podporucznika z Londynu. Prezydent Kaczorowski uznał wszystkie nasze organizacje. O tu jest legitymacja. Jestem podporucznikiem podziemnych sił zbrojnych. A w Wojsku Polskim, „za zasługi” w walce z komunizmem, starszy sierżant. Zdrowia tylko brakuje…
    – Jak Pan sądzi, na ile ta dzisiejsza Polska jest suwerenna, jest Pana Polską?
    – Proszę pana, dokąd nie umrą działacze komunistyczni, sędziowie, przecież to są ci sami sędziowie! Ludzie tu do nas piszą, że ten co go sądził w latach 50., dalej jest sędzią. Niedawno umarła dopiero ta, co Nila sądziła. A mamy też inne sygnały. To dopiero jak przyjdzie następne pokolenie. Mazowiecki zrobił błąd. Należało tych ludzi od razu rozliczyć. (…)
    Powiem panu też i taką rzecz: zebraliśmy się, te poruczniki, AK-owcy i sybiraki, i my jako więźniowie polityczni, poszliśmy 3 maja ze sztandarami na Wawel. Całą godzinę (kard.) Macharski mówił o św. Stanisławie, całą godzinę. Żeby powiedział choć słowo, że wita tych umęczonych, biednych ludzi, tych katyniaków, więźniów. W telewizji mignęło tylko; pokazali trochę sztandarów, a o tym piosenkarzu, co się drapał po kroczu, było całe siedem minut… Czyli on był ważniejszy niż ci, co tam przyszli zamanifestować na ten Wawel.
    Jakoś to boli.
    Młodzież na Wawel goniła, jak milicja ją pałowała, ZOMO, ORMO. Jak by pan poszedł 3 maja na Wawel, dzisiaj, to trochę KPN krzyczy, trochę krzyczą republikanie, a młodzieży nie ma. Młodzi ludzie wiedzą, jak się nazywa jakiś szarpidrut, a nie znają działaczy niepodległościowych. Nie ma w Polsce zaplecza, młodzież nie jest wychowana w narodowym duchu. Nazwiska Piłsudskiego napisać poprawnie nie potrafią! Nabiliśmy takich cegiełek z Piłsudskim, jakżeśmy robili ten sztandar, chcieliśmy je gdzieś tak za darmo po szkołach rozprowadzić. Wie pan, że nauczyciele nie chcieli przyjmować? Za darmo chcieliśmy dawać do szkół, zrobić jakąś lekcję światopoglądową czy patriotyczną, ale nam odmówili…
    – Serdecznie dziękuję za rozmowę.

    Rozmawiał Andrzej Kumor

    Wywiad został przeprowadzony
    w maju 1998 roku


 http://niezlomni.com/po-wojnie-w-polsce-dzialalo-ponad-300-komunistycznych-obozow-pracy-oprawcy-nigdy-nie-zostali-ukarani-minister-izraela-na-takie-proby-odpowiedzial-ze-to-kat-szlomo-morel-byl-w-polsce-przesladowan/





sobota, 18 czerwca 2016

Symboliczna parada niemieckich flag

 

„Symboliczne parady czołgów”. A może on wie co mówi? Symbolicznie niemieckie czołgi wjechały do Polski - po podboju przez niemiecką 5 kolumnę. Poniżej: niemieckie wojska na Wiśle. 

Po co im tyle FLAG????

Flaga z orłem nazywa się: Flaga służb państwowych (Bundesdienstflagge) i jej użycie jest ściśle obwarowane przepisami. 

CZY TO MOŻE Dzień Jedności Niemiec ????





Frank-Walter Steinmeier ostro skrytykował zakończone 17 czerwca manewry NATO w Polsce. Jak informuje BBC, w wywiadzie dla gazety "Bild" polityk stwierdził, że ćwiczenia Anakonda-16 wpłynęły negatywnie na bezpieczeństwo w całym regionie, ponieważ wzmocniły napięcie z w stosunkach z Rosją. Steinmeier wezwał NATO do zastąpienia tego rodzaju ćwiczeń "nawiązaniem dialogu i współpracy" z Moskwą.


Ktokolwiek wierzy, że symboliczna parada czołgów przy wschodniej granicy NATO poprawi bezpieczeństwo, jest w ogromnym błędzie. Z pewnością w chwili obecnej nie powinniśmy zaogniać sytuacji i odnawiać starych konfliktów - powiedział niemiecki minister.

7 czerwca wielonarodowe siły NATO przeprowadziły symulację ataku Rosji na Polskę. W trwających 10 dni ćwiczeniach Anakonda-16 wzięło udział ponad 30 tysięcy żołnierzy z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Macedonii, USA oraz Polski. Wykorzystano w nich kilkadziesiąt samolotów, łodzi oraz ponad 3 tysiące pojazdów. Władze Rosji kilkakrotnie podkreśliły, że manewry stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa ich kraju.



13 czerwca w Chełmnie odbyły się kolejne manewry w ramach ćwiczeń Anakonda-16. Żołnierze z wielonarodowego batalionu inżynieryjnego zajmowali się budową przeprawy promowej oraz mostu amfibijnego na Wiśle. Przeprawa o długości 330 metrów, złożona z 23 niemieckich i 7 brytyjskich amfibii, powstała w 30 minut i 23 sekundy.




 Jak można zauważyć, żołnierze stosują flagę z orłem, flagę służb niemieckich.


Użycie flagi państwowej [Flaga służb państwowych (Bundesdienstflagge)] jest ściśle uregulowane przez rozporządzenie Rządu Federalnego z dnia 22 marca 2005 roku Dni, w których można wywieszać flagę państwową to:

Dzień Pamięci Ofiar Nazizmu (Tag des Gedenkens an die Opfer des Nationalsozialismus) – 27 stycznia
Święto Pracy – 1 maja
Dzień Europy – 9 maja
Rocznica uchwalenia Konstytucji (Jahrestag der Verkündung des Grundgesetzes) – 23 maja
Rocznica 17 czerwca 1953 (Jahrestag des 17. Juni 1953)
Rocznica zamachu 20 lipca (Jahrestag des 20. Juli 1944)
Dzień Jedności Niemiec (Tag der Deutschen Einheit) – 3 października
Dzień Pamięci (Volkstrauertag) – dwa tygodnie przed 1. niedzielą Adwentu
dzień wyborów do Bundestagu*
dzień wyborów do Parlamentu Europejskiego*

(* nie we wszystkich krajach związkowych)

Oprócz wyżej wymienionych okazji flaga państwowa może być wywieszana także w trakcie ważnych wydarzeń, np. w dniu wyborów prezydenckich albo podczas żałoby po śmierci znaczących polityków niemieckich lub zagranicznych. Decyduje o tym, wydając stosowne rozporządzenie, minister spraw wewnętrznych.



Flaga państwowa (Bundesdienstflagge) jest jednym z symboli państwowych i nie może być używana przez kraje związkowe lub gminy niemieckie. Także osoby prywatne, obywatele Niemiec, niemieckie organizacje pozarządowe oraz obywatele i instytucje innych krajów nie mogą wykorzystywać niemieckiej flagi państwowej.

Kraje związkowe i gminy korzystają więc z prostej flagi bez godła albo posługują się na swoim terenie własnymi flagami urzędowymi – najczęściej są one połączeniem flagi i godła określonej gminy lub kraju związkowego i podobnie jak flaga państwowa nie mogą być używane przez obywateli, inne kraje bądź gminy.

Osoby prywatne mogą wykorzystywać prostą flagę; użycie herbu i Bundesdienstflagge zabronione jest przez niemiecki kodeks wykroczeń (Gesetz über Ordnungswidrigkeiten)[1]. Najczęściej spotyka się jednak flagi podobne do Bundesdienstflagge, które zamiast tzw. Bundesschild (orzeł ukazany na Bundesdienstflagge) prezentują herb Niemiec, różniące się nieznacznie od Bundesschild[2]. Użycie takich flag jest akceptowalne, dopóki ukazują one związek obywatela z państwem niemieckim.
Produkcja flag z godłem (Bundesdienstflagge) jest zabroniona, zarówno dalsze przetwarzanie jak i zmiana istniejących symboli państwowych zarezerwowana jest dla określonych urzędów, które decydują także o możliwościach ich użytkowania[potrzebny przypis].





 Flaga służb państwowych (Bundesdienstflagge)







Znamienne...: "Czasem wygrywa lepszy". To znaczy co??

Z reguły wygrywa ten, który ma opłaconego przeciwnika??

 






Zaskakujący gest Niemców. Zobacz okładkę popularnego dziennika przed meczem z Polską

Zero prowokacji i pełen szacunek - tak w skrócie można opisać okładkę dziennika "Berliner Morgenpost", który pojawił się w dzień meczu Polska - Niemcy na Euro 2016
 
Niemiecki dziennik przedstawił na grafice murawę, dwie piłki w barwach narodowych obu drużyn oraz kilka słów w obu językach.
- Halo sąsiedzie. Taka jest piłka. Czasem wygrywa lepszy. Pięknej gry i dużo szczęścia - czytamy.


Dziennikarze zapewne nie konsultowali tego tekstu z polskim kolegami po fachu, bo zrobili kilka błędów interpunkcyjnych. Liczy się jednak głównie sam gest. Ten zaś jest bardzo miły.
Zobacz okładkę, o której głośno na portalach społecznościowych. Zdjęcie zrobił korespondent TVP - Marcin Antosiewicz.



Zachowanie Niemców może zaskakiwać. W poprzednich latach w tamtejszych reklamach i tabloidach nazywano nas "złodziejami" albo "czerwonymi chamami". Teraz jest życzliwość i szacunek.


Reprezentacja Polski zmierzy się z Niemcami na Stade de France pod Paryżem. Pierwszy gwizdek planowany jest na godzinę 21:00.

Opracował PS
 
 
 




 http://www.o2.pl/galeria/anakonda-16-pod-okiem-prezydenta-dudy-tak-wygladaly-cwiczenia-na-wisle-6004042381693569g

 https://pl.wikipedia.org/wiki/Flaga_Niemiec

 http://sportowefakty.wp.pl/sportowybar/609015/zaskakujacy-gest-niemcow-zobacz-okladke-popularnego-dziennika-przed-meczem-z-pol?utm_campaign=o2cu&utm_medium=CU&utm_source=pudelek.pl






 

piątek, 20 maja 2016

Lechici



Lechici-Światowid

Słowo Lah/Leh, obecnie pisane jako Lech i jest utożsamiane z naszym Państwem od starożytności. Starożytna nazwa grecka naszego Państwa to Lachia (kraj Panów), po ukraińsku nadal zwie się nas Lachami, stąd powiedzenia: “Strachy na Lachy” oraz “Pamitaj Lasze, szo po Wislu, to nasze”. Litwini, mimo osiemsetletniej indoktrynacji chrześcijańskiej oraz pięćsetletniej wspólnej państwowości z Polską, nigdy nie zmienili nazwy Polski na chrześcijańską i do tej pory Polska po litewsku to Lenkija (Lęchija), a Polak to Lenkas. Węgrzy zwą nas Lengyel i jest to połączenie dwóch słów: Lech i Angyel (Pan i Anioł), a nasze państwo zwą Lengyelorszag, co dosłownie oznacza Państwo Panów Aniołów. Ważne jest, by zrozumieć, że są to wszystkie narody ościenne Polski, które nie były chrześcijańskie w momencie zmiany nazwy Lechia na Polska i właśnie z tego powodu jej nie zmieniły. Czechy i Niemcy były chrześcijańskie i natychmiast zmieniły nazewnictwo na chrześcijańskie.


Źródło artykułu – Wspaniała Rzeczpospolita




W świecie nazwa Lechia pozostała do dziś u narodów niechrześcijańskich. I tak po turecku Polska to Lehistan, a po persku i arabsku to Lahestan. Warto zauważyć, że słowo “stan” oznacza po persku po prostu “państwo” (i w tej formie przeniknęło do innych języków)* i jest dość popularne w regionie: Kirgistan, Pakistan, Uzbekistan, Afganistan, Kazachstan, Turkmenistan itp. Zawsze składają się z części oznaczającej naród + państwo np. Turkmenistan to Państwo tureckich mężów, a Lehistan oznacza państwo Lachów.

* „WP – a nasze: stan rzeczy, jakiego jesteś stanu, w jakim jesteś stanie, ustanawiamy tu nasze państwo-władztwo, wstań, stań (dla Persów wymówić „ń” chyba nie jest proste), stanowić, postanowić… czy stan nie jest przypadkiem nasz słowiański? a nie perski… mamy zbyt dużo znaczeń żeby nie był nasz…tak wnioskuje… jeżeli Persowie mają więcej znaczeń słowa stan to zmienię moje stanowisko…”

Warto tu zaznaczyć, że Turcja NIGDY nie uznała rozbiorów Rzeczpospolitej i do 1918 roku, podczas spotkań międzynarodowych na jej terenie, było przygotowane miejsce (pusty fotel). Podczas rozpoczęcia każdego spotkania mówiono: “Poseł z Lahestanu jeszcze nie przybył, ale zjazd należy już zacząć”. Starożytna nazwa naszego państwa przetrwała do dziś w lingwistyce.


 Leżeć

Od słowa „Lech” pochodzą polskie słowa „leżeć”, „położyć”, „legnąć”, „łożyć”, „łoże”, „włożyć”, „wkładać”, „kłaść”, „podłoże”, „podłoga”. Możliwe są 3 wyjaśnienia:

  • Lechici pokazali podbitym narodom domy i/lub łóżka. Ma to sens, ponieważ polskie słowa: „dom”, „łóże” i „wioska” obecne są w ogromnej ilości języków.

  • Lechitów wnoszono do podbitych miast na leżąco (w lektykach?) i tak się skojarzyło

  • Lechici zaraz po podboju brali sobie lokalne nałożnice?

Słowo „leżeć” w innych językach (np. grecki), brzmi bardziej „lechicko”, niż nawet po polsku np. el:lechos (łóżko), la:lectus (łóżko) → pl:lektyka, de:liegen (leżeć), en: lie (leżeć), lay (kłaść) itd. w samym sanskrycie znaczenie się trochę zmieniło i nie oznacza samej czynności leżenia, ale miejsce, gdzie się leży, czyli „dom”. Stąd Hima (zima / śnieg) + Laja (Leżeć / Dom) = Himalaja.

U obecnych Germanów słowo „Lech” w znaczeniu „leżeć” utworzyło słowo „Loch” i to słowo wróciło do nas i po polsku obecnie oznacza podziemne wilgotne więzienie (miejsce gdzie się leży – lub jest zmuszonym do leżenia).


Semici

Właściwie to w całym regionie bliskowschodnim ten rdzeń jest widoczny. Po hebrajsku słowo “Lah” ma ta same znaczenia i brzmi Elah. W liczbie mnogiej to Elahim, a w wersji starohebrajskiej brzmi Elohim. Co bardziej gorliwi chrześcijanie znają to słowo bardzo dobrze, jest ono użyte w Biblii (hebrajskiej) ponad 2700 razy na nazwanie Boga lub Bogów (bo jest to liczba mnoga). Podczas czytania Biblii słowo JHWH tłumaczone na Polski jako Jehowah czytane jest właśnie jako Elohim (Panowie, Bogowie), ponieważ Żydzi wierzą, że nie są godni wymawiania słowa JHWH. Nie przypadkowo w Biblii zwie się ludzi owieczkami, bo słowo Elohim oznacza też pasterzy. Po arabsku natomiast słowo Lah ma dodany przedrostek określony Al i stąd wziął się słynny Allah, co znaczy dosłownie “ten Bóg” / “Bóg właściwy”. Dlatego Lahestan po arabsku również znaczy Kraj Boga.

O ile w języku polskim “bóg” dał nam pismo czyli “bukwy” i stąd germanie zbiór bukiew nazywają “buk” np. en:book (książka), de:Buch (książka) to już Semitom bóg dał co innego ). Chodzi o jedzenie. Słowo “lahem” (coś co jest dane od pana / boga) po hebrajsku oznacza “chleb”. Nie jest to oczywiście przypadkiem, gdyż Lechia mając na swoim terenie więcej urodzajnej ziemi niż wszystkie pozostałe narody razem (spójrzcie na mapę antycznego świata!) eksportowała żywność przez Kaukaz na tereny bliskowschodnie. Słowo “lahem” znacie  bardzo dobrze z innego słowa, a jest nim Betlahem (Betlejem), co dosłownie znaczy Dom Chleba, ale i Dom czegoś, co pochodzi od Boga. Dlatego temu miejscu przypisuje się miejsce narodzin chrześcijańskiego boga. Arabowie natomiast tym samym słowem czyli “lahma” oznaczają po prostu mięso. Ich bóg nie był tak wegetariański jak ten hebrajski).


Grecja

Grekom nie daliśmy boga, chleba, ani mięsa, ale poszkodowani też się nie czują. Dostali od nas słowa. Słowo “leh” jest źródłosłowem dla greckiego “lego”, które oznacza pierwotnie “zdobywać”, więc jednoznacznie kojarzy się z Lechią, a wtórnie oznacza “czytać” oraz “legis” to po prostu “mowa” → “lexi” (słowo) stąd polskie “leksyka”, “leksykon” czy “leksem”. Nie jest oczywiście przypadkiem, że my siebie nazywamy Słowianami, co oznaczać może “Ci, którzy używają słów”, “Ci, o których się mówi”, albo nawet “Ci, co dali słowa”, słowo “Lechici” jest w grece i łacinie dosłownym tłumaczeniem nazwy “Słowianie”. W słowie “Leksykon”, słychać tam wyraźnie “Leks” / “Lechs” czyli “Lechici” / “Słowianie”.

Słowo „leh” oznacza też „wybrańca”, a „Lechia” to „naród wybrany”. Widać to w dodatkowych znaczeniach słowa: el:lego (mówię oraz WYBIERAM).


Rzym

Rzymianom daliśmy prawo i władców. “lex” (prawo) i “legi” (czytać oraz wybierać), stąd wróciły do nas jako na przykład “legislacja”. Tak jak po grecku, słowo „leh” / „leg” oznacza wybrańca, a Lechia to „naród wybrany”. Zbiór wybrańców do dziś nazywamy „legion” lub „legia”, a zbiór drużyn czy państw nazywa się właśnie „Ligą” (słowo w każdym języku brzmi prawie tak samo, a pochodzi właśnie od łacińskiego, a to z greckiego „wybierać”, „wybrany”, które pochodzą od słowa „Lech”). O ile znana nam jest „Legia” z Warszawy, to jej odpowiednikiem z Gdańska jest już „Lechia”. Oba zespoły to przecież „wybrańcy” do lokalnej reprezentacji tych miast.

Często dochodzi między językami do przejść L → R, stąd nazwy władców np. la:rex (król) np. “Tyranosaurus Rex”, la:regina (królowa), ale i hinduskie: sa:radża (król, radża), hi:radża oraz sa:raj / radż (królestwo, raj). W tym miejscu pojawia się wątpliwość, czy na pewno słowo “Lech” jest indyjskie (tak sugerują źródła), bo skoro ma to samo znaczenie, co Raj i Radż, a pisownia jest różna to znaczy, że przywędrowało do tego języka z różnych stron lub w różnym czasie (stąd różna wymowa i pisowania, a znaczenie to samo). Skoro na północ od Indii byli słowianie i do dziś mieszkają tam ludy mające te samą haplogrupę krwi co słowianie i wyglądają jak my, tylko mają ciemniejszą skórę, ale po późniejszej inwazji tureckiej i arabskiej używają języków tureckopodobnych i wyznają islam.

Nie tylko źródłosłów “leks” pochodzi od nas. Inna nazwa Słowian to “barbarzyńcy” < la:barba (broda). Litery B i W wymieniają się do tej pory między językami: Baskowie – Vascos, Gulf du Viskaya / Zatoka Biskajska, Wawel / Babel, Babilon / Wawilon (po grecku, rosyjsku i ukraińsku), Vasco da Gama – Bask z Gamów itd. Innym określeniem “słowa” jest po łacinie “verbum” > “werbalny”, które pochodzi od barba (barbarzyńca). Dwie różne drogi prowadzą do wniosku, że Rzymianie wiedzieli, że słowa i język posiadają od nas.


Hindustan i Persja

W Sanskrycie Lech oznacza tyle, co pan, władca, król, pasterz czy bóg. Lechistan to państwo panów lub państwo bogów lub państwo pasterzy. Po persku do dzisiaj słowo Lah oznacza pana, boga i pasterza.


Germanie

Chodzi oczywiście o Germanów w obecnym znaczeniu tego słowa, bo kiedyś oczywiście pod tą nazwą byli Słowianie. Daliśmy im nie tylko słowo “państwo” czyli de:Reich (państwo / rzesza), nl:rijk (imperium), sv:rike (państwo). Od tego słowa pochodzą też en:rich (bogaty) oraz… cała medycyna!

Od słowa “lech” wzięło się polskie i germańskie słowo “lek” oznaczające pierwotnie wyciąganie czegoś np. wody ze studni, ale i… choroby z chorego. W tym znaczeniu mamy obecnie np. en:leech (pijawka). Osoby zajmujące się medycyną w świecie antycznym to Lechici, stąd każdy szaman zwany był “lekiem”. W językach słowiańskich słowa lek/leczyć/lekarz brzmią tak samo jak po polsku. W językach germańskich: no: lækjar, da:læge, is:læknir → fi:lääkäri oraz en:leech (uzdrawiacz). Etymologia tego ostatniego z angielskiego wikisłownika: From Middle English leche (“physician”), from Old English lǣċe (“doctor, physician”), from Proto-Germanic *lēkijaz (“doctor”), from Proto-Indo-European *lēg(‚)- (“doctor”). Wartym zauważenia jest fakt, że nawet według oficjalnych etymoglii to słowo pochodzi od tego samego słowa co greckie “słowo” i łacińskie “prawo”.


Celtowie

Najprawdopodobniej poprzez Germanów, do Celtów dotarło to słowo również w formie „Loch” w znaczeniu „mokradło” (porównaj z germańskim Loch – wilgotne więzienie opisane w rozdziale „leżeć” na początku artykułu). Obecnie to słowo znaczy tyle, co jezioro, zatoka czy fiord np. Loch Ness. Należy przy tym zauważyć, że Wikingów (również Słowian/Polaków) po celtycku nazywano Lochlannach czyli właśnie „ludzie z wody”, „ludzie z morza”. Do dziś tak nazywa się po szkocku/irlandzku Skandynawię, Danię i Norwegię.


Hindustan

W Sanskrycie pojawia się takie słowo jak „Lamka” / „Lanka”, które oznacza „ziemia”, „kraj”, „ląd”, „wyspa”. Jeśli połączymy brzmienie „Lanka” z litewskim „Lenkija” (Polska), weźmiemy pod uwagę istnienie liturgicznego języka Palskiego (Pali), zrozumiemy jaką haplogrupę krwi mają Brahmini (najwyższa indyjska kasta kapłanów, haplogrupa R1A1, która pochodzi z terenów obecnej Polski i Ukrainy) i dołożymy sanskryckie słowo „Sri” (święty, jasny), to powstanie nam: Sri Lanka (Święta Ziemia), której nazwa może być ostatnią oficjalną nazwą własną kraju pochodzącą od antycznej „Lechii”.

Rozumiem, że informacje powyżej można bez sprawdzenia uznać za jakieś brednie. No bo jak to, Polska krajem Boga? Zapraszam do Bibliotek i Google. Wszystko można sprawdzić i potwierdzić, jeśli oczywiście starczy odwagi.

Warto odnotować, że słowo Leh/Lah znajduje się również na inskrypcjach na wielu Kurhanach w Europie i Azji. Oznacza się w ten sposób, że grobowiec należy do Władcy.


Przypisy

Materiał nie wykorzystany jeszcze w artykule:
2014/12/15 – Część artykułu trafiła do Faktopedii
Zobacz też artykuł o słowie Pan.

Źródło artykułu – Wspaniała Rzeczpospolita

 

 https://wiaraprzyrodzona.wordpress.com/2015/01/25/lechici/

 

 

 

W Rosji wszystko jest możliwe.



— Tak. I nie tylko. To są — nie bójmy się tak ich nazwać — światowi władcy. Globalne elity. Oligarchia światowej finansjery. To nie jest jakaś tam operetka złoczyńców, ludzi, którzy próbują za wszelką cenę wypełnić swoje własne kieszenie. Oni uważają, że ponoszą odpowiedzialność za zarządzanie światem, że trzeba wszystko zorganizować najbardziej efektywnie i skutecznie — z ich punktu widzenia. Jako człowiek, który pracował w systemie finansowym, zaświadczam Wam, że decyzje podejmowane są tam, a rządy zachodnich demokracji tylko korzystają z tych rozwiązań.



Serwis Gazeta.ru

28 lipca 2015 | Wywiady Publicystyka

Konstantin Małofiejew o deprawacji kapitalizmu, nieoprocentowanych kredytach i nowej monarchii w Rosji.


Konstantin Malofeev (ur. 3 lipca 1974, Puszczino, moskiewski obwód) — rosyjski menedżer i przedsiębiorca, Prezes Zarządu "Konstantynopol", założyciel Fundacji Charytatywnej św. Bazylego Wielkiego, szef Rady Powierniczej ANOO "Kolegium św. Bazylego Wielkiego", założonej przez niego w 2007 roku, członek Komisji patriarchalnej ds. rodziny i ochrony macierzyństwa, członek Rady Powierniczej partnerstwa niekomercyjnego "Liga Bezpiecznego Internetu".


— Kto to jest Konstantin Małofiejew?
— Jestem filantropem. W szerokim znaczeniu tego słowa. Zajmuję się działalnością charytatywną. W pewnym momencie zrozumiałem, że lobbing odpowiednich przepisów, które zmieniają klimat moralny w społeczeństwie, przyniesie znacznie większy efekt, jeśli te wysiłki dołączone będą choćby do tego, aby objechać sto domów dziecka.
— A ci ludzie, którzy mówią "po prostu zmieńmy świat wokół siebie — i wszystko zmieni się na lepsze", nie są w porządku?
— Absolutnie mają rację jeśli jest to jedyna rzecz, którą mogą zrobić. Ale jeśli mówimy o wpływowych ludziach, nie wystarczy po prostu przekazać milion dolarów. Poziom relacji takich ludzi pozwala znacznie szybciej zmieniać świat, w tym przypadku, gdyby poświęcali swój czas, swoje duchowe siły, a nie pieniądze.
— A jak działa Pański Fundusz Charytatywny św. Bazylego Wielkiego?
— Tworzymy sieć formalnych i nieformalnych struktur. Ja, na przykład, jestem członkiem Komisji patriarchalnej do Spraw Rodziny. Bierzemy udział w grupach roboczych Komisji do Spraw Rodziny Dumy Państwowej. To lobbing na rzecz prawa do ochrony moralności i ochrony dzieci przed szkodliwymi informacjami. Co do naszej działalności międzynarodowej, to tutaj zawsze jesteśmy w kontakcie z wyspecjalizowanymi agencjami i międzynarodowym komitetem Dumy państwowej, oraz z oficjalnymi dyplomatami. Jeśli dostarczamy pomoc humanitarną, np. na Ukrainę, to we współpracy z Ministerstwem Sytuacji Nadzwyczajnych. Jednak, co najważniejsze — jest to bezpośrednia obecność w krajach, w których działamy razem ze swoimi rówieśnikami. Do tego potrzebni są ludzie, którzy się tym zajmują, bo krajów jest dość dużo.
— Kogo u władzy można uznać za waszą bratnią duszę? Władimira Jakunina?
— Oczywiście. W jego fundacji Andrzeja Pierwszego jest podobny do naszego program wspierania macierzyństwa. W ramach tej działalności, na przykład, we wrześniu ubiegłego roku wspólnie przeprowadziliśmy Światowy Kongres Rodzin na Kremlu. Zaś na tę Wielkanoc — zorganizowaliśmy po raz pierwszy w historii transport Świętego ognia z Jerozolimy do Serbii.
— Kto Wam jeszcze pomaga?
— W funduszu jest Rada Nadzorcza — do niej wchodzą tacy ludzie, jak reżyser Nikita Michałkow, pomocnik prezydenta Igor Szczegolew, archimandryta Tichon.
— Wiemy, że spotkał się Pan z Putinem. Dyskutowaliście z nim działalności Waszej fundacji?
— Władimir Władimirowicz ma zbyt wiele innych ważnych zadań, aby mieć czas na omawianie działalności fundacji Świętego Bazylego Wielkiego.
— Putin spotkał się też z Pana partnerem biznesowym, francuskim biznesmenem Philippe de Villiers, z którym macie zamiar zbudować zabytkowy park na Krymie. Jak udało się zorganizować to spotkanie?
— Władimir Władimirowicz chciał się spotkać z Philippe de Villiers a Philippe de Villiers było miło spotkać się z Władimirem Władymirowiczem.
— Jak Putin dowiedział się o waszym projekcie?
De Villiers stworzył we Francji największy na świecie park historyczny. Projekt na Krymie jest realizowany również na bardzo na dużą skalę. Poza krymskim parkiem z Philippe de Villiers planujemy zrealizować podobny projekt w podmoskiewskim Puszczino. Mój francuski partner bardzo lubi Rosję i w środku wojny na sankcje postanowił w nasz kraj inwestować. Prawdopodobnie to zainteresowało prezydenta.
— Jaki jest cel zmian, które promujecie?
— Świat oparty na tradycyjnych wartościach. My, niestety, żyjemy dziś w świecie innym — rewolucyjnym, аnty—tradycyjnym. Poza normami, poza tradycją, mam na myśli to, co daje nam chrześcijański światopogląd. Musimy duchowo, a następnie na poziomie kulturalnym i społecznym pozbyć się materialistycznych, sztucznych nauk XX wieku, do których zaliczam marksizm, faszyzm i liberalizm.
— Jaki procent ludności rosyjskiej, zgodnie z Waszymi odczuciami, jest na tak ostrym zakręcie?
— W Rosji jest to 85% — tych, którzy głosują na Putina, i tych, którzy nazywają siebie prawosławnymi. Tak wynika z sondaży społecznych. Zapewne te dwie grupy się nie pokrywają się, ale w każdym przypadku jest to zdecydowana większość.
— Istnieje opinia, że takie nastroje podtrzymuje "ciemna", pasywna część ludności, podczas gdy kreatywni ludzie skupiają się w przeciwnym obozie, gdzie uważa się, że postęp jest związany z trwałym odejściem od tradycji...
— Tak więc, przed Wami człowiek, który jest wybitnym przedstawicielem tych ciemnych, uciskanych mas.
— Kim są, Pana zdaniem, rosyjscy liberałowie?
 — To swego rodzaju cywilizacyjny podział: jesteś za Rosją z własną drogą i własną misją na tym świecie, lub uważasz, że Rosja jest częścią globalnego świata zachodniego, a tam jest prowincją, kolonią, czy czymś jeszcze gorszym. Pamiętam, jak leciałem na Petersburskie forum gospodarcze z jednym wpływowym urzędnikiem, który był ideologiem zachodu w Rosji. Z nim wszedłem w spór. Powiedziałem mu: no dobrze, kim jesteśmy — jasne. Obrońcy, imperium, ciemnoty, "starego mistycyzmu". Do czego wszystkich zachęcam, to jasne. A w co Wy wierzycie? Jaka powinna być Rosja? I on odpowiedział, że Rosja musi "starać się zająć godne miejsce w procesie światowej globalizacji". Ja od razu spytałem: pierwsze miejsce? On mówi: nie, pierwsze już zajęte. Godne. I przy tym nie trzymać się archaicznych pojęć suwerenności. To wszystko, nic więcej nie powiedział. Tak oto, jest przepaść w poglądach pomiędzy nami a ludźmi, rozważającymi w podobny sposób. Dla nas te pojęcia, które dla nich są archaiczne i stały się przestarzałe, jak pojęcie suwerenności i pojęcie narodu rosyjskiego, są świętymi.
— Co sprawia, że uważacie, że Rosja będzie przestrzegać "tradycyjnych" norm?
— Decyzja Putina, aby przyłączyć Krym jest trudna do przecenienia. Do tego czasu traciliśmy, cofaliśmy się. Oczywiście, pod rządami Putina, proces ten jest w fazie zastoju. Jednak niepewność co do przyszłości pozostała. Decyzja o Krymie, w moim przekonaniu, była wyborem na rzecz własnych interesów. To stało się oczywiste dla nas, jednak nasi zagraniczni partnerzy, usztywnili swoje stanowiska za Stanami Zjednoczonymi — nazwijmy rzeczy po imieniu — które są globalnym hegemonem przez ostatnie ćwierć wieku. Rzuciliśmy wyzwanie, na co zdecydowały się władze Rosji — jest to bardzo ważny krok dla narodu rosyjskiego. Cała nasza historia pokazuje, że możemy skutecznie rozwijać się tylko w stanie ciężkich doświadczeń.
— Nie chcę Pana zdenerwować, ale myślę, że gdybyśmy poszli do centrum Moskwy i zrobili wywiad wśród przechodniów, to większość woli po prostu spokojny "europejski" byt, a nie stan stałej walki...
— Zależy, jak zadać pytanie. Jeśli, na przykład, pytamy: "czy uważasz, że Rosja może w jakichkolwiek warunkach zwrócić Krym?" — mamy 89%, które mówią: w żadnych.
Wiemy, że wspieracie powrót monarchii w Rosji. Projekt wygląda raczej utopijne, czyż nie?
— W Rosji wszystko jest możliwe. Dziś do kościoła przychodzi w niedzielę 5% populacji. Gdy będzie 30%, a najlepiej — 50% pytanie o monarchię pojawi się samoczynnie. Dzisiaj jego po prostu postawić nie ma komu. Ale trend rozwija się właśnie w tym kierunku. W dwadzieścia lat w kraju zbudowano lub przebudowano 25 tys. świątyń i 800 klasztorów. Nigdzie na świecie w całej historii tego nie było. W sondażach, 29% respondentów nie wyklucza w Rosji przywrócenia monarchii. Na początku lat dziewięćdziesiątych liczba ta była o połowę mniejsza.
— W centrum Waszego programu społecznego leży wspieranie wielodzietnych rodzin – jak można w znaczący sposób zwiększyć wskaźnik urodzeń w Rosji?
— W naszej fundacji jest program "Obszar dobra", gdzie 70 regionów złożyło wnioski o dopuszczenie do udziału. Jest to konkurs projektów społecznych, poświęconych wsparciu rodzin wielodzietnych. Tak, staramy się przenieść najlepsze praktyki z regionu do regionu, przekazywać „know-how”. Najlepszym w tym sensie ja bym nazwał region Biełogorodzki. Na przykład, u nich już od dziesięciu lat buduje się domy własnościowe wielomieszkaniowe. Jak mówi miejscowy gubernator Sawczenko, "w niewoli nawet zwierzęta nie rozmnażają się". Jeśli mieszkasz w zwykłym mieszkaniu, o jakiej wielodzietności może być mowa? Sawczenko rozdaje ziemię pod budowę za jakieś tam symboliczne pieniądze, i na tym placu muszą zbudować dom w ciągu trzech lat.
— Istnieje opinia, że w rodzinie wielodzietnej kobieta nie może się zrealizować. Jest to pewien rodzaj życia, który nie wszystkim się spodoba.
— Przeprowadźcie ankietę: czy dużo jest szczęśliwych kobiet, które zrobiły karierę? Kiedy Bóg dał przykazanie, Adamowi i Ewie, powiedział Adamowi aby zarabiał na chleb w pocie czoła, a kobiecie — aby w bólach rodziła swoje dzieci. Każda kobieta jest zbawiona poprzez macierzyństwo. Wiele jest jej odpuszczone w związku z wielorództwem. Dzieci są jej przepustką do królestwa niebieskiego. Feministki niby walczą o prawa kobiet, ale, niszcząc instytucję małżeństwa, w rzeczywistości zmieniają życie kobiety w zaspokajanie żądzy mężczyzn. W tradycyjnym społeczeństwie dostęp do ciała kobiety jest możliwy tylko poprzez małżeństwo. Feminizm sam głosi "wolne związki". W rezultacie mężczyzna zamiast się ożenić, ma mnóstwo funkcji poza małżeństwem, a biedna kobieta, która teraz stara się wyjść za mąż, nie może powiedzieć: jeśli ożenisz się, to wszystko będzie dobrze. Stąd wysoki odsetek rozwodów. Gdyby nie było związków pozamałżeńskich, mało kto byłby po rozwodzie.
— Jak widzi Pan optymalny model społeczny? Mówi Pan, że w Rosji, w porównaniu z Zachodem, jest moralnie zdrowsze społeczeństwo, ale czy może być moralnym społeczeństwo, w którym jest tak wielka nierówność?
— Tak, mamy z tym kompletny bałagan. To bardzo ważny aspekt dobroczynności, którym powinien zajmować się każdy bogaty człowiek — tak czy inaczej zwracać społeczeństwu zarobione pieniądze.
— Jak działalność charytatywna może zrekompensować braki w porządku społecznym?
— W pełni. Weźmy dwóch ludzi utalentowanych: jeden z nich to przedsiębiorca, a drugi — pisarz. To dwa różne talenty, ale przedsiębiorca zarabia tysiąc razy więcej, bo on zajmuje się tylko tym, co pomnaża pieniądze. Czyli pieniądze to nie uniwersalny odpowiednik. To specjalny przewód, którym należy udać się do skarbnicy, gdzie były one jemu dane. Przedsiębiorcami nie mogą być wszyscy. To pewnego rodzaju powołanie, ale każdy, kto stał się przedsiębiorcą musi pamiętać, że pieniądze dał mu Bóg, nie po to aby okleić nimi ściany w łazience lub umieszczać na koncie. Otrzymał je, aby dać np. temu utalentowanemu pisarzowi.
— Nie wolno ingerować w działalność charytatywną?
— Kiedy zaczynasz tracić na różnego rodzaju imprezy charytatywne 50% czasu pracy, to pojawia się pytanie: jestem biznesmenem czy filantropem? W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że staję się szkodliwy dla własnego biznesu, ponieważ społeczna działalność zaczyna przeważać nad komercyjną. Dlatego postanowiłem moimi aktywami zajmować się muszą profesjonalni zarządcy, a sam skupiłem się na kilku projektach – kwestią arbitralną jest, czy nazwiemy je komercyjnymi.
— Jaki jest Pana stosunek do poglądu, że kapitalizm jest źródłem problemów w społeczeństwie, w którym próbuje się z nim walczyć?
— Kapitalizm jako władza kapitału, jako ciągłe dążenie do coraz większych pieniędzy, oczywiście, jest błędem z punktu widzenia chrześcijańskiego. Ale chciałbym oddzielić rynek finansowy od realnej gospodarki. Wartość globalnego rynku kontraktów terminowych i innych papierów wartościowych jest do dziesięciu razy większa niż wartość realnej gospodarki świata. Ludzie, na tym zarabiają duże pieniądze tak jak na sztucznie pompowanym rynku nieruchomości na Lazurowym Wybrzeżu oraz w Londynie. Oni są pasożytami na ciele normalnej gospodarki. Sam takim finansistą byłem. Dobrze wiem, o co chodzi. To wydmuszka, sprzedaż powietrza.
— A co z tym zrobić?
— Należy po prostu to znieść. To do niczego nie jest potrzebne. Arabowie jakoś mogą żyć bez pożyczania na procent. Wszystko to zaczyna się od pasożytnictwa z procentów w bankach. Chrześcijanom nie wolno pożyczać pieniędzy na procent. Jak tylko został odwołany ten zakaz w XVI—XVII wieku (pod wpływem zarówno judaizmu, zdaniem Zumbarta, czy protestantyzmu, według Webera) — rozpoczęła się ofensywa kapitalizmu. Dzisiaj, trzeba bez przesady stwierdzić, że świat jest rządzony przez banki. System bankowy jest narzędziem globalnego zarządzania, które przenika wszystkie aspekty naszego życia. Banki wszystko kontrolują i zarabiają na procentach z powietrza. Czy wie Pan, dlaczego Kościołowi zakazano pożyczania na procent? Jest to grzech bluźnierstwa. Co sprzedaję osobie, która daje pieniądze dzisiaj na kredyt? Czas, który należy do Boga.
— Konieczne jest odejście od kredytów?
— Trzeba zrezygnować z pobierania od nich procentów. Banki nie muszą zarabiać na odsetkach. Arabskie banki działają bez procentu, jak banki finansowania projektu. Biorą one udział w ryzyku. Jeśli projekt się udaje, zarabiają.
— A jako osoba prywatna?
— Jeśli jest to przydatne dla społeczeństwa, dla tworzenia np. dużej rodziny, to powinno się otrzymać od państwa całkowicie bezpłatny kredyt hipoteczny. Z punktu widzenia państwa ważniejsza jest kobieta, która urodziła czworo dzieci, niż aby to działało poprzez spłacanie kredytu.
— Czyli nadal nie chcecie zarabiać na błędnym kapitalizmie?
— I w zasadzie nie inwestuję w oprocentowane instrumenty dłużne. Tylko w akcje, czyli udziały w firmach.
— Wiele uwagi poświęcił Pan na rzecz budowania więzi z konserwatywnymi elitami innych krajów. Jak te elity na Zachodzie dziś postrzegają Rosję?
— Na początek należy wyjaśnić, jak funkcjonuje współczesny świat. Spójrzmy na to, co jest obecnie na Ukrainie i co podobnie funkcjonuje na całym świecie. Oligarchiczne rodziny czy klany. To oni podejmują kluczowe decyzje. To nie jest teoria spiskowa, to jest życie...
— Rothschildowie, Rockefellerowie...
— Tak. I nie tylko. To są — nie bójmy się tak ich nazwać — światowi władcy. Globalne elity. Oligarchia światowej finansjery. To nie jest jakaś tam operetka złoczyńców, ludzi, którzy próbują za wszelką cenę wypełnić swoje własne kieszenie. Oni uważają, że ponoszą odpowiedzialność za zarządzanie światem, że trzeba wszystko zorganizować najbardziej efektywnie i skutecznie — z ich punktu widzenia. Jako człowiek, który pracował w systemie finansowym, zaświadczam Wam, że decyzje podejmowane są tam, a rządy zachodnich demokracji tylko korzystają z tych rozwiązań.
— Na jakim przykładzie można to przedstawić?
— Na przykład paradygmat związany z ograniczeniem płodności. W 1972 roku amerykański naukowiec Meadows zrobił raport dla klubu Rzymskiego, którego istota sprowadzała się do następującego wniosku: jeśli liczba ludności będzie rosnąć w dotychczasowym tempie, doprowadzi to do deficytu zasobów naturalnych. Tak doszli do konieczności powszechnego zapobiegania tworzenia się rodzin wielodzietnych, przynajmniej na Zachodzie. Rozpoczęła się erozja moralności chrześcijańskiej, ponieważ chrześcijaństwo nie zezwala na aborcję, przedmałżeński seks i negatywnie odnosi się do homoseksualizmu. Pojawiła się nowa życiowa moda: zakładanie rodziny, gdy ludzie będą mieli po 30—40 lat. To jest, gdy szanse na urodzenie dziecka, a tym bardziej wielu dzieci, są minimalne.
— Zdaje Pan sobie sprawę, że wszystko to jest nazywane "teorią spiskową"? Jakie są możliwości wdrożenia takich decyzji na poziomie globalnym?
— Wystarczy spojrzeć do publicznych materiałów, które omówiono w latach siedemdziesiątych w Grupie Bilderberg (https://pl.wikipedia.org/wiki/Grupa_Bilderberg) w Trójstronnej Komisji czy Klubie Rzymskim. Potem zauważymy, że podejmowano już je w latach osiemdziesiątych w formie decyzji rządów i ONZ. To przykład bardzo globalnego rozwiązania oligarchicznych klanów, które miały wpływ na całą ludność planety.
— Jak się odnoszą te same grupy oligarchiczne do Rosji?
— Weźmy jako przykład Stany Zjednoczone, zdominowane obecnie przez neokonserwatystów, tzw. neokony. Ten ruch intelektualny dominuje wśród amerykańskiej elity politycznej. Jednakże, w Stanach Zjednoczonych są też inne grupy. Na przykład poważną siłę stanowi chrześcijańskie lobby konserwatywne, które chce wrócić do starych dobrych amerykańskich lat pięćdziesiątych. Pamiętają Amerykę, w której funkcjonowała moralność bez eksperymentów dotyczących planowania rodziny. Ci ludzie rozumieją, że antyrosyjska propaganda pochodzi z tego samego źródła, co propaganda przeciwko tradycyjnym wartościom w Ameryce. Tworzymy z nimi relacje oparte na prorodzinnym ruchu. W Europie również zintensyfikowane są podziały między zorientowanych narodowo grupami i "globalistami". Członkowie UE są coraz bliżej utraty suwerenności na rzecz niektórych ponadnarodowych organów i części krajowych elit, a w konsekwencji coraz bardziej skłonni do odrzucenia założenia, że decyzje w sprawie Republiki Czeskiej i Hiszpanii podejmowane są poza tymi krajami i nie na ich korzyść. Ci, którzy chcieli się stać Niemcami zobaczyli,że Niemcami się nie stali. Teraz nie mają ani lira, ani drachmy, ani peseta, a bezrobocie na poziomie — 30%, stałą emigrację oraz niszczenie tradycyjnych wartości, rodziny i Kościoła… Dlatego widzimy rosnącą popularność sił politycznych, które dzisiaj, chcą wycofać się z Unii Europejskiej. Nie tylko partie prawicowe, ale i lewicowe, jak w Grecji. To protest społeczny z narodowymi podtekstami – np. sama "Syriza" doszła do władzy na antyeuropejskich i antyniemieckich hasłach.
— Mówią żeście się przyczynili w dojściu do władzy w Grecji sił prorosyjskich...
— Moje kontakty z europejskimi politykami mają charakter tylko społeczny i religijny. Proszę zauważyć, że moje udokumentowane związki z Grecją powstały na bazie moich pielgrzymek na górę Athos. Jeśli niektóre z tych osób, z którymi się spotkałem, potem trafiają do rządu, to po prostu zbieg okoliczności. Grecy to nasi prawosławni bracia, ich los mnie osobiście obchodzi, tak samo jak los Bułgarów czy Serbów.
— A ci ludzie, z kolei czy czegoś oczekują od Rosji?
— Tak. Wszyscy nasi rozmówcy oczekują od nas, że staniemy się tym państwem, które będzie otwarcie bronić wartości chrześcijańskich. Bo nie ma innej siły, która dziś by to zrobiła. Tylko Watykan reaguje na prześladowania chrześcijan, ale dziś ma mało realnego wpływu... Jesteśmy jedynym wielkim mocarstwem, w którym prezydent nie wstydzi się mówić o swoich prawosławnych, chrześcijańskich przekonaniach. Rosja w tym aspekcie jest jedyną nadzieją dla dwóch miliardów chrześcijan w świecie.
Wersja oryginalna wywiadu ukazała się na stronie:
http://www.gazeta.ru/business/2015/04/27/6658513.shtml


http://konserwatyzm.pl/artykul/13124/w-rosji-wszystko-jest-mozliwe