Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania sztuka widzenia, posortowane według daty. Sortuj według trafności Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania sztuka widzenia, posortowane według daty. Sortuj według trafności Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 marca 2023

Pałac Saski - pogarda dla narodu?



Bardzo ciekawy artykuł, pokazujący inne spojrzenie na kwestię odbudowania Pałacu Saskiego.



To samo dotyczy np. bezrefleksyjnego małpowania tzw. Bram czy Łuków Tryumfalnych bez zrozumienia prawdziwej genezy tej architektury, czy po prostu pozostawienia np. austriackiej zabudowy na Wawelu - narodowego symbolu polskiej władzy. Już nie jesteśmy na dorobku i można to w końcu wyburzyć i wybudować coś lepszego i polskiego w takim stylu jakim chcemy.

Niestety zapewne będzie to trudne do przeprowadzenia w obecnym systemie, głównie ze względu na ograniczenia prawne sprokurowane pewnym doktrynerstwem administracji, ludzi nauki oraz architektów.

Otóż "nie wolno" wybudować budynku w stylu renesansowym czy barokowym, bo "to by było historyzowanie", czyli udawanie "starych" murów, "starej" architektury - udawanie i już!



Nie.


Mi wcale nie chodzi o udawanie czegoś starego - czytaj zapewne - ładnego - bo mi się taka architektura podoba i chcę jej po prostu więcej. Bo jest ładna, harmonijna, zrobiona poprzez naśladowanie natury z uwzględnieniem zasad witruwiańskich, z zastosowaniem złotego podziału, złotej spirali itd.

Tego "nie wolno" robić, bo jest to niezgodne z "obowiązującą" czytaj - zamontowaną w głowach decydentów - paranoją, co jest autentykiem, a co "udawaniem".

Otóż nikt z ludzi nie zastanawia się nad tym, czy coś jest stare czy nowe, ale nad tym, czy to się podoba czy nie. Ludzie tłumnie odwiedzają starówkę w Warszawie, choć ma ona jakieś 50 lat, ponieważ dobrze czują się w takiej architekturze - bo to jest po prostu dobrze zrobiona odbudowa w stylu, który ludzi zachwyca,  przecież nikt nie robi wycieczek w blokowiska!


Tu nie chodzi o udawanie czegoś starego, tylko o budowanie czegoś pięknego!


Z drugiej strony pozwala się w centrum Poznania na zbudowanie właśnie atrapy zamku.

Czy projektant tej budowli uwzględnił z ogólnej koncepcji i w szczególe wymiarów i elementów "zamku" sztukę wojenną tamtych czasów? Czy policzył wysokości i wszystkie wielkości mając na uwadze balistykę ówczesnych machin oblężniczych, czy sprawdził w starych annałach jak należy projektować zamki, by były trwałe i skutecznie  chroniły obrońców? Na pewno nie.

Widać to na pierwszy rzut oka - nawet osoba niezaznajomiona z wojskowością potrafi ocenić, że "coś tu nie gra".

To jest właśnie "historyzowanie" - udawanie czegoś.


Budowanie od podstaw w oparciu o odwieczne klasyczne zasady nie jest  historyzowaniem, tylko kontynuowaniem tradycji

Zabrania się tego w imię wydumanych niedorzecznych idei. Funkcjonują one ponieważ prawdopodobnie "nikt" się nad tym nie zastanawia, nie kwestionuje, poza środowiskiem pasjonatów tradycyjnego budownictwa...



Uwagi autora są uważam wyjątkowo trafne, powtarza się niestety u nas brak uwagi i przemyśleń na temat ingerencji obcych w nasz świat oraz co z tego wynika. Chwyta się bez analizy to co ktoś podsuwa, a potem nieszczęśliwie realizuje.......





przedruk





Paweł Mrozek
09 grudnia '22



O wyższości budowy piramid nad spichrzami, pałacach pogardy i zaszczytnej w tym roli ciał eksperckich w cenie zero złotych za kilogram

...czyli męczące i zawiłe niuanse odbudowy tak zwanego Pałacu Saskiego




Gdyby odbudowa Pałacu Saskiego była jedynie sporem z cyklu „czy to dobrze, czy nie dobrze, że odbudowujemy zabytki”, to powiem wam szczerze, że przeżegnałbym się tylko i na pięcie zawrócił, aby obejść cały ten urobek szlachetnej argumentacji obu stron szerokim łukiem. Kiedyś pewnie i sam nawet z chęcią rzuciłbym się w ten wir dogmatycznego sporu dwóch zwaśnionych sekt modernistów i rekonstruktorów. Dziś patrzę jednak już na to zagadnienie nieco inaczej. Spór o odbudowywanie lub też nie, nie jest dla mnie sporem w obronie argumentów merytorycznych czyjejś ze stron, a jedynie w obronie wybranej społecznej konwencji, która nie ma obiektywnego umocowania w świecie jednostek miar i wag, zatem może być rozpatrywana jedynie metodami teologicznymi, bo wymaga przyjęcia założeń jednej ze stron na wiarę. Dla jednych to wiara w to, że ducha dawnej architektury można wskrzesić, dla innych jest to wiara w to, że współczesna architektura jest w stanie stworzyć realizacje przewyższające pod każdym względem dzieła minionych epok. Niezależnie, której ideologii zawierzymy, zawsze znajdziemy szereg przykładów, które naszą wiarę w słusznie obraną metodę wzmocnią lub też osłabią, i tak możemy bawić się w nieskończoność.

Dlatego uważam, że zanim zadamy sobie pytanie, czy należy coś odbudowywać, wpierw powinniśmy odpowiedzieć na pytanie „po co?”. Jaki nasz osobisty, czy też szeroko społeczny cel, ma nam owa odbudowa sobą wypełnić?


To znaczy, nie zrozumcie mnie źle. Z odpowiedzią na pytanie „po co?”, to bynajmniej nie jest jakiś game changer w przypadku inwestycji z budżetu państwa. Gdy władza czuje świętą misję pokazania wszystkim „na co ją stać za nasze pieniądze” to odpowiedzi na pytanie „po co?” bardzo rzadko stają na przeszkodzie. Mamy zresztą na to pełno przykładów począwszy od elektrowni w Ostrołęce, którą zaczęliśmy budować, aby potem zacząć ją rozbierać, wspaniałych polskich elektrycznych samochodów, które okazały się tak bardzo bezemisyjne, że po wydanych na nie kilkudziesięciu milionach nie pozostał żaden ślad węglowy, czy też w końcu nowe lotnisko w Radomiu na pół miliona pasażerów, które trzeba było rozebrać, aby zbudować jeszcze nowsze na trzy miliony z możliwością rozbudowy do dziewięciu milionów, bo istniało ryzyko, że ten port lotniczy ugnie się wreszcie pod ciężarem tych kilku tysięcy pasażerów, którzy mieli tę zaszczytną niecodzienną okazję z niego kiedykolwiek skorzystać.

I choć nic nas nie powstrzymało przed wystrzeleniem w kosmos na te inwestycje miliardów złotych, to miały one jednak jeden wspólny mankament. Miały czemuś służyć, przynieść wymierną korzyść, a pozostawiły po sobie lekki niesmak.

To się jednak już więcej nie powtórzy bowiem tak zwana odbudowa tak zwanego Pałacu Saskiego to absolutny przejaw myśli inwestorskiej 2.0.


Nikt nam przecież nie zarzuci, że robimy coś źle, jeżeli nikt nie wie, co robimy. Ten genialny wynalazek z dziedziny nauk politycznych, wbrew powszechnie panującej opinii, nie jest autorstwa nieśmiertelnego mistrza Barei, lecz swymi korzeniami sięga do okresu III dynastii starego państwa w Starożytnym Egipcie i jest przypisywany faraonowi Dżserowi, budowniczemu pierwszych piramid. O skali sukcesu tej przełomowej doktryny politycznej świadczy, chociażby fakt, że wybudował on za życia aż trzy takie grobowce, których ruiny do dziś możemy podziwiać i nikt nie miał mu przecież za złe, że w żadnym z nich nigdy nie spoczął.


Podobnie jest z odbudową Pałacu Saskiego. Tutaj również nie jesteśmy w stanie rozliczyć naszych faraonów z argumentów dotyczących konieczności znalezienia nowych siedzib dla Senatu czy Urzędu Wojewódzkiego, bo rozbudowana biurokracja tego kraju na szczęście z łatwością pożera nawet bizantyjsko hojne dary i nigdy nie da po sobie poznać, że jest tym zmęczona. Nigdy nie będziemy też w stanie wyliczyć, czy wygenerowała spodziewane zyski, bo z zasady mają być one jedynie mirażem takiej ewentualności i nie są w jej założenia wkalkulowane.

No ale panie Sto Lat Planowania, bądź pan uczciwy, nie może być tak, że ta inwestycja nic nam tak w ogóle nie daje. Bez obaw. Śpieszę, aby uspokoić. Przechodzimy teraz do korzyści. Przyjrzyjmy się, co za te dwa miliardy złotych dostajemy tak naprawdę w pakiecie.


W dużym skrócie oficjalna wersja jest taka, że odbudowa tego „pałacu” to zwieńczenie procesu odbudowy Warszawy i przywrócenie narodowej dumy i splendoru. Jeżeli tak jest, to ja się cieszę, akceptuję i przyjmuję do wiadomości. Przyjrzyjmy się wreszcie, na czym miałoby to polegać? Zapraszam zatem do następnej sali gabinetu naszych osobliwości, gdzie sobie zbadamy, jak to właściwie miałoby wyglądać.

Oto i nasze cudo, które stało tam do czasu wojny i tak też ma to docelowo ponownie wyglądać. Powiem zupełnie szczerze, że chociaż nie jestem dzikim entuzjastą architektury pompatyczno-monumentalnej, to jako oprawa placu o wysokiej randze jest ona w takim kontekście całkowicie zrozumiała, chociaż nie jest moim zdaniem absolutnie jedyną i najlepszą możliwością dla proszącej się o domknięcie kompozycji urbanistycznej. Nie to jest jednak najciekawsze w tej architekturze. Autorom odbudowy nie chodzi wszak o jakieś urbanistyczne dyrdymały, tylko o dumę, o godność, o przywrócenie wreszcie naszej niezłomnej chwały i to w tym całym projekcie za każdym razem stawia się na jego pierwszym miejscu. No więc skoro tak chcemy się bawić, to ja absolutnie tę rękawicę z miłą chęcią podejmę.


Mam do Państwa jedno proste, ale bardzo istotne pytanie. Skoro to odbudowa Pałacu Saskiego, to proszę mi tak szybko odpowiedzieć, wsłuchując się w swoją intuicję, gdzie też w tym pałacu nasz król władca Polski rezydował? Z prawej strony? Z lewej strony? Hm. Coś tu nie gra, prawda? Wiem, że dla sporej części Państwa to, do czego zmierzam, to oczywista wiedza historyczna, ale nie psujmy przyjemności zderzenia się z dysonansem poznawczym tym, którzy nie mieli okazji zagłębić się w te dość istotne niuanse historii, a które uwierzcie mi, w postaci fascynującej przygody opowiada nam ta architektura. No dobrze. To gdzie zatem król mieszkał? Rozsądek podpowiada, że w dziesięciu na dziesięć wypadków powinno być to gdzieś pośrodku, w końcu odkąd istnieje nasza cywilizacja, wszyscy władcy bez wyjątku mieli to samo zboczenie, aby zawsze znajdować się w centrum uwagi. Ale tu w centrum uwagi przecież nic nie ma, jest tylko ta kolumnada, ten monumentalny most łączący oba skrzydła? Nie powiesz nam chyba, że król miał mieszkać pod mostem?


Już tłumaczę. Mamy tu przykład, jak rzadko kiedy, bardzo dobitnej architektury symbolicznej, całkowicie podporządkowanej jednej tylko treści, którą stara się nam sobą przekazać, i nie trzeba być naprawdę architektonicznym poliglotą, aby tę treść odczytać. Jeżeli też mieliście wątpliwości, gdzie w tym pałacu jest miejsce naszego władcy, to znaczy, że pojmujecie ten język zupełnie naturalnie. Nasz król, a z nim nasza władza i suwerenność, miał mieszkać pod mostem. Miała być bezdomna, zburzona, wybita albo na emigracji, zaś Polska miała być bez niepodległości i to właśnie opowiada nam architektura tego tak zwanego „Pałacu”.

Na projekt odbudowy tego „pałacu” ma być zorganizowany KONKURS ARCHITEKTONICZNY, ale w naturalny sposób nie będzie on dotyczył jego zewnętrznej formy, gdyż ta jest efektem innego, dawno już rozstrzygniętego konkursu architektonicznego, który odbył się po powstaniu listopadowym, po którym to Pałac Saski nabył rosyjski kupiec ściśle powiązany z carską władzą.





Oryginalny wygląd prawdziwego Pałacu Saskiego

Johann Friedrich Knöbel — katalog wystawy „Pod jedną koroną. Kultura i sztuka w czasach unii polsko-saskiej, Zamek Królewski w Warszawie 1997



Pałac Saski był rzeczywiście ważnym dla Polaków symbolem naszej państwowości, tak ważnym, że Rosjanie postanowili w dobitny sposób dopilnować, aby przestał istnieć.


 W rozpisanym konkursie na zburzenie Pałacu Saskiego, bo tak wprost trzeba to nazwać, najważniejszym wymogiem stawianym konkursowej pracy i będącym podstawą od jej zakwalifikowania, było zastąpienie naszego narodowego symbolu pustką. Świadczą o tym pozostałe zachowane prace realizujące tę samą ideę, z których zresztą ta zwycięska autorstwa Henryka Marconiego nawet w dość udany sposób wykorzystywała charakterystyczne typowe dla Polski elementy i motywy architektoniczne, wzorowane na architekturze naszych arystokratycznych zamków i pałaców. Można przypuszczać, że to jednak zresztą nie spodobało się zanadto carskiemu namiestnikowi Iwanowi Paskiewiczowi, który ten werdykt sądu konkursowego unieważnił i sam ręcznie wskazał następnie zwycięski projekt w stylu obcego Warszawie typowo Petersburskiego Klasycyzmu autorstwa Adama Idźkowskiego.


Tak więc, jak widzicie, nie chodziło nawet o to, aby ten pałac zburzyć, ale aby wybudować w jego miejsce jego parodię, jego maksymalnie obcą kulturowo odwrotność, obrazującą pogardę do naszego narodu. Pustkę po władzy między dwoma kupieckimi kamienicami symbolizującą naszą ostateczną utratę resztek suwerenności pod zaborami. 



Gdyby móc to jakoś porównać do czegoś bardziej obrazowego, byłby to ekwiwalent wypasu świń na ziemi po zniszczeniu meczetu


Klasycznie pozabijali nas, nasrali i się skończyło. Było minęło. Gmach, a raczej dwa niezależne gmachy sobie potem tam istniały, bo istniały i pełniły różne funkcje, ale czar tego miejsca prysł i tyle. Z pałacu pozostała tylko nazwa tego miejsca. Oczywiście po odzyskaniu niepodległości, gdy na nasz kraj spadła niewyobrażalnie trudna misja scalenia z sobą trzech różnych zaborów, gdzie brakowało wszystkiego i całą gospodarkę trzeba było właściwie stworzyć na nowo, nikomu pewnie nawet przez myśl nie przeszło, aby tracić środki na burzenie całkiem mimo wszystko dobrych gmachów publicznych w imię walki z wiatrakami przeszłości. W końcu wokół było milion innych potrzeb oraz widmo kolejnych nieuchronnych wojen, do których należy się przygotować, tak więc na szybko staraliśmy sobie jakoś te nieprzyjemne miejsce oswoić, ale ciężko przypuszczać, aby to, co dokonano w tym miejscu z prawdziwym Pałacem Saskim, kogokolwiek cieszyło.


Tu tak delikatnie i życzliwie puszczam oczko w stronę naszych rządzących, bo może w kontekście obecnej sytuacji na świecie jakoś pobudzi to u nich skojarzenia i natchnie ich do podejmowania bardziej racjonalnych decyzji? Może warto zainspirować się właśnie podejściem przedwojennych władz Polski i pomyśleć, że w sytuacji rozpędzającego się kryzysu i wojny z Rosją u bram jak to się mówi, może, być może powtarzam, nie jest to najlepszy czas na budowę wyssanych z palca pałaców. Zabawne jest w tym wszystkim też to, że ci sami ludzie, którzy widzą powód do dumy w odbudowie carskiego symbolu upokorzenia naszego narodu, równie chętnie nie raz artykułowali, że zburzyliby Pałac Kultury i Nauki, ładując w to pewnie jeszcze więcej miliardów. Podczas gdy on nawet w śladowej formie nie stanowił nigdy tak symbolicznego obiektu upokorzenia, jak to, co sami chcą obecnie zrekonstruować.

Odłóżmy jednak wreszcie tą całą historyczną mordęgę tego miejsca na bok. Gdybym mógł, to szczerze mówiąc wolałbym nie musieć powoływać się na takie argumenty, ale w końcu nie ja je wybrałem na narzędzie tej szermierki. To autorzy wpadli na ten światły plan, a ja tylko pokazałem jak płytko wystarczy wbić łopatę, aby sięgnąć do dna stojącej za nią idei, oraz jakie potwory historii się tam kryją. Uczyniłem to zgodnie ze sztuką saperską w przypadku rozbrajania tego typu tematów, abyśmy już na chłodno i bez rzewnych złudzeń, przyjrzeć się mogli, jak to się przedstawia od tej strony praktycznej. Bylibyśmy bowiem dalecy od zgłębienia tematu, gdyby na tym miał się skończyć ten festiwal przygnębiających absurdów.


Cała ta inwestycja ciągnie się między innymi tak długo, dlatego, że przez wiele lat przeprowadzano w tym czasie badania archeologiczne. Nic w tym dziwnego zresztą. Skoro mówimy o odbudowie zabytków, to prawdopodobnie wskazanym byłoby chociaż zapoznać się wcześniej, jaki jest stan zachowania owych budowli pod ziemią. I tu robi się ciekawie, bo jak to w takich sytuacjach bywa, wszystko co stało na tej ziemi, a co historia widziała, nadal się tam w tej ziemi znajduje, łącznie z oryginalnymi fragmentami tego, tym razem prawdziwego Pałacu Saskiego oraz pozostałych późniejszych części owych carskich kamienic, wraz z szeregiem różnych innych cennych historycznie artefaktów. To, co jednak nas w tym wypadku interesuje i jest w kontekście tej odbudowy istotne, a co oficjalnie stwierdzono i stało się bezpośrednio powodem zaniechania już raz tej odbudowy, to zły stan fizyczny tych fundamentów. Na tyle zły, że niepozwalający na bezpośrednią odbudowę na nich, tak jak to miało miejsce w przypadku lwiej części warszawskiej Starówki, czy też Zamku Królewskiego. Przyznacie, że to trochę rozwiewa nasze nadzieje odnośnie tego, że to będzie jakaś niesamowita rekonstrukcja na miarę Akropolu w Atenach. I tak oto niestety dochodzimy w ten sposób do tego, skąd się bierze astronomiczna kwota owych dwóch miliardów, co i tak uważam za sumę dalece zaniżoną przy tak hojnym programie, bo jak powszechnie wiadomo rekonstrukcje zabytków mieszczące się w zakładanym budżecie, to już z definicji jest najczęściej oksymoron. W końcu relatywnie proste i płaskie klasycystyczne fasady w połączeniu ze współczesnym żelbetowym mięsem nie powinny być chyba aż tak drogie. Trudno mi sobie wyobrazić by podobnych warunkach ktoś chciał wydać aż taką kwotę na podobnej wielkości kompleks biurowy czy galerię handlową. Wiem, wiem. To słaba analogia. Tu mówimy przecież o super dziedzictwie. 


Ale niech będzie, zapominajmy na chwilę dla wygodny naszych rozważań, że to wszystko jest tylko wynikiem jakichś nieuświadomionych urojeń. Załóżmy, że nie przeszkadza nam cały ten kontrowersyjny pomysł pałacu rosyjskiego upokorzenia Polaków i naprawdę chcemy się cieszyć z poprawnie przeprowadzonej odbudowy, a nie tylko jednorazowo zatrąbić w trąbkę, przecinając wstęgę na zakończenie budowy dzieła monumentalnej dekoracji teatralnej. No sami przyznacie, byłoby teraz dość głupio wjechać tam z buldożerami, aby zaorać wszystkie te, bądź co bądź oryginalne i historycznie wartościowe podziemia, bo zachciało nam się na tym postawić jakaś betonową atrapę. Można by powiedzieć, że dokończylibyśmy niechcący tego rosyjskiego działa zniszczenia. Oni zadowoli się w końcu starciem prawdziwego Pałacu Saskiego z powierzchni ziemi, a my jak to się mówi poszli byśmy za ciosem i wbili mu ostatni gwóźdź do trumny. Przyznacie, że z wizerunkowego punktu widzenia byłoby to w tym wszystkim tak troszkę niefortunne zagranie. Tak więc carski pałac będzie musiał lewitować, a to nie są tanie rzeczy moi mili. Naszpikowanie tego jakimiś mikropalami jak poduszkę do igieł jest oczywiście technicznie wykonalne, chociaż śmiem wątpić, czy tak bardzo nieinwazyjne jakby się mogło wydawać. Oczywiście jest na to rada, z której wątpię, aby pomysłodawcy zamierzali skorzystać. Wystarczyłoby chociaż trochę oderwać się od tej wątpliwej ideologicznie utopii. Gdyby tak na przykład nowe siedziby umieszczonych tam instytucji nie musiały się tak ściśle trzymać gabarytów tego, co tam istniało wcześniej, tylko na przykład móc przesunąć kluczowe elewacje o kilka metrów poza obrys zabytkowych podziemi, to raz, że otrzymalibyśmy znacznie tańszą budowlę, a dwa, że i same podziemia dałoby się pewnie znacznie lepiej spożytkować, wydobywając z tego przedsięwzięcia chociaż jakiś walor historyczny, a nie kroić je bezczelnie wzmacniającymi konstrukcjami. Tak tylko głośno myślę.

No ale nic. Jesteśmy Polską i mamy nasze najnowsze pomysły, od których nic nas nie odwiedzie, więc wszystkie problemy bierzemy na klatę z godnością i poświęceniem dla podatników i dziedzictwa. Jest zapisane w ustawie o odbudowie, że z zewnątrz te gmachy mają być identyczne z oryginałem, więc nic już tego nie zmieni. Tak samo śmieszne mogą się okazać również rozwiązania wnętrz, gdzie przecież w dwóch, wydawało by się jedynie trzypiętrowych gmachach, o kubaturze dorodnego Pentagonu, zaczniemy nagle odkrywać, ile to można racjonalnie wygospodarować kondygnacji i gdzie one potem wypadną nam w kontekście nienaruszalnej lokalizacji okien. Ale to są już zmartwienia tego, kto to będzie projektował i ludzi, którzy będą musieli z tego korzystać, nie nasze na szczęście.


Wygląda na to, że faktycznie jedyne co zatem możemy na tym ugrać, to wierne historycznie ramy dla przestrzeni publicznych. I skoro już przy tym jesteśmy, to zastanówmy się, jaką mamy zatem gwarancję, że za te 2 miliardy faktycznie dostaniemy chociaż porządny petersburski klasycyzm, a nie coś na kształt radosnej historyzującej termomodernizacji bloków w Kaliningradzie. Otóż uspokajam, na straży wierności historycznej stać będzie „Rada Odbudowy”. Jedenaście mądrych głów najlepszych w tym kraju ekspertów od rekonstrukcji i historii architektury, wskazanych przez zaskakująco pluralistyczne grono z całego spektrum sceny politycznej. Ufff. Jak dobrze to słyszeć, bo już się bałem, że się nie uda. Tak właśnie chcielibyśmy, aby przeprowadzano wszystkie odbudowy i rekonstrukcje. Super sprawa. To może przyjrzyjmy się kompetencjom tej rady i jej umocowaniem w procesie. Jak czytamy w artykule 6 w punkcie 7 ustawy „Członkowie Rady pełnią swoją funkcję społecznie”. Taraaa. Widzicie?... Eeee… Znaczy że co?


 Chwila, chwila. To znaczy, że wydajemy dwa miliardy na odbudowę, której jedynym celem jest zwieńczenie odbudowy stolicy, więc efekt architektoniczny tej odbudowy, przy całych wątpliwych pozostałych okolicznościach, musi być właśnie tym apogeum inwestycyjnego uniesienia i radosnej puenty, a tymczasem eksperci, którzy mają stać na straży tego efektu, w dodatku zapewne profesorzy i renomowani fachowcy, którzy całe życie pracowali na swoją pozycję, mają wykonać tę odpowiedzialną pracę za przysłowiowy order z kartofla i wpis do CV? O nie. To nie wszystko. Za bilety im zwrócą tam chyba raz czy dwa razy i mogą sobie też pójść kupić coś w restauracji do jedzenia. Oczywiście to w odróżnieniu od hojnych uposażeń w powołanej w tym celu spółce skarbu państwa, którą obsadzi się pracownikami, którzy znając życie, nie odczują skutków kryzysu do trzeciego pokolenia wprzód. Ale bez obaw, jak doczytamy dalej w ustawie owa rada i tak nie będzie miała żadnych wiążących kompetencji. Nie ma żadnego ryzyka, że jej cenny czas za zero złotych za godzinę, będzie zatem nadużywany, bo i tak nie przewidziano dla nich uczestniczenia w samym procesie projektowym. Ot, po prostu pokażą jej gotowy projekt, rada się wypowie czy jej się podoba, czy nie, spisze się protokół spotkania, może nawet sekretarz rady w czynie społecznym zrobi jakiś raport, a inwestor potem może go sobie wrzucić do niszczarki, jak mu się będzie nie podobać. I tyle. W ustawie pokryto koszty przejazdów i wyżywienia gęb, a nie prac studialnych czy stworzenia wytycznych konserwatorskich, których od poważnego procesu odbudowy i rekonstrukcji byśmy oczekiwali. Ale czego się w sumie spodziewaliśmy, jeżeli tworzy się fasadowe instytucje do oceny fasadowej inwestycji. Nie uważacie, że to nawet urocza jedność formy i treści procesu inwestycyjnego?

I tak oto dziękuję wam za przebycie ze mną tej przygnębiającej drogi krzyżowej, podczas której mam nadzieję rozebrałem dla państwa, warstwa po warstwie całą tę inwestycję, odzierając ją z mitów, a was ze złudzeń i  nadziei. Wierzcie mi, dla mnie była to tak samo wielka katusza jak dla was. Obraz, który się nam z tego wyłania to świat, w którym rozum nigdy nie został na poważnie zaangażowany w to przedsięwzięcie, a podrzędna rola logiki w tym procesie jest akcentowana na każdym jego kroku. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że budowana wokół tej inwestycji iluzja jako tako się utrzyma i zaowocuje budowlami, których, chociaż nie będziemy się wstydzić. Co więcej mogę powiedzieć. Wypada się cieszyć.





całość tutaj:


https://www.architekturaibiznes.pl/o-wyzszosci-budowy-piramid-nad-spichrzami-palacach-pogardy-i-zaszczytnej-w-tym-roli-cial-eksperckich-w-cenie-zero-zlotych-za-kilogram,16061.html?fbclid=IwAR31zEc21r9iVx5aX9OpfpbgB9VzrJfd3lhFiiNHqlMHhEw4amaYPCiuWR0




sobota, 10 września 2022

"... nie będzie „Ukrainy”"

 

Ukraina.ru to prawdopodobnie - jak wskazuje rozszerzenie .ru - rosyjska strona dla Ukraińców.


Jest to portal jadowicie antypolski, który zamieszcza na swoich stronach artykuły traktujące o polityce i historii balansujące na granicy prawdy i kłamstwa, a często po prostu propagujące kłamstwa o historii, głównie o historii Rzeczpospolitej na terenach wschodnich.

Jak to często bywa na stronach rosyjskich - imperializm polski jest opisywany nieobiektywnie oraz jest piętnowany, a rosyjski - gloryfikowany.


- jeśli dziennikarze wyrażają się o ludziach jak o bezrozumnych bydlętach, jest to symptom styku ze służbami specjalnymi, ponieważ przeciętny człowiek nie ma i nie może mieć takiego przekonania, bo nie ma pełnej informacji o wszystkich ludziach - i nie ma dostępu do danych, które pokazują, jak ludzie są ogłupiani, oszukiwani, manipulowani i sterowani przez służby - a to właśnie te dane pozwalają służbom uważać siebie za lepszych, a ludzi za głupich.

Tylko służby to wiedzą, na jaką wielką skalę manipulują światem.

Każdego można oszukać, szczególnie jak się posiada środki - podsłuchy, hakerów, wpływy, zbójów, strategię i plan.

Taki dziennikarz otrzymuje od służb informację popartą "dowodami" - jak oni to robią i z jakimi efektami - i  w ten sposób zostaje "oświecony" co do tego, "jacy są ludzie"

On jest manipulowany, by pogardzać ludźmi - i jest to potrzebne służbom do swobodnego manipulowani społeczeństwami poprzez uległych "dziennikarzy" lub takich, na których można wpływać pośrednio..


Stąd jego emocjonalna zdyszana pewność siebie w artykułowaniu "prawd" o bylejakości ludzi, a jednocześnie w wypowiedzi brak argumentów na poparcie głoszonej przez siebie tezy - bo to nie są jego własne wnioski, wypracowane np. przez lata obserwacji i doświadczenia, tylko to są "informacje", jakie dostał od służb. Które on zaaferowany powtarza jak tresowana małpa....

To właśnie służby uważają ludzi za bydło, a dopiero potem ci, co zostali przez nie ukąszeni.



przedruk




Rozmowa z Aleksandrem Czalenką, dziennikarzem, publicystą portalu Ukraina.ru.

– W swoich artykułach piszesz od wielu lat, że nie istnieje naród ukraiński. Uważasz też, że nie istnieje ukraińska państwowość. Ale przecież mamy miliony ludzi, którzy identyfikację ukraińską przyjęli, więc dla nich jest to fakt, wynikający z ich wyboru. Nie zauważasz ich?

– Masz rację. Faktycznie, miliony ludzi tak się określają, ale – wiesz – żyję dostatecznie długo, widziałem już miliony ludzi, całkiem realnych, którzy uważali się za „naród radziecki”. A gdy zabrakło ZSRR, ci ludzie gdzieś znikli. I dzisiaj nikt tak się na poważnie nie określa.

„Ludzie radzieccy” istnieli, bo istniał Związek Radziecki. „Ukraińcy” istnieją wyłącznie dlatego, że istnieje państwo „Ukraina”, będące spadkobiercą utworzonej przez bolszewików, całkowicie sztucznej formuły quasi-państwowej, czyli Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Wierz mi, gotów jestem się założyć: gdy nie będzie „Ukrainy”, nie będzie też żadnych „Ukraińców”.

I twierdzę tak jako człowiek, w którego radzieckim paszporcie w rubryce narodowość widniało słowo „ukraińska”. Jeśli miałeś na nazwisko Zacharczenko, wpisywali ci narodowość ukraińską, a jeśli Turczynow czy Klimkin – rosyjską.

Ale jeśli zapytasz mnie, noszącego nazwisko Czalenko, czy jestem Ukraińcem, odpowiem ci, że nie, jestem Rosjaninem. Bo moja kultura, język ojczysty, świadomość są rosyjskie. I dlatego jestem Rosjaninem. W żadnym z rosyjskich miast – Moskwie, Petersburgu, Jekatierinburgu, Krasnojarsku czy innych – nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, by nie uznawać mnie za Rosjanina.

Jeżeli sam nie powiem, że urodziłem się w Doniecku, a potem przez 30 lat mieszkałem w Kijowie, to nikt – rozmawiając ze mną – nie domyśli się, że jestem z „Ukrainy”. Mamy jeden i ten sam kod kulturowy. Tak samo byłoby ze mną w miastach białoruskich. Dlaczego? Dlatego, że w Doniecku, w Kijowie, w Moskwie, Krasnojarsku i w Mińsku żyje dziś jeden naród – rosyjski.

Posłużę się polskim przykładem. Największy polski poeta, Adam Mickiewicz, pochodził z Litwy. Posługując się współczesnymi podziałami, z Białorusi. Jego odlegli przodkowie, podobnie jak moi, byli prawosławnymi z dawnej Rusi. Nazwisko miał białoruskie. Oznacza to, że ktoś z jego przodków uległ spolonizowaniu i przeszedł na katolicyzm. Mickiewicz przez całe życie nie był ani razu we właściwej Polsce – w Warszawie, czy w Krakowie. Powiedz, czy to Polak, czy Białorusin? Oczywiście, że Polak. Stuprocentowy Polak. Na tej samej zasadzie ja oraz miliony mieszkańców Doniecka, Charkowa, Odessy i Kijowa jesteśmy Rosjanami, a nie „Ukraińcami”.

– Mickiewicza uznają za „swojego” także inne narody, ale wróćmy na Ukrainę. Czyli Twoja rodzina też była ukraińska w takim sensie, jak powiedziałeś?

– Narodowość „ukraińska” wpisana była w radzieckich paszportach mojego ojca, matki, obu dziadków i obu babć; wszyscy oni urodzili się i mieszkali na terenie obecnego obwodu dniepropietrowskiego Ukrainy. Ojciec pochodził z Krzywego Rogu, a mama urodziła się podczas II wojny światowej we wsi Mieżewoje. Przed jej narodzinami przyjechała tam z Ukrainy Zachodniej moja babcia, nauczycielka matematyki. W 1939 roku komuniści wysłali ją uczyć dzieci w szkole na Wołyniu, na którym w 1943 roku banderowcy dokonali rzezi na Polakach. Mój dziadek, jej mąż, w 1943 roku poszedł na front.

W rzeczywistości członkowie mojej rodziny nie byli żadnymi „Ukraińcami”. Na co dzień rozmawialiśmy wyłącznie po rosyjsku. Po rosyjsku mówili wszyscy nasi sąsiedzi i znajomi z pracy moich rodziców. Nasza biblioteka domowa też składała się z książek w języku rosyjskim.

Owszem, wszyscy moi bliscy, podobnie jak i ja w dzieciństwie, uważali, że jesteśmy „Ukraińcami”, bo tak mieliśmy napisane w paszportach, a poza tym w szkole i w ogóle w otoczeniu będący wówczas u władzy komuniści narzucali, podkreślam – narzucali, nam etnonimy „Ukrainiec” i „Ukrainka”. Bolszewicy zaczęli to, nawiasem mówiąc, robić jeszcze w latach 1920…

– Czyli, jak pisał w swoim artykule z 2021 roku rosyjski prezydent, to bolszewicy stworzyli Ukrainę?

– Do czasu dojścia bolszewików do władzy i proklamowania Ukraińskiej SRR nikt z mieszkańców tych terenów nawet nie podejrzewał, że jest „Ukraińcem”. A jeśli ktoś by powiedział hetmanowi Iwanowi Mazepie, którego w Rosji uważa się za zdrajcę, bo przeszedł w czasie wojny północnej na stronę Szwedów, że jest „Ukraińcem”, nie zrozumiałby on, o co chodzi.

Bogdan Chmielnicki, gdy wzniecał powstanie przeciwko polskim magnatom, nawet nie podejrzewał, że „walczy o wolność narodu ukraińskiego” i o „zjednoczenie Ukrainy z Rosją”. Ani on, ani Kozacy zaporoscy, ani inni prawosławni mieszkający w XVII wieku po obu stronach Dniepru nie wiedzieli, że są „Ukraińcami”.

Poeta Taras Szewczenko, którego pomnik stoi w centrum Warszawy, stosował nazwę „Ukraina”, ale nie uznawał siebie za żadnego „Ukraińca” i nie słyszał nic o takim etnonimie. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to poproś go, żeby pokazał Ci dowolny fragment jakiegokolwiek dzieła, listu czy dziennika Szewczenki, gdzie byłaby mowa o „Ukraińcach” albo o tym, że on uważa się za „Ukraińca”.

W jego czasach i aż do rewolucji 1917 roku tych, których dziś określa się mianem „Ukraińców” nazywali „Rusinami”, „Małorusami”, „Rosjanami”, „prawosławnymi” lub „tutejszymi” (czyli miejscowymi), ale nigdy nie „Ukraińcami”.

– To co oznaczało w przeszłości to słowo?

– „Ukrainiec” to był początkowo termin polityczny, który oznaczał zaangażowanego politycznie poddanego Imperium Rosyjskiego, mieszkającego po obu brzegach Dniepru, który ze względów ideologicznych nie chciał być uznawany za Rosjanina ani Małorusa. „Ukraińcy” odrzucali fakt, że Szewczenko i Aleksandr Puszkin należeli do jednego, rosyjskiego narodu. Dla nich Ukraińcy i Rosjanie to były dwa różne narody.

Na przełomie XIX i XX wieku „Ukraińcami” byli przedstawiciele politycznego i kulturalnego „ruchu ukrainofilskiego”, który powstał na brzegach Dniepru, lecz wymyślono je w sensie politycznym i ideologicznym w Austro-Węgrzech, czyli w państwie wrogim Imperium Rosyjskiemu. To tam wyemigrowali z Rosji ukrainofile. Otrzymali one materialne wsparcie od władz austro-węgierskich, które uważały, że oderwanie „Ukrainy” od Rosji osłabi Moskwę.

Masowe użycie etnonimu „Ukrainiec” rozpoczęło się jednak dopiero w latach 1920., kiedy bolszewicy, będący wówczas radykalnymi rusofobami, zaczęli prowadzić na terenie stworzonej przez siebie USRR politykę ukrainizacji, czy – jak ją wówczas określali – korienizacji. Mieszkańcy miast, rosyjskich językowo i kulturowo, sprzeciwiali się tym działaniom.

Odmawiali udziału w ukrainizacji. Jest nawet taka sztuka ukraińskiego, radzieckiego dramatopisarza, Mykoły Kulisza, Mina Mazajło z 1929 roku. Dzieciństwo spędził on w Charkowie, stolicy ówczesnej Ukraińskiej SRR. Jedna z bohaterek dramatu, po tym jak zobaczyła na dworcu informację po ukraińsku, której nie zrozumiała, mówi z przerażeniem „już lepiej, żeby mnie zgwałcili, niż ukrainizowali”. Te słowa stanowią zwięzłe podsumowanie, konstatację, że ukraińskość na terenie ówczesnej republiki radzieckiej była czymś sztucznym, narzuconym z zewnątrz, a nie rodzimym.

Posłużę się analogią zrozumiałą dla Polaków, by pokazać kim byli bolszewicy w latach 1920. i dlaczego byli rusofobami. W sensie politycznym i ideologicznym w większości przypadków byli oni narodowościowo podobni do polskich powojennych komunistów z czasów stalinizmu i Bolesława Bieruta, których potem od władzy odsunął Władysław Gomułka.

W pewnym sensie odpowiednikiem Gomułki, z punktu widzenia „kwestii ukraińskiej”, był narodowy komunista Josif Stalin, bez wątpienia kat i dyktator, który określił się kiedyś mianem „człowieka kultury rosyjskiej”. Choć to on sam, pod kierownictwem Władimira Lenina, rozpoczął totalną ukrainizację, to również on z nią zerwał. A dokładniej, nadał jej spokojniejszy bieg. Zezwolił na ponowne otwarcie rosyjskich szkół i gazet. Stalin widział w „politycznych Ukraińcach” zagrożenie dla ZSRR jako jednolitego obszaru oraz dla ideologii komunistycznej. Mimo wszystko jednak, nie wyeliminowano z obiegu narzuconego przez bolszewików etnonimu „Ukraińcy”.

Przetrwał on cały okres istnienia ZSRR, przyzwyczaili się do niego podświadomie wszyscy obywatele radzieccy, a także mieszkańcy państw Układu Warszawskiego. I teraz byli obywatele Związku Radzieckiego i Polacy wiedzą, że istnieje „Ukraina” i „Ukraińcy”.

Bez ZSRR i radzieckich komunistów żadnej „Ukrainy” i „Ukraińców” by nie było. Ukraińskość byłaby marginalnym zjawiskiem polityczno-ideologicznym, jak na przykład Kazakia, separatystyczny ruch, który pojawił się wśród białej emigracji pochodzącej z Wojska Dońskiego, w latach 1920. Jeśli bolszewicy poparliby wówczas ten projekt, to stolicą takiej sztucznej Kazakii byłby dziś Rostów nad Donem, albo Nowoczerkask, na tej samej zasadzie, na której Kijów został stolicą „Ukrainy”.

– No dobrze, ale wspomniałeś też o Południowych Rosjanach. Co z nimi?

– Jeśli zapytałbyś człowieka uznającego się za „Ukraińca”, czym Rosjanie różnią się od tych Ukraińców, zwrócisz pewnie uwagę, że zacznie on od opisu typu kulturowego, który istniał w XVII i XVIII wieku. Obecnie taki rodzaj „Ukraińca” nie występuje już ani na Ukrainie Środkowej (w Małorosji), ani na Ukrainie Południowo-Zachodniej (w Noworosji). Może w pewnym stopniu przypominać mieszkańca Galicji, ale na tamtych obszarach go nie spotkasz. Wszyscy żyjący tam „Ukraińcy” zostali totalnie i nieodwracalnie zrusyfikowani. Wołodymyr Zełenski należy do tego samego typu kulturowego, co Władimir Putin – do rosyjskiego. Należy też do niego i Petro Poroszenko, i Wiktor Janukowycz. Także Aleksandr Łukaszenko. To wszystko jest jeden naród. Ojczystym językiem większości przywódców ukraińskich ugrupowań nacjonalistycznych – na przykład, twórcy „Azowa”, Andrija Bileckiego; założyciela batalionu „Donbas”, Siemiona Siemienczenki; lidera UNA-UNSO, Dmitrija Korczyńskiego i innych – jest rosyjski. Gdy spacerujesz po ulicach Kijowa, Charkowa, Dniepropietrowska, Odessy i innych miast w centrum i na południowym wschodzie kraju, czujesz pewien dysonans: wszystkie napisy są po ukraińsku, a ludzie rozmawiają po rosyjsku.

Za czasów cara Nikołaja I do obiegu wszedł termin „Rosjanin”. Obejmował on nie tylko, jak dziś, słowiańskich obywateli Federacji Rosyjskiej, lecz Małorusów (wyrażając się współcześnie – Ukraińców), Wielkorusów (dziś znanych jako Rosjanie) i Białorusinów.

Ale tu pojawia się problem: za czasów Nikołaja I większość populacji Imperium Rosyjskiego stanowiła ludność wiejska. I większość Małorusów to też byli rolnicy. Nie mówili oni po „ukraińsku”, który był sztucznym językiem, lecz posługiwali się gwarą wiejską, którą do dziś znamy jako surżyk. To mieszanka lokalnych dialektów z językiem polskim i rosyjskim.

Sytuacja kardynalnie zmieniła się w XX wieku. Wielkie masy wiejskie popłynęły do miast, gdzie – najpierw za pośrednictwem szkoły, a później też innych instytucji kulturalnych i państwowych – zaczęły się rusyfikować. Dlatego obecnie przeważająca większość obywateli ukraińskich, poza mieszkańcami Ukrainy Zachodniej, to w sensie kulturowym Rosjanie.

I dlatego obywateli Ukrainy mieszkających w Małorosji i Noworosji nie można nazywać „Ukraińcami”. Właściwiej będzie określić ich mianem Rosjan. Ale żeby podkreślić, że chodzi o Rosjan z Ukrainy, zaproponowałem, by nazywać ich Południowymi Rosjanami, czyli Rosjanami z Południa. Obywatele Federacji Rosyjskiej to zaś Rosjanie z Północy.

– Ale czy kulturą dominującą będzie w takim układzie kultura Wielkorusów?

– Nie. Trzeba rozróżniać Wielkorusów od Rosjan. Rosjanie to, jak już mówiłem, nosiciele kultury rosyjskiej. Powstała ona w kręgach znajdującej się pod wpływem francuskim arystokracji wielkoruskiej i małoruskiej oraz bałtyckich Niemców w XVIII i XIX wieku, pod wpływem reform Piotra I. Rosyjską kulturę stworzyli rosyjscy arystokraci. To kultura wybitnie miejska. W ciągu drugiej połowy XIX wieku, a szczególnie w XX wieku, jak już mówiłem, rozpowszechniła się ona wśród wszystkich warstw ludności, w tym mieszkańców wsi, którzy zaczęli przeprowadzać się do miast. To wtedy Rosjanami stali się nie tylko Małorusi, ale i Wielkorusi, których większość również była wcześniej ludnością wiejską.

Dlatego Południowi Rosjanie i Wielkorusi to dziś jeden naród. Różnimy się jedynie akcentem i temperamentem. Uogólniając, Południowi Rosjanie są cholerykami, a Wielkorusi – flegmatykami. Ci pierwsi są bardzo emocjonalni, aktywni, dynamiczni, energiczni i praktyczni. A Wielkorusi to typ spokojniejszy, mniej pospieszny, serdeczny i liryczny. Poza tym, Rosjanie Południowi bywają bardzo twardzi, a nawet okrutni, co rzadko spotyka się wśród Wielkorusów. Pamiętasz, jak ukraińscy żołnierze męczyli rosyjskich jeńców, przestrzeliwując im nogi? To właśnie takie południoworosyjskie okrucieństwo. Wielkorusi nigdy by czegoś takiego nie zrobili. Okrucieństwo jest dla większości z nich czymś obcym.

Nawiasem mówiąc, w Polsce Wielkorusów uznaje się za imperialistów i ekspansjonistów. To nieprawda. Wielkorus jest z natury mało ekspansywny, w odróżnieniu od człowieka południoworosyjskiego. Wśród ekspansjonistów dominowało państwo i Kozacy, a nie cisi i spokojni wielkoruscy wieśniacy.

Południowych Rosjan można dziś w zasadzie podzielić na dwie duże grupy: południoworosyjskich unionistów, którzy uważają, że trzeba zjednoczyć się w jednym państwie z Wielkorusami i Białorusinami; oraz południoworosyjskich separatystów, którzy uznają się za „Ukraińców”, zachowując przy tym więzi z kulturą rosyjską i nie przechodząc na łono „kultury ukraińskiej”, która jest im obca. Nie mówią o tym głośno. Na zewnątrz akceptują kulturę ukraińską, która w rzeczywistości jest kulturą zachodnioukraińską. Na przykład, kult Stepana Bandery jest kultem zachodnioukraińskim. „Ukraińska mowa” w jej współczesnym wydaniu stworzona została przez Galicjan, którzy wyemigrowali do USRR.

Powinniście w Polsce zdawać sobie sprawę, że istotą obecnej wojny na Ukrainie jest ponowne zjednoczenie w jednym państwie całego narodu rosyjskiego, a nie jakaś zachcianka „imperialisty” Putina. Nawet jeśli Putin wstrzymałby tą wojnę, czego, oczywiście, nie zrobi, to i tak ona prędzej czy później znów wybuchnie i nie skończy się dopóki, dopóty Małorosja i Noworosja nie wejdą w skład Federacji Rosyjskiej. Bo tego chce podzielony naród rosyjski.

– I to mówisz Ty, właściciel dowodu osobistego, w którym Twoją narodowość określano jako ukraińską. Dziękuję za rozmowę.


rozmawiał Mateusz Piskorski





Aleksandr Czalenko (ur. 1968 r. w Doniecku) – filozof (absolwent Kijowskiego Uniwersytetu Państwowego), w latach 1990. działacz Liberalnej Partii Ukrainy, opowiadającej się za ustrojem federalnym; w latach 2000-2014 dziennikarz i publicysta czołowych mediów ukraińskich w Kijowie. Po przewrocie w 2014 r. wyemigrował do Rosji, uzyskał obywatelstwo rosyjskie. Poszukiwany przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy. Swoje poglądy sam określa następująco: „rosyjski nacjonalista liberalno-demokratyczny, agnostyk, rodzimowierca, negacjonista ukraińskości, zwolennik idei południoworosyjskiej, stronnik Rosyjskiej Irredenty, zapadnik, rosyjski Europejczyk, zwolennik Europy od Lizbony do Władywostoku, antykomunista, antystalinista, przeciwnik eurazjatyzmu i Związku Radzieckiego”.



https://myslpolska.info/2022/08/16/czalenko-rosjanie-poludniowi-nie-ukraincy/






czwartek, 16 czerwca 2022

Amerykanie nie mają prawa do posiadania broni






tytuł może trochę przydługi, ale i tak za krótki...



na początek przypomnienie z wiki:

Milicja (łac. militia „służba wojskowa” od miles „żołnierz”) – rodzaj oddziałów, zazwyczaj ochotniczych, których członkowie posiadają wyszkolenie wojskowe i wyposażeni są w broń palną, stanowiących jednostki pomocnicze lub rezerwowe dla regularnej armii lub partyzantki. Mogą być używane w stanie wyższej konieczności (klęski żywiołowe, zagrożenie wewnętrzne lub zewnętrzne i innych).

Milicje takie istnieją obecnie np. w Australii i Stanach Zjednoczonych (federalna Gwardia Narodowa oraz milicje stanowe) oraz Łotwie, a istniały w byłej Jugosławii (Obrona Terytorialna)[potrzebny przypis]. W pewnym sensie charakter taki ma armia Szwajcarii.


Mianem milicji określa się także uzbrojone grupy paramilitarne, organizowane np. w celu zapewnienia samoobrony lub ochrony porządku na obszarach objętych działaniami wojennymi lub wojną domową. Mogą one również prowadzić działania ofensywne przeciwko innym ugrupowaniom, stosując np. metody partyzantki miejskiej lub nawet terrorystyczne (np. libańska wojna domowa, konflikt w Iraku).

W niektórych krajach nazwa milicja jest używana dla instytucji, której zadaniem jest ochrona bezpieczeństwa publicznego oraz ściganie przestępstw, czyli dla odpowiednika policji w innych krajach. W 1917 roku bolszewicy sowieccy powołali milicję (teoretycznie jej członkami byli chłopi i robotnicy – w przeciwieństwie do „burżuazyjnej” policji krajów kapitalistycznych). 

Po roku 1944 w wielu państwach pozostających pod wpływem ZSRR policje nosiły nazwę milicji (np. w Polsce była to Milicja Obywatelska). Po rozpadzie ZSRR milicje pozostały m.in. w Rosji do 2011 roku, na Ukrainie do 2015 roku (patrz: ukraińska milicja), a do dzisiaj na Białorusi oraz w nieuznawanych republikach: Abchazji, Donieckiej i Ługańskiej Republice Ludowej.




Poniższy tekst jest ze strony internetowej czasopisma "Myśl Polska".

Strona ta jest obecnie blokowana, więc jeśli chcesz poczytać, co polecam, zastosuj bezpłatny VPN lub przeglądarkę Opera, która posiada VPN wbudowany - po instalacji trzeba go osobno kliknąć, aby zadziałał






Co stało się z Drugą Poprawką do Amerykańskiej Konstytucji?


Nie bardzo wiadomo, co jeszcze można napisać, żeby ujawnić pełny horror amerykańskich niezliczonych mordów, szczególnie tych masowo popełnianych na dzieciach amerykańskich. Aktualny przykład, z dnia 24 maja, to masakra 19 dzieci i 2 nauczycielek w teksańskiej szkole podstawowej w miejscowości Ulvade przez uzbrojonego po zęby 18-latka.

Podaję więc tylko kilka podstawowych danych, bez których nie sposób zacząć rozumieć koszmar życia w USA w ciągłym paraliżującym strachu przed kolejną egzekucją w szkole, sklepie, kinie, klubie, domu czy na koncercie lub na przystanku. Wszędzie. Także w szpitalu, jak to właśnie miało miejsce wczoraj, kiedy zirytowany pacjent zastrzelił dwoje lekarzy i dwie inne osoby, popełniając na koniec samobójstwo.

Według portalu Brady i innych licznych źródeł, łatwo dostępnych: – w USA, co roku postrzelonych zostaje ok. 8000 dzieci i nastolatków, ok. 1800 umiera; – w USA jest więcej broni palnej niż obywateli: w 2018 roku USA miała 331 milionów obywateli i ok. 400 milionów broni palnej. – ok. 117 000 Amerykanów jest postrzelonych co roku, ponad 41 000 umiera, z tego ponad 19 000 w wyniku morderstw popełnionych przy użyciu broni palnej.

Problem jest tak skomplikowany – jak się obecnie coraz częściej przyznaje w niezliczonych dyskusjach medialnych w USA – że prawdopodobnie nic nie da się zrobić. Organizacja NRA (National Rifle Association), która działa na rzecz propagowania prawa do posiadania broni palnej, jest zbyt potężna i finansowo i politycznie, żeby się jej przeciwstawić. Poza tym, NRA popiera Drugą Poprawkę do Konstytucji Amerykańskiej, a ta – jak wszystkim wiadomo – daje przecież prawo Amerykanom do posiadania broni palnej. Prawda? Więc NRA „ma prawo do prawa”, a Konstytucja Amerykańska jest tak „święta” jak „Święta Biblia” i jeżeli tak jest, to nie ma o czym mówić. Koniec dyskusji. Trzeba się jakoś z tymi masowymi mordami pogodzić. Zaraz będą następne. I już są.

Ale ja jestem zawodowym językoznawcą, nie zawodowym politykiem. Jestem też zawodowym amerykanistą, dla którego wszystko to, co charakterystycznie i unikalnie amerykańskie – jak np. Druga Poprawka do Konstytucji Amerykańskiej – interesuje mnie zawodowo już od 40 lat. Dla mnie problem Drugiej Poprawki jest przede wszystkim problemem gramatycznym i semantycznym, nie politycznym. Tak, gramatycznym i semantycznym. Proszę przygotować się na absurd bardziej groteskowy niż każdy inny teatr absurdu, który oferuje tzw. amerykańska demokracja.

Zacznę od cytatu: oto tekst oryginalny Drugiej Poprawki do Amerykańskiej Konstytucji, Poprawki, którą NRA i wszyscy prawie Amerykanie z taką pasją popierają i która stała się prawem w bardzo odległym, 1791 roku:

„A well regulated Militia, being necessary to the security of a free State, the right of the people to keep and bear Arms, shall not be infringed”. (pisownia i wersja oryginalna)

Jedno z polskich tłumaczeń, celowo chyba nieudolnych, brzmi tak (Wikipedia):

„Dobrze zorganizowana milicja, będąca niezbędną dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo ludzi do posiadania i noszenia broni, nie ulegnie naruszeniu”.

Autor tekstu w Wikipedii mówi, że to tłumaczenie „jest w miarę dosłowne i umyślnie niejednoznaczne, aby oddać niejasność oryginału. Od długiego czasu amerykańscy prawnicy i konstytucjonaliści spierają się, czy poprawka daje prawo każdemu obywatelowi do noszenia broni na własny użytek, czy jedynie w ramach zorganizowanej formacji stanowej”.

Ale dla mnie wcale nie jest jasne, dlaczego oryginał tekstu tej poprawki jest „niejasny”. Był bardzo jasny dla każdego Amerykanina, który żył w tamtych czasach, czyli pod koniec XVIII wieku. Zgoda, teraz nie jest jasny, ale o tym nieco później.

Wikipedia podaje drugą wersję tłumaczenia:

„Ponieważ dobrze zorganizowana milicja jest niezbędna dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo ludzi do posiadania i noszenia broni nie ulegnie naruszeniu”.

Brawo. Jest to fachowe przetłumaczenie Drugiej Poprawki do Konstytucji Amerykańskiej. Od tego momentu przechodzę głównie na moje tłumaczenie i parafrazę mojego artykułu w wersji angielskiej, który oryginalnie opublikowałem w magazynie „The American Rationalist”, a później w mojej książce Adventures in Freedom, wydanej w 2010 roku.

Tytuł mojego artykułu: „An Absolute Phrase Absolutely Ignored” (Fraza absolutna absolutnie zignorowana).

O czym do diabła mówi Druga Poprawka?

Mówiąc z punktu widzenia gramatyki, jest to tzw. „zdanie proste”. Z tym, że nie jest tak „proste”, jak się wydaje. Większość Amerykanów po prostu zakłada, że Konstytucja daje im prawo do kupienia broni palnej. Amerykanie są przekonani, że tak jest, bo NRA, najpotężniejsze lobby promujące prawo do posiadanie broni palnej, tak im mówi. Ale, jak twierdzi Paul Fussell, amerykański historyk wojskowy, amerykanista i profesor języka angielskiego, problem polega na tym, że NRA konsekwentnie ignoruje pierwszą część Poprawki („Ponieważ dobrze zorganizowana milicja jest niezbędna dla bezpieczeństwa wolnego państwa”) zwykle cytując tylko drugą część.

Jak mówi Fussell w swej książce Thank God for the Atom Bomb and Other Essays, NRA nie chce przypominać komukolwiek o kluczowo ważnej pierwszej części Drugiej Poprawki i dlatego koncentruje się tylko na drugiej części w celu nieustannego propagowania swojej interpretacji znaczenia tego konstytucjonalnego prawa, które już od dawna ma tak tragiczne konsekwencje.

W tradycyjnej terminologii gramatycznej, pierwsza część Drugiej Poprawki to tzw. „absolute phrase”, fraza absolutna. Ta opcja stylistyczna, używana głównie w formalnym i literackim języku pisanym, ma dwa rodzaje: an absolute phrase of detail (absolutna fraza szczegółu) i absolute phrase of reason or cicumstance (absolutna fraza przyczyny lub okoliczności).

Ta pierwsza fraza, fraza szczegółu, jest bardzo przydatna i popularna w języku pisanym. Oto jeden przykład (absolutna fraza szczegółu jest napisana kursywą):

Eyes fixed on its prey, the cougar moved closer to the deer. – Kuguar zbliżył się do sarny, a jego oczy były utkwione w ofierze. (Problem tłumaczenia fraz absolutnych na polski jest innym problemem, który wymaga dodatkowego wytłumaczenia, ale tu nie ma takiej potrzeby.)

Natomiast drugi rodzaj frazy absolutnej, tzn. frazy przyczyny lub okoliczności, jest obecnie już konstrukcją przestarzałą, wręcz archaiczną (choć w wieku XVIII, kiedy napisana została Konstytucja Amerykańska, była to również bardzo często używana opcja stylistyczna w języku pisanym): „The young Indian women having arrived at the site, the sacred Apache ceremony began. – Kiedy młode Indianki przybyły na miejsce, zaczęła sie święta ceremonia Apaczów.

Taka fraza brzmi obecnie w języku angielskim już pretensjonalnie, zbyt formalnie i dlatego jest z reguły unikana. Zastępuje się ją zwykłym zdaniem podrzędnym, tak jak w języku polskim: „Kiedy młode Indianki przybyły na miejsce” czyli „When the young Indian women arrived at the site”.

I to właśnie jest głównym problemem, jeśli chodzi o Drugą Poprawkę do Konstytucji Amerykańskiej: zawiera ona konstrukcję gramatyczną, która stała się obecnie, w XXI wieku, konstrukcją archaiczną i dlatego często błędnie rozumianą lub interpretowaną. Tłumacząc osiemnastowieczny tekst Drugiej Poprawki na współczesny język angielski, powinniśmy użyć zdania podrzędnego, a nie frazy absolutnej, czyli:

„Because a well-regulated militia is necessary to the security of the state, the right of the people to keep and bear arms shall not be infringed”. (Drobne zmiany w pisowni i interpunkcji są oczywiście nieistotne.) Czyli tak jak tłumaczy Wikipedia: „Ponieważ dobrze zorganizowana milicja jest niezbędna dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo ludzi do posiadania i noszenia broni nie ulegnie naruszeniu”.

Oczywiście, jest tu jeszcze jeden problem dotyczący znaczenia terminu „milicja”. Ale z pewnością autorowi tej amerykańskiej Poprawki – którym, nota bene, był James Madison, „Ojciec” Amerykańskiej Konstytucji – chodziło o to, co obecnie nazwalibyśmy paramilitarną organizacją, która wymaga aby jej członkowie byli odpowiednio przeszkoleni militarnie. Taką funkcję w większości przejęła obecnie policja, ale fakt ten nie wyklucza możliwości utworzenia innych takich formacji „dobrze zorganizowanych”.

Przy okazji należy wspomnieć, że Madison liczył się z możliwością, że rząd federalny może przejąć nadmierną władzę i właśnie w takim przypadku obywatele USA mieliby prawo do obrony przed zbytnią interferencją władzy czy federalnej czy stanowej w ich prywatne życie przez prawo do posiadania własnej broni.

Wracając do frazy absolutnej: jak widać chociażby z dwóch przykładów podanych wcześniej, fraza absolutna używana jest dla pewnych konkretnych celów syntaktycznych i semantycznych. I dlatego jej obecność jest istotna. Jeżeli nie, to po co w ogóle miałaby być używana? Nie można ją tak po prostu zignorować – jak to czyni NRA – kiedy czytamy i próbujemy zrozumieć Drugą Poprawkę do Amerykańskiej Konstytucji.

Aby jeszcze bardziej wyklarować, o co chodzi, użyję łatwego przykładu frazy przyczyny i okoliczności, czyli takiej właśnie, jaka jest użyta w Drugiej Poprawce. Będzie to jednak wyrażenie, które wyjątkowo ciągle jest używane, nie tylko w języku pisanym, ale również w potocznej mowie, więc jest łatwe do zrozumienia: Weather permitting, we will go hunting. – Jeżeli pogoda pozwoli, pojedziemy na polowanie.

To zdanie nie znaczy, że „pojedziemy na polowanie”. Ono znaczy, że pojedziemy na polowanie tylko wtedy, kiedy pozwoli pogoda albo jeżeli pozwoli pogoda. Gdybyśmy użyli tego samego sposobu interpretacji, którego używa NRA cytując czy parafrazując Drugą Poprawkę, to stwierdzilibyśmy, że ta Poprawka ma takie samo znaczenie bez względu na to, czy dołączymy do niej frazę absolutną czy nie. Oczywiście jest to ewidentna nieprawda.

A to dlatego, że jeżeliby rzeczywiście James Madison życzył sobie aby wszyscy Amerykanie mieli prawo do dostępu do broni (z pewnymi oczywistymi ograniczeniami: nie powinno się dawać, wiadomo, takiego prawa dzieciom i szaleńcom), to przecież mógł po prostu napisać: „Prawo ludzi do posiadania i noszenia broni nie ulegnie naruszeniu”. Czyli bez żadnej frazy absolutnej albo innego modyfikatora gramatycznego. Ale tak nie napisał.

Można więc podsumować, że najsłynniejsza fraza absolutna w Ameryce (jak ja ją nazywam) jest użyta w Drugiej Poprawce z krytycznie ważnego powodu. Oznacza ona, że, owszem, jako obywatelowi amerykańskiemu, wolno Ci posiadać i nosić broń, ale tylko wtedy, kiedy jesteś członkiem milicji, policji, czy jakiejkolwiek innej „dobrze regulowanej” organizacji paramilitarnej lub cywilnej. Ale aby zostać takim członkiem i mieć takie uprawnienia, musisz się poddać rygorystycznemu i często nieprzyjemnemu treningowi. Fussell, który uczestniczył w wojnie w Wietnamie i wiedział bardzo dobrze jak wymagające i trudne jest szkolenie wojskowe i militarne, daje kilka przykładów w swojej książce. Jeden z nich to ten:

„Would you like to dig latrines, drink only 3.2 beers, and eat sandwiches made of bull dick and choke-ass?”

Jest to język tak obrazowy, że zostawiam czytelnikowi przyjemność przetłumaczenia sobie tego pytania (zwykle) retorycznego.

Czyli powinno być tak, że prawo i przywilej posiadani broni wymaga dokładnej znajomości różnego typu broni palnej i umiejętności bezpiecznego, odpowiedzialnego i skutecznego jej obsługiwania. A to wymaga dużo czasu, czasu, w którym petenci są wyjęci ze swego otoczenia komfortowego (comfort zone), z dala od rodziny, przyjaciół, kochanek, kumpli itd.

Nie jest łatwo zdać taki test. Podejrzewam, że większości Amerykanów bardzo szybko odechciałoby się prawa do „posiadania i noszenia broni”, gdyby musieli przejść taki paramilitarny trening. Wielu masowych morderców, jak chociażby ten, który tydzień temu zmasakrował 19 dzieci w szkole (niektóre trudno było rozpoznać), nigdy nie miałby dostępu do broni gdyby tylko amerykański rząd i cały polityczny establishment w USA miał wreszcie odwagę moralną, cywilną, intelektualną i przede wszystkim polityczną przyznać publicznie, że ustawodawstwo dotyczące broni w USA oparte jest na nieprawidłowej lub niekompetentnej interpretacji znaczenia archaicznej już Drugiej Poprawki do Amerykańskiej Konstytucji.

W tym momencie, na pewno niejeden czytelnik myśli sobie tak: To znaczy, co? Twierdzi Pan, że potężne, nowoczesne ponad 300-milionowe państwo amerykańskie stało się żałosną, bezradną ofiarą nieporozumienia, czyli niezrozumienia lub fałszywej interpretacji jakiegoś archaicznego prawa, które nabazgrolił jakiś facet pod koniec XVIII wieku?

Że jakaś „fraza absolutna”, o której absolutna większość Amerykanów albo nigdy nie słyszała albo, o której nie ma żadnego pojęcia, jest przyczyną jakiejś groteskowej semantycznej pomyłki, w wyniku której co roku ginie ok. 45 000 Amerykanów (licząc wszystkie mordy, samobójstwa, jak i również przypadkowe postrzelenia i „legalne” zastrzelenia przez policję)?

Że w USA ciągle nie ma woli politycznej żeby wreszcie zażądać zmiany w Konstytucji skoro nikt już nie jest w stanie zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w Drugiej Poprawce?

Że widocznie nikt z amerykańskiej elity politycznej nie ma odwagi cywilnej oficjalnie przyznać, że archaiczne prawa napisane ponad 200 lat temu wymagają znacznej modyfikacji ze względu na oczywisty fakt, że życie się ciągle zmienia i że życie w XXI wieku dramatycznie rożni się od życia w XVIII wieku? I że czas najwyższy żeby Ameryka doczekała się nowej, nowoczesnej Konstytucji opartej na aktualnych realiach XXI wieku?

Że nowoczesna broń palna – jak np. „bardzo ulubiony” przez Amerykanów amerykański karabin półautomatyczny AR-15 czy, powiedzmy, rosyjski AK-103 (potomek legendarnego AK-47) – w porównaniu z karabinem skałkowym z XVIII wieku to broń przerażająca w swej sile destrukcyjnej i że w związku z tym „prawo” do broni palnej z XVIII wieku to nie to samo, co prawo do broni palnej z XXI wieku? Że gdyby Salvador Ramos, młodociany morderca z Ulvade, wszedł to klasy z karabinem skałkowym to być może zdążyłby zabić jedno lub dwoje dzieci, ale z pewnością nie 19?

Że wszelkie „politycznie poprawne” próby rozwiązania tego wiecznego, koszmarnego problemu w US – takie jak np. obecna propozycja prezydenta Bidena, który proponuje podnieś granicę wieku z 18 do 21 dla tych, którzy chcą kupić tak niebezpieczną broń jak AR-15 – to jakieś niepoważne, absurdalne ćwierć-środki, które niczego absolutnie nie zmienią? Nigdy nie zmieniły w przeszłości i nigdy nie zmienią w przyszłości?

Tak, czytelniku. Zgadza się. Dokładnie tak twierdzę.




prof. Kaz Dziamka



Kaz Dziamka jest profesorem Uniwersytetu Nowy Meksyk w USA, od 1996 r. jest redaktorem naczelnym „American Rationalist”.


Myśl Polska, nr 25-26 (19-26.06.2022)







Tak, światowa potęga "wisi" na błędzie semantycznym, a także na bierności swoich obywateli wobec SŁOWA.




semantyka – dział semiotyki (logicznej) opisujący relacje między językiem, a rzeczywistością

semantyka – dział językoznawstwa zajmujący się znaczeniem słów, zwrotów, zdań i tekstów





Pamiętacie ten zapis?




W treści uchwały z 1945 roku użyto sformułowania 

"terytorium byłego Wolnego Miasta Gdańska"
"Na obszarach byłego Wolnego Miasta Gdańska"

,a  w    o ś w i a d c z e n i u     Rady Miasta Gdańska -

 "określa sytuację prawną na terenie Wolnego Miasta Gdańska"


Czy to znaczy, że Wolne Miasto Gdańsk istnieje??

Skoro użyto trybu w czasie teraźniejszym.. najwyraźniej tak.






A ten?


KODEKS KARNY
ROZDZIAŁ XVII

Przestępstwa przeciwko Rzeczypospolitej Polskiej

Art. 127.

§ 1. Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu,
podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności.

§ 2. Kto czyni przygotowania do popełnienia przestępstwa określonego w § 1,
podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 3.

Artykuł 127 można interpretować tak, że państwo zezwala obywatelom na obalenie tegoż państwa, jeśli obywatel dąży do tego obalenia w pojedynkę, a  nie w porozumieniu z innymi osobami - czyli dywersant złapany i oskarżony o próbę obalenia państwa - nie podlega żadnej karze.






Często na blogu zwracam uwagę właśnie na semantykę. Od tego jak w prawie skonstruowane są stwierdzenia, od tego jak w mediach formułowane są wypowiedzi, zależy komunikacja pomiędzy ludźmi, rozumienie przez tych ludzi problemów i zdolność reagowania na niebezpieczeństwo.


Jak widać semantyka i zdolność rozumienia cudzej wypowiedzi - a nie dopowiadanie sobie "co on miał na myśli" - wybitnie ważą o naszym życiu.



Zwracanie uwagi na słowa, na wypowiedzi, na precyzję komunikatów jest bardzo, bardzo ważne.


Od tego zależy nasze życie.



Widzenie prawdy to kwestia - być żywym - lub martwym.

Być niewolnikiem - lub wolnym.

Być biednym - lub być bogatym.








-----------------------


Językowy obraz świata

Grzegorczykowa zwraca uwagę, że język, będący systemem pojęć, stanowi „podstawę zmagazynowanej w pamięci ludzkiej elementarnej wiedzy o świecie”.

Słownictwo nie stanowi jednak mechanicznego odzwierciedlenia świata, ale jego swoiste, subiektywne widzenie.

Intelektualny i emocjonalny stosunek człowieka do rzeczywistości pozajęzykowej powoduje, że w języku obecna jest interpretacja rzeczywistości, którą można ująć, jak twierdzi J. Bartmiński, „w postaci zespołu sądów o świecie”. 

Mogą one być „utrwalone w samym języku, w jego formach gramatycznych, słownictwie, kliszowanych tekstach (np. przysłów), bądź to przez formy i teksty języka implikowane”.  Takie rozumienie językowego obrazu świata podkreśla szczególną rolę interpretowania rzeczywistości. 

Nieco inaczej ujmuje tę kwestię R. Grzegorczykowa, przedstawiając językowy obraz świata jako „strukturę pojęciową utrwaloną (zakrzepłą) w systemie danego języka, a więc jego właściwościach gramatycznych i leksykalnych (znaczeniach wyrazów i ich łączliwości)”. Owa struktura pojęciowa realizuje się za pomocą tekstów. 

Z kolei dla J. Maćkiewicz językowy obraz świata stanowi „część obrazu świata, która przejawia się w danych językowych”. Uczona rozumie to jako sposób, w jaki do języka zostaje wniesiona rzeczywistość doświadczona, przeżyta i wyobrażona przez wspólnotę.

Subiektywny stosunek człowieka do rzeczywistości pozajęzykowej powoduje, że pewne cechy mogą znaleźć swoje odbicie, co podkreśla R. Tokarski, w „semantycznej strukturze pojedynczych słów”, zostać uwydatnione dzięki operacjom nazwotwórczym.

Według badacza językowy obraz świata „to zbiór prawidłowości zawartych w kategorialnych związkach gramatycznych (fleksyjnych, słowotwórczych, składniowych) oraz w semantycznych strukturach leksyki, pokazujących swoiste dla danego języka sposoby widzenia świata oraz ogólniejsze rozumienie organizacji świata, panujących w nim hierarchii i akceptowanych przez społeczność językowa wartości”. Również inni językoznawcy, jak: J. Bartmiński, S. Grabias, A. M. Lewicki, A. Pajdzińska, R. Grzegorczykowa, B. Szymanek, J. Panasiuk, J. Maćkiewicz, przyjmują, że język stanowi nie tylko narzędzie porozumiewania się, ale i interpretowania rzeczywistości, czego konsekwencją staje się m. in. obraz świata, chociaż różnie rozważają problematykę językowego obrazu świata.







------------------------------



mgr Renata Janicka-Szyszko - "Słownictwo rzemiosł w drewnie w leksyku doby nowopolskiej"