Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 października 2025

Prowokacja gliwicka







przedruk


03.10.2025, 22:45

W mieście rządzonym przez żonę Budki uczczą pamięć wypędzonych... Niemców. 


W Gliwicach, w dzielnicy Bojków, wkrótce gościć będzie grupa posłów landtagu Północnej Nadrenii-Westfalii. Niemcy uczczą pamięć... Niemców wypędzonych z Bojkowa po II wojnie światowej. 

- Dla narodu polskiego promowanie tego typu inicjatyw jest co najmniej nie na miejscu - uważa gliwicki radny i społecznik, Olaf Pest. Dyrektor szkoły, której młodzież weźmie udział w niemieckim spotkaniu, nie widzi w tym nic zdrożnego. Także władze miasta Gliwice – organu prowadzącego szkołę – z prezydent Katarzyną Kuczyńską-Budką z Platformy na czele nie dostrzegają w tym nic złego, choć sama prezydent z delegacją niemiecką się nie spotka.


Autor: Agnieszka Kołodziejczyk


20 października w Gliwicach gościć będzie grupa posłów landtagu Północnej Nadrenii-Westfalii. To członkowie tzw. komisji głównej partii rządzących, czyli CDU i Zielonych. Do Polski przyjedzie po dwóch posłów z każdej z tych partii. Odwiedzą m.in. Bojków, dziś dzielnicę Gliwic, w latach 20. XX wieku odrębną miejscowość, w której w czasie Plebiscytu i Powstań Śląskich 99 proc. osób opowiedziało się za przynależnością do Niemiec. Uczczą pamięć wypędzonych stąd po II wojnie światowej Niemców.

To nie Niemcy są ofiarami, a Polacy

Niemcy po wojnie zostali wysiedleni z terenów przyznanych Polsce. Trzeba jednak jasno podkreślić, że Polska nie miała z tym nic wspólnego jako strona decyzyjna. Losy granic i ludności zostały przesądzone w Jałcie przez aliantów, a ich konsekwencją było oddanie Polski w strefę wpływów Stalina. Czy w Gliwicach, mieście-symbolu, które Hitler wykorzystał w 1939 roku do prowokacji, dającej pretekst do ataku na Polskę – to właśnie Niemcy powinni stawać dziś w roli ofiar? (…) To odwrócenie ról ofiary i sprawcy – sytuacja, w której ci, którzy odpowiadają za krzywdę, próbują przedstawiać siebie jako poszkodowanych

- podkreśla lokalny portal "Dzisiaj w Gliwicach".


Dla narodu polskiego promowanie tego typu inicjatyw jak odwiedziny posłów niemieckich, którzy pokazują się w roli ofiar jest co najmniej nie na miejscu

- nie kryje w rozmowie z Niezalezna.pl Olaf Pest, radny Rady Miejskiej w Gliwicach z Prawa i Sprawiedliwości i członek Klubu GP w Gliwicach.

- Niestety ta wizyta wpisuje się w praktykę, która od ponad roku jest coraz bardziej widoczna w Gliwicach, gdzie różne środowiska proniemieckie i niemieckie są coraz bardziej widoczne. W ostatnim czasie obchodziliśmy, np. Dni Dziedzictwa Kulturowego. Ich przekaz był taki, że Gliwice są miastem... niemieckim. Były pokazywane dwie dzielnice miasta oraz sąsiadujące z Gliwicami sołectwo, gdzie występuje mniejszość niemiecka. I to było dziedzictwo kulturowe Gliwic!

Dodatkowo pod koniec września Miejska Biblioteka Publiczna, prowadzona przez miasto Gliwice, wspólnie ze Związkiem Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce zrealizowała projekt „Niemiecki Dom Kultury”. W jego ramach, zorganizowano wykład na temat tego, jak „przez brak zrozumienia historii Śląska” niszczone są symbole niemieckiej obecności w naszym regionie. Projekt został sfinansowany przez - polskie! - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz Federalne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Ojczyzny.


Radny Pest zwraca uwagę, że jako naród jesteśmy bardzo mocno doświadczeni przez Niemcy. Miliony Polaków zostało wymordowanych i nawet nie wypłacono nam reparacji.

Przyjmowanie niemieckich posłów i organizowanie im spotkań z młodzieżą, szczególnie w Bojkowie, w którym mieszkają potomkowie Polaków wypędzonych z naszych ziem wschodnich, które zostały nam zabrane - jest moim zdaniem - czymś absurdalnym i niedopuszczalnym. Zamiast takich inicjatyw, energię i zasoby publiczne powinniśmy przekierować na kształtowanie postaw patriotycznych, poczucia odpowiedzialności za Polskę – naszą wspólną ojczyznę. One budują w młodym pokoleniu świadomość, że wolność i niepodległość nie są dane raz na zawsze, lecz wymagają pielęgnowania i troski każdego dnia. Samorząd, inwestując w tego rodzaju programy, nie tylko wzmacnia wspólnotę, ale także przyczynia się do trwałego rozwoju całego państwa

– podsumowuje radny Pest.


Co na to prezydent Kuczyńska-Budka?

Władze Gliwic, prezydentem jest tu Katarzyna Kuczyńska-Budka z Platformy, nie widzą nic zdrożnego w wizycie niemieckich posłów. Ale Kuczyńska-Budka sama w wydarzeniach w Bojkowie udziału nie weźmie.

- Miasto Gliwice nie jest organizatorem ani współorganizatorem tej wizyty - zastrzega Wioleta Niziołek-Żądło, p.o. dyrektora wydziału promocji i komunikacji społecznej UM w Gliwicach, gdy pytamy, czy sprawa nie jest kontrowersyjna. Organizatorami wizyty delegacji Niemiec są Fundacja Dom Górnośląski w Ratingen oraz Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej w Gliwicach.

- Wspólną podróżą posłowie frakcji koalicyjnych chcą dać znak pamięci. Na cmentarzu w Bojkowie zostaną złożone wieńce kwiatów przy grobach dwóch Westerplattczyków, przy zbiorowej mogile niemieckich mieszkańców Schönwaldu, dzisiejsze Gliwice-Bojków, zamordowanych przez Armię Czerwoną oraz przy pomniku ofiar Marszu Śmierci z Auschwitz. Na Placu Cysterskim bojkowianie organizują upamiętnienie 80. rocznicy przesiedlenia Schoenwaldian, polegające na złożeniu kwiatów pod pomnikiem. Ale bez uroczystości i przemówień

- ucina urzędniczka.


Prowokacja gliwicka

W całej sprawie bulwersuje jeszcze jeden aspekt. To właśnie sfingowany atak na niemiecką radiostację w Gliwicach (wówczas Gleiwitz) posłużył nazistowskiej propagandzie jako pretekst do rozpoczęcia inwazji na Polskę, a tym samym do wybuchu II wojny światowej.

Głównym celem prowokacji było zrzucenie na Polskę odpowiedzialności za rozpoczęcie wojny. Adolf Hitler chciał stworzyć wrażenie, że Niemcy padły ofiarą polskiej agresji, co miało usprawiedliwić atak w oczach niemieckiej opinii publicznej oraz zniechęcić sojuszników Polski – Francję i Wielką Brytanię – do wywiązania się ze zobowiązań sojuszniczych.

Operacja, nadzorowana przez Reinharda Heydricha, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), została bezpośrednio przeprowadzona przez niewielki oddział funkcjonariuszy SS dowodzony przez Alfreda Naujocksa. Około godziny 20:00 uzbrojeni napastnicy w cywilnych ubraniach, udający polskich powstańców śląskich, wtargnęli na teren radiostacji. Sterroryzowali jej niemiecką załogę i próbowali nadać komunikat w języku polskim.


Z powodów technicznych i braku rozeznania napastników, udało im się wygłosić przez mikrofon burzowy zaledwie kilka słów, które dotarły do lokalnych radiosłuchaczy: "Uwaga, tu Gliwice. Radiostacja znajduje się w polskich rękach...".


Aby uwiarygodnić "polski atak", Niemcy przywieźli na miejsce Franciszka Honioka, 43-letniego mieszkańca pobliskiej wsi, polskiego działacza i powstańca śląskiego, aresztowanego dzień wcześniej. Został on odurzony, zastrzelony, a jego ciało pozostawiono na miejscu jako dowód na to, że napastnicy byli Polakami. Franciszek Honiok jest dziś uważany za pierwszą ofiarę II wojny światowej.


-----



29.09.2025, 08:12

Niemiecka delegacja przyjedzie do Gliwic i... będzie rozmawiać z młodzieżą. Ot, "lekcja historii"



W przyszłym tygodniu Gliwice odwiedzi delegacja z Bundestagu. Oficjalnie — celem wizyty jest „upamiętnienie wysiedleń Niemców po II wojnie światowej” oraz spotkanie z młodzieżą. W praktyce? Trudno nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia z kolejną próbą przepisania historii na niemiecką modłę.


Autor: Anna Zyzek


Delegacja odwiedzi mogiłę mieszkańców dawnego Schönwaldu (obecnie Bojków), którzy zginęli w 1945 roku w czasie wkroczenia Armii Czerwonej. Upamiętnienie tych ofiar zostało włączone do programu jako część niemieckiej narracji o „wypędzeniach”. Temat ten od lat pojawia się w niemieckim dyskursie historycznym, często bez odniesienia do przyczyn, czyli agresji III Rzeszy i zbrodni wojennych na ludności Polski, Czech, Ukrainy czy Jugosławii.

"Lekcja historii"

Jak powszechnie wiadomo - Polska nie odpowiadała za wysiedlenia ludności niemieckiej. Decyzje te zostały podjęte przez aliantów w Jałcie i Poczdamie, jako konsekwencja niemieckiej napaści i okupacji Europy. Mimo to, w niemieckich wystąpieniach często brakuje szerszego kontekstu. W efekcie próbuje się stawiać znak równości między sprawcą a ofiarą.


W ramach wizyty delegacja Bundestagu spotka się również z uczniami jednego z gliwickich liceów. Ma to być „lekcja historii” poświęcona powojennym przesiedleniom. Trudno jednak oczekiwać, by pojawiły się tam trudne tematy, takie jak kwestia reparacji wojennych, zniszczeń dokonanych przez Niemców w Polsce czy brak rozliczeń za grabież majątku kulturowego i gospodarczego.

Kto to organizował?

Program wizyty obejmuje również Auschwitz I i Auschwitz II-Birkenau, Muzeum Schindlera, Wawel, Wieliczkę oraz Wadowice. Są to miejsca symboliczne, ważne dla polskiej i europejskiej pamięci historycznej. Jednak same odwiedziny nie zastępują odpowiedzialności politycznej i moralnej, ani nie anulują nierozliczonych zobowiązań.

Gliwice, mimo że są gospodarzem części wizyty, nie były stroną jej organizacji. Informacje o planowanych wydarzeniach dotarły do miasta z opóźnieniem. Rzecznik prezydenta Gliwic zaznaczył, że każde upamiętnienie powinno być oparte na faktach i szacunku wobec wszystkich ofiar — nie tylko wybranych.

Wizyta niemieckich parlamentarzystów wpisuje się w szerszy trend działań podejmowanych przez Niemcy w ostatnich latach: budowanie narracji o „niemieckich ofiarach” przy jednoczesnym marginalizowaniu tematów odpowiedzialności, reparacji i historycznego rozliczenia.





------------


Remont, gdy cały świat patrzy na Warszawę...


[...]

Konkurs pianistyczny im. Chopina może dać polskiej stolicy ogromne korzyści, gdyż należy do najbardziej znanych i uznanych na świecie. Muzyka Chopina od dekad podbija świat, a szczególnie Azję (głównie Chiny i Japonię), gdzie jest wręcz przedmiotem kultu. A sam konkurs cieszy się ogromną popularnością, co inspiruje tysiące osób do odwiedzenia stolicy Polski w czasie jego trwania, a także przed i po. Wielką popularnością cieszy się też pomnik genialnego muzyka w Łazienkach Królewskich, w którego otoczeniu odbywają się koncerty. Można powiedzieć, że Chopin jest ambasadorem Warszawy nie tylko w trakcie konkursu i wciąż wykonuje dla stolicy świetną robotę. Promowanie Warszawy jako miasta Chopina, szczególnie w czasie konkursu, mogłoby być żyłą złota i formą promocji o niebywałej wartości także niematerialnej.

Tuż przed XIX edycją konkursu postanowiono jednak przeprowadzić „remont i rewitalizację” otoczenia pomnika Chopina, konserwację cokołu oraz otaczającej monument zieleni. Podobno konieczna była „pilna interwencja”, bo wszystko szlag by trafił. Dlatego ten fragment Łazienek Królewskich zamienił się w plac budowy i to w mocno dziadowskiej wersji, czyli z brzydkimi płotami, płytami, deskami i zasłonami izolującymi miejsce prac. A sam pomnik mistrza został opakowany w jakąś płachtę. Wrażenie jest koszmarne. I niewiele przed 2 października 2025 r. zmieniły zapewnienia, że płachta zostanie w czasie konkursu zdjęta, żeby uczestnicy mogli sobie zrobić zdjęcia.

Remont „musi” trwać także wtedy, gdy będą się odbywały konkursowe przesłuchania, bo podobno dało się go robić tylko etapami. Remont dofinansowano ze środków ministra kultury i dziedzictwa narodowego w ramach zadania: „Rewitalizacja zabytkowego ogrodu Łazienki Królewskie w otoczeniu Pomnika Chopina (remont niecki, konserwacja elementów kamiennych w tym cokołu pomnika, rewaloryzacja wybranych elementów zieleni)”. Dlaczego remontu nie można było zrobić w maju, czerwcu czy lipcu 2025 r. nikt nie mówi, choć wydawałoby się to oczywiste i najbardziej sensowne. Ale najwidoczniej to, co się dzieje w Warszawie żadną miarą nie może być sensowne. Może być tylko bezsensowne i idiotyczne.

Zasadę priorytetu bezsensu i idiotyzmu w Warszawie potwierdza to, że wokół Filharmonii Narodowej, gdzie odbywają się przesłuchania i będą finałowe koncerty, w najlepsze trwa przebudowa kwartału ulic.

Znowu dziadostwo, ale zapewne tego remontu także nie dało się zrobić wcześniej. Za to drogowcy zadeklarowali, że w trakcie konkursu nie będą się odbywały na tym terenie głośne prace rozbiórkowe. No, szczęście niebywałe. Trzeba być mocno poturbowanym na umyśle, żeby wspomniane dwa kłopotliwe remonty wokół najważniejszych miejsc w trakcie konkursu im. Chopina robić właśnie w takim czasie.

Trzeba też być nie mniej poturbowanym na umyśle, żeby chwalić się tym, iż za to w 2026 r., w stulecie odsłonięcia monumentu Chopina w Łazienkach Królewskich, wszystko będzie śliczne, służąc za wizytówkę stolicy. Jaką wizytówką Warszawy jest w takim razie dziadostwo związane z dwoma remontami w 2025 r.? Czy w ratuszu już nikt nie myśli? Czy tam spalono wszystkie kalendarze i nikt nie wiedział, że od 2 do 23 października będzie konkurs im. Chopina?

Za Rafała Trzaskowskiego w Warszawie wszystko jest jakieś takie niedorobione. Ale może to między innymi dlatego, że on sam jest niedorobiony. Nie tylko jako dwukrotnie mocno napalony na prezydenturę Polski (skądinąd coś łączy strategię kampanii prezydenckiej z remontowaniem pomnika i jego otoczenia w Łazienkach oraz ulic wokół Filharmonii Narodowej). W czasie XIX Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina można wspomnieć, że Rafał Trzaskowski jest też niedorobionym pianistą. Gdyby był dorobionym, może startowałby w konkursie im. Chopina.

Warunki obecnemu prezydentowi stolicy sprzyjały. Jak wyznał w dziele pod bezpretensjonalnym tytułem „Rafał”, gośćmi ojca, wybitnego muzyka Andrzeja Trzaskowskiego, bywali „wszyscy jazzmani europejscy, którzy przyjeżdżali do Polski na koncerty czy na festiwal Jazz Jamboree”. Prowadzono „dyskusje o wyższości Strawińskiego nad Rachmaninowem”. Ale piętno niedorobienia sprawiło, że choć „w domu były instrumenty, stał fortepian, tata mi pokazał, jak się gra, ale mnie do tego nie ciągnęło”. Niesamowite: ojciec pokazał, jak się gra, a Rafał nic z tym nie zrobił. A potem nie zrobił też wiele innych rzeczy. Za to robi remonty akurat wtedy, kiedy ich robić nie powinien. Ale najwidoczniej zasada bezsensu i idiotyzmu zobowiązuje.






niezalezna.pl/polska/w-miescie-rzadzonym-przez-zone-budki-uczcza-pamiec-wypedzonych-niemcow-znamy-szczegoly/553432

wpolityce.pl/kultura/742158-kogos-w-warszawie-ostro-pogielo

niezalezna.pl/polska/niemiecka-delegacja-przyjedzie-do-gliwic-i-bedzie-rozmawiac-z-mlodzieza-ot-lekcja-historii/553038

wtorek, 5 sierpnia 2025

Geopolityka Polski - i szept...







przedruk


Historia kluczem do wielkiej geopolityki – prof. Arkady Rzegocki

Data publikacji: 25 lipca 2025, 14:17





Jaśmina Nowak pyta wykładowcę Uniwersytetu Jagiellońskiego, byłego ambasadora RP w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz w Republice Irlandii o postrzeganie naszego kraju za granicą, także pod kątem sporów o działalność historycznych instytucji w kraju. Jego zdaniem historia jest kluczem do przyciągnięcia uwagi na arenie międzynarodowej:

Uważam, że z jednej strony niewystarczająco wykorzystaliśmy ostatnie 35 lat, żeby lepiej przebadać polską historię, żeby mocniej inspirować innych do tego, żeby się Polską interesowali, nie tylko polską historią, ale także polską współczesną. […] Jeżeli ktoś się zafascynuje historią, to będzie zainteresowany współczesną Polską.

Arkady Rzegocki tłumaczy, że spór historyczny o politykę historyczną w państwie możemy przekuć jako siłę. Konieczna do tego jest wspólna wersja wydarzeń i zgoda co do przebiegu zdarzeń z przeszłości:

Żeby ta nasza opowieść była spójna, to musi być opowieścią pokazującą, że jednak naród polski, państwo polskie się nie poddało, że zmagało się z dwoma totalitaryzmami i to w takim stopniu, który naprawdę budzi uznanie i podziw u naszych sąsiadów.

Gość „Popołudnia Wnet” omawia tożsamość polskiej dyplomacji w ujęciu geopolitycznym. Jego zdaniem celem władz powinna być wzmożona aktywność w otaczającym nasz kraj regionie. Były ambasador mówi w szczególności o relacjach z państwami Europy Wschodniej:


Bardzo istotne jest także rozpoczęcie bliskiej współpracy w najbliższym otoczeniu. […] Nie tylko Wyszehrad, nie tylko Bukaresztańska dziewiątka, czyli dziewięć państw wschodniej flanki NATO, ale także Trójkąt Lubelski z Litwą i Ukrainą. Innymi słowy, Polska musi być bardzo aktywna w swoim regionie. […] Jesteśmy aktywni, ale z całą pewnością za mało.

– komentuje wykładowca UJ.



wnet.fm/2025/07/25/prof-rzegocki-zainteresowanie-historia-polski/


------------




Brzezinski opowiedział o spotkaniu z Nawrockim. "Byłem pod wrażeniem jego inteligencji, wiedzy o Ameryce i znajomości języka angielskiego"


opublikowano: 25 lipca

Mark Brzezinski / autor: Fratria


„Trzeba też wiedzieć, że prezydent Trump pomógł wygrać prezydenturę Karolowi Nawrockiemu. Prezydent elekt może przyjechać do Ameryki i powiedzieć prezydentowi Trumpowi: dziękuję za pomoc w wygraniu, wspólnie to zrobiliśmy” - powiedział były ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce Mark Brzezinski w wywiadzie opublikowanym na portalu Onet.pl.

Słowa byłego ambasadora można przyjąć z pewną dozą zdumienia, biorąc pod uwagę fakt, że Brzezinski prezentował się w Polsce jako jawny przyjaciel… środowisk lewico-liberalnych.

Spotkałem Karola Nawrockiego w Chicago w październiku zeszłego roku. Siedzieliśmy przy tym samym stole podczas obchodów 80. rocznicy powstania Kongresu Polonii Amerykańskiej i muszę pani powiedzieć, że byłem pod wrażeniem jego inteligencji, wiedzy o Ameryce i znajomości języka angielskiego

— powiedział Mark Brzeziński.


Najważniejsze będą relacje z Trumpem

Były ambasador wskazał, że „teraz bardzo dużo zależy od Karola Nawrockiego, od tego, jak szybko rozwinie relacje z prezydentem Trumpem”. W jego opinii największym zadaniem Nawrockiego jako prezydenta będzie „pokierowanie tak relacjami z ekipą Trumpa, by mieć wpływ na to, co się będzie działo w kontekście Ukrainy”. Brzeziński zaznaczył, że nowy polski prezydent ma na to szansę.

Istnieje ogromna społeczność polsko-amerykańska w kluczowych stanach, takich jak Michigan, Ohio i Pensylwania. I trzeba wiedzieć, że polska demografia amerykańska w tych stanach ma ogromny wpływ

— wskazał.


Trzeba też wiedzieć, że prezydent Trump pomógł wygrać prezydenturę Karolowi Nawrockiemu. Prezydent elekt może przyjechać do Ameryki i powiedzieć prezydentowi Trumpowi: dziękuję za pomoc w wygraniu, wspólnie to zrobiliśmy, a teraz, jako prezydent, chcę nawiązać bliską relację z panem, aby omówić, zwłaszcza to, co stanie się dalej w Ukrainie, ponieważ to jest ważne i dla Polski i dla USA. I my w Polsce możemy bardzo pomóc w tej kwestii


— zaznaczył.



„Polacy nie siedzą przy stole”

Mark Brzezinski przyznał, że dziś Polska „nie siedzi przy stole” w dużej polityce międzynarodowej.


Widać wyraźnie, że na razie Polacy nie siedzą przy stole. Wiemy, kto zwołuje spotkania między Rosjanami a Ukraińcami. Saudyjczycy. Oni utrzymują bardzo bliskie stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi, szczególnie dzięki Rimie Bandar, ambasador Arabii Saudyjskiej w Waszyngtonie. Ona porusza się w dynamice Waszyngtonu w zakresie dyplomacji handlowej, politycznej. Uważam, że to właśnie Polska mogłaby przejąć rolę Arabii Saudyjskiej w zwoływaniu posiedzeń amerykańsko-ukraińsko-rosyjskich. Przyniosłoby to dużą korzyść Amerykanom, ponieważ Polacy mają największą wiedzę o Ukrainie, wyczucie, jak pracować w Ukrainie, z kim rozmawiać, a z kim nie, dokąd najpierw się udać. Polska wie, co oznacza prawdziwe bezpieczeństwo w odniesieniu do Wschodu. Potrafi odczytywać działania Rosji i Ameryka, na czele z prezydentem Trumpem, powinna z tego skorzystać

— stwierdził były ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce.



wpolityce.pl/polityka/735946-brzezinski-bylem-pod-wrazeniem-inteligencji-nawrockiego



------------------



Słowo, które nie rani. Ku nowemu językowi. "Nie zbudujemy nowej wspólnoty językiem zwycięzców"


opublikowano: wczoraj


autor: Fratria



Od autora:

Nie odpowiadam nagonką na nagonkę. Odpowiadam słowem.
Poniższy esej to fragment książki „Unicestwianie. Czy Polska przetrwa epokę algorytmów?”.

Nie powstał jako reakcja na głosowanie Sejmu, lecz jako głos głębszy – ponad aktualnym hałasem, ale w samym jego sercu.

Nie zamierzam ustawiać się w kolejce do politycznego ujadania, do krzyku, do rytuałów odwetu.

Moja rola – i moje zobowiązanie – to obrona praworządności, zwłaszcza wtedy, gdy Sejm sam tę praworządność depcze.

Wobec przemocy języka nie odpowiadam kontrprzemocą. Odpowiadam językiem, który nie rani – bo tylko taki ma szansę przywrócić sens wspólnocie.

Bo Polska musi pozostać wspólnotą – nawet jeśli wydarzenia ostatnich prawie dwóch lat pokazują, że rządzący robią wszystko, by tę wspólnotę rozbić.
I trzeba powiedzieć wprost: prawie im się to udało.



I. Milczenie nie wystarczy

Istnieją momenty, w których milczenie staje się jedyną możliwą postawą. Po doświadczeniu wykluczenia. Po systematycznym publicznym poniżeniu. Po słowach, które nie pozostawiają widocznych śladów, ale dotykają głęboko. W takich sytuacjach człowiek milknie nie z wyboru, lecz z poczucia, że nie ma już przestrzeni, by mówić w sposób, który nie zostanie natychmiast zniekształcony lub odebrany mu całkowicie.

To milczenie jest aktem obrony. Chroni resztki integralności, które nie przetrwałyby kolejnej próby przystosowania się do języka fałszu. Człowiek wycofuje się w głąb siebie nie po to, by zamilknąć na zawsze, ale by móc jeszcze pozostać sobą. Cisza staje się czasem nieprzynależności. Miejscem, gdzie nie trzeba być dla nikogo, nie trzeba nic udowadniać, nie trzeba konkurować o rację, o uwagę, o potwierdzenie istnienia. Jest to forma niewidzialnego oporu - wycofania się z logiki przemocy językowej.

Ale milczenie, choć konieczne, nie jest celem. Jest środkiem. Przychodzi bowiem chwila, kiedy człowiek staje przed pytaniem: czy wystarczy nie brać udziału, by coś się zmieniło? Czy świat ocaleje tylko dlatego, że przestaniemy mówić jego językiem? Cisza może być formą oczyszczenia, ale nie jest narzędziem odbudowy. Nie wystarczy, by naprawić zniszczenia, których źródłem był język. Wcześniej czy później trzeba będzie się odezwać - i właśnie wtedy ujawnia się najtrudniejsza próba.

Bo jak mówić po tym wszystkim? Jak mówić tak, by nie powielić logiki, którą się odrzuciło? Jak nie zdradzić tej ciszy, która przez długi czas była jedynym miejscem wewnętrznej prawdy? Jak mówić tak, by nie ranić - i jednocześnie nie kłamać? Jak nie zamilknąć znowu - tym razem z lęku, że każde słowo natychmiast zostanie użyte przeciw nam?

To nie są pytania retoryczne. To pytania egzystencjalne, które zadaje sobie każdy, kto odzyskał siebie w ciszy i teraz wie, że nie może w niej pozostać na zawsze. W pewnym momencie człowiek dojrzewa do świadomości, że owszem - milczenie ocaliło go przed zniszczeniem, ale nie wystarczy, by ocalić innych. Że przychodzi pora mówienia - ale innego mówienia. Takiego, które nie służy już walce o dominację, nie wciąga w spiralę przemocy, ale tworzy przestrzeń, w której możliwe jest spotkanie.

To nie będzie język grzeczności. Ani język pojednania pozbawionego sprawiedliwości. To nie będzie też język koncyliacyjnych frazesów, które rozmywają odpowiedzialność i pozwalają wszystkim poczuć się dobrze. Chodzi o coś znacznie trudniejszego - o język, który nie reprodukuje przemocy strukturalnej, nawet gdy dotyka rzeczy bolesnych. Język, który nie zamienia prawdy w broń, ani nie rozbraja jej w imię fałszywego pokoju. Język, który ma moc, bo wyrósł z doświadczenia ciszy - a nie z potrzeby przekonania innych do czegokolwiek.

Prawdziwe słowo nie potrzebuje zwyciężać. Nie musi pokonać przeciwnika. Musi natomiast być wierne temu, co ocalało w człowieku, kiedy zamilkł, by nie stać się narzędziem systemu. Musi zachować wewnętrzną zgodność z tym, co nie uległo degradacji. I tylko z tej zgody może narodzić się nowy sposób bycia w świecie - który nie opiera się już na krzyku, na uprzedzeniu, na etykietowaniu, ale na pracy słowa, które nie rani.

To słowo będzie rzadkie. Nie pojawi się natychmiast. Będzie wymagało cierpliwości i uważności. Ale tylko ono ma sens. Wszystko inne to tylko kolejne warianty przemocy - tym bardziej skuteczne, im bardziej ukryte pod warstwą dobrych intencji.

Milczenie było konieczne, by nie wziąć udziału w kłamstwie. Ale słowo, które ma nadejść - musi być zdolne do powiedzenia prawdy tak, by nie powtórzyć mechanizmu upokorzenia. I to właśnie w tym miejscu zaczyna się najważniejsza lekcja nowej obecności: uczyć się mówić tak, jakby każde słowo mogło leczyć - i jednocześnie niczego nie ukrywać. To trudniejsze niż zamilknąć. Ale właśnie dlatego - konieczne.


II. Współczesny język jako narzędzie eskalacji


Język jako przestrzeń wojny

Język, którym mówi dziś świat, został zredukowany do narzędzia natychmiastowej odpowiedzi. Przestał być formą namysłu - stał się funkcją reakcji. Nie prowadzi już ku znaczeniu, lecz ku natychmiastowemu odcięciu się, zaklasyfikowaniu, ośmieszeniu lub zneutralizowaniu drugiego. Nie po to, by z nim wejść w rozmowę - ale by go unieważnić jeszcze zanim zdąży powiedzieć coś, co mogłoby zakłócić bieg gotowych odpowiedzi.

Mówimy nie po to, by dzielić się zrozumieniem, ale po to, by wygrać. Każde zdanie staje się elementem strategii, narzędziem służącym do osiągania przewagi. Nie ma już pytań - są tylko stanowiska. Nie ma już zdziwienia - jest tylko obrona i atak. Ten stan rzeczy tworzy społeczeństwo ludzi gotowych do walki, ale niezdolnych do spotkania. Bo nie można się spotkać, jeśli każde słowo zakłada, że druga strona to wróg.

Język, który kiedyś służył tworzeniu wspólnoty, został zawłaszczony przez system dystrybucji lęków, tożsamości i konfliktów. Skolonizowany przez politykę zredukowaną do algorytmów. Już nie mówimy - odtwarzamy. Już nie tworzymy sensu - powielamy przekonania, którymi zostaliśmy obudowani. I w tym świecie coraz trudniej odróżnić prawdziwe słowo od propagandowego hałasu.


III. Nieczytelność słowa jako porzucenie odpowiedzialności

To nie jest język życia. To język inżynierii emocji. Skompresowany, skrótowy, wydestylowany z wszelkiej złożoności, służy już tylko temu, by przyspieszać. By wywoływać. By reagować. Każdy wyraz natychmiast przypisywany jest do jakiegoś frontu, jakiejś grupy, jakiejś intencji - zanim w ogóle zostanie wysłuchany.

Żyjemy w rzeczywistości, w której każde słowo poprzedzane jest podejrzeniem. Intencja jest oceniana szybciej niż sama treść. Zamiast słuchać - dekodujemy. Zamiast interpretować - przypisujemy. Skutkiem tego jest nie tylko niemożność porozumienia, ale przede wszystkim rozpad poczucia odpowiedzialności za to, co się mówi. Gdy każde słowo ma być tylko reakcją - przestajemy je ważyć.

Język poddany presji emocjonalnego efektu przestaje być miejscem etycznym. Tam, gdzie intencja zostaje zniszczona przez percepcję, nie ma już rozmowy. Jest jedynie ruch - podział, powielenie, konfrontacja. Człowiek żyjący w takim systemie zapomina, że mowa była kiedyś aktem wolności. Że z prawdziwego języka rodziło się rozumienie, a nie przynależność.


IV. Nie reagować - znaczy wybierać

Jak więc nie wpaść w ten język? Jak ocalić mowę przed skolonizowaniem przez system reakcji? Odpowiedź nie leży w wycofaniu się, lecz w odnowieniu praktyki mówienia. W decyzji, że każde słowo będzie pochodziło z miejsca prawdy - a nie z potrzeby wygranej. Że nie będziemy mówić po to, by zdominować, lecz by zrozumieć - i pozwolić być zrozumianym. Tego nie da się osiągnąć szybko. To jest praca. Dyscyplina. Ćwiczenie serca, zanim otworzy się usta.

W tym sensie język wymaga ascezy. Wymaga powściągliwości - nie w imię grzeczności, ale w imię miłości. Potrzeba nam mowy, która nie powiela przemocy, nawet kiedy odpowiada na krzyk. Język, który nie dominuje, ale zaprasza. Który nie walczy, ale tworzy. Taka mowa nie jest naiwna - jest głęboka. I dlatego tak rzadko spotykana. Bo wymaga wewnętrznej ciszy, zanim powstanie słowo.

A jednak właśnie taka mowa staje się ostatecznym oporem wobec systemu. Bo tam, gdzie inni mówią, by nie przegrać, ty możesz mówić, by nie zdradzić. Tam, gdzie inni mówią, by odciąć, ty możesz mówić, by przywracać. Tam, gdzie inni reagują, ty możesz świadczyć - nie o sobie, ale o tym, co większe od ciebie. O dobru, które nie krzyczy, ale pozostaje.


V. Wewnętrzna rewitalizacja języka

Pierwszym krokiem jest spowolnienie. Zatrzymanie się na brzegu reakcji. Wysłuchanie tego, co się w nas rodzi - zanim zaczniemy mówić. Sprawdzanie: czy to, co zamierzam powiedzieć, jest potrzebne? Czy kogoś leczy? Czy buduje przestrzeń spotkania? Czy to naprawdę moje słowo - czy tylko echo słów, które mnie uwarunkowały? I jeśli nie jestem pewien - lepiej milczeć, niż mówić z rozpędu.

To ćwiczenie powolności jest dziś radykalnym gestem. Odmawia udziału w świecie przyspieszenia. Domaga się obecności. A tylko obecność daje językowi sens. Bo tylko ten, kto jest naprawdę obecny - może mówić naprawdę. I tylko ten, kto mówi naprawdę - może być usłyszany, nawet w milczeniu. Milczenie nie jako ucieczka, ale jako miejsce narodzin języka, który nie rani.

Drugim krokiem jest odbudowanie wewnętrznego słuchu. Czyli takiej dyspozycji, w której zanim wypowiem słowo, najpierw je sprawdzam - w sobie. Czy ono pochodzi z mojego serca - czy z mojej krzywdy? Czy jest gestem - czy odruchem? Czy jest wyrazem obecności - czy automatyzmem? To wymaga skupienia. I odwagi. Bo człowiek, który zaczyna mówić z prawdy, staje się bezbronny wobec systemu. Ale właśnie ta bezbronność jest znakiem wolności.


VI. Nie wciągać języka w grę sił

Trzecim krokiem jest decyzja: nie wezmę udziału w grze. Nie oddam swojej mowy logice plemiennej, która każe mówić tylko w swoim imieniu i tylko przeciw innym. Nie przyjmę języka, który dzieli, zanim jeszcze zdąży wysłuchać. Nie uczynię ze słowa amunicji, choćbym miał milczeć długo. To jest wybór radykalny - ale właśnie dlatego otwierający. Bo dopiero wtedy język może znowu stać się wspólnotą.

Ta decyzja zakłada, że język może jeszcze być czymś więcej niż techniką. Że słowo może być nośnikiem prawdy, a nie tylko funkcją wpływu. Że da się mówić bez uprzedzenia - i że warto za to zapłacić cenę. Bo każde takie słowo stwarza inną przestrzeń. Taką, w której nawet przeciwnik może przestać być wrogiem. Taką, w której pytanie nie oznacza ataku - ale otwarcie.

Nie chodzi o powrót do naiwności. Chodzi o wybór innego źródła. Język nie musi być bronią. Może być miejscem spotkania, jeżeli najpierw stanie się miejscem obecności. Jeżeli nie będzie musiał niczego dowodzić, tylko być prawdziwym. W świecie hałasu największym ryzykiem nie jest powiedzieć prawdę. Największym ryzykiem jest powiedzieć ją tak, żeby nie przekształcić jej w przemoc. I właśnie w tym ryzyku zaczyna się język, który ma przyszłość.


VII. Język, który stwarza. Jakiego języka potrzebuje przyszłość?

Nie wystarczy już mówić. Nie wystarczy nawet milczeć. Nadchodzi czas, w którym odnowienie świata będzie zależeć od odnowienia języka. Nie jako techniki. Nie jako stylu. Ale jako sposobu bycia. Język, który ma przyszłość, to nie język poprawny - to język prawdziwy. Język, który nie tylko coś komunikuje, ale coś stwarza. Który nie tylko mówi „co jest” - ale czyni miejsce dla tego, co może się wydarzyć. To nie jest zadanie literatury. To jest zadanie człowieka.

a) Język, który nie reaguje, tylko tworzy

Współczesność nauczyła nas mówić po to, by odpowiedzieć. Nasz język jest odpowiedzią na bodziec, na atak, na impuls - nie jest już wyrazem wnętrza. Stał się pochodną zewnętrzności. Tymczasem prawdziwy język nie jest reakcją - jest aktem stwarzania. Język, który ma znaczenie, pochodzi z miejsca, które nie zostało wywołane, ale które się otwiera.

Mówienie nie jako reakcja, ale jako gest stwórczy, domaga się powrotu do źródła: do ciszy, która nie jest ucieczką, ale zaciszem początku. Takie słowo nie powiela rytmów świata, nie podąża za hałasem, lecz wyłania się z milczenia, w którym wydarza się decyzja. To język, który niesie w sobie nie impuls, lecz intencję. Nie przymus, lecz wolność.

b) Język, który nie określa drugiego człowieka, ale zostawia mu miejsce

Współczesny język działa poprzez klasyfikację. Każdy komunikat, każdy nagłówek, każda etykieta ma jasno określić, z kim mamy do czynienia - i jak należy to ocenić. Taki język nie zostawia miejsca dla drugiego. Nie pozwala mu być. Definiuje go z góry, uprzedza jego słowo, wyprzedza jego obecność. To jest język przemocy. Nawet jeśli brzmi uprzejmie.

Ale drugi człowiek to nie rzecz do opisania. To tajemnica do przyjęcia. Język, który chce mieć przyszłość, nie może narzucać tożsamości. Musi pozwalać na obecność. Na trwanie poza uproszczeniem. Musi uznać, że prawda drugiego nie musi być dla nas zrozumiała - i że to nie znaczy, że jest mniej prawdziwa. Język, który nie zawłaszcza - stwarza przestrzeń dla spotkania.

c) Język, który odrzuca przymus zwycięstwa retorycznego

Język zbudowany na wygrywaniu przestaje być nośnikiem sensu. Staje się wojskowym manewrem - nie dialogiem. Retoryka, która służy wygranej, czyni ze słowa narzędzie dominacji. Tam, gdzie chodzi o to, kto wygra spór - nie ma już miejsca na wspólne poszukiwanie prawdy. Tam, gdzie język staje się instrumentem zwycięstwa, traci się zdolność do widzenia całości. Każde słowo służy wtedy strategii - nie rzeczywistości. Prawda przestaje być wspólnym celem, a staje się zakładnikiem narracji. Przyszłość potrzebuje języka, który nie licytuje się na trafność, ale na wierność. Który nie dominuje, ale służy. Który nie argumentuje przeciw, ale mówi dla.

d) Język, który nie chce „mieć racji” za wszelką cenę

Największym wrogiem prawdy nie jest kłamstwo. Jest nim obsesja posiadania racji. Tam, gdzie każde zdanie musi potwierdzać naszą tożsamość, każda rozmowa staje się testem lojalności wobec własnego obozu. W takim świecie nie słuchamy - tylko czekamy, aż będziemy mogli wtrącić nasze racje.

Bycie w prawdzie nie polega na posiadaniu racji. Polega na gotowości, by ją utracić, jeśli to, co napotykamy, domaga się zmiany. Taki język nie potwierdza naszego istnienia - lecz nas w nim pogłębia. Przyszłość potrzebuje języka pokory. Języka, który nie opiera się na triumfie, lecz na otwartości. Tylko taki język jest w stanie ocalić człowieka od solipsyzmu.

e) Język, który nie oddaje pola kłamstwu, ale też nie ulega złości

Wobec fałszu istnieją dwie pokusy: ucieczka albo agresja. Milczenie lub krzyk. Tymczasem przyszłość potrzebuje języka, który nie ucieka - ale też nie niszczy. Który mówi prawdę - ale mówi ją tak, że nie reprodukuje logiki nienawiści. To wymaga siły. I pokory.

To nie jest język kompromisu. To język odróżnienia. Taki, który staje wobec kłamstwa nie jako oskarżyciel, ale jako świadek. Który nie oddaje pola, ale też nie oddaje się złości. Język taki nie wchodzi w rytm przemocy - ale go zakłóca. Tylko słowo, które nie ulega gniewowi, może być naprawdę wolne. I tylko takie słowo może przynieść ukojenie.

f) Ten język nie może być tylko „stylem” - musi być postawą istnienia

Na końcu trzeba powiedzieć jasno: ten język, o którym mówimy, nie jest nowym „stylem”. Nie jest strategią. Nie jest techniką komunikacji ani zestawem narzędzi. Jest czymś głębszym. Jest ontologiczną decyzją, że chcę istnieć w prawdzie - a nie w reakcji. W obecności - a nie w autoafirmacji.

To nie jest język, który się „wymyśla”. To jest język, który się staje. On nie wypływa z poprawności - ale z doświadczenia. Z przebycia drogi przez milczenie, przez ciemność, przez niemówienie. Z odwagi, by nie mówić dopóki się nie zrozumiało, kim się jest. Taki język nie pojawia się z zewnątrz. Rodzi się w człowieku, który zamilkł, by usłyszeć - i przemówił, by nie zdradzić.

Przyszłość nie zacznie się od nowego narzędzia. Przyszłość zacznie się od nowego słowa. Ale tylko wtedy, gdy to słowo będzie pochodziło z miejsca, które nie należy do systemu. Tylko taki język nie będzie powieleniem świata, ale jego przebudzeniem. Tylko taki język nie będzie odpowiedzią - ale objawieniem. I właśnie tego języka potrzebuje świat. Nie języka poprawnego. Nie języka wygranego. Lecz języka, który daje życie.


VIII. Trzy formy nowej mowy: poezja, modlitwa, świadectwo

a) Poezja - język, który nie wyczerpuje

W epoce, która mierzy wartość wypowiedzi liczbą reakcji, poezja staje się gestem nieposłuszeństwa. Nie służy niczemu. Nie tłumaczy świata, nie upraszcza go, nie porządkuje. Zostawia rzeczy takim, jakimi są - drżącymi, niedopowiedzianymi, nieoswojonymi. Poezja nie mówi: „zrozum mnie”, lecz „bądź obecny”. Tam, gdzie język użytkowy domaga się skrótu i użyteczności, poezja otwiera pęknięcie - zaprasza do wejścia w to, co nieprzydatne, a więc prawdziwe. Nie wytwarza znaczeń na zamówienie. Zachowuje je, przekazuje w ich pierwotnej nieprzejrzystości, pozwala im być. Tylko to, co nieprzezroczyste, może jeszcze ocalać.

Poezja nie prowadzi do zgody ani nie wciąga w konflikt. Nie potrzebuje zwycięstwa. Jej rytm nie eskaluje napięcia - on je rozpuszcza. Poezja nie szuka poklasku, nie chce racji. Zamiast przekonywać, przywołuje obecność - zranioną, rozbitą, ale ciągle obecną. Tam, gdzie wszystkie inne formy mowy domagają się rezultatu, poezja przypomina, że sens nie musi być natychmiastowy. Może dojrzewać w ciszy. Może nigdy nie zostać nazwany. A mimo to - istnieje. Dlatego właśnie w epoce rozszczepienia, kiedy człowiek traci siebie między obrazami, rolami i presją reakcji - poezja jest próbą scalania. Jest językiem wnętrza, które nie krzyczy, lecz trwa.

b) Modlitwa - język skierowany poza pole walki

Jest taka forma mowy, której nie da się użyć przeciwko nikomu. Która nie służy jako narzędzie przekonywania ani nie może zostać zredukowana do argumentu. Modlitwa nie jest wypowiedzią w przestrzeni publicznej. Nie konkuruje. Nie przyciąga uwagi. Nie ma celu. Jest językiem skierowanym nie do drugiego człowieka, lecz do tego, co większe - do obecności, która nie musi odpowiedzieć. W tym sensie modlitwa jest najczystszą formą wypowiedzi - bo nie domaga się skutku.

W świecie, w którym każde słowo ma pełnić funkcję, osiągać rezultat, generować zaangażowanie - modlitwa staje się bezinteresownością. Wypowiada się nie po to, by coś zmienić, ale by coś powierzyć. Nie oczekuje. Nie kalkuluje. Nie odpowiada na nic, co jest „tu i teraz”. Dlatego właśnie może być jedyną przestrzenią naprawdę wolnej mowy. Nie takiej, którą gwarantuje prawo - ale takiej, którą gwarantuje sumienie. Modlitwa nie zna ironii, nie zna cynizmu, nie zna błyskotliwości. Jest mową, która otwiera - nie na świat, lecz na to, co przekracza świat. W niej język nie służy manipulacji ani autoprezentacji - służy obecności. W świecie, w którym każde słowo może zostać wykorzystane przeciwko mówiącemu - modlitwa jest jedynym słowem, którego nie da się przerobić na broń.

c) Świadectwo - język, który nie przekonuje, lecz wytrzymuje

Świadectwo nie chce nikogo pozyskać. Nie udowadnia. Nie używa słów, by zdominować. Świadectwo nie mówi: „mam rację”. Mówi: „oto co widziałem, oto co mnie zraniło, oto czym żyję”. Jest językiem człowieka, który przeszedł przez ciemność - i nie musi tego uzasadniać. Świadectwo nie jest mową silnych. Jest głosem tych, którzy przeszli przez cierpienie i nie zamilkli. Nie dlatego, że chcą mówić - lecz dlatego, że nie mogą już milczeć. To mowa krucha, ale prawdziwa. Mowa, która nie używa retoryki - bo wie, że prawda nie potrzebuje ozdobników.

W świecie, który nagradza krzyk i oburzenie, świadectwo pozostaje niezauważone. Nie błyszczy, nie domaga się uwagi. Ale właśnie dlatego działa najgłębiej. Jest jak szept wypowiedziany nad przepaścią - nie niesie go wiatr, lecz pamięć. Świadectwo mówi: „jestem” - i to wystarcza. Nie próbuje nikogo nawracać ani nikogo zmieniać. Nie szuka zgody ani sprzeciwu. Po prostu wytrzymuje - obecne, niezłomne, otwarte. A może właśnie dlatego jest to jedyny język, który ma szansę być usłyszanym. Nie ponad hałasem - ale poza nim. Nie przez wszystkich - ale przez tych, którzy jeszcze słyszą.

To trzy formy nowej mowy. Poezja - która nie zabija znaczenia. Modlitwa - która nie potrzebuje celu. Świadectwo - które nie wymaga potwierdzenia. Ich wspólnym mianownikiem jest jedno: mowa nie jako narzędzie wpływu, lecz jako forma bycia. Nie po to, by mieć rację - ale po to, by ocalić człowieka. Jeśli przyszłość ma mieć język, będzie to język tych, którzy nie przestali być obecni mimo wszystkiego, co miało ich uciszyć.


IX. Co znaczy mówić inaczej?

Mówić inaczej to przede wszystkim mówić z wnętrza, nie z impulsu. W świecie zalanym sygnałem, przyspieszeniem, koniecznością natychmiastowej reakcji - milczenie nie jest brakiem głosu, lecz formą wewnętrznego skupienia. Tylko to, co przeszło przez głąb człowieka, może być wypowiedziane naprawdę. Wszystko inne jest tylko echem z zewnątrz. Mowa z wnętrza nie jest odpowiedzią - jest aktem. Nie służy do tego, by zyskać przewagę, lecz po to, by uobecnić to, co wcześniej nie miało prawa istnieć.

Mówienie z wnętrza jest radykalnym odrzuceniem automatyzmu językowego, który uczynił z człowieka istotę reaktywną, przewidywalną, rozkodowaną algorytmem społecznych nawyków. Tylko człowiek, który wszedł w głąb siebie - i tam usłyszał ciszę nie będącą pustką, lecz źródłem - może mówić bez przemocy. Bo jego słowa nie są wtedy cytatem z cudzych emocji. Są wydobyciem tego, co w nim nienaruszone. Mówić z wnętrza to znaczy przywrócić mowę jej pierwotnemu sensowi: nie przekazywać informacji, lecz wydobywać obecność.

Mówić inaczej to także uznać, że drugiego człowieka nie trzeba przekonać - wystarczy go nie unicestwić. W paradygmacie dyskusji, w którym każde słowo służy zwycięstwu, nie ma miejsca na spotkanie. Przekonanie staje się formą przemocy: chcę, byś myślał jak ja, byś przyjął moje dane, moje argumenty, moje stanowisko. Ale człowieka nie trzeba zawsze przekonywać. Czasem wystarczy nie odebrać mu godności. Nie wypchnąć go poza granice istnienia. Nie wymazać.

Wielka zmiana polega na tym, że język nie musi dominować, by mieć sens. Może pozostać w trybie obecności, nie w trybie dowodzenia. Spotkanie nie potrzebuje konkluzji. Potrzebuje wierności. Mówić z założeniem, że ten drugi nie musi stać się mną, nie musi przyjąć mojego świata, nie musi się poddać - to powiedzieć: jesteś, i to wystarcza. To nie słabość. To najtrudniejsza forma odwagi: pozwolić komuś trwać poza moim zasięgiem, a mimo to nie odebrać mu światła.

Mówić inaczej to również nie oddawać języka nienawiści tym, którzy chcą nim rządzić. Są tacy, którzy chcą uczynić z języka wyłączny instrument władzy. Władzy nad obrazem, nad tożsamością, nad rzeczywistością. Kolonizują słowa, przekształcają ich znaczenie, używają ich jak narzędzi inżynierii społecznej. I jeśli nie będziemy uważni, zaczniemy mówić tak, jak oni - nawet ich krytykując. Bo język przejmuje kształt tych, którym ulega. Dlatego mówić inaczej to znaczy nie mówić ich słowami. Nie wchodzić w ich ton, w ich rytm, w ich przemoc.

Jeśli oddamy język - oddamy świat. Bo to, co nieopisane własnymi słowami, zaczyna być opisywane cudzym interesem. I wtedy człowiek mówi nie dlatego, że ma coś do powiedzenia - ale dlatego, że został nauczycielską ręką uprzednio uformowany. Mówić inaczej to akt wyzwolenia języka z mechanizmu. To nie retoryka, to nie styl. To gest: nie poddam się logice tej walki. Nie wezmę broni, nawet gdy ją mi podsuwacie jako jedyny sposób wyrażenia siebie. Wybieram inne słowa - i przez to inny świat.

Ale nade wszystko - mówić inaczej to mówić tak, jakby każde słowo miało moc stwarzania lub burzenia rzeczywistości. Bo właśnie taką moc ma. Człowiek nie jest tylko biologiczną obecnością - jest istotą, która tworzy poprzez słowo. To, co nazwane, zaczyna istnieć. To, co nazwane niegodnie - zostaje zniszczone. Słowo może ocalić albo wykluczyć. Może natchnąć albo rozbić. Nie ma słowa, które byłoby neutralne. Każde słowo jest wyborem ontologicznym: albo buduję świat, albo go podważam. Albo przywracam człowieka do bycia - albo go usuwam z królestwa znaczeń.

To nie jest teoria - to praktyka codziennego istnienia. Kiedy mówisz do dziecka, do starca, do przechodnia, do wroga - tworzysz rzeczywistość, którą on przyjmie jako swoją. Albo ją odrzuci, ale już zraniony. Mówić inaczej to mówić tak, jakby każda sylaba miała grawitację - zdolność do zakrzywiania czasu, losów, wnętrza. I właśnie dlatego słowo musi być poprzedzone ciszą. A każda odpowiedź - poprzedzona pytaniem: „czy to, co chcę powiedzieć, jest zdolne do życia?”. Jeśli nie - nie mów. Jeśli tak - mów tak, jakby świat miał zacząć się od nowa.


X. Wnioski: język przyszłości to język, który nie chce wygrać


Nie zbudujemy nowej wspólnoty językiem zwycięzców. Język, który zna tylko tryumf, zna tylko siebie. Język, który zna tylko skuteczność, zapomina o drugim człowieku. A przecież przyszłość nie należy do tych, którzy najgłośniej mówią, ale do tych, którzy słuchają. Nie do tych, którzy chcą przekonać - ale do tych, którzy pozostają wierni, gdy inni już porzucili. Nie do tych, którzy „mają rację”, lecz do tych, którzy potrafią pozostać w prawdzie, nie krzywdząc.

Język przyszłości - jeśli ma istnieć - nie będzie językiem walki. Nie będzie bronią, strategią, sposobem zarządzania obrazem. Nie będzie narzędziem szybkiego efektu. Nie będzie reagował na każdą prowokację, nie będzie odpowiadał na każdą ironię. Jego głównym celem nie będzie wygrywanie. Tylko jeden język ma przyszłość - język, który nie chce zwyciężać, bo wie, że każde zwycięstwo nad drugim człowiekiem pozostawia ślad, którego nie da się usunąć.

To język, który traktuje każde wypowiedziane słowo jak decyzję moralną. Jak dotyk. Jak obecność. Język, który wraca do źródła - nie po to, by znaleźć czystość, ale by odnaleźć siłę bycia dobrym. Nie naiwnie. Nie infantylnie. Lecz głęboko i świadomie. I tu dochodzimy do słowa, którego dzisiejszy świat już prawie nie rozumie - błogosławieństwo.

W świecie stechnicyzowanym, zdominowanym przez wydajność i funkcję, słowo „błogosławieństwo” brzmi jak relikt. Jak echo mszy w kościele, jak fraza religijna, którą zepchnięto na margines. Kojarzy się z rytuałem, nie z rzeczywistością. Z przeszłością, nie z teraźniejszością. Ale może to nie słowo jest przestarzałe - tylko my straciliśmy zdolność, by je usłyszeć?

Błogosławieństwo nie oznacza egzaltacji. Nie oznacza zgody na wszystko. Nie oznacza braku granic. W językach świata - od łacińskiego benedicere, przez słowiańskie blagosłovit’, po chińskie 赐福 (cì fú)i hebrajskie בְּרָכָה (berakha) - błogosławieństwo to zawsze coś więcej niż tylko „dobre słowo”. To udzielenie przestrzeni życia. To powiedzenie: niech twoje istnienie ma miejsce w świecie.

W języku przyszłości każde słowo będzie właśnie takie - albo błogosławieństwem, albo raną. Nie będzie już przestrzeni pośredniej. Nie będzie słów obojętnych, które „nic nie znaczą”. Albo słowo podnosi, albo przygniata. Albo stwarza, albo niszczy. Dlatego przyszłość należy do tych, którzy wybiorą błogosławieństwo - nie jako religijną formułę, ale jako postawę istnienia.

To wybór innego języka. Języka, który nie udowadnia, tylko współistnieje. Który nie kategoryzuje, tylko widzi. Który nie szuka przewagi, ale obecności. To język, który nie musi mieć ostatniego słowa - bo pierwsze słowo, wypowiedziane z miłością, już wystarczy. Niech każde słowo będzie miejscem, w którym drugi człowiek może przetrwać. Bo tylko wtedy przetrwa świat.






Maciej Świrski

Założyciel Reduty Dobrego Imienia - Polskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom (http://reduta-dobrego-imienia.pl), bloger Szczurbiurowy, w l. 2006-2009 wiceprezes Polskiej Agencji Prasowej.



polityce.pl/kultura/736162-slowo-ktore-nie-rani-ku-nowemu-jezykowi



Kultura, czyli MY


Ten tekst bardzo syntetycznie ujmuje to, co pisałem przez te 15 lat na blogu.

Bardzo dobry tekst.





przedruk



Ostatnia linia: suwerenność poznawcza jako fundament przyszłości Co nam mówi wystawa „Nasi chłopcy”?

opublikowano: 24 lipca


autor: Fratria




Przetrwa nie to państwo, które ma najsilniejszą gospodarkę. Nie to, które ma największą armię. Nie to, które ma najnowocześniejszą infrastrukturę. XXI wiek to czas, w którym przetrwa tylko to państwo, które ma własne uzasadnienie trwania. Uzasadnienie - czyli świadomość, kim jest, po co istnieje, co jest jego zadaniem. To nie poetyka. To infrastruktura strategiczna. Bo w epoce, w której informacje stały się bronią, a pojęcia polem bitwy, przetrwają tylko ci, którzy potrafią bronić znaczeń. Kto nie ma tej samoświadomości, stanie się tylko przekaźnikiem cudzych przekonań. Kto nie ma własnego języka - będzie mówił cudzym. Dlatego pytanie o przyszłość Polski to nie pytanie o to, co produkujemy i co sprzedajemy, ale o to czy wiemy kim jesteśmy.

Państwo, które nie ma własnego systemu poznawczego, staje się protektoratem poznawczym. I w tym kontekście należy rozumieć wystawę „Nasi chłopcy”: staje się kolonią semantyczną: przejmuje obce pojęcia, obce rozumienie słów, obce aksjomaty. A kto przejmuje pojęcia, przegrywa bitwę, zanim padnie pierwszy strzał. Dlatego Polska musi zbudować własną suwerenność poznawczą. To znaczy: musi stworzyć własne pojęcia, własne definicje, własne rozumienie świata. Nie przeciw komuś, ale w imieniu tego, co nasze. Nie po to, by się zamknąć, ale po to, by móc uczestniczyć w życiu świata na własnych warunkach. Własny słownik pojęć i własna semantyka to fundament własnej podmiotowości. Kraj, który myśli cudzymi kategoriami podejmuje decyzje, które nie są zgodne z jego interesem - ale z interesem tych, którzy narzucili mu język.

Taka suwerenność ma cztery warstwy: język, edukację, kulturę i technologię. To cztery linie frontu, na których toczy się wojna poznawcza. I cztery pola, na których można zwyciężyć bez użycia przemocy. Język to nie tylko zasób słów - to matryca sensu. Edukacja to nie tylko przekaz wiedzy - to formatowanie duszy. Kultura to nie tylko sztuka - to system kodowania wrażliwości. Technologia to nie tylko narzędzie - to pole ekspresji aksjologii. Jeśli przegramy na tych czterech frontach, żadne czołgi, żadna armia, żadne sojusze nie ocalą nas przed rozpuszczeniem się w nicości. Ale jeśli zwyciężymy - przetrwamy każdą presję, każdy kryzys, każdą okupację.

Polska może być pionierem obrony semantycznej. Może stworzyć własne AI, karmione polskim językiem, polskimi metaforami, polską wrażliwością. Może stworzyć otwarty model edukacyjny oparty na klasycznym nauczaniu, retoryce i logice. Może odbudować pamięć narodową poprzez sieci lokalnych archiwów i redakcji. Może stworzyć polską platformę komunikacyjną, polskie repozytorium wiedzy, polski standard debaty. To wszystko nie wymaga miliardów. Wymaga decyzji, odwagi, rytmu. I rozumu przede wszystkim. AI, które nie zna Norwida, Sienkiewicza i Jana Pawła II, nie zrozumie Polski. Dlatego trzeba je nauczyć. A jeśli nauczymy maszynę naszego rytmu, przekażemy go światu. Tak jak kiedyś Biblia Tysiąclecia stała się słownikiem epoki dla polskich katolików w momencie posoborowej zmiany liturgii i języka a dzięki temu dla dzisiejszych 60-70 latków podstawą zrozumienia depozytu wiary - tak dziś polski model semantyczny może stać się kodem wspólnoty, która ma trwać w dziejach dla których nieodłącznym atrybutem, stale obecnym będzie uczenie maszynowe i to co nazywamy Wielkimi Modelami Językowymi (LLM) Kultura to nie dodatki. To nie nagroda pocieszenia. To nie ozdoba wieńcząca infrastrukturę. Kultura to kod podstawowy. Kultura to to, co zostaje, gdy zgaśnie ekran, wyłączy się prąd, zniknie zasięg. Kultura to zasób, dobro, które przetrwa potop. Dlatego potrzebujemy odrodzenia kultury jako formy. Nie eventów, tylko rytuału. Nie performansu, tylko rytmu. Nie komentarza, tylko ikony – i to w pierwotnym sensie, a nie UX. Suwerenność poznawcza nie polega na tym, by mieć własną opinię. Polega na tym, by mieć własny alfabet. Alfabet, w którym można zapisać własny testament. I własną przyszłość.

Wielkim zadaniem naszych czasów jest pamięć przyszłości. Co zostawimy następnym pokoleniom? Jakie słowa? Jakie rytuały? Jakie struktury? Czy zostawimy im tylko ruiny systemu, czy fundamenty ładu? Czy zostawimy im katalog krzywd, czy narzędzia budowy? Czy zostawimy im wspomnienie, czy tożsamość? Rzeczpospolita alternatywna to nie projekt na wybory. To testament. Testament dla tych, którzy będą żyli, gdy nas już nie będzie. I tu pojawia się następna linia - megaprojekty. Bo wielkość nie polega na wspominaniu chwały. Polega na jej projektowaniu. Tylko państwo, które buduje struktury przyszłości, ma prawo trwać.

Megaprojekty to więcej niż infrastruktura. To opowieść o zdolności narodu do organizacji, do współpracy, do wiary w siebie. CPK jest właśnie takim megaprojektem - nie tylko logistycznym, ale symbolicznym. Ruch obrony CPK pokazał, że Polacy tęsknią za wielkością, za sensem, za strukturą, która unosi ponad banał i doraźność. Takich projektów potrzebujemy więcej: niezależność energetyczna dająca Polsce najtańszą w Europie energię; skuteczna reforma edukacji i służby zdrowia; zmiana paradygmatu transportu; suwerenność obronna - nie jako klient USA, ale jako główny gwarant bezpieczeństwa w Europie Środkowej, zdolny odeprzeć agresję nie tylko na własnym terytorium, ale i na terytorium sojuszników.

To wszystko jest możliwe. Mamy zasoby, intelekt, organizację. Brakuje jedynie pewności, że możemy. Suwerenność poznawcza zaczyna się więc od tego słowa: możemy. Nie dlatego, że nam pozwolą. Ale dlatego, że jesteśmy. Bo jesteśmy - możemy. A jeśli możemy - to musimy. Bo przyszłość nie wybacza zwłoki.

I dlatego musimy zacząć już teraz. Bo ostatnia linia obrony nie biegnie przez sejm i senat. Biegnie przez język. Przez obraz. Przez gest. Przez to, co pamiętamy. Przez to, co powtórzymy. Przez to, co zostanie. I przez to, co zostanie wypowiedziane po nas. Jeśli pozostawimy po sobie głos, który przetrwa, zostaniemy - nawet w ciszy. Jeśli stworzymy formę, która będzie niosła sens - nie zginiemy.

A jeśli damy przyszłości język - przyszłość będzie nasza. Polska.






Maciej Świrski

Założyciel Reduty Dobrego Imienia - Polskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom (http://reduta-dobrego-imienia.pl), bloger Szczurbiurowy, w l. 2006-2009 wiceprezes Polskiej Agencji Prasowej.



wpolityce.pl/polityka/735927-co-nam-mowi-wystawa-nasi-chlopcy




środa, 23 lipca 2025

Mickiewicz w krzakach







16.07.2025, 07:47

Niemcy upamiętniają Polaków. Pomnik Mickiewicza w krzakach i śmieciach


Weimar to miasto kojarzone z największym niemieckim poetą Johannem Wolfgangiem von Goethem. 19 sierpnia 1829 r. doszło tam do spotkania z polskim poetą Adamem Mickiewiczem. Wydarzenie upamiętnia pomnik, który dzisiaj stoi zapomniany w krzakach. O sprawie napisał do "GPC" oburzony czytelnik. Interwencję obiecał Instytut Adama Mickiewicza, który zwróci się do ambasady w Berlinie, Instytutu Polskiego i ministerstwa kultury.


Autor: Jacek Liziniewicz

Jacek Liziniewicz - x.comPomnik Adama Mickiewicza w Weimarze

Pomnik Adama Mickiewicza w Weimarze sprawia wrażenie całkowicie opuszczonego. Ponieważ od kilku lat prowadzony jest remont pobliskiego zamku, wieszcz narodowy stoi o metr od ogrodzenia, a otaczają go budowlane śmieci. Zarósł również krzakami, tak że trudno do niego dotrzeć. – Jak to tak ma wyglądać, to może trzeba zabrać ten pomnik do Polski – twierdzi pan Jakub. Popiersie polskiego poety powstało dla upamiętnienia jego spotkania z poetą niemieckim z 19 sierpnia 1829 r. 

Sprawą zapomnianego pomnika postanowiliśmy zainteresować Instytut Adama Mickiewicza. To instytucja, która zajmuje się promowaniem polskiej kultury na świecie. Tak pisze o własnym patronie:

„Adam Mickiewicz został wybrany na patrona instytutu, którego misją jest promocja polskiej kultury za granicą. Wybitny poeta, wizjoner i aktywista w swoich romantycznych utworach opisywał i tęsknił do Rzeczypospolitej, której nie było na mapach. Swoimi pracami literackimi wywarł wpływ nie tylko na społeczeństwo polskie, ale również na artystów i myślicieli całej Europy. Patron zobowiązuje instytut do postrzegania sztuki jako nieustannej podróży przez czas, przestrzeń, różne kultury i idee, wzloty i upadki. Kształtuje ona naszą tożsamość i umożliwia głębsze zrozumienie otaczającego świata”

– czytamy na stronie.


Teraz Instytut Mickiewicza obiecał interwencję w sprawie.

„Opisana przez Pana sytuacja nie była nam dotąd znana, ponieważ Instytut Adama Mickiewicza nie jest bezpośrednio zaangażowany w kwestie związane z pomnikami ani nie sprawuje pieczy nad takimi obiektami. Dzięki Pana sygnałowi oraz interwencji czytelnika możemy podjąć konkretne działania: poinformujemy o sprawie najbliższe polskie instytucje w Niemczech – Instytut Polski w Lipsku oraz Ambasadę RP w Berlinie. Równolegle przekażemy informację do Departamentu Dziedzictwa Kulturowego za Granicą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Kolejnym krokiem będzie ustalenie, kto jest właścicielem wspomnianego pomnika, oraz czy podjęto już jakiekolwiek działania w tej sprawie. Zajmą się tym właściwe, kompetentne instytucje, którym przekażemy Państwa zgłoszenie” – twierdzi Joanna Andruszko, kierownik wydziału komunikacji.




niezalezna.pl/polska/niemcy-upamietniaja-polakow-pomnik-mickiewicza-w-krzakach-i-smieciach/547738



poniedziałek, 5 maja 2025

Kultywowanie narodowej tożsamości



„kto nie broni narodu przed wypłukiwaniem z niego polskości, choć może to uczynić w mediach, winien jest niszczenia narodu, tak samo jak ten, kto to robi mieczem”




przedruk




Prof. J. Kawecki dla „Naszego Dziennika”: Zarzuty wobec Muzeum „Pamięć i Tożsamość” są nie tylko bezpodstawne, ale często wręcz absurdalne

4 maja 2025 20:27
Radio Maryja




Nasz Dziennik: Zespół Wspierania Radia Maryja opublikował raport w obronie Muzeum „Pamięć i Tożsamość” im. św. Jana Pawła II w Toruniu. Dlaczego było potrzebne przygotowanie takiego dokumentu?

Prof. Janusz Kawecki: To nie jest kolejny głos emocji czy publicystyczny komentarz. To solidna, naukowa analiza, licząca razem z załącznikami aż 50 stron, pełna konkretnych przykładów, odniesień do prawa – w tym do Konstytucji – i rzetelnych wniosków. Pracowaliśmy nad nią długo, bo uznaliśmy, że trzeba wreszcie nazwać rzeczy po imieniu. 

Mamy do czynienia z falą manipulacji i kłamstw, które od miesięcy wylewają się z mediów, internetu i niektórych środowisk politycznych. Zarzuty wobec Muzeum „Pamięć i Tożsamość” są nie tylko bezpodstawne, ale często wręcz absurdalne. I właśnie dlatego nie mogliśmy milczeć. Już w styczniu, lutym i marcu publikowaliśmy komunikaty, w których punktowaliśmy te przekłamania, ale nadszedł moment, kiedy uznaliśmy, że trzeba to wszystko zebrać, uporządkować, pogłębić i przedstawić w formie, która da przeciwnikom manipulacji mocny oręż. Bo atakuje się nie tylko samą instytucję, jej ideę i patrona – św. Jana Pawła II – ale też jej twórcę, o. dr. Tadeusza Rydzyka CSsR. 

A przecież, jak mówił św. Ambroży z Mediolanu, „kto nie broni bliźniego przed krzywdą, choć może to uczynić, winien jest tej krzywdy tak samo jak ten, kto ją wyrządza”. Ten raport to właśnie taka obrona – konkretna, rzeczowa, nie do zignorowania. I co ważne, nieprzypadkowo ujrzał światło dzienne właśnie teraz. Uznaliśmy, że 3 maja, w dniu urodzin Ojca Dyrektora, to doskonała okazja, by ten dokument potraktować także jako symboliczny dar od naszego Zespołu. Wyraz wdzięczności za wieloletnią, często heroiczną służbę – Bogu, Kościołowi i Polsce.


Skoro mówimy o raporcie, to co on obejmuje i na czym oparta jest jego argumentacja?

– Zaczęliśmy od rzeczy fundamentalnej – pokazania, że Muzeum „Pamięć i Tożsamość” nie tylko ma rację bytu, ale wręcz jest niezbędne w budowaniu narodowej tożsamości. Udokumentowaliśmy to w sposób rzetelny, wskazując, że brak tej instytucji byłby poważnym deficytem w przestrzeni kultury i pamięci historycznej. 

Następnie rozłożyliśmy na czynniki pierwsze zasadniczy błąd metodologiczny, który leży u podstaw stawianych zarzutów. I powiem wprost: to nie jest pomyłka z niewiedzy – to celowe działanie.

Trudno bowiem zakładać, że osoby formułujące oskarżenia nie są świadome, że ich logika się nie klei.

A już szczególnie zawodzi tu część mediów. Dziennikarze, zamiast weryfikować i tropić nieścisłości, powielają cudze opinie. Bez sprawdzenia, bez krytycznej analizy – a przecież źródła są dostępne. 

Wystarczyło sięgnąć do ustaw: o muzeach, o działalności kulturalnej, o partnerstwie publiczno-prywatnym. Tam wyraźnie są opisane zasady współpracy i obowiązki obu stron. Cała burza medialna wybuchła wokół jednego muzeum – właśnie „Pamięć i Tożsamość” – a przecież dokładnie ten sam model organizacyjny zastosowano w kilku innych instytucjach w Polsce. I co? Tam nikt nie protestował. Przeciwnie – jedno z tych muzeów, które przecierało szlak, zostało wzorem do naśladowania. Skorzystano z tych samych procedur, identycznych mechanizmów finansowania, zbliżonych rozwiązań organizacyjnych. Ale tylko tu podniesiono larum. I to nie przypadek – to zorganizowana próba zdyskredytowania inicjatywy, która z punktu widzenia polskiej tożsamości ma ogromne znaczenie.

Jak Polacy reagują na metodyczne niszczenie Muzeum „Pamięć i Tożsamość” oraz podważanie autorytetu o. dr. Tadeusza Rydzyka?


– Reakcja, o której mówimy, to zarówno emocje, jak i działanie obywatelskie. W naszym raporcie nie mogliśmy pominąć tego głosu sprzeciwu, który płynął od samych ludzi – od wiernych, od słuchaczy Radia Maryja, od tych, którzy rozumieją, czym to Muzeum jest i komu służy. W rozmowach z nami nieustannie wracał jeden wątek: musimy mówić jednym głosem. 
I to właśnie się dzieje. Protest obywatelski Polaków, który zainicjowaliśmy, to nie tylko list do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. To sygnał, że społeczeństwo nie godzi się na likwidację instytucji, która odgrywa kluczową rolę w pielęgnowaniu narodowej pamięci i tożsamości. Zebraliśmy to wszystko i zamknęliśmy w spójnym dokumencie. I kiedy już się wydawało, że nic więcej nie trzeba dodawać, że całość jest domknięta, pojawiła się nowa sprawa. Świeża, z ostatniego tygodnia – i nie mogę zdradzić jej treści, bo zależy nam, by każdy sam sięgnął po ten dokument i przeczytał, co się wydarzyło. 

Ale jedno jest pewne: ta sytuacja to kolejny dowód na to, że nasze wspólne działanie jest absolutnie niezbędne. Dlatego do raportu dołączyliśmy również wzór protestu obywatelskiego – narzędzie, z którego każdy może skorzystać. Znajdują się tam również trzy komunikaty opublikowane na łamach „Naszego Dziennika” – ze stycznia, z lutego i marca – które dokumentują, jak narastała ta kampania dezinformacji i ataku. Raport kończymy nie podsumowaniem, lecz apelem. To nie jest tekst do odłożenia na półkę, ale to jest broń – intelektualna, prawna, moralna – w walce o prawdę. 

Przekazujemy go nie tylko Ojcu Dyrektorowi, który zna tę sprawę od podszewki, ale wszystkim członkom Rodziny Radia Maryja i każdemu, komu nie jest obojętna ta inicjatywa. Ten dokument to narzędzie, które ma pomóc ludziom stawać w prawdzie i mówić: „Patrz, to są fakty. Tak wygląda rzeczywistość. Wesprzyj nas w tej walce”. Bo chodzi nie tylko o Muzeum. Chodzi o prawdę, tożsamość, wolność głosu, który dziś próbuje się uciszyć.

Od poniedziałku „Nasz Dziennik” będzie publikował w odcinkach treść raportu. Gdzie jeszcze można się z nim zapoznać?

– Raport już teraz jest dostępny na stronie internetowej Radia Maryja, więc każdy, kto chce, może go przeczytać – od ręki, bez czekania. Ale oczywiście wiem, że dla wielu ludzi papier wciąż znaczy więcej niż ekran. Dlatego planujemy również wersję drukowaną – broszurę, którą będzie można przeczytać i przekazać dalej: sąsiadowi, rodzinie, komuś w parafii. I właśnie do takiego dzielenia się gorąco zachęcam. Cieszę się, że udało się ten dokument ukończyć jeszcze przed pierwszą z tegorocznych pielgrzymek na Jasną Górę – przed 26. Pielgrzymką Młodych z Radiem Maryja. To spotkanie odbywa się pod hasłem „Jesteśmy nadzieją!” – i nie ma w tym żadnego przypadku. Jeśli młodzi dostaną ten raport do ręki, jeśli przeczytają, jak bardzo próbuje się zagłuszyć prawdę przez liberalno-lewicowe media, ile dezinformacji i kłamstwa się z nich sączy, zrozumieją, że muszą się włączyć w tę walkę – nie dla idei, ale dla siebie, swoich rodzin, przyszłości Narodu.


Dziękuję za rozmowę.

Rafał Stefaniuk/Nasz Dziennik





Cały raport jest dostępny na portalu Radia Maryja:

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Poczucie rzeczywistości

 

Twórczość - istota człowieczeństwa.


„Naród naprawdę godny tego imienia – pisał Piasecki – to piastun idei cywilizacyjnej, idei przebudowy społecznej, idei o cechach możliwie uniwersalnych. Wiara w taką ideę, wiara w misję, jaką ma się do spełnienia w świecie, wiara w konieczność zdobywania wyznawców – tworzy wielkość narodu i daje mu postawę moralną wobec innych”.


Wrogim imperializmom nie można przeciwstawić hasła obrony, wówczas bowiem z góry skazanym się jest na klęskę, należy zaś sformułować „program pozytywny, program imperializmu polskiej idei narodowej, kulturalnej, społecznej, gospodarczej. Program ofensywny”. W związku z tym grzmiał, iż należy mieć większe aspiracje, stawiać sobie większe wymagania. „Trzeba mieć ambicję – jak pisze – wyjścia na świat z wielką ideą, godną wielkiego narodu. Trzeba mieć ambicję obliczoną nie w setkach kilometrów kwadratowych – ale mierzącą się powierzchnią kuli ziemskiej. Trzeba mieć ambicję stania się ośrodkiem przebudowy, stworzenia takiego wkładu w strukturę cywilizacyjną ludzkości, który by pozostał i wtedy, po długich wiekach, kiedy Polski może nie będzie, ale zostanie cywilizacja polska. Jak dziś żyje cywilizacja rzymska i nasza papuzia duma z wasalstwa wobec niej. Te światoburcze hasła – to ani megalomanja narodowa, ani utopijne fantazjowanie. To po prostu poczucie rzeczywistości. […] Trzeba na to tylko odwagi. […] Nade wszystko zaś odwagi samodzielnego myślenia, odwagi żelaznej konsekwencji, odwagi wiary w odległe cele. I wiary w Polskę”.



Święte słowa panie....








przedruk



Kultura i imperializm. Wokół koncepcji Stanisława Piaseckiego


Autor Rafał Łętocha

3 kwietnia 2025


Stanisław Piasecki znany jest przede wszystkim jako redaktor naczelny dwóch ważnych pism związanych z obozem narodowym: „Prosto z Mostu” i „Walki”. 










Założone przez niego w 1935 r. „Prosto z Mostu” w zamierzeniu stanowić miało swoistą przeciwwagę dla liberalnych „Wiadomości Literackich”, dzierżących do pewnego momentu niejako rząd dusz wśród polskiej inteligencji. Ambicją Piaseckiego było podważenie hegemonistycznej pozycji tego periodyku na rynku prasy kulturalnej w II Rzeczypospolitej. Do pewnego stopnia się to udało zważywszy na to, iż nakład „Prosto z Mostu” prawie dorównał w pewnym momencie nakładowi pisma redagowanego przez Grydzewskiego, sięgając liczby 15 tys. egzemplarzy, a samo pismo nie było bynajmniej jednym z wielu periodyków narodowych na rynku prasowym, ale stało się czymś na kształt instytucji kulturalnej.

Karol Zbyszewski wskazywał, iż Piasecki „był duszą całego tygodnika. W ciągu czterech lat ani je­den numer nie wyszedł bez niego. Nie wyjechał ani razu dłużej niż na parę dni, nie pozwolił sobie na solidniejszą chorobę. Jaki jest pierwszy warunek, aby być dobrym redaktorem? Siedzenie na miejscu! Redaktor musi tkwić w redakcji, jak sprze­dawca w sklepie czy urzędnik w biurze. Przyłażą ludzie z rękopisa­mi, współpracownicy szwendają się z pomysłami, są setki drobnych spraw, które tylko redaktor naczelny może załatwić. Otóż Piasecki miał ten «sitzfleisch». Siedział w swym gabinecie jak mól. Nie szu­kało się go telefonem, godzinami i dniami, po całej Warszawie…”

Czytelnikami „Prosto z Mostu” była młodzież. Piasecki chciał stworzyć z pisma trybunę, na której mogłyby się ścierać poglądy generacji liczącej od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat. Było to pokolenie, które odznaczało się bardzo określoną postawą ideową, a raczej dwoma przeciwstawnymi sobie postawami: narodową i marksistowską. Piasecki dość wcześnie zauważył, że mimo odmienności wyznawanego światopoglądu młodzi mają także ze sobą wiele wspólnego. Pismo miało służyć ujawnieniu tej wspólnoty.

Wojciech Wasiutyński w związku z tym natomiast wspominał, że pierwotnie Piasecki zarzucił sieci bardzo szeroko.


Rzeczywiście zwłaszcza w pierwszym okresie pismo było w dobrym tego słowa znaczeniu liberalne – publikowano na jego łamach teksty autorów o różnych poglądach, bynajmniej nie ograniczając się tylko do osób powiązanych organizacyjnie czy ideowo z obozem narodowym.

Przewagę miały oczywiście artykuły publicystów z nim kojarzonych: Jana Bajkowskiego, Jana Bielatowicza, Adama Doboszyńskiego, Tadeusza Dworaka, Karola Stefana Frycza, Jana Korolca, Jana Mosdorfa, Stefana Niebudka, Witolda Nowosada, Władysława Pietrzaka, Mariana Reutta, Wasiutyńskiego, Jerzego Zdziechowskiego.

Odnajdujemy jednakże na łamach periodyku również publicystykę konserwatystów, jak np. Julian Babiński, Leszek i Miłosz Gembarzewscy, Kazimierz Marian Morawski czy Ksawery Pruszyński, neopogan ze Stanisławem Szukalskim i Janem Stachniukiem na czele, piłsudczyków i wrońskistów jak Jerzy Braun i Mirosław Starost, a także wielu innych znanych wówczas czy później publicystów, pisarzy i naukowców, od komunistów i socjalistów po katolików i konserwatystów, jak np. Józef Czapski, Witold Gombrowicz, Leon Kruczkowski, Stanisław Młodożeniec, o. Innocenty Maria Bocheński, Ignacy Chrzanowski, Ferdynand Goetel, Konrad Górski, Roman Ingarden, Karol Irzykowski, Stefan Kołaczkowski, Karol Ludwik Koniński, Zofia Kossak, Jalu Kurek, ks. Konstanty Michalski, Jan Nepomucen Miller, Gustaw Morcinek, Kazimierz Nitsch, Stanisław Rembek, Władysław Siła Nowicki, Stefania Szurlejówna, Aleksander Świętochowski, Jerzy Turowicz, Jerzy Zagórski. Pomimo tego, iż większość stałych publicystów oraz redakcja ze Stanisławem Piaseckim na czele poczuwali się do związków z młodym pokoleniem narodowców, a pismo miało wyraźny profil ideowy, to od początku, jak widzimy, mamy do czynienia z dużą otwartością na autorów o odmiennych poglądach.


Kultura, głupcze

Jako publicysta i ideolog Piasecki gros miejsca poświęcił sprawom dotyczącym kultury. Kultura wedle niego winna oddziaływać na życie narodowe i jednocześnie z niego wyrastać, widział w tym sui generissystem naczyń połączonych. Norwid pisał w Promethidionie o artyście jako organizatorze psychiki narodowej, Piasecki również w podobny sposób postrzegał, jak się wydaje, rolę i zadania elity kulturalnej.

Krytykował w związku z tym odrywanie się twórczości, literatury od życia, gleby społecznej, narodowej, czcze zabawy formą, słowem, sztukę dla sztuki. Recenzując tomik poezji Leopolda Staffa, pisał z wyrzutem, iż „życie toczy się potężnym eposem, spiętrza się w dramaty i tragedię – a poezja wciąż sobie kwili lirycznie o kwiatkach i ptaszkach, o wiośnie i sośnie, o akacjach i wakacjach”.

Przed sztuką jego zdaniem stoją ogromne zadania. Jest ona tylko wtedy „prawdziwą sztuką, gdy jest społeczeństwu potrzebna, gdy umie iść z czasem i wczuwa się w jego ducha, a nie wlecze się w ogonie”. Nie wahał się mówić o poezji, literaturze potrzebnej i niepotrzebnej, nie zważając, iż pociągnie to za sobą zarzuty o utylitaryzm czy ich instrumentalizowanie. Omawiając książkę Jana Nepomucena Millera Na gruzach Grenady, pisał wręcz, iż winna być ona „czynem, a nie tylko pięknoduchowskim ględzeniem”. Aby było to jednak możliwe, twórca musi mieć łączność z rzeczywistym życiem, zwyczajnymi ludźmi, a nie zasklepiać się w kółkach wzajemnej adoracji i ograniczać swoje kontakty do tzw. bohemy artystycznej. Musi przenikać życie społeczne i narodowe, kształtować je, zmieniać, uszlachetniać, wzbogacać.


Jednym z kluczowych pojęć pojawiających się w publicystyce Piaseckiego jest termin „twórczość”. Nie odnosi on go bynajmniej jedynie do sfery związanej ze sztuką czy kulturą w węższym rozumieniu tego słowa, każde bowiem działanie człowieka winno mieć znamiona twórczości. 

Jądrem krytyki kapitalizmu, którą odnajdujemy w publicystyce Piaseckiego, jest na ten przykład przekonanie, iż za jego sprawą doszło do twórczego wyjałowienia człowieka. W związku z tym stwierdzał, iż największym grzechem ustroju kapitalistycznego nie jest wyzysk materialny, ale „zbrodnia duchowego zubożenia człowieka”. Twórczość to wręcz istota człowieczeństwa, pozbawienie ludzi możliwości działania twórczego stanowi więc dla Piaseckiego wyraz dehumanizacji, reifikacji człowieka, degradacji go do poziomu animalnego.


Kultura i praca

Lekarstwo na te niedomagania, podobnie jak wielu narodowców czy też konserwatystów w tamtym okresie, będzie widział Piasecki w dekoncentracji produkcji. Nie ucieka on tutaj jednak w jakiś mediewalizm, prymitywizm czy luddyzm, stojąc na stanowisku, iż właśnie dalszy rozwój techniki przyczyni się do zaistnienia możliwości usunięcia systemu wielkokapitalistycznego i wprowadzenia dekoncentracji gospodarczej.

Podkreślał przy tym, iż życie gospodarcze, technika i kultura są ściśle ze sobą powiązane, postęp techniczny jest przecież dzieckiem wyobraźni, a więc kultury. „Bez bajki o latającym dywanie – pisał redaktor «Prosto z Mostu» – nie byłoby dziś aeroplanu, bo nie byłoby idei aeroplanu. […] Otóż wydaje mi się, że nieznany twórca bajki o latającym dywanie nie mniej jest godny podziwu od Bleriota i braci Wright, jeśli nie więcej”. Rzeczywistym więc ojcem techniki współczesnej, wedle Piaseckiego, nie jest Edison czy inny wielki naukowiec lub wynalazca, ale Juliusz Verne. Wspominany już Norwid w epilogu Promethidiona stwierdzał, iż jedną z głównych przyczyn tragizmu kultury polskiej jest przepaść pomiędzy „słowem ludu a słowem pisanym i uczonym” oraz że „żadne się społeczeństwo nie ostoi i żaden naród nie utrzyma, jak przez pracy harmonię tradycyjną powiązane z sobą słowo ludu i słowo społeczeństwa w dwie się strony rozprzęgną”. Wzywał w związku z tym do zadzierzgnięcia zerwanych więzi, pisał o sztuce jako „uldze pracy”, gdyż „nawet najmaterialniej rzeczy biorąc – toć wynalazki, które człowieka wyręczają, także satelitami sztuk są – a przynajmniej źródła wynalazków bez wszelkiej wątpliwości”.

Piasecki, jak widzimy, zwraca uwagę w zasadzie na to samo, mówi o potrzebie pewnego zakorzenienia kultury i swoistego solidaryzmu narodowego, uspołecznienia jej i bezpośredniego wejścia w krwioobieg narodowy. Nie znaczy to jednak, aby żądał on przekształcenia literatury w coś na kształt agitpropu. Wręcz przeciwnie odżegnywał się od pomysłów instrumentalizowania literatury do celów strictepolitycznych, tzn. czynienia z niej tuby propagandowej określonej partii. Ocena wartości książki, jak pisał, nie może zależeć od tego, w jakiej mierze autor potrafił „tym czy owym zdaniem zadowolić polityczne ambicje grupowe, ale od tego, jak dalece umiał swój ideowy, religijny i narodowy punkt widzenia wtopić organicznie w tworzywo powieści”.


W stronę imperializmu kulturowego

Omawiając zagadnienia kultury, Piasecki postulował jednak przede wszystkim jej dynamizację, żądał, aby włączyła się ona w dzieło przetwarzania świata, a nie tylko biernie go kontemplowała. Domagał się przy tym przestawienia psychiki polskiej z defensywnej na ofensywną. Jego zdaniem pierwiastki defensywne zaczynają wypływać na powierzchnię i dominować w wieku XVI i XVII, co miało być głównym powodem tracenia przez Polskę znaczenia, pozycji mocarstwowej, a wreszcie całkowitego upadku państwa polskiego.


Proces ten przybrać miał na dynamice w latach rozbiorów, kiedy to dokonujące się w Europie odrodzenie uczuć narodowych zastało Polskę podzieloną przez rozbiorców, co musiało zaciążyć na defensywnym charakterze polskiego patriotyzmu. Jak podkreślał Piasecki: „Nasze pieśni narodowe oplatają się około słowa «nie»: «Jeszcze Polska nie zginęła», «Nie rzucim ziemi skąd nasz ród». […] Ba, nawet pojęcie «wolność» woleliśmy sformułować sobie negatywnie: «niepodległość». Polska poezja i polska pieśń, odwzorowując wiernie rodzaj naszej uczuciowości narodowej, nastrojone są na nutę obrony i ofiary. […] Ale bo też obrona była naczelnem przykazaniem polskości w latach naszej niewoli politycznej. Obrona wiary, obrona języka, obrona obyczaju, obrona – narodowości”.

O nowy nacjonalizm

Trzeba więc odnaleźć nową ideę, stworzyć nową dynamiczną kulturę, ośrodek cywilizacyjny. „Naród naprawdę godny tego imienia – pisał Piasecki – to piastun idei cywilizacyjnej, idei przebudowy społecznej, idei o cechach możliwie uniwersalnych. Wiara w taką ideę, wiara w misję, jaką ma się do spełnienia w świecie, wiara w konieczność zdobywania wyznawców – tworzy wielkość narodu i daje mu postawę moralną wobec innych”.

Widać tutaj wyraźnie myślenie nie tylko w kategoriach interesu narodowego, ale i pewnej misji narodowej, której właściwa realizacja ma jednakże dobrze temu interesowi się przysłużyć. Można powiedzieć wręcz o pewnych pierwiastkach mesjanistycznych czy raczej, używając terminologii Mikołaja Bierdiajewa, misjonistycznych. Dla rosyjskiego filozofa misjonizm to rodzaj zeświecczonego mesjanizmu, w którym brak sui generis porywów religijnych, nadawania misji wymiaru soteriologicznego czy też wpisywania jej w millenarystyczny schemat zbawienia. Nie musi być to związane z jakąś megalomanią narodową.


José Ortega y Gasset pisał o dwóch zasadniczych typach ludzkich 

– jedni stawiają sobie duże wymagania, przyjmują na siebie obowiązki i narażają się na niebezpieczeństwa, 

drudzy zaś wychodzą z założenia, iż żyć znaczy pozostawać takim, jakim się jest, bez podejmowania żadnych wyzwań i jakiegokolwiek wysiłku w celu samodoskonalenia. 


Podobnie wybraństwo, misję Polski pojmować będzie Piasecki, przede wszystkim jako zobowiązanie, ciężar, zadanie. Wskazywał też w związku z tym na istnienie dwóch rodzajów nacjonalizmu. Pierwszy z nich zmieniał stosunki narodowościowe drogą kolonizacji, wynaradawiania mniejszości narodowych lub wręcz jej fizycznej eksterminacji. Nacjonalizm nowego typu rozwiązywał je tworzeniem idei całkującej, zmierzając do integracji sąsiadujących ze sobą narodowości i zbudowania za sprawą tego procesu nowej cywilizacji.

Polska z racji swojego położenia geopolitycznego nie może hołdować wyłącznie ideom obronnym.

Wciśnięcie pomiędzy dwa agresywne imperia powoduje, iż zdaniem Piaseckiego, musi wypracować własny imperializm. Tertium non datur, zdaje się mówić Piasecki, albo do tego dojdzie, albo Polska zostanie zmiażdżona przez dwa imperia zmierzające nieuchronnie do konfrontacji.


Wrogim imperializmom nie można przeciwstawić hasła obrony, wówczas bowiem z góry skazanym się jest na klęskę, należy zaś sformułować „program pozytywny, program imperializmu polskiej idei narodowej, kulturalnej, społecznej, gospodarczej. Program ofensywny”. 

W związku z tym grzmiał, iż należy mieć większe aspiracje, stawiać sobie większe wymagania.

 „Trzeba mieć ambicję – jak pisze – wyjścia na świat z wielką ideą, godną wielkiego narodu. Trzeba mieć ambicję obliczoną nie w setkach kilometrów kwadratowych – ale mierzącą się powierzchnią kuli ziemskiej. Trzeba mieć ambicję stania się ośrodkiem przebudowy, stworzenia takiego wkładu w strukturę cywilizacyjną ludzkości, który by pozostał i wtedy, po długich wiekach, kiedy Polski może nie będzie, ale zostanie cywilizacja polska. Jak dziś żyje cywilizacja rzymska i nasza papuzia duma z wasalstwa wobec niej. Te światoburcze hasła – to ani megalomanja narodowa, ani utopijne fantazjowanie. To po prostu poczucie rzeczywistości. […] Trzeba na to tylko odwagi. […] Nade wszystko zaś odwagi samodzielnego myślenia, odwagi żelaznej konsekwencji, odwagi wiary w odległe cele. I wiary w Polskę”.




Podsumowanie

Piasecki, jak widzimy, kładł nacisk na kwestie przedpolityczne czy też metapolityczne, uznając iż warunkiem sine qua non wzrostu politycznego znaczenia Polski, zachowania przez nią niepodległego bytu – co jak konstatował, zważywszy na położenie geopolityczne, jest możliwe jedynie w sytuacji uzyskania przez nią pozycji mocarstwowej – są przeobrażenia w sferze kultury. Mówił on ni mniej, ni więcej tylko to, iż należy tę kulturę gruntownie przetworzyć, konieczne jest nadrobienie wielkich zaległości w tej dziedzinie, trzeba wreszcie wygrać o nią batalię, wówczas dopiero będzie można marzyć o przemianach w innych sferach, bez tej podstawy, twardego fundamentu wszelkie próby reform będą tak naprawdę budowaniem na piasku.


Używając języka marksistowskiego wskazywał on na prymat nadbudowy nad bazą, na co w tamtym czasie zaczną zwracać uwagę Antonio Gramsci czy frankfurtczycy, a co później z taką siłą zacznie podnosić tzw. nowa prawica, kładąc nacisk przede wszystkim właśnie na walkę o hegemonię kulturalną, te wartości, które co prawda nie wiążą się wprost z doraźnymi kwestiami politycznymi, ale na nie w poważnym stopniu oddziałują. Temu celowi miało właśnie służyć założone przez niego „Prosto z Mostu”.

Konstatacje i pomysły tego rodzaju nie były bynajmniej odosobnione. W latach okupacji twórcy związani z pismem „Sztuka i Naród”, idąc niejako tropem Piaseckiego, obarczą winą za klęskę wrześniową właśnie polskie warstwy kulturotwórcze, które ich zdaniem izolowały się od społeczeństwa w wieży z kości słoniowej, nie mając ambicji oddziaływania na rzeczywistość, alienując się od realnego życia i traktując kulturę w kategoriach żartu i kaprysu. W związku z tym postulowali oni postawę imperializmu kulturalnego.

Podobne konstatacje odnajdziemy także u Jerzego Brauna piszącego o odstąpieniu warstwy intelektualnej od problematyki historycznej narodu w dwudziestoleciu międzywojennym, o tym, iż sztuka stała się zabawą elity, która nie chciała tworzyć kultury narodowej, społecznej, wziąć odpowiedzialności na swoje barki za losy narodu i państwa, uciekając w „estetyzm, talentyzm i dowolność”. Stąd również pojawiające się u niego zarówno w latach międzywojennych, jak i ze zdwojoną siłą w czasie okupacji postulaty kreacji „nowego świata kultury” czy też „kultury jutra”, przewijające się przez całą jego twórczość.











poniedziałek, 6 stycznia 2025

10 zasad Milei ( i kultura)





No, zasady bardzo słuszne.




przedruk




"Nie obchodzi nas zdanie polityków na żaden temat". 
Milei przedstawił 10 zasad


Dodano: dzisiaj 15:01


Prezydent Argentyny Javier Milei przedstawił 10 zasad politycznych, którymi kieruje się jego rząd i powinna jego zdaniem kierować się prawica.





Na kongresie kierowanej przez Giorgię Meloni partii Bracia Włosi prezydent Argentyny Javier Milei przypomniał i omówił 10 zasad politycznych, którymi kieruje się swojej działalności w ramach sprawowania władzy.


Przypomnijmy, że w Argentynie od roku trwa transformacja zrujnowanej przez socjalizm gospodarki w kapitalizm. Rządzący koncentrują swoje działania m.in. na radykalnym obniżeniu rządowych wydatków i uwolnieniu gospodarki. W 2025 polityka budżetowa jest prowadzona zgodnie z zasadą zero deficytu.


Milei podkreślił, że nie jest zawodowym politykiem, lecz ekonomistą i gardzi politykami z powodu szkód, które wyrządzili Argentynie. 

W swoim przemówieniu wiele miejsca poświęcił zagadnieniu walki prawicy z lewicą, którą jego zdaniem należy pokonać.



10 zasad politycznych rządu Javiera Milei

Lepiej powiedzieć niewygodną prawdę, niż wygodne kłamstwo

Nie obchodzi nas zdanie polityków na żaden temat

Nigdy nie należy negocjować swoich idei, żeby zdobyć głosy – zaprzeczanie własnym przekonaniom pozostawi cię bez przekonać i bez głosów

Musimy być praktyczni, zdecydowani i nie wahać się pokonać lewicę w bitwie kulturowej

Jedynym sposobem na walkę ze zorganizowanym złem jest zorganizowane dobro

Kiedy przeciwnik jest silny jednym sposobem na pokonanie go jest większa siła

Najlepsza obrona to dobry atak – prawica nie może być ciągle w defensywie i tylko reagować na to, co robi lewica

Walka kulturowa to obowiązek, bo dobrze wskazana idea to dopiero początek, a trzeba ją jeszcze zaimplementować

Jedyny sposób na walkę z socjalizmem jest z prawej strony, bo centrum w praktyce pomaga lewicy

Bronimy sprawy sprawiedliwej i szlachetnej – znacznie większej, niż każdy z nas. Ta sprawa to wielki cywilizacyjny wyczyn, jakim jest Zachód.






Życie, wolność, własność prywatna


W trakcie wystąpienia argentyński prezydent podkreślił, że jego rząd kieruje się przekonaniem, że wolny rynek przynosi dobrobyt dla wszystkich. W konsekwencji rząd musi być ograniczony, ponieważ ludzie wiedzą lepiej niż politycy i biurokraci, jak produkować, z kim handlować i kogo zatrudniać. Dodał, że obecna władza Argentyny broni życia, wolności i własności prywatnej.

Milei wyraził ocenę, że prawicowa liberalna strona zbyt często wpada w pułapkę defensywy, marnując czas na "tłumaczenie się przed tymi, którzy na to nie zasługują".

 – Nikomu kto zrujnował nasz kraj, nie musimy niczego tłumaczyć. To my musimy dyktować tempo wydarzeń, upewniają się, że gra toczy się według naszych zasad. Jeśli zdarzy się, że stracimy punkt, musimy zdobyć kolejne trzy 

– apelował.


Walka kulturowa z lewicą

Prezydent Argentyny wskazał, że najważniejszym polem, na którym toczy się bój z lewicą, jest kultura.

 – Lewica to dowód na to, że najgorsze idee kulturowe mogą odnieść sukces, jeśli są dobrze wypromowane – zwrócił uwagę, dodając, że należy lepiej wypromować idee wolnościowe, które sprawdzają się w praktyce.

Milei podkreślił, że rząd Argentyny nie jest zainteresowany trwaniem w żadnym pakcie, który zakłada dalsze dojenie podatników.

 – To, co oni nazywają konsensusem to w rzeczywistości konsensus między nimi a ich jedynym celem – przywileje kasty politycznej nawet wtedy, kiedy zmieniają się rządy, a politycy skaczą sobie do gardeł 

– powiedział.





---------




I jeszcze tytułem komentarza:

"wolny rynek" - pod tym pojęciem czają się różne interpretacje

"dobro trzeba organizować" - dokładnie!

"walka kulturowa" - to jest coś, co już podkreślałem we wcześniejszych postach 



- na kulturę zwracałem uwagę min. przy okazji notatki o pismach J. G. Herdegera i Muzeum w Morągu

- a także przy okazji postu "Zwycięstwo bez walki" o konkurencji pomiędzy Chiami, a USA - poniżej fragment tego tekstu:



złe działania wynikają z błędnych pomysłów

błędnego poglądu



nasza zdolność do bezpośredniego zwycięstwa dzięki sile militarnej nie powinna być naszą jedyną miarą sukcesu
tak jak chińscy przywódcy studiowali nasz sposób prowadzenia wojny, tak my musimy studiować ich
konkurencja strategiczna jest trwałym stanem, którym należy zarządzać, a nie problemem, który należy rozwiązać


kluczowe znaczenie będzie miała nasza zdolność budowania jedności

na jedność wpływa jakość kultury narodu

idea kulturowa




rywalizacja idei


liczy się nie tylko rywalizacja militarna czy gospodarcza

wymaga to od nas poznania i zrozumienia:

- własnej kultury
- filozofii oraz kultury naszego przeciwnika


znajomość kultury była decydująca, a z pewnością krytycznie ważna





"fałszywa kultura" i massmedia mogą niweczyć wysiłek rodziców włożony w wychowanie dzieci, tak więc

podtrzymywanie i uprawianie kultury zgodnej z naszym kodem kulturowy, tradycją, naszym narodowym interesem - jest ekstremalnie ważne.