Hiszpańska recepta na kryzys. Zanosi
się na 4-dniowy tydzień pracy
Rząd w Madrycie rozważa skrócenie tygodnia pracy do czterech
dni. Z podobnym postulatem występują niemieckie związki zawodowe i
brytyjska Partia Pracy. Rozwiązanie było już testowane przez
Microsoft w Japonii, a będzie sprawdzane przez Unilever w Nowej
Zelandii.
Tegoroczna pandemia sprzyja
dyskusjom o reformie czasu pracy. W okresie lockdownów na szeroką
skalę wykorzystywane są nadzwyczajne programy urlopowe. Więcej
jest też apeli o wsparcie dla osób mało zarabiających oraz tych,
które pracują w branżach szczególnie narażonych na kryzys
Wicepremier Hiszpanii, a zarazem lider lewicowej partii Unidas
Podemos, Pablo Iglesias oświadczył, że rząd prawdopodobnie
zaproponuje zmniejszenie wymiaru czasu pracy. Takie rozwiązanie w
kraju ogarniętym bezrobociem zwiększyłoby liczbę zatrudnionych.
Według Eurostatu, w Hiszpanii stopa bezrobocia jest rekordowo
wysoka i wynosi 16,2 proc., podczas gdy w całej Unii Europejskiej
wyliczona została na 7,6 proc Jednak jakakolwiek zmiana długości
tygodnia pracy będzie musiała być przedyskutowana przez hiszpański
rząd ze związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców.
Niezbędne będzie też poparcie koalicjantów w parlamencie.
W
dyskusji ze związkowcami rząd w Madrycie będzie miał
prawdopodobnie problem z przeforsowanie zasady: "kto krócej
pracuje, ten mniej zarabia". Celem wprowadzenia czterodniowego
tygodnia pracy ma być motywowanie pracodawców, by zatrudniali
dodatkowe osoby (z powodu krótszych zmian). Zapewne jednak
towarzyszyłoby temu proporcjonalne obniżenie zarobków. Innymi
słowy, pula wynagrodzeń byłaby taka jak dotychczas, ale podzielona
zostałaby między większą liczbę zatrudnionych.
Czterodniowy
tydzień pracy firma Microsoft już przetestowała w swoich
japońskich oddziałach. Okazało się, że wydajność wszystkich
2300 pracowników przez 4 dni była większa, niż w tradycyjnym
pięciodniowym trybie pracy. W efekcie obniżanie wynagrodzeń nie
było konieczne.
Także koncern Unilever ogłosił, że przetestuje krótszy
tydzień pracy wśród wszystkich swoich pracowników w Nowej
Zelandii. Pozwoli im zdecydować, w które cztery dni chcą pracować.
Zamierza jednak wypłacać pełne wynagrodzenia, takie jak za pięć
dni pracy. Celem eksperymentu nie jest walka z bezrobociem, bo to nie
jest wysokie w Nowej Zelandii. Firma chce ocenić, czy skrócenie
tygodnia pracy o jeden dzień opłaca się z biznesowego punktu
widzenia.
- Stare sposoby pracy są przestarzałe - powiedział szef firmy w
Nowej Zelandii, Nick Bangs. Dodał, że celem testu jest "zmierzenie
efektywności pracy na podstawie wydajności, a nie czasu jej
poświęconego". Okres próbny potrwa rok., a University of
Technology w Sydney będzie wyciągał wnioski z eksperymentu.
Unilever zatrudnia w Nowej Zelandii tylko 81osób. Jeśli test
wypadnie dobrze, firma rozważy, czy zastosować rozwiązanie na
całym świecie i na szerszą skalę.
Nie tylko Hiszpania
Jakiś czas temu cztery dni pracy w tygodniu rozważano w
Niemczech. Inicjatorem był IG Metall, czyli niemiecki związek
zawodowy zrzeszający ponad 2 miliony pracowników z branży
przemysłowej. Szef związkowców Joerg Hofmann sugerował wówczas,
że krótszy tydzień pracy pozwoli uniknąć redukcji miejsc pracy.
Tegoroczna pandemia sprzyja dyskusjom o reformie czasu pracy. W
okresie lockdownów na szeroką skalę wykorzystywane są
nadzwyczajne programy urlopowe. Więcej jest też apeli o wsparcie
dla osób mało zarabiających oraz tych, które pracują w branżach
szczególnie narażonych na kryzys.
Jak donosi "The Guardian", polityk brytyjskiej Partii
Pracy John McDonnell, który pełni funkcję kanclerza skarbu w
gabinecie cieni, uważa, że największe kraje europejskie powinny
szybko wprowadzić czterodniowy tydzień pracy. List w tej sprawie
dostali: premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, kanclerz Niemiec
Angela Merkel, premier Hiszpanii Pedro Sánchez i niektórzy inni
europejscy przywódcy. Poparcie dla pomysłu wyrazili już lewicowi
politycy i związkowcy.
Autorzy listu podkreślili długą historię godzenia się przez
pracowników na skrócenie tygodnia w celu ratowania miejsc pracy.
Ich zdaniem, konieczne jest ponowne przemyślenie systemów pracy
także po to, by ograniczyć zużycie energii i wesprzeć walkę z
kryzysem klimatycznym. - Ze względu na rozwój cywilizacji i dobro
społeczeństwa nadeszła chwila, aby skorzystać z możliwości
skrócenia godzin pracy bez utraty wynagrodzenia - zaznaczają
brytyjscy laburzyści.
Ideę krótszego czasu pracy jednoznacznie popiera premier
Finlandii Sanna Marin. Natomiast we Francji temat czterodniowego
tygodnia pracy nie jest przedmiotem debat. Francuzi podkreślają, że
w ich kraju od 2002 roku zatrudnieni pracują nie po 8, lecz po 7
godzin dziennie. 35-godzinny tydzień pracy dla etatowców zaczął
obowiązywać w ramach reform wprowadzonych w latach 1998-2001 przez
socjalistyczny rząd Lionela Jospina.
Dochód gwarantowany dla każdego
Jeśli lewicowy rząd w Madrycie wprowadzi czterodniowy tydzień
pracy to powiększy swój własny katalog rozwiązań socjalnych. Od
połowy roku w Hiszpanii działa program "minimalnego dochodu
życiowego". Prawo do comiesięcznej kwoty od 462 do 1015 euro
uzyskało blisko milion gospodarstw domowych.
Program będzie kosztował 3 miliardy euro. Świadczeniem są
objęte jednoosobowe gospodarstwa domowe, których dochód nie
przekroczył w 2019 roku 5 533 euro oraz rodziny, których łączny
dochód nie osiągnął 12 184 euro. Pieniądze dostają także
osoby, które straciły źródło utrzymania z powodu pandemii. Z
budżetu wypłacana jest różnica między miesięcznymi zarobkami a
wielkością dochodu podstawowego
Miliarderzy popierają zasiłki
O minimalny dochodzie gwarantowanym dyskutuje się w wielu krajach
Zachodu, także w Stanach Zjednoczonych. Tę ideę promuje między
innymi były kandydat na prezydenta USA Andrew Yang. Uzyskał on
ostatnio finansowe wsparcie ze strony Jacka Dorsey'a, założyciela
Twittera, w wysokości 5 milionów dolarów na Humanity Forward -
organizację, której celem jest promocja uniwersalnego dochodu
podstawowego.
Co może się wydać zaskakujące, zwolennikiem stałego dochodu
jest miliarder i twórca Tesli I SpaceX Elon Musk. Z tym, że takie
rozwiązanie rezerwuje nie dla bieżącej, a przyszłej
rzeczywistości gospodarczej. - Pojawią się kiedyś na rynku pracy
problemy, których przezwyciężenie będzie wymagało
zagwarantowanie rzeszom ludzi stałych i pewnych wypłat. Powód? Po
prostu nie będą oni potrzebni pracodawcom - mówi Musk.
- Myślę, że w końcu staniemy przed koniecznością
wprowadzenia dochodu podstawowego. Będzie coraz więcej pracy, którą
maszyna wykona lepiej niż człowiek. Podkreślam, że to nie jest
coś, o czym marzę. Po prostu wydaje mi się, że w którymś
momencie nie będziemy mieli wyboru. Automatyzacja zmieni wiele,
niemal wszystko będzie bardzo tanie - prognozuje miliarder.
Jacek Brzeski
P.S.
Michał Michalak
Dzisiaj,
9 grudnia (05:00)
W czasie pandemii nieoczekiwanie
odżył temat czterodniowego tygodnia pracy. Takie rozwiązanie
popiera premier Finlandii i rozważa hiszpański rząd. Obecny kryzys
może przynieść pracowniczą rewolucję.
Sąd Najwyższy przemówił. Jest wyrok! I to jaki - miażdżący!
"Bezzasadna, niepotrzebna i niekonstytucyjna ingerencja w prawo
i wolność jednostki do zawierania umowy".
Naruszona została zarówno "świętość umowy", jak i
"wolność gospodarcza". I nie można tego uzasadniać
argumentami zdrowotnymi.
Tym samym zakaz pracy powyżej 60 godzin tygodniowo w nowojorskich
piekarniach uznaje się za niekonstytucyjny.
Był rok 1905. Sąd Najwyższy USA uznał skrócenie czasu pracy
za nielegalne. A z wyroku można wywnioskować, że wręcz za
oburzające. Prawo uchwalone przez stan Nowy Jork przestało
obowiązywać.
Gdy ponad trzy dekady później prezydent Franklin Delano
Roosevelt chciał pójść jeszcze dalej i ograniczyć pracę do 40
godzin tygodniowo, krajowy związek przedsiębiorców ocenił, że
jest to "krok w stronę komunizmu, bolszewizmu, faszyzmu i
nazizmu".
Dziś, gdy podnosi się temat czterodniowego tygodnia pracy, znów
słyszymy zewsząd, że to niemożliwe, niebezpieczne i głupie. A
jednak temat jest. I wskutek pandemii nieoczekiwanie odżył.
Dlaczego teraz?
Kryzys pandemiczny wywołał przekonanie, że pracę trzeba będzie
wymyślić na nowo. Debata na temat właściwego balansu praca-dom
już trwa, nie tylko w związku z pracą zdalną na masową skalę.
Tak to już jest, że wielkie kryzysy oznaczają wielkie zmiany:
doprowadzają do przełomów pracowniczych i reformy systemów
gospodarczych. Po kryzysie z 1929 roku ustanowiono w wielu państwach
płacę minimalną i ośmiogodzinny dzień pracy, a po drugiej wojnie
światowej nadeszła epoka tzw. państwa dobrobytu.
Z kolei po kryzysie z 2008 roku zwiększono regulację rynków
finansowych (choć na mniejszą skalę, niż liczyli na to krytycy
patologii w tej sferze) i zastosowano politykę cięć (m.in. w
Wielkiej Brytanii czy Grecji), od której dziś się już odchodzi.
I teraz nadszedł kolejny moment, by wszystko zweryfikować i
przedefiniować. Wszystko wskazuje na to, że centralne miejsce w tej
debacie zajmie kwestia czasu pracy.
- 40-godzinny tydzień pracy jest coraz bardziej przestarzały i
niepotrzebny - uważa Alex Soojung-Kim Pang ze Stanford University,
propagator czterodniowego tygodnia pracy.
Ale nie chodzi tylko o samo gadanie. Zmiany w tej sferze już mają
miejsce.
Biznes testuje temat
"Najwyższy czas pozbyć się przekonania, że wypoczynek
jest dla pracowników straconym czasem albo przywilejem klasowym"
- mówił Henry Ford, wprowadzając w swoich fabrykach 40-godzinny
tydzień pracy w 1926 roku, na długo przed usankcjonowaniem tego
wymiaru czasu przez władze państwowe.
Teraz jest podobnie - nie czekając na konsensus polityczny, firmy
eksperymentują z krótszym czasem pracy i monitorują efekty.
Jak czytamy w "Time", TGW Studio, firma marketingowa z
Rochester w stanie Nowy Jork, już w czasie pandemii wprowadziła
czterodniowy tydzień pracy za tę samą pensję.
"Rozważaliśmy to już wcześniej, ale obawialiśmy się,
jak zareagują nasi klienci. A potem wydarzył się covid i
stwierdziliśmy: a czemu nie!" - mówi Lisa Kribs,
współzałożycielka firmy.
Efekt? W ciągu kolejnych miesięcy wzrosła produktywność i
kreatywność pracowników, są także bardziej zadowoleni i zdrowsi
- rzadziej biorą zwolnienia lekarskie.
TGW Studio to stosunkowo mała firma, ale z czterodniowym
tygodniem pracy (bądź nieco dalej idącym sześciogodzinnym dniem
pracy) eksperymentują także "grube ryby".
Sieć brytyjskich supermarketów Morrison's ogłosiła w lutym, że
1,5 tys. pracowników korporacyjnych będzie otrzymywać tę samą
pensję za cztery dni pracy w tygodniu.
Popularny komunikator Slack zachował się nieco bardziej
konserwatywnie i dał swoim pracownikom jeden wolny piątek w
tygodniu na odpoczynek i regenerację.
O tym, że krótsza praca może być opłacalna, świadczy
przypadek japońskiego oddziału Microsoftu. Po przejściu w 2019 r.
na czterodniowy tydzień pracy i ograniczeniu spotkań do maksymalnie
30 minut produktywność w firmie wzrosła aż o 40 proc., a koszty
energii spadły o 23 proc.
Perpetual Guardian, nowozelandzka firma finansowa, po wzrostach
produktywności i zadowolenia pracowników wprowadziła czterodniowy
tydzień pracy na stałe.
Z kolei nowozelandzki oddział Unilever ogłosił właśnie, że
jego pracownicy przez rok będą pracować cztery dni w tygodniu.
Eksperyment będą monitorować naukowcy z University of Technology w
Sydney, a jeśli się powiedzie, to korporacja zatrudniająca ponad
150 tys. pracowników skróci czas pracy w swoich oddziałach na
całym świecie.
Ale nie miejmy złudzeń. Opór biznesu - w jego zasadniczej
większości - jest jednocześnie głównym hamulcowym skracania
czasu pracy. Dlatego do gry wchodzą politycy.
Sygnały z Finlandii i Hiszpanii
Polityczna presja na skrócenie czasu pracy zaczyna rosnąć na
naszych oczach.
Premier Finlandii Sanna Marin od dawna jest zwolenniczką
sześciogodzinnego dnia pracy, choć nie zdołała jeszcze przekonać
ani całej swojej partii, ani całej koalicji. Ale ma sojuszniczkę w
minister spraw społecznych Aino-Kaisie Pekonen, która popiera ten
postulat. Marin zdaje się zdeterminowana, by czas pracy skrócić,
nawet jeśli nie będzie to owe 30 godzin w tygodniu.
Finki
nie są osamotnione. Pod listem do europejskich przywódców z tym
właśnie postulatem podpisał się John McDonnell z brytyjskiej
Partii Pracy. "Dla postępu naszej cywilizacji i dla dobra
społeczeństwa teraz jest odpowiedni moment, by wykorzystać okazję
i wprowadzić krótszy czas pracy bez straty zarobków" -
czytamy.
Czterodniowy
tydzień pracy, bez obniżki pensji, już oficjalnie rozważa
hiszpański centrolewicowy rząd. Tyle że na początku byłby to
program pilotażowy, nie powszechny. W budżecie na 2021 rok miałoby
się znaleźć 50 milionów euro na wsparcie dla firm skracających
czas pracy.
"Teraz,
kiedy stajemy przed koniecznością odbudowania gospodarki, Hiszpania
ma idealną okazję, by przejść na czterodniowy tydzień pracy. To
polityka przyszłości, która pozwoli zwiększyć produktywność
pracowników, poprawić ich zdrowie fizyczne i psychiczne, a także
zredukować niekorzystny wpływ na środowisko. Musimy stanąć na
czele Europy tak jak 100 lat temu, gdy przeszliśmy na ośmiogodzinny
dzień pracy" - powiedział Íñigo Errejón, parlamentarzysta z
lewicowej partii Más País.
Pilotaż
czterodniowego tygodnia pracy to element rozgrywki koalicyjnej,
jednak ministerstwo finansów potwierdziło, że takie rozwiązanie
jest przygotowywane.
W
Polsce podpisy pod projektem skracającym czas pracy do siedmiu
godzin dziennie zbierała Partia Razem, a legislację w tej sprawie
(okrojoną, bo dla rodziców) proponowało Polskie Stronnictwo
Ludowe.
No
dobrze, ale czy warto?
Tylko
czy wspomniani politycy mają w ogóle rację? Czy skracając czas
pracy, nie wylejemy dziecka z kąpielą?
O
ile w zawodach kreatywnych można traktować czas pracy elastycznie,
o tyle tam, gdzie mamy do czynienia z pracą w systemie zmianowym,
mówimy już o potencjalnie wysokich kosztach takiego rozwiązania.
A
co dostajemy w zamian? Sprawdziły to władze szwedzkiego Göteborgu
w latach 2015-2016. W domu seniora Svartedalen wprowadzono
sześciogodzinny dzień pracy dla pielęgniarek, bez obniżki płac.
Spowodowało to konieczność zatrudnienia 17 dodatkowych
pracowników, by zapewnić nieprzerwaną opiekę nad seniorami. Za
punkt odniesienia przyjęto podobnej wielkości dom seniora
Solängens, gdzie pielęgniarki pracowały osiem godzin.
Okazało
się, że pielęgniarki pracujące krócej - tu wielkich zaskoczeń
nie będzie - były mniej zestresowane, mniej zmęczone, bardziej
zmotywowane do pracy, lepiej oceniały swoje zdrowie i rzadziej brały
zwolnienia lekarskie (a więc potencjalna dodatkowa korzyść dla
pracodawcy). Seniorzy znacznie wyżej oceniali jakość opieki w
Svartedalen niż w Solängens.
Tu
wcale nie chodzi o produktywność - w ten sposób o korzyściach z
czterodniowego tygodnia pracy mówi brytyjska organizacja "The 4
Day Week". I stawia sprawę inaczej niż wymieniane wcześniej
firmy, liczące uważnie wzrosty i spadki tego kluczowego dla
gospodarki wskaźnika. Według organizacji najważniejsze atuty
"czterech dni" to: poprawa zdrowia fizycznego i
psychicznego, sprawiedliwszy podział pracy, wzmocnienie lokalnych
społeczności, mniejsze bezrobocie, mniejszy ślad węglowy, wzrost
aktywności społecznej.
Sprawa
oczywiście rozbija się o pieniądze. W Göteborgu koszty
zatrudnienia dodatkowych pielęgniarek wyniosły przez 18 miesięcy
blisko 10 milionów koron (ponad cztery miliony złotych).
Jak
przekonuje Interię ekonomista prof. Witold Orłowski, przejście na
czterodniowy tydzień pracy "bez znieczulenia" przyniosłoby
bankructwa prywatnych przedsiębiorstw, które już teraz, w czasie
pandemii, ledwo wiążą koniec z końcem.
-
W przypadku przemysłu kreatywnego, gdzie tak naprawdę ten czas jest
od dawna nienormowany, to jest inna sprawa. Natomiast tam, gdzie
rzeczywiście mówimy o fizycznie świadczonej pracy, to ograniczenie
czasu pracy z zachowaniem wysokości pensji oznacza tak naprawdę
podwyższenie kosztów pracy. Dla wielu przedsiębiorców oznaczałoby
to po prostu bankructwo. Co innego, gdyby państwo dopłacało do
płac - usłyszeliśmy.
Jego
zdaniem czterodniowy tydzień pracy miałby sens w przypadku
proporcjonalnie mniejszej pensji.
-
To byłaby dość skuteczna metoda walki z bezrobociem - uważa prof.
Orłowski.
Przepowiednia
Keynesa, czyli co poszło nie tak
Słynny
angielski ekonomista John Maynard Keynes przewidywał w 1930 r., że
za 100 lat ludzie będą pracowali maksymalnie 15 godzin w tygodniu,
a ich głównym "zmartwieniem" będzie to, jak sensownie
zagospodarować czas wolny. Powodem miała być rosnąca
produktywność m.in. za sprawą automatyzacji. Choć zakupy coraz
częściej kasujemy za pomocą maszyn, to możemy jednak założyć,
że ta przepowiednia - przynajmniej jeśli chodzi o czas pracy - się
nie ziści.
Co
poszło nie tak? Według holenderskiego historyka Rutgera Bergmana
zamiast modelu "więcej czasu" zdecydowaliśmy się na
opcję "więcej rzeczy". I to właśnie konsumpcjonizm
sprawił, że wciąż tak dużo pracujemy, wytwarzając więcej i
więcej towarów i usług. "Za
dużo wszystkiego" - czytaj nasz raport o konsumpcji!
Inną
teorię przedstawił zmarły niedawno amerykański antropolog David
Graeber. On niespełnienie tej przepowiedni uzasadniał zjawiskiem
"pracy bez sensu" - całym systemem prywatno-publicznym,
który mnoży i utrzymuje bzdurne stanowiska i bezproduktywne, nic
niewnoszące godziny pracy. Innymi słowy - nie pracujemy krócej
tylko dlatego, że pracujemy bez sensu (jako społeczeństwo). Czyli
stać byłoby nas na sześciogodzinną pracę pielęgniarek i
listonoszy, gdyby nie utrzymywanie wysoko płatnych stanowisk, na
których nic się nie robi.
Graeber
podawał przykład Baracka Obamy, który w następujący sposób
tłumaczył konieczność utrzymania dominacji prywatnych
ubezpieczycieli w systemie ochrony zdrowia: a co ja zrobię z dwoma
milionami tam zatrudnionych? Zatem istotniejsze okazało się
utrzymanie odpowiedniej liczby miejsc pracy niż ich sensowność.
Zapytaliśmy
prof. Orłowskiego, jak to jest, że produktywność rośnie, a my od
100 lat pracujemy po osiem godzin dziennie.
-
To nie jest tak, że czas pracy się nie skraca. W końcu 100 lat
temu nie istniały jeszcze wolne soboty. Efektywny czas pracy skrócił
się więc o te soboty. Co więcej, doświadczenie było dobre, to
znaczy uznano, że bardziej wypoczęci ludzie zwiększyli dzięki
temu produktywność i że to ma sens. Nie uważam, żeby to był
temat tabu. Problemem jest, jak to zrobić krótkookresowo, w jaki
sposób gospodarka ma nie stracić na konkurencyjności, ale
niewątpliwie jest to temat do dyskusji - uważa ekonomista.
Zapracowany
jak Polak
Jeśli
ktoś uważa, że cała ta dyskusja o czasie pracy, zwłaszcza w erze
pandemii, jest pięknoduchowskim bajaniem, to proponujemy, by osadzić
zagadnienie w rodzimym kontekście. Szybko uświadomimy sobie
wówczas, że akurat w przypadku Polski skracanie czasu pracy to
postulat pracowania choćby tyle, ile w innych europejskich krajach.
Jak
podaje OECD, w 2019 roku każdy zatrudniony w naszym kraju
przepracował średnio 1806 godzin.
wych,
nieetatowych, nadgodziny (płatne i niepłatne), dni wolne, urlopy,
zwolnienia lekarskie itd. I wyszło, że Polacy są jednym z
najbardziej "zarobionych" narodów na świecie.
Mniej
pracuje się m.in. na Węgrzech (1725 godzin rocznie), Słowacji
(1711), Litwie (1635), w Japonii (1644), Wielkiej Brytanii (1538),
Niemczech (1386), a najmniej w Norwegii (1384) i Danii (1380).
Niemcy, Norwegowie czy Duńczycy pracują więc realnie o blisko
jedną trzecią krócej niż Polacy.
Zdaje
się więc, że argumentów za skróceniem czasu pracy w Polsce jest
zdecydowanie więcej niż za odłożeniem dyskusji na później, "bo
pandemia". I gdy spojrzymy na pełną listę państw pracujących
krócej, coraz gorzej broni się twierdzenie, że jak tylko zwolnimy,
to zaprzepaścimy rozwój gospodarczy kraju.
Co
napisał sędzia Holmes
Wyrok
Sądu Najwyższego USA z 1905 roku, uznający skrócenie czasu pracy
nowojorskich piekarzy do maksymalnie 60 godzin tygodniowo za
niezgodne z konstytucją, wywołał skrajne reakcje.
Przedsiębiorcy
przyjęli decyzję SN z ulgą i uznaniem. Związki zawodowe zarzuciły
sędziom, że są marionetkami kapitalistów i wrogami pracowników.
Do
historii przeszło natomiast krótkie, bo trzyakapitowe zdanie
odrębne sędziego Olivera Wendella Holmesa.
"Sprawa
została zadecydowana na podstawie teorii ekonomicznej, która dla
znacznej część kraju jest nieistotna. (...) Ustalonym jest poprzez
różne decyzje tego sądu, że konstytucje stanowe i prawa stanowe
mogą regulować życie w sposób, (...) który ingeruje w wolność
zawierania umowy. Prawo do wolnej niedzieli czy regulacje dotyczące
lichwy są tego przykładami" - czytamy.
"Myślę,
że słowo 'wolność', zawarte w 14. poprawce, jest wypaczone, gdy
stosuje się je, by zapobiec naturalnym skutkom dominującej opinii,
chyba że racjonalna i sprawiedliwa osoba uzna za konieczne
przyznanie, iż proponowane prawo narusza fundamentalne zasady z
perspektywy tradycji i prawa. Takie potępienie nie może być
zastosowane w odniesieniu do przedłożonej legislacji. Racjonalny
człowiek uznałby je raczej za właściwy środek w odniesieniu do
kwestii zdrowotnych. (...) Byłaby to również pierwsza generalna
regulacja dotycząca czasu pracy" - napisał sędzia Holmes.
Wówczas
ograniczenie pracy do "tylko" 10 godzin dziennie oburzało
tak samo jak 30 lat później do ośmiu.
Ile
godzin oburza dziś?
Ponadto:
https://wydarzenia.interia.pl/swiat/news-6-godzinny-dzien-pracy-latwo-nie-bedzie,nId,2347753
https://wydarzenia.interia.pl/autor/michal-michalak/news-6-godzinny-dzien-pracy-to-nie-mrzonka-to-przyszlosc,nId,2346010
https://wydarzenia.interia.pl/swiat/news-czy-oburza-czterodniowy-tydzien-pracy,nId,4902925#iwa_source=worthsee
https://biznes.interia.pl/praca/news-hiszpanska-recepta-na-kryzys-zanosi-sie-na-4-dniowy-tydzien-,nId,4901040