przedruk
Wikipedia: Według sondażu przeprowadzonego w 2007 przez Instytut Pentor dla tygodnika „Wprost”
52,2% obywateli Polski uważa Kresy Wschodnie z Wilnem i Lwowem za ziemie polskie, w tym 51% badanych w wieku poniżej 29 lat (wychowanych po 1989)
KRESY CZY ZIEMIE UTRACONE?
Marcin Hałaś, Warszawska Gazeta, nr 35, 30.08 – 5.09.2019 r.
30.12.2019
We współczesnym języku polskim zakorzeniły się eufemizmy, a nawet określenia wprowadzające w błąd i zamazujące prawdziwy obraz rzeczywistości. I tak na przykład zamiast „zabicie dziecka nienarodzonego” mówimy – „aborcja”; zamiast „homoseksualista” mówimy – „gej”.
To wyrażenia, które rzeczywistość owijają w bawełnę albo wręcz zakłamują, przystosowując ją do wymogów politycznej poprawności.
Podobne zjawisko występuje w sferze polskiej pamięci historyczno-kulturowej. Oto o wschodnich ziemiach, które nasza ojczyzna utraciła w wyniku II wojny światowej (a to przecież prawie 48 proc. terytorium sprzed wybuchu konfliktu) mówimy dzisiaj: Kresy Wschodnie. To określenie umowne, ale równocześnie nieprawdziwe, złe, szkodliwe i fałszujące historię. Bo „kresy” są gdzieś na samym końcu, bardzo daleko. Tymczasem dzisiaj określamy pojęciem „kresy” także miejsca, które stanowiły serce, centrum Polski – zarówno w sensie kulturowym, jak i tożsamościowym. Całość zresztą nie trzyma się kupy także pod względem matematycznym. Jeżeli Kresy to obrzeża, to nie mogły one stanowić prawie połowy terytorium państwa.
W październiku wyruszy pielgrzymka czytelników „Warszawskiej Gazety” do Wilna. I nie będzie to bynajmniej wyjazd na Kresy. Rozmawiałem niedawno z Renatą Cytacką – radną miasta Wilna i zarazem wiceprezesem Związku Polaków na Litwie. Ona wyraźnie akcentowała, że jest Polką z dawnego województwa wileńskiego, a nie żadnych Kresów. Tak na marginesie: winni takiemu stanowi rzeczy są także potomkowie mieszkańców ziem wschodnich, którzy sami siebie konsekwentnie nazywają Kresowiakami zamiast Wypędzonymi (z ziem wschodnich).
Bo historyczne kresy to województwa: kijowskie, smoleńskie, bracławskie i czernihowskie II Rzeczpospolitej. Akcja „Ogniem i mieczem” oraz „Pana Wołodyjowskiego” – najbardziej kresowych powieści z Trylogii (bo wydarzenia „Potopu” przerzucają się także do Częstochowy, w Pieniny i do Prus) – nie toczy się bynajmniej we Lwowie. Jampol, Kamieniec Podolski, Zbaraż – oto sienkiewiczowskie kresy. A pamiętajmy, że w XVII wieku Rzeczpospolita już się skurczyła i utraciła spore połacie ziem. Zaś mówienie „kresy” o Lwowie to już gigantyczne nieporozumienie. Wystarczy rzut oka na mapę – przez większość historii Polski ze Lwowa było bliżej do zachodniej i południowej granicy państwa niż do granicy wschodniej. Owszem, Lwów jako miasto posiadał rys, urok i klimat wielokulturowości – mieszkali tutaj Ormianie, Żydzi, Rusini (później nazywani Ukraińcami), Niemcy.
Ale równocześnie Lwów był miastem polskim, kipiał polskością, był jednym z czterech najważniejszych dla polskiej historii, kultury i tożsamości ośrodków miejskich – obok Krakowa, Wilna i Warszawy (w takiej właśnie kolejności). Był miastem stołecznym. Ostatnio przeczytałem, że Drohobycz to miasto kresowe. Tymczasem wystarczy rzut oka na mapę: Drohobycz leży niemal na tej samej długości geograficznej co Chełm. Czy Chełm leży na kresach? Jak widać – kresy to pojęcie polityczne, pod to miano zakwalifikowano wszystko, co znalazło się na wschód od linii Curzona.
Pojęcie „kresy” spycha Lwów i Wilno gdzieś na dalekie rubieże, a równocześnie wypycha je z naszej świadomości. Jest bowiem taka zasada: jeśli coś jest daleko – tego zawsze mniej żal. Boli utrata tego co najbliżej, co najcenniejsze. Bolesna jest strata centrum, serca, a nie kresów, czyli obrzeży, dalekiego pogranicza. Inna rzecz, że dzisiaj polskiej polityce (i nie tylko polityce) ton nadają osoby, dla których kresy zaczynają się za rogatkami Żoliborza – to oczywiście gorzki żart, jednak bynajmniej nie całkiem oderwany od rzeczywistości. Dlatego warto sobie uświadomić, że Lwów to nie żadne Kresy -to było serce Polski czy też jedno z czterech serc. Polska jako jedyny kraj w Europie i na świecie straciła w wyniku II wojny światowej dwa z czterech najważniejszych dla swojej historii i tożsamości miast
Oczywiście walka z zakorzenionym już w języku pojęciem przypomina trud Don Kichota. Warto jednak podjąć taki wysiłek i stosować co najmniej zamiennie o wiele bardziej adekwatne i prawdziwe pojęcie: Ziemie Utracone. Ewentualnie istnieje druga możliwość: Ziemie Odłączone. Ze względu na brzmienie (i analogię z obecnym w świadomości terminem Ziemie Odzyskane) odpowiedniejsza wydaje się pierwsza propozycja.
Mija 30 lat odrodzonej po czasie komunizmu Rzeczpospolitej. Przez ten czas nie udało się utworzyć Muzeum Kresów. Oczywiście przyczyną był tylko i wyłącznie brak woli politycznej, który połączył w tym względzie wszystkie kolejne ekipy rządzące: od środowiska Unii Demokratycznej i postkomunistów przez Platformę Obywatelską aż do Prawa i Sprawiedliwości. Obecnie budowane {tworzone) jest Muzeum Kresów – tyle że bardzo opieszale i bez zapału, tempa i odpowiedniego finansowania. Na dodatek w Lublinie, czyli daleko od rzeczywistego centrum, którym pozostaje dzisiaj Warszawa, a przy okazji w mieście, w którym silne są środowiska sympatyzujące z ukraińską narracją historyczną. Czyż nie powinno raczej powstać Muzeum Ziem Utraconych?
Bez względu na praktykę i przyzwyczajenie języka – warto mieć świadomość, że podróżując do Wilna albo do Lwowa, nie jedziemy na żadne Kresy. Pod względem kulturowym i historycznym odwiedzamy środek, serce Polski.
Opracował:
Jarosław Praclewski Solidarność RI,
numer legitymacji 8617,
działacz Antykomunistyczny
---------------------------------------
Ziemie Zachodnie za Kresy - zysk czy strata
Autor: Janina Słomińska
Mija 67 lat od zakończenia II wojny światowej i wprowadzenia w Europie tzw. porządku jałtańskiego, w wyniku którego Polsce odebrano Kresy Wschodnie, rekompensując ich stratę Ziemiami Zachodnimi. Architekci tego ładu dawno już nie żyją; powoli przemijają pokolenia, które osobiście uczestniczyły w wydarzeniach będących skutkiem tamtych politycznych rozstrzygnięć. I choć nikt rozsądny nie postuluje dziś rewizji owych decyzji, odpowiedź na pytanie:
czy Polakom opłaciła się zmiana granic?
nie jest jednoznaczna.
Toruński historyk i archiwista prof. dr hab. Andrzej Tomczak, wnuk byłego rektora Uniwersytetu Lwowskiego, znakomitego filozofa prof. Kazimierza Twardowskiego, mówi bez namysłu:
Opłaciła się. Oczywiście to, co się stało bezpośrednio po wojnie, niosło z sobą krzywdę, dramaty i tragedie wielu ludzi i ich rodzin, ale ostatecznie wymiana ludności stworzyła Polsce teraz i na przyszłość możliwość ułożenia bezkonfliktowych stosunków z sąsiadami – Litwą, Ukrainą, Białorusią, Rosją. I to jest najważniejsze. Trzeba patrzeć na ład polityczny w Europie nie tylko przez pryzmat tego, że się jest Polakiem…
Podobnego zdania jest były „kresowiak” rodem z Wileńszczyzny prof. dr hab. Stanisław Salmonowicz:
Jeśli chcemy spojrzeć z perspektywy powojennych sześćdziesięciu paru lat na problem utraty Kresów i przyłączenie do Polski Ziem Zachodnich, to bilans materialny wypada korzystnie na rzecz Ziem Zachodnich. Ekonomicznie i politycznie, w jakiejś mierze, obecne państwo polskie wygrało, natomiast kultura polska niewątpliwie straciła. Czy naród polski zyskał? To jest pytanie ciągle otwarte...
Innego zdania jest prof. dr hab. Mirosław Golon:
Zmiana granic była gigantyczną stratą dla wszystkich, bo nie odbyła się w formie cywilizowanego aktu głosowania czy plebiscytu pozwalającego poszczególnym mniejszościom narodowym wybrać, gdzie chcą pozostać… Zrealizowała się w wyniku wojny. Ta wojna była tak okrutna, tak kosztowna, że jeśli musiała się dokonać, aby dokonała się zmiana granic, to nie ma tu zysku. Aby nie było wątpliwości: jako historyk i jako obywatel w pełni akceptuję powojenne granice Polski, akceptuję państwo. Akceptują też je elity polityczne. Zresztą od momentu, kiedy przywróciliśmy demokrację, czyli od 1990 roku nie ma na scenie politycznej Polski nikogo, kto korzystając z przywrócenia swobody wypowiedzi, domagałby się zmiany granic…
Stanisław Antoni Salmonowicz urodził się w 1931 r. w Brześciu nad Bugiem. Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1954 r. podjął pracę w Sądzie Wojskowym Krakowa, gdzie odbywał aplikację sędziowską. W latach 1955–1956 pracował jako sędzia. W 1959 r. uzyskał stopień doktora nauk prawnych na Uniwersytecie Warszawskim, a 7 lat później stopień doktora habilitowanego nauk prawnych. Od 1966 r. pracował na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie kierował Katedrą Państwa i Prawa Polskiego. W 1970 r. został odwołany ze stanowiska dziekana i aresztowany za działalność opozycyjną. Przez cztery miesiące przebywał w areszcie śledczym, po czym został zwolniony z uczelni. W 1972 r. zatrudnił się w Instytucie Historii PAN (gdzie pracował do 2003 r.), a w roku 1981 wrócił na UMK, aby objąć stanowisko kierownika Zakładu Dawnego Prawa Niemieckiego, a następnie Katedry Historii Prawa Niemieckiego. W 1989 r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego nauk prawnych. Fot. A. Willma
Dlaczego zysk?
Rozmowa z prof. dr. hab. Stanisławem Salmonowiczem
– Zna Pan Polesie i Wileńszczyznę. Pański ojciec przed II wojną światową był starostą jednego z pogranicznych powiatów Polski – w Kamieniu Koszyckim. Jak zapamiętał Pan Kresy?
Stanisław Salmonowicz: Generalnie Polesie stanowiło najuboższą część Polski dwudziestolecia międzywojennego. Jeśli chodzi o Wileńszczyznę – ludność polska, częściowo białoruska i w małym procencie litewska oraz żydowska znajdowały się w nieco lepszej sytuacji. Stosunkowo najlepiej prezentowały się niektóre fragmenty Wołynia, gdzie Polacy, Ukraińcy i spora mniejszość czeska organizowali rolnictwo na wyższym poziomie niż mieszkańcy Polesia czy Wileńszczyzny. Natomiast z trzech województw południowo-wschodnich: lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego, jedynie lwowskie było w miarę zamożne ze względu na to, że Lwów pełnił fumkcję ponadregionalnej stolicy oraz że II RP posiadała tam swoje zagłębie naftowe i przemysł oparty na przetwórstwie minerałów. Ale im bardziej na wschód i południe, tym biednej. Zaczynały się tereny albo rolnicze (tarnopolskie i częściowo stanisławowskie), albo tzw. huculszczyzny, gdzie jedynym źródłem zarobku była prymitywna gospodarka leśna i hodowla owiec.
Do tego dodajmy kiepskie warunki bytowe w małych miasteczkach (60–75% mieszkańców stanowiła w nich bardzo uboga ludność żydowska) i niski poziom sanitarny mieszkań (brak klozetów i łazienek), a obraz będzie jeszcze mniej zachęcający.
Tu dygresja. Ośmieszany Sławoj Składkowski, z zawodu wojskowy lekarz, dlatego właśnie rzucił hasło budowania szamb i ubikacji. Oczywiście, w bogatych dworkach szlacheckich i w kamienicach w dużych miastach, np. w Wilnie, takich problemów nie było.
– Sławojki zadomowiły się na Kresach?
Stanisław Salmonowicz: Z dużymi oporami. Najlepiej klęskę rozporządzenia Prezydenta RP z 1928 r. o prawie budowlanym i zabudowaniu osiedli oddaje następująca anegdota. Przybywa premier Składkowski z tzw. niezapowiedzianą wizytą do małego miasteczka na Polesiu, zajeżdża pod posterunek policji. Mundurowi się prężą, składają meldunki, a premier pyta: „A jak tam u was warunki sanitarne?”. W odpowiedzi słyszy: „Dobrze, panie premierze”. Zatem rozkazuje: „Prowadzić!”. Na zapleczu posterunku policji, w ogródku, na końcu dróżki stoi domek bielony wapnem. Premier podchodzi bliżej, patrzy… Wejścia do domku strzeże duża kłódka. „A co ta kłódka robi?” – pyta i słyszy w odpowiedzi: „Melduję posłusznie – żeby nie napaskudzili!”.
Obrazu wiejskiego i małomiasteczkowego zaniedbania dopełniała kiepska infrastruktura transportowa. Kiepska z wielu powodów, choć decydująca wydaje się w tej kwestii opinia polskiego sztabu generalnego, wedle której bagna Polesia i lasy stanowiły naturalną ochronę granic Polski. Dlatego m.in. wielokrotne pomysły melioracji na szeroką skalę na Polesiu były przez władze wojskowe torpedowane. Choć późniejsze doświadczenia dowodzą, że lepiej nic nie robić aniżeli robić coś źle. Białoruś radziecka przeprowadziła z dużym impetem prace melioracyjne na Polesiu, czego rezultatem jest… pustynny jego krajobraz, bo już tak jest, że źle prowadzone prace melioracyjne zawsze skutkują małą Saharą…
– Było źle cywilizacyjnie, ale bogato artystycznie i intelektualnie. Tymczasem w wyniku układu jałtańskiego utraciliśmy znaczące ośrodki uniwersyteckie pełne zabytków architektury, dzieł sztuki, instytucji kulturalnych…
Stanisław Salmonowicz: Dotkliwa dla Polski po II wojnie światowej okazała się przede wszystkim utrata Lwowa, miasta polskich pamiątek, bibliotek, muzeów… Podobnie utrata Wilna, które wprawdzie zawsze było stolicą Litwy historycznej, ale w biegu wydarzeń, przynajmniej od końca XVII w. było miastem kultury polskiej i takim pozostało aż do II wojny światowej. Oczywiście, można powiedzieć, że jest to wspólny dorobek polsko- litewski, ale również można żałować, że nacjonalizm litewski utrudnia dziś nazywanie po imieniu wielu rzeczy oczywistych mimo uznania przez Polskę wszystkich zmian terytorialnych na rzecz Litwy… Niektórzy mało przychylni Polsce historycy francuscy nawołują, abyśmy przestali tworzyć mitologię Kresów. Oni po prostu nie doceniają tego, co zrobiła kultura polska na tych terytoriach, przy czym „kultura polska” równała się tu „kulturze zachodniej”. Ja twierdzę tak: wszędzie tam, gdzie są resztki kościołów jezuickich na wschodzie Europy – w okolicach Kijowa, Mińska, Smoleńska – tam istnieje dowód, że mieliśmy wpływ na kształtowanie się tamtejszych ówczesnych elit intelektualnych i artystycznych. W Pińsku np. do 2. połowy XIX w. istniało kolegium jezuickie, które było głównym ośrodkiem kultury na całe Polesie. Tych kościołów już prawie nie ma. Likwidowała je władza carska, sowiecka, potem zniszczyła I wojna światowa, II wojna… Rzadko coś gdzieś przetrwało, a jeżeli przetrwało, to na terenach, które należały przed 1939 r. do Polski.
Przy okazji… Mało kto wie, że poza dużymi miastami oraz majątkami szlacheckimi rozrzuconymi na Kresach pozytywną rolę w krzewieniu kultury materialnej odgrywał, na pograniczu polsko-sowieckim, Korpus Ochrony Pogranicza, który nie tylko walczył z dywersją sowiecką, ale organizował i wspomagał życie społeczne Polesia i Wileńszczyzny. Podobnie misję kulturalną i gospodarczą wypełniała – dziś już zupełnie zapomniana – poleska Polska Flota Wojenna.
– Cóż to za formacja?
Stanisław Salmonowicz: Polska przed II wojną światową dysponowała dwiema flotami wojennymi: bałtycką i rzeczną z głównym portem w Pińsku. To miasto słynęło z handlu drewnem i produktami lasu (spoczywającym głównie w rękach żydowskich) oraz z siedziby Komendy Brygady KOP-u i komendy Polskiej Floty Wojennej na wodach Prypeci. Już w czasie kampanii 1920 r. kilka małych stateczków polskich odegrało pewną rolę w walkach na Polesiu. Po zakończeniu walk zbudowano flotę wojenną, która miała siedzibę w Pińsku. Składała się głównie z tzw. monitorów. Tu wyjaśnienie: monitor to mały statek rzeczny, który ma na wyposażeniu kilka dział i niewielką liczbę karabinów maszynowych. Wbrew pozorom flota na Polesiu była w pełni zmobilizowana w momencie wybuchu II wojny, ale uderzenie Rosjan 17 września 1939 r. pozbawiło ją możliwości manewru. Flota rzeczna może bowiem działać w miarę skutecznie, jeśli ma wsparcie piechoty, której zadaniem jest ochrona brzegów rzek.
Powiem krótko – nie jestem specjalistą od historii floty wojennej, ale wiem, że niestety pińska formacja nie odegrała większej roli w działaniach wojennych. Po mało efektywnej obronie w Pińsku i okolicy dowództwo floty zatopiło statki, a batalion marynarzy przyłączył się do armii Kleeberga i walczył aż do początków października 1939 r.
– W 1945 r. razem z matką i bratem (ojciec już wtedy nie żył) znalazł się Pan na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Co tam zastali Polacy przesiedlani ze Wschodu?
Stanisław Salmonowicz: Moje losy tak się ułożyły, że w latach 1945–1948 mieszkałem w Zielonej Górze. To było szczęśliwe miasto. Nie dość, że wyszło cało z wojny, to jeszcze Rosjanie nie zdołali zbyt wielu rzeczy w nim zdemontować (bo trzeba pamiętać, że Armia Czerwona ziemie, które potem przypadły Polsce, traktowała w latach 1945–1947 jak łup wojenny i wywoziła, co się dało, na Wschód). Pamiętam, zakwaterowano nas w dwupokojowym mieszkaniu. Takie samodzielne lokum o podobnym standardzie uzyskałem dopiero w Toruniu w latach siedemdziesiątych.
Dziś, jako historyk, mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że przejmowaliśmy Ziemie Zachodnie zdewastowane wojną, z przemysłem częściowo zrujnowanym, z rolnictwem, które trzeba było odbudować, ale z pełną infrastrukturą. Ocalało bowiem to, czego nie można było wywieźć ani zniszczyć: drogi, kanalizacja, tory kolejowe, sieć wodociągowa, szlaki wodne. Faktem jest, że rolnik polski z Kresów obejmował gospodarstwa o znacznie wyższym aniżeli na Wschodzie standardzie technicznym, połączone siecią bitych dróg, że inteligencja i robotnicy polscy przesiedlani na Zachód wprowadzali się do zelektryfikowanych, skanalizowanych miast wyposażonych w ogrzewanie gazowe i sieć tramwajową. Z tego punktu widzenia przeskok cywilizacyjny był ogromny, niekiedy trudny do ogarnięcia dla nieprzywykłego do podobnych udogodnień osadnika Polesia czy Wileńszczyzny. Reasumując – ekonomicznie i materialnie obecne państwo polskie wygrało na tych granicznych zmianach, ale czy zyskał naród polski, zwłaszcza kultura – wątpię. Moim zdaniem kultura polska straciła.
– Czy Polska na postanowieniach jałtańskich zyskała politycznie?
Stanisław Salmonowicz: Tak. Stała się państwem jednolitym narodowościowo, pozostawiając wszakże nie z własnej woli duże ilości polskich mniejszości na Ukrainie, Białorusi, na Wileńszczyźnie. W naszych granicach przetrwała niewielka liczba ludności białoruskiej w Białostockim, Litwinów w okolicach Suwałk, Łemków od Krynicy po Przemyśl… Są Tatarzy, Karaimowie, Żydzi (oczywiście nie mówimy tu o obywatelach, którym polska prawica przypisuje narodowość żydowską). Prawdziwych Niemców mamy również niezbyt wielu, choć – co ciekawe – mimo kilku fal emigracji ich liczba nie maleje. W Toruniu np., gdzie – wedle mojej orientacji Niemcy niemal wszyscy uciekli bądź wyjechali jeszcze w 1945 r. – do dziś działa stowarzyszenie obywateli pochodzenia niemieckiego.
A wracając do pytania… Niewątpliwie po stronie zysku politycznego trzeba zapisać również uproszczenie naszych granic, oparcie wschodniej i zachodniej granicy o rzeki: Bug i Odrę. Jedna wszakże rzecz w ramach powojennego ładu nie przysporzyła nam korzyści: mianowicie to, że tow. Józef Stalin wywalczył dla siebie część dawnych Prus Wschodnich, które dziś stanowią tzw. obwód kaliningradzki. Jest to prowincja, której istnienie jest dla nas równie niekorzystne, jak istnienie dawnych Prus Wschodnich.
– Jeśli zatem w ogólnym pojałtańskim bilansie przeważa zysk, a nie strata, to skąd w Polakach tyle goryczy?
Stanisław Salmonowicz: Ze względu na brutalną formę
repatriacji. I dlatego, że Kresy kazano wykreślić z ludzkiej
pamięci. Nie wolno było jeździć w rodzinne strony, nie wolno było
korespondować z krewnymi, którzy pozostali na Wschodzie. W wielu
rodzinach osobisty kontakt był możliwy dopiero po roku 1990. Tak
więc nie tylko Niemcy, ale również Polacy przeżyli męki
wysiedlenia. I nie tylko Niemcy i Żydzi w Polsce, ale również
Polacy na Wschodzie szukają śladów własnych grobów i cmentarzy.
Nie zawsze je znajdują. Mój brat 10 lat temu pojechał pod
Stanisławów do miejscowości Worochta, gdzie zmarł i został
pochowany nasz ojciec. Nie znalazł cmentarza. Nie ma po nim nawet
śladu.
Dziękuję za rozmowę.
Mirosław Golon, ur. w 1964 r. w Olsztynie, absolwent Instytutu Historii i Archiwistyki UMK w Toruniu. W 1995 r. odbył staż naukowy w Instytucie Historycznym UW pod kierunkiem prof. Mariana Wojciechowskiego, a cztery lata później uzyskał stopień naukowy doktora. Jego dorobek naukowy obejmuje ok. 90 pozycji, w tym 3 własne książki. Swoje badania koncentruje na kwestiach stosunków polsko-radzieckich w latach 1944–1956 oraz historii miast Pomorza Nadwiślańskiego po 1945 r., a częściowo także na zagadnieniach propagandy komunistycznej w Polsce oraz mniejszości narodowych na Pomorzu po roku 1945. Jest członkiem m.in. Polskiego Towarzystwa Historycznego, Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej, Towarzystwa Naukowego w Toruniu oraz Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Toruniu. Obecnie pełni funkcję dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku. Fot. A. Willma
Dlaczego strata?
Rozmowa z prof. dr. hab. Mirosławem Golonem
– Urodził się Pan w Olsztynie, 19 lat po wojnie, na ziemi odzyskanej przez Polskę…
Mirosław Golon: Moja rodzina pochodzi z północnego Mazowsza. Pamiętam święta zmarłych w latach siedemdziesiątych. Olsztyn pustoszał. Prawie 100-tysięczne miasto wyjeżdżało na groby bliskich w inne rejony Polski. Ja również jechałem pod Ostrołękę na groby dziadków i kuzynów. Minęło dwadzieścia parę lat. Na olsztyńskich cmentarzach pojawiły się groby członków mojej rodziny i moich przyjaciół. Już nie jadę na Mazowsze – jeżdżę do Olsztyna.
– To dowodzi, jak długo trwa proces zakorzeniania się. Trudno się zatem dziwić, że poczucie tymczasowości i wyobcowania przez tyle lat towarzyszyło repatriantom ze Wschodu.
Mirosław Golon: Tak naprawdę nie mieliśmy uregulowania prawnego granic z państwem niemieckim do 1990 r. (normalizacja stosunków z grudnia 1970 r. dotyczyła RFN). Dopiero po zjednoczeniu Niemiec w 1991 r. zawarliśmy definitywny, ostateczny układ, w którym Niemcy w pełni zaakceptowali naszą obecność na wschód od Odry i Nysy. Ten brak stabilizacji procentował nieufnością obywateli. Każdy, kto miał kontakty z osadnikami, pamięta komentarze: „tu nie opłaca się inwestować”. Budowa czegoś trwałego materialnie w opinii starszego pokolenia nie miała sensu. Dziadek, ojciec mówili: „nie warto”. Wrócą Niemcy i będą się mścić. Dopiero wnuk urodzony na tej ziemi powiedział: „warto”. Rosjanie próbowali nam wyliczać, ile to miliardów dolarów zarobiliśmy na zmianie granic. Prawdopodobnie nie mylili się, biorąc pod uwagę potencjał Kresów i Ziem Zachodnich z 1939 r. Ale trzeba pamiętać: na swoim człowiek pracuje chętniej, efektywniej, z większym zaangażowaniem i poświęceniem, na cudzym pracuje gorzej. Kto wie, jak wyglądałyby dziś Kresy Wschodnie, gdyby nie decyzje jałtańskie…
Rozumiem starsze pokolenie, bo starsze pokolenie ma własne spojrzenie na biedę, skromność infrastruktury i znając z własnej obserwacji ziemie wschodnie, wiedząc, jakie tam było zubożenie, przenoszą pamięć i stereotypy nie zawsze poprawne, m.in. stereotyp, że ten znany im z autopsji niski poziom życia utrwalił się na Wschodzie. To nieprawda, bo dzisiejsza Białoruś czy Ukraina w stosunku do 1945 r. wyglądają zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o Wileńszczyźnie. Przy okazji dygresja… Gdybyśmy wzięli wskaźniki ekonomiczne na przykład z lat sześćdziesiątych i porównali obszary wschodnie z tzw. Ziemiami Odzyskanymi, to okazałoby się, że i tu, i tam poziom życia nie był wcale tak drastycznie różny.
– W propagandzie minionego półwiecza pojawiało się słowo „pozostawiliśmy” ziemie na Wschodzie…
Mirosław Golon: Utraciliśmy – to jest właściwe słowo. Z Kresów nie zrezygnowaliśmy przecież dobrowolnie. Polska strona nie wyrażała zgody na zmianę granic w jakiejkolwiek formie: czy to decyzji władz parlamentarnych, czy władz wykonawczych. Był to po prostu radziecki dyktat. Dlatego twierdzę, że zmiana granic okazała się gigantyczną stratą dla wszystkich, ponieważ była jednym ze złych dzieci wojny – okrutnej, kosztownej, wymagającej tak ciężkich ofiar, że trudno tu mówić o zysku. Tu konieczne zastrzeżenie – jako historyk i jako obywatel nie oczekuję korekty granic. W pełni je akceptuję, tak jak akceptuję nasze państwo.
– Ile jest prawdy, a ile mitu w legendzie polskiego Zachodu?
Mirosław Golon: Nowe ziemie dostaliśmy w stanie dużej dewastacji, która wynikała w części – to prawda – z przebiegu działań wojennych, ale w części z faktu, że na Ziemiach Zachodnich jeszcze w 1945 r. „zadomowiły się” formacje radzieckie. Stworzono grupę północną wojsk, która miała być tylko zapleczem dla żołnierzy stacjonujących w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, a w istocie okazała się formacją okupacyjną. Rosjanie wykorzystywali argument, że przedsiębiorstwa na tym terenie produkowały dla celów wojennych, zatem można je potraktować jak łup wojenny. Ponadto państwo radzieckie szermując argumentem, że Polska dostaje bogate w infrastrukturę ziemie poniemieckie, dokonało częściowej rekwizycji. Rabunek objął nie tylko fabryki, ale także sklepy, wyposażenie mieszkań itd. Jak duża była skala owej rekwizycji, nietrudno sobie wyobrazić, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że w 1945 r. na Ziemiach Zachodnich stacjonowało i przemieszczało się około miliona czerwonoarmistów, a w 1946 r. stacjonowało ich jeszcze 300 tysięcy – 300 tysięcy wojska, które się kwateruje i żywi za darmo! Polska na nowych ziemiach składała potężny haracz Związkowi Radzieckiemu. Dopiero w okolicach 1948 r. przejęliśmy od Rosjan mienie i ziemię. Wtedy rzeczywiście Armia Radziecka ograniczyła swoją obecność do baz. W Toruniu np. w 1950 r. czerwonoarmiści zlikwidowali swoją bazę w Przysieku i zostawili sobie tylko klasyczną bazę wojskową przy ul. Polnej.
– Czy skala tych strat jest mierzalna?
Mirosław Golon: Oczywiście, choć to wymagałoby badań w poszczególnych sektorach. Najbardziej „mierzalne” są dostawy węgla. Można by porównać, ile płacili nam za węgiel Rosjanie, a ile np. Szwedzi. Rosjanie nie pokrywali nawet kosztów wydobycia. To już jest strata sięgająca kilku miliardów dolarów. A demontaże urządzeń fabrycznych, pozbawienie zapasów surowca, wywóz wyprodukowanych dóbr, w rolnictwie wywóz znacznej części inwentarza żywego, maszyn rolniczych i urządzeń wyposażenia technicznego gospodarstw rolnych? Gdy Polska około lat 1946–1947 stała się wreszcie rzeczywistym gospodarzem na tych terenach, były one tak wyeksploatowane, że trudno mówić o wielkim zysku. Polacy po wojnie musieli włożyć wiele trudu w odgruzowanie miast, zagospodarowanie terenów rolnych, organizację życia ekonomicznego… Gdyby „gdybać”, to sądzę, że byłoby lepiej, aby wojny nie było i zmian terytorialnych też. Jeśli zmiana terytorialna odbywa się za cenę konfliktu zbrojnego, to rozważanie w kategorii zysków i strat doprowadzi nas do przerażającej konstatacji: dobrze, że tak się stało. Zauważmy, że jeśli na pytanie: Kresy i Ziemie Zachodnie: strata czy zysk? odpowiem krótko: tak, zysk, bo niewątpliwie Wrocław był bogatszy od Lwowa, Gdańsk od Wilna, to nie mówię całej prawdy. Bo ten zysk powstał w następstwie wojny. To nas osłabiło również jako naród. Do lat sześćdziesiątych–siedemdziesiątych XX w. Ziemie Zachodnie i Północne były obszarami „niedoludnionymi” w stosunku do stanu sprzed 1945 r. Podam przykład Elbląga – to miasto ok. 80-tysięczne, które w czasie wojny liczyło prawie 100 tys. mieszkańców, odzyskało swój potencjał sprzed wojny dopiero w połowie lat sześćdziesiątych. Dopiero po 20 latach od zakończenia wojny Polacy odbudowali sieć zaludnienia na tych terenach, aby móc w pełni wykorzystać infrastrukturę – drogi, ciągi komunikacyjne, sieci energetyczne, gazowe itd.
– Reasumując…
Mirosław Golon: Układ jałtański trzymał się na armii radzieckiej i na potędze ZSRR. W momencie, gdy potęga ZSRR zaczęła się kruszyć (co ewidentnie nastąpiło w latach osiemdziesiątych), Związek Radziecki zaczął się reformować, zmieniać koncepcje działań politycznych, ład jałtański uległ likwidacji. Na szczęście odbyło się to w sposób bezkrwawy.
Mamy to szczęście, że dziś Niemcy nie negują naszych granic, podobnie nasi sąsiedzi na wschodzie. Mamy stan idealny, jakiego w XX w. nie mieliśmy. Pamiętajmy, że ponad połowa Polaków urodziła się już na nowych ziemiach, oni nie mają w razie czego dokąd pójść, nie mają domu za Bugiem… A przecież gdybyśmy tę rozmowę prowadzili w latach pięćdziesiątych, to na 100 ludzi zapytanych na ulicy: czy chcą na Ziemiach Zachodnich zostać, większość odpowiedziałaby – nie, wracamy i już.
– Dziękuję za rozmowę.
Niemcy negują nasze granice - link
https://ioh.pl/artykuly/pokaz/ziemie-zachodnie-za-kresy--zysk-czy-strata,1132/
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kresy_Wschodnie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz