Kilka lat temu na jakiś proniemieckim forum (Wolne Forum Gdańsk?) ktoś opowiadał kłamstwa o tym, że jakoby podczas tej egzekucji trwała atmosfera pikniku - jedzono kiełbaski, pito piwo sprzedawano oranżadę i lody.... Zareagowałem wtedy i osoby szkalujące nie były w stanie udowodnić swoich tez. Teraz widzę te kłamliwe tezy powtórzone tutaj...
Poniższe fragmenty nie mają żadnego uzasadnienia w dokumentach - są to wyłącznie opinie autora artykułu niejakiego: PrzewodniG
"Władze miejskie zachęcały mieszkańców do udziału w egzekucji; wokół terenu, gdzie postawiono drewniane szubienice, sprzedawano lody, piwo i oranżadę.
W stronę więźniów leciały kamienie; musieli interweniować obecni na miejscu żołnierze.
W rolę katów wcielili się byli więźniowie obozu – to oni, ubrani w obozowe pasiaki, założyli wisielcze pętle na szyje swoich niedawnych gnębicieli, którym towarzyszyły śmiech i wyzwiska
Wyrok został wykonany, kiedy ciężarówki odjeżdżały spod szubienic, zostawiając za sobą wierzgających wisielców – sposób wykonania kary sprawił, że był to proces bolesny i długotrwały.
Wykonanie wyroku gdańskiego Specjalnego Sądu Karnego odbiło się szerokim echem. W powojennej wykonano jedynie trzy publiczne egzekucje na niemieckich zbrodniach wojennych – na Majdanku, w Poznaniu i właśnie w Gdańsku, po czym ich zaniechano – impulsem była brutalność egzekucji i sceny towarzyszące całemu wydarzeniu.
Co jest uderzające? Podobieństwa łączące egzekucję z lipca 1946 r. z tymi, które były wykonywane przed wiekami. Skazańcom towarzyszył tłum mieszkańców, a egzekucja stała się czymś w rodzaju publicznego święta. Chciano zachować fragmenty odzieży, ciał i powrozów wisielców, jak gdyby przypisując im magiczną moc. Nawet ciała, tak jak przed wiekami, trafiły do gdańskich anatomów.
Jednak w tym wypadku szafot nie był już miejscem nieczystym – był miejscem zemsty."
Ponadto zwracam uwagę na tekst zmarłego w 2011 roku (w wieku 56 lat) profesora UG Marka Orskiego - tekst online dostępny jest jedynie na stronie jak niżej i to w formie pdf.
OSTATNIA DROGA NA SZCZYT SZUBIENICZNEJ GÓRY20 minut lektury
Podróżni i kupcy zmierzający do Gdańska od zachodu, ze strony Oliwy, nie mijali zielonej tabliczki z nazwą miasta. Zamiast tego witał ich upiorny widok – gnijące zwłoki przestępców pozostawione ku przestrodze na szczycie Szubienicznej Góry.
ZBRODNIA I KARA W STARYM GDAŃSKU
Nie ma zbrodni bez kary, a ta w przeszłości mogła przyprawić o dreszcze. Świat był kiedyś bardziej brutalny – człowiek codziennie stykał się z przemocą i śmiercią – nie można więc się dziwić, że nasi przodkowie wykazywali większą bezwzględność wykonywaniu kar niż my. Przestępca musiał się liczyć z zapłaceniem najwyższej ceny za swój występek, a kara śmierci mogła również oznaczać niewyobrażalne cierpienie skazanego w ostatnich chwilach na Ziemi.
Za co można było zasłużyć sobie na karę śmierci? Przewinień było wiele i nie wszystkie dla nas, współczesnych, są oczywiste. Z jednej strony można było zawisnąć lub skończyć pod katowskim toporem z powodu morderstwa i kradzieży, drugiej: z powodu homoseksualizmu i własnych poglądów, sprzecznych z opinią większością społeczeństwa.
Sprawiedliwość była pojęciem bardzo płynnym i względnym. Gaspard de Tende w swojej Relacji historycznej o Polsce z 1686 r. napisał w ustępie poświęconym sądownictwu Rzeczpospolitej:
W Polsce winnych karze się na różne sposoby. Wiesza się ich bądź ścina im głowy. I ta różnica w karze nie wynika z różnego stanu, z którego wywodzi się zbrodniarz, lecz z natury zbrodni. Wiesza się bowiem złodzieja bez względu na stan, do którego należy; podobnie ścina się głowy wszystkim osobom za każdą inną zbrodnię niż kradzież, chyba że chodzi o przypadek wyjątkowo okrutny, gdyż wówczas skazuje się złoczyńców na łamanie kołem bądź darcie pasów, które jest rodzajem kary o takiej właśnie nazwie, ponieważ zdziera się z pleców skazańców dwa pasy skóry.
W tym samym dziele pan de Hauteville zostawił notatkę o tej kwestii w Gdańsku:
Gdańsk (…) to właściwie wolna republika pod protekcją Polski. I rzeczywiście , ma on wszystkie cechy pełnej suwerenności. Skazuje bowiem na śmierć bez odwołania, nawet szlachciców polskich, gdy ci popełnią w nim zbrodnię, która na to zasługuje. (…) Na temat Gdańska warto jeszcze wspomnieć, że w ogóle nie chce on uznać sądownictwa polskiego, twierdząc, że podlega wyłącznie królowi, a nie Polakom.
Oba ustępy napisane przed Gasparda de Tende, chociaż interesujące, wymagają jednak nieco wyjaśnienia. Władze gdańskie miały szeroką jurysdykcję, zostawionej głównie w gestii Ławy Miejskiej (Drugiego Ordynku) – czyli organowi sądowniczemu. Wyroki skazujące na karę śmierci musiał zatwierdzić burgrabia, czyli przedstawiciel króla w Gdańsku. Potężne miasto nie obawiało się nawet więzienia i uśmiercania szlachciców, co wśród braci sarmackiej wywoływało ogromne wzburzenie – dlatego w połowie XVII pojawiły się dekrety, które nakazywały miastu wstrzymanie się z wykonaniem wyroku na szlacheckiej głowie do decyzji króla.
Rzeczywiście w Gdańsku karano poprzez powieszenie, ścięcie i łamanie kołem oraz palenie na stosie, ale przynależność stanowa miała znaczenie w wyborze kary – na stryczek posyłani byli zazwyczaj przedstawiciele niższych warstw społecznych. W Gdańsku karę śmierci wykonywano więc w kilku miejscach. Ludzi pozbawionych obywatelstwa ścinano przed Wieżą Więzienną, obywateli i szlachciców na Długim Targu, a żołnierzy przed odwachem na Targu Węglowym. Wieszano w różnych miejscach (np. Chełm i Oliwa posiadały własne szubienice), jednak najważniejsza z szubienic znajdowała się w pewnym oddaleniu od miasta, niejako będąc ostrzeżeniem dla wszystkich wjeżdżających i wyjeżdżających.
SZUBIENICZNA GÓRA, MIEJSCE NIECZYSTE
Miejsce wykonywania wyroku było miejscem nieczystym – zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Powieszenie było karą hańbiącą, zarezerwowaną dla złodziei i niższego stanu – kończyli żywot na stryczku podobnie jak Judasz. Oprócz szubienicy, na szczycie Galgenbergu, Góry Szubienicznej, znajdowały się wbite pale z zatkniętymi kołami, służące do innego rodzaju egzekucji. Wokół szubienicy musiał roznosić się odór nie do zniesienia – oprócz gnijących ciał, które były pozostawiane na miejscu kaźni ku przestrodze, kat wraz ze swoimi pachołkami wywozili tam w beczkach nieczystości z miejskich kloak i ścierwa zalegające na ulicach – możliwe że tam również trafiały bezpańskie psy, ponieważ na również na kacie spoczywał obowiązek poradzenia sobie z nimi.
Pod szubienicą grzebano również samobójców, którym odmawiano chrześcijańskiego pochówku. Zwłoki takiego nieszczęśnika (lub nieszczęśnicy) były dodatkowo zhańbione po śmierci – kat zawijał ciało w worek, wyrzucał przez okno, po czym wlókł je na Szubieniczną Górę.
Gdańska szubienica nie była prostą, drewnianą konstrukcją zbitą z trzech belek. Wręcz przeciwnie – była to murowana konstrukcja, która od czasów wzniesienia w 1529 r. (na miejscu wcześniej istniejącej), przetrwała aż do czasów napoleońskich – została rozebrana w 1809 roku.
Angielski kupiec Peter Mundy, który pozostawił po sobie obszerne wspomnienia, wspomina o swojej wizycie w Gdańsku w 1646 r. i opisuje gdańską szubienicę:
Szubienica ma nietypowy kształt, będąc czworokątną, z ośmiomia poprzecznymi belkami do użytku i z ceglanymi filarami, z drabiną wyposażoną w podwójne stopnie – jedne przeznaczone dla przestępcy, drugie dla kata.
Cztery ceglane filary szubienicy – na każdym rogu ocembrowania – były zakończone małymi, cebulastymi daszkami. Na drewnianym podeście znajdującym się na środku ustawiano drabiny – jedną dla kata, drugą dla jego ofiary.
Swój opis dopełnił odręczną ilustracją szubienicy, wokół której znajdują się koła do łamania, kat oraz jego pachołkowie. Mundy podaje nawet imię kata – Gregory – który jechał na dobrym koniu, z pistoletami i katowskim mieczem u boku. Wydaje się, że tajemniczym Gregorym był pełniący tą niechlubną funkcję w tamtym czasie Gergen Strauch.
Kat oraz jego ludzie, wykonujący swoje nieczyste rzemiosło, mieli do czynienia z nieczystymi miejscami na co dzień. Jednak cała reszta społeczeństwa unikała takich obszarów – samo dotknięcie szubienicy, kata lub zwłok przenosiło symboliczne zanieczyszczenie na obywatela.
W takim razie kto naprawiał szubienicę, skoro kat nie miał odpowiednich umiejętności?
JEDEN ZA WSZYSTKICH, CZYLI GRUPOWA PIELGRZYMKA RZEMIEŚLNIKÓW
Jeśli dotknięcie szubienicy powodowało dyshonor, a mimo tego miejsce straceń wymagało naprawy, należało wypracować jakieś rozwiązanie. Takie już powstało w średniowieczu – skoro pojedynczy rzemieślnik nie chce splamić się pracą przy szubienicy, niech zrobią to wszyscy.
Naprawa szubienicy stała się więc specjalną uroczystością, rytuałem, który wymagał właściwej oprawy. Mieszczanie musieli wziąć odpowiedzialność nie tylko za wyroki, które wydawali, ale również na miejsce, w którym je wykonywano.
Wszyscy członkowie cechów wyruszali na Szubieniczną Górę z Długiego Targu, maszerując pod rozwiniętymi chorągwiami z symbolami swoich korporacji. Ich pierwszym przystankiem był Ratusz Głównego Miasta, gdzie przywitali ich przedstawiciele władzy, a rzemieślnikom zostało polane wino z ratuszowych piwnic. Korowód ruszał dalej w akompaniamencie bębnów oraz piszczałek; wino, najpewniej reńskie, skutecznie przytłumiło opory przed czekającą ich pracą. Mistrzów I czeladników maszerujących ramię w ramię trunkami raczono jeszcze kilkukrotnie przed opuszczeniem obrębu murów miejskich, jak również po spełnieniu uciążliwego obowiązku. Często ceremonii towarzyszył burgrabia, czyli urzędnik mianowany przez króla, który w jego imieniu zatwierdzał wyroki śmierci.
Po wykonaniu pracy na szczycie Szubienicznej Góry orszak wracał do miasta, aby uczcić ceremonię wspólną biesiadą. Nikt nie mógł wypominać skalania się szubienicą, skoro zrobili to wszyscy.
Podobną drogę musieli pokonać skazańcy, i chociaż nawet oni mogli liczyć na ostatnią szklankę wina, na szczęśliwy powrót – liczyć już nie mogli.
OSTATNIA DROGA WISIELCA NA SZUBIENICZNĄ GÓRĘ
Niektórzy ludzie wierzą w swoje poprzednie wcielenia, w których to rzekomo byli świadkami epokowych wydarzeń, byli rycerzami, księżniczkami czy piratami.
Wyobraźmy sobie coś innego – że my byliśmy w poprzednim wcieleniu kryminalistą. I to w dodatku nie dobrze urodzonym, ale pospolitym złodziejem. Próba kradzieży dóbr ukrytych w spichlerzach zakończyła się niepowodzeniem – strażnicy ujęli nas na gorącym uczynku i wtrącili do celi. Krótka sesja tortur zakończyła się przyznaniem do winy, a kradzież w wielkim, portowym mieście żyjącym z handlu mogła musiała się skończyć fatalnie – karą na gardle. Salomon Rysiński, XVII wieczny sarmacki humanista, w swoim zbiorze przysłów Przypowieści polskie zamieścił jedno ponure, powtarzane wśród ludu: Nie miło złodziejowi na szubienicę patrzyć.
Nasza ostatnia droga rozpoczęłaby się na Długim Targu. Nie byłaby ona samotna, ba, nie tylko kat i jego pachołkowie byliby naszymi towarzyszami, ale liczny tłum mieszczan i gości przebywających w mieście. Każda egzekucja była nie tylko karą – ale również rozrywką. Perspektywa oglądania z bezpiecznej odległości krwawego rozprawienia się z pozbawionym czci przestępcą była kusząca dla mieszkańców każdego miasta.
Ponury korowód prowadzony przez kata ruszał przez Długi Targ i Długą w stronę Bramy Wyżynnej, a za nią dalej na zachód, w stronę zabudowań Wrzeszcza. Chociaż Wielka Aleja, której zasadniczy kształt jest widoczny również i dzisiaj, powstała dopiero w drugiej połowie XVIII wieku, od średniowiecza istniała tutaj stara droga prowadząca z Oliwy do Gdańska.
Gdybyśmy dzisiaj chcieli odtworzyć wędrówkę skazańca, poszlibyśmy chodnikiem wzdłuż Traktu Konnego. Dosyć szybko ukazałaby się naszym oczom uliczka nosząca imię Daniela Chodowieckiego o łukowatym kształcie – w tym miejscu przyszły wisielec miałby swój ostatni przystanek, i to nie byle jaki – bo w samym Jeruzalem.
BIAŁY DOMEK JERUZALEM, CZYLI OSTATNIA SZKLANKA WINA
Tutaj, między łukiem Chodowieckiego a Traktem Konnym, znajdował się niewielki budynek na planie czworokąta, nazywany Jeruzalem. W niepozornym domku złoczyńcy mieli prawo do ostatniego trunku.
Możliwe że domek był pozostałością po Kaplicy Jerozolimskiej, wzniesionej w tym miejscu jeszcze przez Krzyżaków. Nawet jeśli tak nie było, nazwa związana z miejscem kultu przylgnęła później do bardziej tragicznego miejsca.
Często w różnych opisach pojawia się nazwa karczma Jeruzalem, która sugeruje ciągłość działalności jakiejś gospody w tym miejscu, ale wydaje się że taka karczma leżąca przy drodze na szubienicę należy do świata gdańskich legend. W rzeczywistości mały biały domek, opisywany również przez Chodowieckiego, służył jedynie tradycyjnemu podaniu ostatniego napoju skazańcowi. Wspomniany już Peter Mundy napisał:
Wspomniana para [przestępców skazanych na łamanie kołem za gwałt i morderstwo służącej], zaraz za miastem w małym domu zwanym Jeruzalem, dostała swój ostatni napój.
Niemal sto lat później inny angielski podróżnik napotyka podobny widok, o którym wspomina w swoim Szczegółowym opisie miasta Gdańska… :
W połowie drogi na szafot jest mały domek zbudowany w tym celu – z inskrypcją na ścianie – gdzie skazańcy zatrzymują się i dostają tyle wina, ile zechcą wypić.
NA ŁYSYM SZCZYCIE SZUBIENICZNEJ GÓRY
Ostatni puchar wina – jeżeli mielibyśmy szczęście – przytłumiłby nieco grozę ostatniego fragmentu ziemskiej wędrówki. Skazaniec mógł rzucić jeszcze spojrzeniem na leżący po drugiej stronie drogi do Oliwy szpital i kościół Wszystkich Bożych Aniołów, nazywany też Szpitalem św. Michała (budynek wzno-
-sił się w miejscu dzisiejszego Parku Steffensa). Dzisiejsza ulica Traugutta nosiła niegdyś nazwę nawiązującą do tego miejsca – i właśnie na drogę św. Michała wstąpiłby pochód, odprowadzający wisielca na szafot.
Dzisiaj Góra Szubieniczna jest wzniesieniem pokrytym gęstą zielenią, a wokół niego wyrastają budynki mieszkalne, stadion i kompleks Politechniki Gdańskiej. Przed wiekami widok był inny – szczyt był pozbawiony drzew, tak więc już z daleka widoczna była murowana konstrukcja szubienicy i pale z zatkniętymi kołami.
Chociaż legendy o sabatach czarownic na Łysych Górach wywodzą się z podań wschodnich Słowian, odwiedzający Gdańsk przybysze z głębi Rzeczpospolitej mogli mieć takie właśnie skojarzenia, spoglądając na Szubieniczną Górę. To wrażenie mogły potęgować krążące wokół szafotu drapieżne ptaki, utożsamiane z adeptami i adeptkami wszelkich mrocznych sztuk. Z kolei sami gdańszczanie mogli mieć pewne skojarzenia z nocą Walpurgi, nazywanej w Niemczech również Nocą Wiedźm, Hexennacht – podczas której czarownice udawały się na szczyt góry Brocken…
Dzisiaj, aby dostać się na miejsce dawnych straceń, musielibyśmy zejść z Traugutta i przejść pomiędzy płotem Stadionu Miejskiego a terenem cerkwi św. Mikołaja, której budynek przed wojną był kaplicą cmentarną przy działającym tutaj krematorium.
OSTATNI AKT. KONIEC PRZEDSTAWIENIA W TEATRZE ŚMIERCI
Kiedy cały pochód, na czele z głównymi aktorami, dotarł na szczyt wzniesienia, rozpoczynał się ostatni akt przedstawienia. Otwierano furtę w murze szubienicy, żeby wejść po schodach na drewnianą scenę szafotu.
Wszyscy przeżywają raz jeszcze proces – krótka inscenizacja przeprowadzana przez miejskiego urzędnika, łącznie z wydaniem wyroku i przyznaniem się do winy złodzieja, miała być ostatnim przypomnieniem, jaka kara czeka na tych, którzy zechcą przywłaszczyć sobie cudzą własność. Atmosfera musiała być uroczysta i pełna napięcia – w gęstym tłumie znajdowali się nie tylko mężczyźni, ale również kobiety, a nawet dzieci – niczym niespotykanym były omdlenia i napady histerii. Inną rolę spełniał obecny duchowny, którego obecność sygnalizowała inną karę, która miała czekać na grzesznika już po opuszczeniu ziemskiego świata.
Jednak z czasem wrażliwość społeczeństwa zmieniała się. Oświecenie zasiało ziarna, które coraz szybciej kiełkowały również w Gdańsku – szubienica stawała się symbolem dawnych, bardziej brutalnych czasów, a przede wszystkim zaczęła przeszkadzać mieszkańcom i gościom miasta z powodów estetycznych. Konstrukcję rozebrano w 1805 r. , i w tym samym czasie podobnie postąpiono z domkiem Jeruzalem – dwoje nieodłącznych towarzyszy skazańców w ich ostatniej drodze zniknęło z gdańskiego krajobrazu.
Koniec końców, to był próg nowej epoki: Gdańsk znajdował się już w granicach ustandaryzowanej pruskiej monarchii i nie cieszył się przywilejami, ustrojem i autonomią dawnych lat, a przez Europę miały zaraz przetoczyć się francuskie kolumny Napoleona, niosące ze sobą również zdobycze rewolucji francuskiej. Cały kontynent wkraczał w XIX wiek.
Jednak tak jak w złotej erze Gdańska, również w 1805 r. prace przy szubienicy nie mogły się obyć bez odpowiedniego rytuału. Ostatni raz na Szubieniczne Wzgórze wyruszył pochód władz miasta, na czele z burmistrzem Karlem Friedrichem von Gralathem (który pamiętał jeszcze dobrze czasy Rzeczpospolitej – w imieniu miasta rezydował w Warszawie przy dworze ostatniego władcy), oraz mianowanym przez pruskiego monarchę prezydentem miasta i zarazem dyrektorem policji, Johannem Baxem. Dżentelmeni trzykrotnie uderzyli w mur szubienicy oskardem, po czym robotnicy rozpoczęli rozbiórkę całej konstrukcji. Niestety nie wiemy, czy towarzyszył im lęk, tak jak ich poprzednikom – możemy się jedynie domyślić, że zgodnie z tradycją dostali puchar wina lub kufel piwa.
Szafot zniknął, ale jeszcze przez kilkanaście lat w tym samym miejscu wykonywano wyroki śmierci – ostatni w 1838 r. , kiedy to nieszczęśnika ścięto. Jednak swoisty gdański epilog miał nastąpić dopiero ponad sto lat później – i to na innym pobliskim wzniesieniu.
Chociaż z gdańskiej szubienicy do dzisiaj pozostała jedynie nazwa wzniesienia, wciąż warto wybrać się tam na spacer. Na zboczu Szubienicznego Wzgórza zachował się stary, przedwojenny cmentarz krematoryjny, a stara kaplica po wojnie stała się cerkwią św. Mikołaja. Na złowrogim szczycie dzisiaj znajduje się jeden z wielu punktów widokowych, z którego rozciąga się interesujący widok na Wrzeszcz. Miejsce zmieniło się nie do poznania – wokół wzniesienia wyrosły setki budynków i drzew – jednak wciąż zachowało specyficzną, widmową atmosferę.
EPILOG – OSTATNIA PUBLICZNA EGZEKUCJA NA BISKUPIEJ GÓRCE
Wyjątkowy epilog historia gdańskiej szubienicy miała po II wojnie światowej. 4 lipca 1946 r. tysiące ludzi (niektóre źródła podają nawet liczbę 200 tys. ), w tym kobiety i dzieci, było świadkami powieszenia 11 zbrodniarzy (w tym sześciu nadzorczyń) z obozu koncentracyjnego w Stutthofowie. Władze miejskie zachęcały mieszkańców do udziału w egzekucji; wokół terenu, gdzie postawiono drewniane szubienice, sprzedawano lody, piwo i oranżadę.
Wyrok wykonano pomiędzy dzisiejszymi ulicami Pohulanka i Kolonia Studentów. Więźniowie przyjechali na miejsce ciężarówkami z aresztu na Kurkowej. W stronę więźniów leciały kamienie; musieli interweniować obecni na miejscu żołnierze.
W rolę katów wcielili się byli więźniowie obozu – to oni, ubrani w obozowe pasiaki, założyli wisielcze pętle na szyje swoich niedawnych gnębicieli, którym towarzyszyły śmiech i wyzwiska. Wyrok został wykonany, kiedy ciężarówki odjeżdżały spod szubienic, zostawiając za sobą wierzgających wisielców – sposób wykonania kary sprawił, że był to proces bolesny i długotrwały.
Żywe emocje, związane ze stratą bliskich, traumą wojny i okrucieństwem załogi obozu wzięły górę nad tłumem – tłum zbezcześcił zwłoki wisielców. Zabierano fragmenty odzieży i sznurów, i dopiero po dłuższej chwili tłum został powstrzymany przez milicjantów. Ciała trafiły do Akademii Medycznej, gdzie miały służyć przyszłym lekarzom w nauce anatomii.
Wykonanie wyroku gdańskiego Specjalnego Sądu Karnego odbiło się szerokim echem. W powojennej wykonano jedynie trzy publiczne egzekucje na niemieckich zbrodniach wojennych – na Majdanku, w Poznaniu i właśnie w Gdańsku, po czym ich zaniechano – impulsem była brutalność egzekucji i sceny towarzyszące całemu wydarzeniu.
Co jest uderzające? Podobieństwa łączące egzekucję z lipca 1946 r. z tymi, które były wykonywane przed wiekami. Skazańcom towarzyszył tłum mieszkańców, a egzekucja stała się czymś w rodzaju publicznego święta. Chciano zachować fragmenty odzieży, ciał i powrozów wisielców, jak gdyby przypisując im magiczną moc. Nawet ciała, tak jak przed wiekami, trafiły do gdańskich anatomów.
Jednak w tym wypadku szafot nie był już miejscem nieczystym – był miejscem zemsty.
Jeżeli spodobał Ci się artykuł, polub nasz fanpage na Facebooku i pomóż nam w ten sposób rozwinąć skrzydła – Gedanarium.
WYKORZYSTANE ŹRÓDŁA
|
Marek
Orski
Ostatnia
publiczna egzekucja w Gdańsku
Akt
sprawiedliwości czy zemsty?
Bardzo
rzadko wymiar sprawiedliwości cywilizowanego świata zasądzał
publiczne wykonanie kary śmierci. Decydowały o tym względy natury
politycznej, historycznej (np. rewolucja francuska i październikowa),
religijnej (palenie na stosie heretyków lub czarownic, wyroki
śmierci zasądzane na podstawie prawa koranicznego, sądownictwo
islamskie działające w oparciu o zasady szarijatu itp.) lub
ukaranie winnych popełnienia szczególnie odrażających zbrodni
(jak np. egzekucje publiczne do niedawna wykonywane w Czeczeni).
Rzadko też, z wyjątkiem nielicznych egzekucji zbrodniarzy
hitlerowskich, dochodziło do wykonywania kary śmierci w obecności
tłumów ludzi poza budynkiem więzienia, np. na publicznym placu.
Decyzji
takiej nie podjęto nawet wobec osób skazanych na karę śmierci w
procesie przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym (International
Mili-tary Tribunal) w Norymberdze należących do ścisłego
kierownictwa politycznego Trzeciej Rzeszy, także w innych procesach
przed Trybunałami Narodowymi. Do wyjątków należało publiczne
powieszenie 21 lipca 1946 r. Arthura Greisera, prezydenta Senatu
Wolnego Miasta Gdańska w latach 1934-1939 i namiestnika Rzeszy w
Kraju Warty (Reichsgau Wartheland) skazanego na karę śmierci przez
Najwyższy Trybunał Narodowy oraz wykonanie publicznej egzekucji na
winnych zbrodni popełnionych na terenie obozu koncentracyjnego
Lublin (Majdanek) skazanych na karę śmierci na mocy wyroku sądu
orzeczonego 3 grudnia 1945 r. .
Jedna
z takich publicznych egzekucji odbyła się także w Gdańsku,
pewnego lipcowego popołudnia 1946 r. Skazanymi byli członkowie
załogi obozu koncentracyjnego Stutthof oraz więźniowie tego obozu
należący do tzw. więźniarskiego aparatu nadzoru będącego na
usługach funkcjonariuszy obozowych. Decyzję o publicznym wykonaniu
kary śmierci wydała, według informacji przekazanej przez Polską
Agencję Prasową na dwa dni przed terminem egzekucji, prokuratura 2
Specjalnego Sądu Karnego w Gdańsku na
zarządzenie Ministerstwa Sprawiedliwości. Organizację egzekucji
zlecono kierownictwu Więzienia w Gdańsku mieszczącego się przy
obecnej ulicy Kurkowej 12 (niem. Schiesstange), w którym skazani
przebywali do wykonania wyroku. Czy był to tylko akt
sprawiedliwości, a może jawny proces i egzekucja na publicznym
placu miejskim były odbierane także jako odwet, zemstę na
zbrodniarzach wojennych. Jak wytłumaczyć fakt, że w kilka miesięcy
po tej egzekucji zaprzestano publicznego wykonywania kary śmierci?
Proces
15 osób oskarżonych o zbrodnie popełnione w obozie koncentracyjnym
Stutthof był drugim z kolei procesem zorganizowanym w powojennym
Gdańsku. Pierwszym z nich był wzbudzający do dzisiaj wiele
kontrowersji proces biskupa gdańskiego Karola Marii Spletta
skazanego na 8 lat
więzienia, którego uznano winnym współpracy z władzami
hitlerowskimi, a ówczesna prasa gdańska w jego osobie skarżyła
cały kler niemiecki uznając, że był on „najwierniejszym sługą
i wyznawcą Hitlera”. Jednak dopiero pierwszy grupowy proces
stutthowski, jeden z pierwszych procesów zbrodniarzy hitlerowskich
zorganizowanych w Polsce, który zakończył się skazaniem na karę
śmierci 11 osób, posiadał znacznie większy ciężar gatunkowy. Po
raz pierwszy na ławie oskarżonych zasiedli ci, którzy uosabiali
zbrodniczość systemu hitlerowskiego realizowanego w bezwzględny
sposób na terenie Pomorza Gdańskiego i samego Gdańska. Skazanie
ich na karę śmierci uznano powszechnie za dokonanie się
sprawiedliwości w kategoriach wyrównywania krzywd i porachunków z
hitlerowskimi Niemcami. W tym samym czasie toczyły się rozprawy w
Norymberdze, a w Poznaniu Arthura Greisera. Rozpoczynał się
zapowiedziany kilka lat wcześniej przez przedstawicieli Wielkich
Mocarstw proces osądzenia i ukarania winnych zbrodni wojennych.
Rozprawa
tocząca się przed specjalnie powołanym do tego trybunałem,
Specjalnym Sądem Karnym (SSK), utworzonym na podstawie dekretu
P.K.W.N. z 12 września 1944 r., wywołała duże zainteresowanie w
regionie pomorskim i całym kraju. Przygotowania do jej
zorganizowania rozpoczęły się wkrótce po zakończeniu wojny.
Pierwsze przesłuchania osób podejrzanych przeprowadzili oficerowie
śledczy Wojewódzkich i Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa
Publicznego, względnie Milicji Obywatelskiej na podstawie których
wystawiano tzw. postanowienie o pociągnięciu do odpowiedzialności
karnej, a następnie postanowienie o zamknięciu śledztwa i
skierowania sprawy do dyspozycji prokuratora. Protokoły spisane
przez nich różniły się nieraz krańcowo od zeznań złożonych
wobec sę-dziów śledczych w Sądach Okręgowych oraz składanych
przez oskarżonych w trakcie procesu. Oskarżeni nie przyznawali się,
wbrew jednoznacznym oświadczeniom naocznych świadków, do
popełnienia zbrodni na więźniach tłumacząc to wymuszeniem przez
oficerów śledczych fałszywych zeznań.
Oto
wyjątek z protokołu przesłuchania podejrzanego Jana Breita z 14
września 1945 r. przez Sędziego Okręgowego Śledczego w
Bydgoszczy:
Zeznania
swoje złożone w Urzędzie Bezpieczeństwa w Bydgoszczy całkowicie
odwołuję, każdy na moim miejscu by się przyznał do tego. Byłem
bity nie tylko ręcznie, ale i pałkami, kazano mi zdjąć buty, bito
mnie pod stopami, trzydzieści dwie godziny siedziałem w karcu nago
i o głodzie.
Czy
faktycznie tak było, trudno ustalić. Zeznania naocznych świadków
nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do ich zbrodniczej
działalności w obozie nie dając żadnych podstaw do złagodzenia
wyroku. Był to tylko pozorny sposób ratowania własnej skóry w
obliczu przygniatających dowodów. Przyznanie się do winy nie
działało jednak na korzyść osób oskarżonych o najcięższe
przestępstwa, zbrodnie ludobójstwa. Zarówno dekret z 31 sierpnia o
ściganiu zbrodni hitlerowskich jak i o ustanowieniu sądów
specjalnych z września 1944 r. nie pozwalały na zastosowanie
żadnych okoliczności łagodzących przy orzekaniu winy jak przy
innych sprawach karnych. Wyroki były ostateczne i nie podlegały
zaskarżeniu do wyższej instancji.
W
dniach od 4 do 24 września 1945 r. odbyła się pierwsza jawna
rozprawa przed Specjalnym Sądem Karnym w Gdańsku przeciwko Janowi
Preissowi objęta dekretem P.K.W.N. z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze
kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i
znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz zdrajców
Narodu Polskiego. Z powodu nie stawienia się świadka oskarżenia
rozprawę odroczono nie wydając żadnego orzeczenia. Jan Preiss
podobnie jak Jan Breit zasiedli na ławie oskarżonych w pierwszym
grupowym procesie zbrodniarzy obozu Stutthof w 1946 r. Wymiar
Sprawiedliwości wydał w ich przypadku werdykty skrajnie różne,
pierwszego uniewinniając, a drugiego z nich skazując na karę
śmierci.
Akt
oskarżenia wobec winnych popełnienia zbrodni w obozie Stutthof
został sporządzony głównie w oparciu o zeznania świadków. Cenny
materiał dowodowy na etapie wstępnego śledztwa dostarczył sądowi
sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Gdańsku Antoni Zachariasiewicz.
Nie było tego zbyt dużo. Antoni Zachariasiewicz swoją
pracę rozpoczął dopiero pod koniec sierpnia 1945 r. na wniosek
ówczesnej Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce
(GKBZNwP). Na tej podstawie Sąd Okręgowy w Gdańsku zalecił
zaprowadzenie kartoteki i wniesienie do niej na podstawie
zebranych materiałów, imion, nazwisk i adresów: 1) osób
uwięzionych według narodowości i 2) tych wszystkich, którzy
dopuszczali się okrucieństw nad uwięzionymi.
Większość
dokumentacji obozowej została przez Niemców spalona, bądź
wywieziona wiosną 1945 r. do Niemiec, częściowo odzyskana przez
aliantów i zdeponowana w ich archiwach wojskowych (zwłaszcza
Berlin-Document-Center, Państwowe Archiwum im. Rewolucji
Październikowej w Moskwie). Część dokumentacji, nie wiadomo
jednak jak duża, została odnaleziona na terenie obozu przez
oddziały 48. Armii 3. Frontu Białoruskiego, które w dniu 9 maja
1945 r. wkroczyły na teren obozu po zakończeniu walk z niedobitkami
oddziałów niemieckich na Mierzei Wiślanej. W spisanym 12 maja 1945
r. akcie oględzin obozu stwierdzono, że Prawie
wszystkie dokumenty z pomieszczeń służbowych obozu zostały
wywiezione przez Niemców, a wśród pozostałych dokumentów
znaleziono: 1) teczkę z codziennymi raportami o stanie i ruchu
więźniów; 2) arkusz stanowią-cy odpis doniesienia skierowanego do
komendanta obozu Sturmbannführera Hoppe i 3) kilkaset kart
rejestracyjnych więźniów.
Należy
jednak wątpić w prawdziwość tego oświadczenia z dwóch
oczywistych powodów. Po pierwsze wiele przesłanek wskazuje na to,
że w obecnych archiwach postalinowskich znajdują się materiały
dokumentujące zbrodnie niemieckie popełnione w hitlerowskich
obozach koncentracyjnych, a po drugie po opuszczeniu obozu przez
Rosjan dokładne oględziny całego terenu przeprowadzone przez
polskich śledczych Sądu Okręgowego w Gdańsku ujawniły dodatkowe
dokumenty, m.in. zbiór zarządzeń z lat 1942-1944 Wydziału
Zatrudnienia Więźniów skierowanych do blokowych oraz książki
zmian personalnych na blokach, co świadczy o pobieżnym
spenetrowaniu obozu przez komisje radzieckie.
Materiały
zebrane przez sędziego Zachariasiewicza stanowiły dodatkowy
materiał dowodowy do wysunięcia oskarżenia wobec byłej załogi
obozu KL Stutthof oraz części byłych więźniów funkcyjnych. W
trakcie prowadzenia dochodzenia zebrano kilkadziesiąt relacji od
byłych więźniów i członków załogi obozu. Większość
materiałów dotyczyła systemu eksterminacji w obozie, śmiertelności
oraz struktury władz organizacyjnych obozu, co miało duże
znaczenie przy określeniu stopnia odpowiedzialności
poszczególnych osób za zbrodnie popełnione na więźniach.
Sam
proces 1946 r. nie stanowił dotychczas przedmiotu badań ze strony
historyków pomimo, że jego akta były wielokrotnie wykorzystywane
jako źródło historyczne z uwagi na zawarte w nich zeznania
oskarżonych oraz świadków oskarżenia i obrony. O przeprowadzeniu
publicznej egzekucji w zasadzie nie wspominano, traktując wyrok i
wykonanie kary śmierci jako fakt oczywisty. Dopiero nie-dawno sprawa
egzekucji publicznej, w większym stopniu nawet niż samego procesu,
znalazła się w centrum zainteresowania mediów prowokując z kolei
do zajęcia się nią zawodowych historyków w celu wyjaśnienia
wielu „białych plam” związanych z egzekucją i przebiegiem
procesu. Niewątpliwie zainteresowanie tą problematyką wynika z
faktu nieskrępowanego badania historii stosunków polsko-niemieckich
na terenie Gdańska w następstwie przełomowych zmian politycznych z
końca lat osiemdziesiątych, o czym świadczy m.in. otwarcie w
sierpniu br. Cmentarza Żołnierzy Niemieckich z II wojny światowej
na Cmentarzu Garnizonowym przy Bramie Oliwskiej (relacja na ten temat
ukazała się w nr 18 30
Dni).
Wcześniej było to niemożliwe z powodów czysto politycznych,
podziału Niemiec na dwa różne ustrojowo państwa i braku istnienia
form demokratycznych w państwach-satelitach ZSRR uniemożliwiających
podejmowanie trudnych i „niewygodnych” dla ówczesnych decydentów
tematów z najnowszej historii obu państw.
Całość
dokumentacji dotycząca procesu z 1946 r. jest przechowywana w
archiwum Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi
Polskiemu-Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie pod sygnaturą
SSK 417 do 423. Poza stenogramem procesu Komisja dysponuje obszernym
materiałem dowodowym sędzie-go Zachariasiewicza zebranym w
oddzielnym tomie oraz materiałami ze śledztwa z 1945 r. Zostały
one dołączone do akt procesowych jak również zabezpieczone
dokumenty z obozu Stutthof, których oryginały znajdują się
obecnie w archiwum Państwowego Muzeum Stutthof w Sztutowie.
Niezwykle
interesujący dokument związany z wykonaniem egzekucji przechowywany
jest w archiwum Zakładu Anatomii i Neurobiologii Katedry Anatomii
Akademii Medycznej w Gdańsku. Jest to dokumentacja dotycząca
przekazy-wania w latach 1946-1953 zwłok do celów dydaktycznych. Jak
wynika z pisma Dyrektora Akademii Medycznej dr n. przyr. Sławomira
Bautembacha do Komisji Ścigania w Gdańsku z 22
stycznia 1998 r., w latach 1946-1953, a także później, z różnych
miejsc na terenie województwa gdańskiego Akademia Medyczna
otrzymywała zwłoki dla potrzeb anatomii studentów Wydziału
Lekarskiego. Najczęściej były to szpitale rejonowe, domy opieki,
obozy przesiedleńcze, więzienia, m.in. z obozów w Potulicach i
„Narwiku”, więzienia Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku,
miejskich szpitali w Gdańsku, Gdyni, Malborku, Słupsku, Tczewie,
Centralnego Więzienia w Sztumie i Więzienia Karno-Śledczego w
Gdańsku. Do znacznej części przekazanych do Zakładu zwłok
ówczesne władze nie dostarczyły żadnych informacji (brak nawet
nazwiska jak i «wieku», a obecna jest tylko adnotacja «nazwisko
nieznane». Pod datą 4 lipca
figuruje grupa 11 osób powieszonych podczas publicznej egzekucji bez
podania żadnych adnotacji personalnych z wyjątkiem wskazania
miejsca wykonania wyroku śmierci przez powieszenie na wzgórzu
Stolzenberg (obecnie dzielnica gdańska Chełm).
I
być może o tej egzekucji nie wiedzielibyśmy nic więcej ponad to,
co napisano o niej, bardzo zresztą oszczędnie, w prasie lokalnej i
centralnej. Pozostali wszak świadkowie, których odczucia z tamtego
upalnego wieczoru lipcowego do pewnego stopnia zatarł czas, chociaż
wszyscy z nich, do których udało nam się dotrzeć, nigdy nie
zapomną jej szczególnego charakteru. Koronnym świadkiem tego
„ponurego widowiska”, jak ją określił dyżurny dziennikarz
„Dziennika Bałtyckiego” w relacji z wykonania wyroku, mógłby
być człowiek, którego udział w egzekucji był czysto służbowy.
Potrafił on odrzucić emocje i chłodnym okiem spojrzeć na sam
proces, oskarżonych i wykonanie sądowego wyroku. A.D. (imię i
nazwisko zastrzeżone) w marcu 1946 r. objął funkcję zastępcy
naczelnika więzienia przy ulicy Kurkowej (stanowisko naczelnika
zajmował Jan Wójcik). Ponadto wchodził w skład polskich załóg
eskortujących przestępców wojennych przekazanych władzom polskim,
m.in. odbierał od władz amerykańskich w Berlinie Alberta Forstera,
którego konwojował do Warszawy, a następnie do Gdańska. Z racji
swojej funkcji stykał się wielokrotnie z osobami osadzonymi w
więzieniu i towarzyszył im aż do końca, do wykonania na nich
wyroku śmierci. Jego obszerna relacja złożona autorowi stanowi
podstawowe źródło do odtworzenia publicznej egzekucji w Gdańsku w
1946 r. i ostatnich tygodni życia skazanych na śmierć 11
zbrodniarzy obozu Stutthof.
Dobór
ławy oskarżonych w tym procesie stanowił do pewnego stopnia dzieło
przypadku. Wszyscy oskarżeni zostali ujęci na terenie Polski, kilka
miesięcy po wyzwoleniu Pomorza Gdańskiego przez Armię
Czerwoną. Z różnych obozów jenieckich dla Niemców, w których
przebywali, skierowano ich na podstawie nakazu prokuratorskiego SSK
do więzienia w Gdańsku. Aktem oskarżenia Specjalnego Sądu Karnego
w Gdańsku (15 października 1945 r.) objęto początkowo 13 osób:
esesmana Johna Paulsa, nadzorczynie: Wandę Klaff, Gerde Steinhoff,
Elisabeth Becker, Ewę Paradies, Jenny Barkmann oraz więźniów
funkcyjnych: Józefa Reitera, Wacława Kozłowskiego, Kazimierza
Kowalskiego, Mariana Ziełkowskiego, Aleksego Duzdala, Franciszka
Szopińskiego i Tadeusza Kopczyńskiego.
W
dniu 25 sierpnia 1945 r. w więzieniu karno-śledczym w Gdańsku
zmarł na osłabienie serca jeden z oskarżonych, Marian Ziełkowski.
O jego śmierci naczelnik więzienia zawiadomił prokuraturę Sądu
Okręgowego w Gdańsku dopiero 20 kwietnia 1946 r., na kilka dni
przed rozpoczęciem procesu. Wcześniej, 15 kwietnia 1946 r.,
prokurator SSK w Gdańsku skierował dodatkowy akt oskarżenia
przeciwko Ernie Beilhardt, nadzorczyni w KL Stutthof. Poza 13
oskarżonymi sąd rozpatrzył także sprawę dwóch innych osób,
sądzonego wcześniej przez SSK, Jana Preissa oraz Jana Breita
postawionego w stan oskarżenia przez prokuraturę Sądu Okręgowego
w Bydgoszczy, którego sprawę przekazano do rozpoznania przez
Specjalny Sąd Karny w Gdańsku.
Jako
więźniów śledczych osadzono ich w Więzieniu Karno-Śledczym przy
ulicy Kurkowej na terenie tzw. „szóstki”, oddziału szóstego
obecnego pawilonu wschodniego, znanego bardziej jako oddział
polityczny gdańskiego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego, w którym osadzano więźniów politycznych. Nadzór nad
nimi pełnili funkcjonariusze więzienni rekrutujący się z byłych
więźniów więzień i obozów koncentracyjnych, robotników
przymusowych, żołnierzy Wojska Polskiego, co przy braku zawodowej
kadry służby więziennej było w tym czasie zjawiskiem powszechnym.
Wszystkim
oskarżonym postawiono na mocy dekretu P.K.W.N. z dnia 31 sierpnia
1944 r. o ściganiu zbrodni hitlerowskich generalnie zarzut znęcania
się nad osadzonymi w obozie osobami i dokonywania zabójstw tych
osób. Zarówno śledztwo jak i proces sądowy wykazały zasadność
aktu oskarżenia w stosunku do 11 oskarżonych skazując ich
prawomocnym wyrokiem Specjalnego Sądu Karne-go w Gdańsku z dnia 31
maja 1946 r. na karę śmierci, dwie osoby zostały uniewinnione, a
wobec kolejnych dwóch osób orzeczono kary więzienia od 3 do 5 lat.
Rozprawie przewodniczył prezes SSK w Gdańsku dr Józef Tarczewski w
asyście dwóch ławników: red. Józefa Iżyckiego i prof. dr
Tadeusza Tylewskiego. Oskarżycielami byli specjalnie oddelegowany z
Warszawy kierownik Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa
Sprawiedliwości A.Dąb i prokurator SSK w Gdańsku – Stanisław
Stachurski.
Rozprawa
była jawna, ale ze względu na duże zainteresowanie procesem w
całym kraju na salę rozpraw wpuszczano jedynie na podstawie biletów
wstępu. Ich wydawanie po pisemnym zgłoszeniu rozpoczęto 18 i 19
kwietnia i kolejno przez dwa dni przed rozpoczęciem procesu. Łącznie
wydano 279 kart wstępu akredytowanym dziennikarzom („Dziennik
Bałtycki”, „Polska Zachodnia”, „Robotnik”, „Kurier
Polski”, „Przekrój”, Polska Agencja Prasowa, Polskie Radio), a
także środowiskom byłych więźniów, instytucjom państwowym,
wojskowym, regionalnym itp. Pomimo tego frekwencja, szczególnie na
samym początku rozprawy, nie była wysoka. W relacji prasowej
„Dziennika Bałtyckiego” z 27 kwietnia zwraca się uwagę, że
sala sądowa na tym,
jednym z najbardziej sensacyjnych procesów w Polsce po wojnie, jest
wypełniona tylko do połowy. A szkoda. Trzeba by było, by jak
największa ilość ludzi przysłuchiwała się procesowi (...)
Rozprawa potrwa czas dłuższy. W tym stanie rzeczy byłyby zupełnie
do pomyślenia zbiorowe wyprawy poszczególnych organizacji
instytucji na bardziej interesujące fragmenty przewodu sądowego.
Temperatura
procesu wzrastała z dnia na dzień. Po zeznaniach oskarżonych
rozpoczęło się postępowanie dowodowe, konfrontacja zeznań
oskarżonych i świadków wzbudzająca wiele emocji po obydwóch
stronach ławy sądowej. Ustalona na początku lista 42 świadków
oskarżenia stale się powiększała na skutek zgłaszania się
kolejnych osób pragnących złożyć zeznania w procesie. Do
najbardziej interesujących należały zeznania generalnego świadka
oskarżenia, Alda Coradello, przed wojną włoskiego urzędnika
Ministerstwa Spraw Zagranicznych, od 1943 r. konsula generalnego, a
od czerwca 1944 r. więźnia KL Stutthof. W loży prasowej poza
dziennikarzami polskimi (dokładny serwis prasowy na temat procesu
drukowały jedynie pisma regionalne, przede wszystkim „Dziennik
Bałtycki”, a także „Zrzesz Kaszëbskó”, pozostałe pisma z
wyjątkiem „Przekroju” zamieściły jedynie krótkie wzmianki)
zauważono jedynie korespondenta radzieckiego przysłuchującego się
rozprawie przez pierwsze dni i dziennikarkę duńską, która 4 ma-ja
przybyła do Gdańska. W porównaniu do odbywającego się w tym
samym czasie procesu w Norymberdze sąd nad grupą 15 zbrodniarzy z
obozu Stutthof nie należących do ścisłego
kierownictwa obozu nie stanowił dla zagranicznej prasy
wystarczającego magnesu.
O
dużym zainteresowaniu procesem ze strony społeczeństwa Wybrzeża
świadczy fakt, że po sześciu dniach trwania przewodu sądowego, z
inicjatywy Polskiego Związku Zachodniego Obwodu Gdyńskiego odbyła
się w niedzielę 5 maja pielgrzymka do byłego obozu w Sztutowie.
Pielgrzymka stanowiła jeden z elementów obchodów dorocznego
Tygodnia Ziem Odzyskanych. Jak podawał Józef Sarota w relacji z tej
wyprawy pod prowokującym tytułem Zwiedzamy
Stutthof!,
zainteresowanie wyjazdem było ogromne. Na miejsce zbiórki przy
ulicy Świętojańskiej w Gdyni przyszło około 1500 osób.
Przygotowano dla nich 32 samochody – ciężarowe i osobowe, które
okrężną trasą przez przeprawę na Wiśle w Tczewie (na skutek
zniszczenia przez Niemców przepraw promowych w Sobieszewie i
Świbnie) dowiozły ich do Sztutowa. W tym samym czasie spod prasy
Państwowego Instytutu Wydawniczego wyszły wspomnienia byłego
więźnia obozu Stutthof, Krzysztofa Dunina-Wąsowicza, pierwsza
pozycja wydawnicza na temat obozu.
Rozprawa
trwała od 25 kwietnia do 9 maja, a następnie po przerwie
spowodowanej nagłą chorobą Przewodniczącego Sądu została
wznowiona w dniu 21 maja. Na wniosek sądu 28 maja dokonana została
na miejscu byłego obozu wizja lokalna z udziałem oskarżonych.
Przez ostatnie dwa dni na sali sądowej zainstalowano mikrofony
polskiego radia, które nadawało bezpośrednie relacje z ostatniej
fazy rozprawy. W swoim końcowym wniosku prokurator Stachurski
domagał się dla wszystkich oskarżonych, z wyjątkiem Aleksego
Duzdala, kary śmierci (posiłkowy prokurator A.Dąb wnosił o karę
śmierci dla wszystkich oskarżonych). Rola adwokatów-obrońców w
tym procesie nie była łatwa. W swoim ostatnim słowie zwracali
uwagę na specyficzne warunki panujące w obozie zgłaszając wnioski
o sprawiedliwy lub łagodny wyrok, a jedynie w przypadku Duzdala o
uniewinnienie.
Prasa
gdańska, która nie szczędziła podczas całej rozprawy oskarżonym
ta-kich określeń jak: kreatury, megery, zbiry itp. całkowicie
usprawiedliwionych zebranym materiałem dowodowym, była zaskoczona
wyglądem i postawą oskarżonych: Jesteśmy
poniekąd zaskoczeni ich wyglądem i zachowaniem się. Oto siedzi
przed nami 15-cie kreatur, które podeptały w sobie całkowicie
człowieczeństwo. Każdy z nich ma przecież na sumieniu nie jedno
ludzkie istnienie, a niektórzy setki istnień. Dlatego
spodziewaliśmy się, że ujrzymy zgnębione twarze zbrodniarzy,
przejęte mimo wszystko powagą sprawy i grożącą im karą.
Tymczasem widzimy dobrze wyglądających, ubranych z dużą dozą
staranności, pewnych siebie ludzi. Większość z nich czuje się
tak, jak gdyby na sali sądowej znaleźli się tylko przypadkowo,
przez jakieś nieporozumienie, i jakby sprawa ich uniewinnienia była
jedynie kwestią wyjaśnienia omyłki, jaka w danym wypadku zaszła.
Opinię
tę podzielił A.D., stwierdzając, że wszyscy oskarżeni do
ostatniego dnia procesu byli zatrudnieni w zakładach więziennych,
mężczyźni w zakładach krawiecko-szewskich, a kobiety w pralni i
szwalni. Pracę tę jako więźniowie śledczy mogli podejmować
jedynie ochotniczo. Każda przerwa w procesie była również
wykorzystywana do skierowania do pracy. Ich zachowanie określił
jako wzorowe
zarówno
w miejscu zatrudnienia jak i na terenie więzienia. Nie izolowano ich
od siebie, przebywali w celach wieloosobowych, a ponadto podczas
pracy stykali się nie tylko z personelem więziennym, ale i osobami
cywilnymi z zewnątrz, które występowały wobec nich jako klienci
warsztatów więziennych. Mówiąc o kobietach, nadzorczyniach z
obozu, A.D. używa określeń miłe,
usłużne, uśmiechnięte.
Nikt z nich nie spodziewał się najwyższego wymiaru kary, nawet
służba więzienna była przekonana, ze są to osoby winne wykroczeń
o mniejszej szkodliwości.
W
miarę przebiegu procesu, rozpoczęcia postępowania dowodowego
postawa oskarżonych uległa zdecydowanej zmianie. Przed ogłoszeniem
wyroku w swoim „ostatnim słowie” cztery spośród sześciu
nadzorczyń płaczą
i odwołują się do łaski polskiego sądu,
a jedynie Jenny Barkmann, która podczas rozprawy zachowywała się
najbardziej wyzywająco, zachowała spokój. Erna Beilhardt skazana
na 5 lat więzienia wobec której zebrano najmniej obciążających
zeznań jeszcze raz powołała się na swoją niewinność.
Najbardziej jednak zaskoczył swoją postawą jeden z największych
oprawców obozu Wacław Kozłowski: Osk.
Wacław Kozłowski co do którego przewód sądowy zebrał
niezliczoną ilość szczególnie obciążających materiałów, a
wśród nich wiele wypadków śmierci, spowodowanych jego
bestialstwem, nie potrafił zachować do końca „godności”
zbrodniarza (...) słyszymy łkanie arcykata Wacława Kozłowskiego i
jego gorącą prośbę skierowaną do Sądu, aby okazał się w
stosunku do niego pobłażliwym.
Reporter
„Zrzesz Kaszëbskó” zarejestrował reakcję oskarżonych i sali
sądowej tuż po ogłoszeniu wyroku. Jest to właściwie jedyna
obiektywna relacja na ten temat nie pozbawiona ostrych
akcentów:
Skazani
przyjęli wyrok spokojnie, nie widać było w ich twarzach
przerażenia, jedynie na twarzy Breita malowała się rozpacz, okazał
jednak dużo silnej woli. Podszedł do Duzdala i Preissa, życząc im
szczęścia [w] życiu, smutno się po tym uśmiechając. Reszta
zachowała się biernie, jakby otępiała. Reakcja sali była wprost
żywiołowa. Podchodzono do ław, przy których siedzieli skazani,
aby im się lepiej przyjrzeć. Straż była zmuszona usuwać z sali
bardziej natrętnych i niepohamowanych w swej ciekawości.
Ogłoszenie
wyroku spotkało się z dużym zaskoczeniem ze strony oskarżonych, a
zwłaszcza kobiet. Także służba więzienna przyjęła ten werdykt
z dużym zaskoczeniem. Natychmiast wycofano je z zatrudnienia na
terenie więzienia, żeby uniemożliwić skazanym kontakty z innymi
więźniami i osobami cywilnymi i w ten sposób udaremnić
jakiekolwiek próby ucieczki lub samobójstwa.
Wyrok
ogłoszono podczas ostatniego posiedzenia Sądu w dniu 31 maja 1946
r. o godzinie 20.00. Co działo się dalej ze skazanymi wiemy jedynie
z informacji przedstawionych przez A.D., który miał bezpośredni
nadzór nad oskarżonymi. Prasa gdańska ponownie wróciła do tego
tematu dopiero miesiąc później, po wy-znaczeniu terminu wykonania
publicznej egzekucji na Stolzenbergu. Dwoje oskarżonych skazanych na
karę pozbawienia 3 i 5 lat wolności przewieziono do Więzienia w
Sztumie. Pozostali skazani do czasu wykonania wyroku przebywali w
Więzieniu przy ulicy Kurkowej.
Do
28 czerwca trwała pozorna tylko walka o ułaskawienie. Prawo łaski
zgodnie z obowiązującym ustawodawstwem przysługiwało Prezydentowi
Krajowej Rady Narodowej, Bolesławowi Bierutowi. Wszystkie wyroki
śmierci opiniował do ułaskawienia Specjalny Sąd Karny w Gdańsku
na posiedzeniu niejawnym w dniu 4 czerwca 1946 r. Po wysłuchaniu
wniosku prokuratora Stachurskiego Specjalny Sąd Karny w Gdańsku w
składzie: przewodniczący i dwaj ławnicy zaopiniował negatywnie
prośby o ułaskawienie 10 skazanych powołując się na szcze-ółowe
uzasadnienie wyroku. Jedyny wyjątek uczyniono wobec Elisabeth Becker
wnioskując o
zamianę orzeczonej kary śmierci na karę więzienia przez lat 15
(piętnaście), ze względu na to, że spośród wszystkich skazanych
na śmierć, ta skazana odznaczała się najmniejszą aktywnością i
byłoby wskazanym, aby nie poniosła tej samej kary jak inni skazani,
którzy swoim postępowaniem przyczynili się do zniszczenia tysięcy
więźniów Stutthofu.
Wszystkie
prośby o ułaskawienie zostały odrzucone przez Prezydenta Krajowej
Rady Narodowej RP w przesłanym w dniu 28 czerwca 1946 r. piśmie
Nadzoru Sądowego Ministerstwa Sprawiedliwości do Specjalnego Sądu
Karnego w Gdańsku. Decyzja ta, jak wspomina A.D., wywołała ogromny
szok wśród skazanych, tym bardziej, że dowiedzieli się o niej
wcześniej nieoficjalnie, od jednego z życzliwych wizytatorów z
zewnątrz. Skutkiem tego
odnotowano kilka udaremnionych prób samobójczych. W jednym
przypadku konieczna okazała się interwencja chirurga, kiedy jeden
ze skazanych podciął sobie gardło. Zgodnie ze zwyczajowym prawem
nie można było wykonać wyroku śmierci na osobie chorej lub
rannej. Odpowiedzialnym za przygotowanie skazanych do egzekucji był
osobiście A.D. Na kilka dni przed jej wykonaniem wszystkich
skazanych na karę śmierci prewencyjnie skuto kajdankami w celu
uniknięcia podobnych przypadków.
Przygotowanie
i wykonanie egzekucji Sąd zlecił kierownictwu Więzienia, w którym
przebywali skazani. Nie można jednak tego poprzeć żadną
dokumentacją z wyjątkiem relacji. Archiwum Więzienia
Karno-Śledczego nie dysponuje na ten temat żadnymi dokumentami. Nie
zawierają ich także akta procesu. Jako miejsce egzekucji wyznaczono
położony najbliżej budynku więzienia duży plac otoczony
wzgórzami, tzw. Wysoka Góra, zw. wówczas Stolzenberg. Obecnie
stanowi ona część dzielnicy Gdańska – Chełm. W miejscu nie
istniejącego dzisiaj placu biegnie trzypasmowa jezdnia ze
Śródmieścia w kierunku Chełmu i Orunii. Zadaniem Więzienia było
przygotowanie przede wszystkim sprzętu do wykonania egzekucji.
Konstrukcja szubieniczna składała się z pięciu drewnianych
elementów: z czterech skrajnych szubienic w kształcie litery „T”,
z których każda posiadała po dwa umocowane powrozy oraz jednej
środkowej z dwiema podpórkami i trzema powrozami, łącznie 11. Do
wykonania egzekucji wyznaczono byłych więźniów obozu Stutthof, 10
mężczyzn i jedną kobietę. Ich nazwiska są nam nieznane, chociaż
na zachowanych zdjęciach z wykonania wyroku śmierci niektóre
twarze można by łatwo zidentyfikować. Według relacji dziennikarza
„Przekroju” wszyscy zgłosili
się ochotniczo i mimo, że przysługiwało im prawo wystąpienia w
maskach, nie skorzystali z niego uważając, że przejścia w obozach
wystarczająco uzasadniają ich udział w egzekucji.
Największy
problem związany z przygotowaniem egzekucji dotyczył posługi
duchowej skazanych na karę śmierci w więzieniu i podczas
egzekucji. Obowiązek ten spoczął także na kierownictwu Więzienia,
a osobiście był za to odpowiedzialny A.D. Przyznał
on, że miał z tym największe trudności polegające na znalezieniu
do niej kapłanów: katolickiego i ewangelickiego. Znalezienie
księdza katolickiego nie nastręczało większych trudności,
przebywał on ze skazanymi w celach i podczas egzekucji. Problemem
było natomiast odszukanie pastora. Polski pastor odmówił
uzasadniając to tym, że nie jest w stanie wykonać tej posługi w
imię Boga, ponieważ czuje żal do tych osób i dlatego posługa
byłaby sztuczna. Dopiero
odszukany w Sopocie ukrywający się niemiecki pastor zgodził się
spełnić tę po-sługę. Dwa dni spędził ze skazanymi i przyjechał
na miejsce egzekucji w jednym z 11 samochodów ciężarowych
przewożących skazanych.
Termin
i miejsce egzekucji zostały dwa dni wcześniej oficjalnie
zakomunikowane przez Polską Agencję Prasową, a za nią przez prasę
codzienną („Dziennik Bałtycki”). Egzekucja odbyła się 4
lipca, w czwartek o godz. 17-ej na Stolzenbergu. Dwa dni później
informację tę powtórzono w czwartkowym wydaniu „Dziennika
Bałtyckiego”. Nad bezpieczeństwem wykonania wyroku i utrzyma-niem
kordonu oddzielającego skazanych od publiczności czuwali
funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i wojsko. Praktycznie każdy,
bez względu na wiek, mógł przyjść na egzekucję. Przyszli zatem
dorośli z dziećmi na rękach, małoletni dziewczęta i chłopcy
wraz z rodzicami, co widać na zachowanych fotografiach z egzekucji.
W celu dowiezienia tłumów ludzi na Stolzenberg zorganizowano
specjalny tabor samochodowy, wojskowe ciężarówki, własny
transport oddały do dyspozycji zakłady pracy.
Nie
wszyscy jednak zdołali znaleźć miejsce na górze, najbliżej
miejsca wykonania wyroku śmierci. Wielkie tłumy zajmowały teren
wo-kół niego od Szpitala Kolejowego przy ulicy Powstańców
Warszawskich po Stolzenberg. Wybór Wysokiej Góry nie był więc
przypadkowy. Z jednej strony bo-wiem otaczały ją wzgórza, a z
drugiej wydzielone miejsce leżące poniżej w okoli-cy Kościoła
pod wezwaniem Chrystusa Króla i sąsiednich ulic dawało doskonały
punkt obserwacyjny do tego, co działo się na samym szczycie. Ludzi
było tak dużo, że jak wspomina A. D., siły bezpieczeństwa z
trudem mogły sprostać napie-rającym tłumom. Według różnych
źródeł egzekucję oglądało od 20-50 do 250 tys. i więcej ludzi.
Ta ostatnia liczba została wymieniona przez A.D., który oparł ją
na własnych obserwacjach, raportach milicyjnych i prasowych. Jednak
żaden relacjonujący dziennikarz nie wymienił przybliżonej nawet
liczby widzów ograniczając się do takich stwierdzeń jak:
olbrzymie tłumy widzów, olbrzymia fala ludzi, olbrzymie tłumy
publiczności, olbrzymia masa ludzka. Egzekucji przyglądali się
dziennikarze „Dziennika Bałtyckiego”, „Przekroju”,
„Zrzesz Kaszëbskó”, „Zielonego Sztandaru”, „Głosu
Ostrowskiego” i kilku innych gazet polskich. Przyciągnęła ona
także dziennikarzy z pism zachodnich, m.in. z Danii i Szwecji oraz
rosyjskich (Wolność. Gazeta Armii Czerwonej).
Przebieg
egzekucji znany jest dzięki sprawozdaniom prasowym oraz relacjom
świadków. Jedni z nich uczestniczyli w niej wykonując swoje
służbowe obowiązki, jak np. prasa, funkcjonariusze więzienni,
eskorta, siły bezpieczeństwa, a wśród pozostałych dużo było
takich, którzy przyszli po to, żeby obejrzeć mimo wszystko
makabryczne widowisko wykonania wyroku śmierci na zbrodniarzach
obozowych. Władzom zależało bardzo na masowym udziale społecznym
podczas egzekucji. Dzięki skróceniu czasu pracy do dwunastej w
południe i zorganizowaniu transportu samochodowego udało się
ściągnąć ogromną rzeszę ludzi nie tylko z samego Gdańska, ale
także Tczewa, Gdyni, Wejherowa i innych miejscowości Pomorza.
Dokładnie
o godzinie piątej po południu na plac, gdzie ustawione były
szubienice, podjechało jedenaście dużych, szarych samochodów
ciężarowych. Prze-jazd z aresztu odbywał się wąską ulicą
Strzelecką, a nie Kurkową, która do 1947 r. była ulicą
publiczną, później wyłączona z ruchu i połączona z terenem
więzienia. Wybór najkrótszej trasy przejazdu na miejsce egzekucji
został podyktowany względami bezpieczeństwa skazanych, którym
mógł grozić lincz ze strony wzburzonych tłumów. Na każdym z
samochodów znajdował się jeden skazany skuty kajdankami, eskorta i
ex-więzień obozu koncentracyjnego spełniający rolę kata. Po
dotarciu do placu po lewej stronie ustawiły się samochody, na
których znajdowało się sześciu mężczyzn, po prawej strony
bliżej skarpy zatrzymały się samochody z pięcioma kobietami.
Wyrok śmierci w językach polskim i niemieckim został odczytany
przez prokuratora. Następnie na jego sygnał do skazanych pode-szli
duchowni: katolicki i ewangelicki zamieniając ze skazanymi ostatnie
słowo i udzielając błogosławieństwa. Świadkowie podają, że
skazani zachowywali się spokojnie, opuściła ich buta, byli
zrezygnowani i półprzytomni; sparaliżowani strachem nie zdawali
sobie sprawy z tego, co ma za chwilę nastąpić. Jedynie jedna z
kobiet zaczęła spazmatycznie
łkać i krzyczeć, a gdy założono jej stryczek na szyję,
krzyknęła: Heil Hitler („Przekrój”).
Ten sam okrzyk zapamiętało wielu świadków tej egzekucji.
Jedną
z osób znajdujących się najbliżej był A.D., który jednak
usłyszał zupełnie inny okrzyk, niż pozostali świadkowie: Jedna
z dozorczyń obozu (one wszystkie rozmawiały po polsku), tuż przed
egzekucją mając już sznur na szyji zdobyła się na okrzyk: Niech
żyje Polska”. Jak było
naprawdę nie wiadomo. Zarówno jedna jak i druga wersja są bliskie
prawdy, ale wątpliwe czy wszyscy obserwatorzy zdołali usłyszeć z
miejsca, w którym się znajdowali, słaby okrzyk skazanej. Relację
A.D. uznać można za bardzo obiektywną i prawdopodobną. Skazani
pod-czas ceremonii egzekucji znajdowali się pod bezpośrednim
nadzorem personelu Więzienia i każda reakcja z ich strony musiała
być zauważona.
Znajdujący
się na samochodach byli więźniowie obozu Stutthof ubrani byli w
pasiaki obozowe. Na znak dany przez prokuratora założyli
równocześnie na szyję skazanych stryczki. Następnie samochody
ruszyły z miejsca powodując zaciśnięcie się pętli. W tym także
przypadku sprawozdania prasowe rozmijają się z wersją
przedstawioną przez A.D. Według jego relacji jednemu z kierowców
nie udało się uruchomić samochodu, na którym znajdowała się
jedna ze skazanych kobiet. Znajdująca się tam ex-więźniarka
zepchnęła ją z platformy. Jak napisał sprawozdawca „Dziennika
Bałtyckiego” tłum zafalował, słychać było nienawistne i
rozpaczliwe kobiece głosy Za
mężów naszych, za dzieci!
Po
kilkunastu minutach do skazanych podjechały sanitarki. Lekarz
stwierdził zgon po czym zwłoki załadowano do samochodów i
przewieziono do Akademii Medycznej w Gdańsku. Decyzję o tym, co
zrobić ze zwłokami pozostawiono gestii kierownictwa więzienia. Ze
wszystkich hipotetycznych rozwiązań wykluczono pochowanie zwłok na
cmentarzu, co by pozostawiło ślady po egzekucji i stwarzałoby
groźbę zbezczeszczenia zwłok ze strony tłumów. Już bowiem
chwilę po zakończeniu egzekucji publiczność pozrywała wisielców
ze sznurów. Wybrano więc inny sposób, który umożliwił pozbycie
się ciał i zatarcie wszelkich śladów. Jeszcze przed egzekucją
nawiązano kontakt z Akademią Medyczną w Gdańsku, która zgodziła
się odebrać zwłoki dla potrzeb Zakładu Anatomii podstawiając
własny transport sanitarek. W dokumentacji Zakładu Anatomii i
Neurobiologii Katedry Anatomii Akademii Medycznej w Gdańsku z
naniesioną adnotacją „Więzień wyrok. Powieszenie g.
Stolzenberg” pod datą 4 lipca 1946 r. figuruje 11 anonimowych
zwłok osób nieznanego nazwiska, narodowości niemieckiej (sic!)
przekazanych z Więzienia w Gdańsku. Zostały one udostępnione
studentom Wy-działu Lekarskiego podczas zajęć z anatomii w
październiku 1946 r.
Przed
godziną 18.00 szubienice były już puste. Niemniej jeszcze przez
kilka godzin do miejsca egzekucji spieszyli spóźnieni ludzie. Nie
obyło się bez drobnych ekscesów. Na jednym ze zdjęć wykonanych
przez reportera „Przekroju” Dobrzykowskiego przedstawiona jest
scena aresztowania przez Milicję Obywatelską jednego młodego
Niemca który odgrażał się Polakom.
Kolejny
proces zbrodniarzy obozu Stutthof w 1947 r. nie zakończył się już,
podobnie jak ten z 1946 r., wykonaniem publicznej egzekucji, chociaż
sądzone były osoby ze ścisłego kierownictwa, które miały na
swoim sumieniu znacznie cięższe winy, bo organizatorów
zaplanowanej i sterowanej zbrodni ludobójstwa. Na karę śmierci
przez powieszenie w trzech grupowych procesach w okresie od
października do listopada 1947 r. skazano łącznie 12 osób, a
egzekucję wykonano na terenie Więzienia w Gdańsku. Ich zwłoki
zostały przekazane również do Akademii Medycznej, ale już nie
anonimowo, lecz z podaniem dokładnych danych personalnych.
Co
najmniej dwukrotnie wracano jeszcze do orzeczenia Sądu wydanego 31
maja 1946 r. W zachowanych aktach procesowych odnaleźć można
późniejszą korespondencję pochodzącą z końca lat
czterdziestych i pięćdziesiątych w sprawie rewizji wyroków
orzeczonych w maju 1946 r. Wszystkie wnioski zostały oddalone przez
Sąd Najwyższy. Klara Bamert, siostra skazanej na 5 lat więzienia
Erny Beilhardt złożyła prośbę o ułaskawienie do Prezydenta RP
uzasadniając ją tym, że [Erna Beilhardt] znalazła
się w «organizacji» w czasie wojny ze względu na własne
bezpieczeństwo, a do obozu trafiła na skutek odkomenderowania. Nie
biła, nie prześladowała, bo nie mogła”. Wskazując
na „Organizację”, miała ona na myśli prawdopodobnie NSDAP,
Narodowosocjalistyczną Partię Niemiec, którą na procesie
wielokrotnie utożsamiano z SS (początkowo osobista ochrona Hitlera,
reaktywowana w 1925 r. miała charakter wewnętrznej policji i
wywiadu politycznego NSDAP, w okresie wojny dominowała nad aparatem
administracyjnym tworząc najpotężniejszy czynnik
polityczno-policyjny w państwie) do której kobiety niemieckie nie
przyjmowano. Wniosek ten na skutek braku dowodów został oddalony.
W
1957 r. o rewizję wyroku wystąpiła rodzina Franciszka Szopińskiego
skazanego na karę śmierci domagając się rewizji nadzwyczajnej.
Decyzja Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego przesłana do
Ministerstwa Sprawiedliwości i Głównej Komisji Badania Zbrodni
Hitlerowskich w Polsce datowana 7 lipca 1958 r. była odmowna.
W uzasadnieniu podano, że po zapoznaniu się z aktami sprawy nie
znaleziono podstaw do wniesienia rewizji nadzwyczajnej.
Czy
zatem publiczna egzekucja osiągnęła swój cel, jakim było jawne
napiętnowanie zbrodniarzy, a może była nie tylko aktem
sprawiedliwości, ale i zemsty ofiar wobec oprawców? Zarówno w
publikacjach prasowych jak i współczesnych relacjach świadków
podkreśla się jedynie motyw dokonania się sprawiedliwości, a nie
odwetu. Trafnie to ujął A.D. w swoim komentarzu do procesu i
egzekucji: Pierwszy
proces zbrodniarzy z obozu Stutthof (...) organizacja i przebieg
publicznej egzekucji zbrodniarzy obserwowane pilnie przez zagraniczną
prasę i innych obserwatorów uwiarygodnił, że Polska jest krajem,
w którym stosuje się prawo, a nie odwet czy zemstę (...) chciano
zadmonstrować, że naród polski karze swoich zbrodniarzy wojennych
sprawiedliwie, po wyroku sądowym, z wszystkimi proce-durami,
publicznie, żeby naród polski widział, że przestępcy wojenni nie
uchodzą bezkarnie.
Cały akt oskarżenia został sporządzony na podstawie
wstrząsających, nie zawsze jednak w pełni wiarygodnych, według
naszej obecnej wiedzy, zeznań świadków-ofiar, chociaż oskarżeni
wyparli się w trakcie trwania procesu zarzutów znęcania się nad
więźniami i mordowania ich w wyrafinowany sposób. Dowody ich
zbrodni były jednak tak przekonywujące, że jeden z dziennikarzy
„Zielonego Sztandaru” stwierdził, że lista ta jest tak wielka,
że wyrok
śmierci, jaki bez wątpienia zapadnie na tych ludzi, wydaje się
zbyt mały, zbyt litościwy.
Przez
salę sądową przewinęło się kilkudziesięciu świadków
oskarżenia. Do skazania oskarżonych wystarczyłoby zapewne
kilkunastu świadków. Nie było więc tu żadnego błędu w sztuce,
obserwatorami procesu i egzekucji byli nie tylko dziennikarze polscy,
ale i zagraniczni. W jednej z relacji, która ukazała się w prasie
szwedzkiej ze zdjęciem z wykonania kary śmierci, jej autor zwrócił
uwagę na moralny aspekt publicznej egzekucji. Zdjęcie przedstawia
skazanych bezpośrednio przed egzekucją i tłumy ludzi skupionych w
pobliżu samochodów. Reporter szwedzki komentując je napisał, że
W Europie
Wschodniej często zdarzają się osądzenia przestępców wojennych.
Oto scena z egzekucji 24 lipca 1946 r. [sic!] 10 Niemców [sic!],
wśród których znajdowały się 4 kobiety, a także 1 polski
kolaborant [sic!], zostali powieszeni za swoje przestępstwa wojenne
w obozach koncentracyjnych w obecności olbrzymiej masy ludzkiej. J e
d e n o j c i e c p o d n i ó s ł s y n a, ż e b y m ó g ł l e p
i e j w i d z i e ć (podkr.
M.O.).
Komentarz
do tej relacji wydaje się niepotrzebny. Prawdopodobnie tak misternie
przygotowany scenariusz publicznej egzekucji wymknął się spod
kontroli. Reporter szwedzki popełnił kilka poważnych błędów
dotyczących daty egzekucji, liczy skazanych osób itd., ale nie to
było dla niego najważniejsze. Zwrócił uwagę na widowiskowy
charakter egzekucji, kiedy rodzice w bezceremonialny sposób pokazują
swoim dzieciom wykonanie kary śmierci, której konieczności one nie
są w stanie jeszcze zrozumieć, ale może ono pozostawić na ich
psychice trwały ślad. Zdaniem A.D. był to jeden z powodów
wycofania się władz z organizowania publicznych egzekucji, z
których ta w Gdańsku była pierwszą i ostatnią. Dlaczego
zaprzestano tych praktyk? Ponieważ, jak potem prasa o tym pisała,
dziecko powiesiło dziecko wzorując się na tym przykładzie.
Tak
postawione pytanie o sens publicznej egzekucji padło również w
filmie Tomasza Zająca Ostatnia
gdańska egzekucja wyemitowanym
przez Telewizję Polską Oddział Gdańsk w maju 2000 r. Akt
osobistej zemsty czy ukaranie zbrodniarzy w imię sprawiedliwości, a
może jedno i drugie. Leon Lendzion, były więzień obozu Stutthof,
stwierdza kategorycznie, że ofiary nie myślały o osobistej
zemście, ponieważ nie chciały się upodobnić do esesmanów,
którzy odczuliby z tego powodu satysfakcję, bo skoro role się
odwróciły to teraz
my jesteśmy bandytami.
Nie
o zemstę chodziło, ale o sprawiedliwy wyrok za popełnione zbrodnie
ludobójstwa, które musiały być stosownie do obowiązującego
prawa osądzone, a winni ukarani. Zgodnie z przesłaniem napisanej
przez Franciszka Fenikowskiego Mszy
żałobnej,
której fragmenty znajdują się na reliefie poziomego akcentu
Pomnika Walki i Męczeństwa upamiętniającego ofiary obozu na
terenie byłego obozu w Sztutowie, Niech
z pokolenia głos nasz idzie w pokolenie; O pamięć, nie o zemstę
proszą nasze cienie!
Literatura:
Archiwum
Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu-Instytutu
Pamięci Narodo-wej w Warszawie, akta Sądu Okręgowego i Specjalnego
Sądu Karnego w Gdańsku.
Archiwum
Zakładu Anatomii i Neurobiologii Katedry Anatomii Akademii Medycznej
w Gdańsku (AMG), dokumentacja wykorzystania zwłok dla celów
dydaktycznych otrzymanych przez AMG w latach 1946-1953.
Biblioteka
Gdańska Polskiej Akademii Nauk w Gdańsku, roczniki prasy pomorskiej
i centralnej.
W.
Bielecki, Koszmar i gehenna czyli próba przedstawienia nierównej
walki niektórych organiza-cji niepodległościowych Pomorza
Gdańskiego z dyktaturą stalinowską na tle systemów
totalitar-nych, Tczew 1999.
Procès
des grands criminels de guerre devant le Tribunal Militaire
International. Nuremberg 14 Novembre 1945 – 1er Octobre 1946, édité
à Nuremberg, Allemagne 1947, Vol. I.
A.Piskozub,
Pucel do złożenia, „Bez uprzedzeń. Magazyn Konserwatywny”,
20.12.1999.
K.Piwarski,
Dzieje Gdańska w zarysie, Gdańsk 1977.
Cyprian
T., J.Sawicki, Sprawy polskie w procesie norymberskim, Warszawa 1956.
J.Stankiewicz,
B.Szermer, Rozwój urbanistyczny i architektoniczny oraz powstanie
zespołu Gdańsk-Sopot-Gdynia, Warszawa 1959.
T.
Zając, emisja filmu dokumentalnego Ostatnia
gdańska egzekucja (TV
Gdańsk, maj 2000).
Zbiory
archiwalne i ikonograficzne Archiwum Muzeum Stutthof w Sztutowie
Fotorelacja z PRZEKROJU z 14 lipca 1946 r.
Kłamliwe tezy zawarte w artykule są potem niestety powielane - na przykład tutaj:
\
http://atlastrojmiejskichosobliwosci.pl/ostatnia-droga-na-szczyt-szubienicznej-gory/?unapproved=383&moderation-hash=fcec8580b2ac60a36b560658b337c468#comment-383
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz