Strony wciąż aktualne...

czwartek, 9 listopada 2017

Jacuś...?



Kultura to nie cywilizacja. Autor pisze o cywilizacji - stosuje tu klasyczną podmiankę pojęć, a najlepiej jeszcze na wstępie bezczelnie napisać czytelnikowi, że nie wie, co jest cywilizacją, a co kulturą, żeby go zbałamucić. 

To co nazywamy cywilizacją jest systemem wyzysku, a kulturę - jakąś - posiada każda społeczność, także taka, która nie zabija, nie kradnie i tylko parzy się całymi dniami....


 "Wszyscy święcie wierzą, że tragedia Vincenta van Gogh, podobnie jak niewesołe losy innych malarzy żyjących na przełomie XIX i XX wieku wynika wprost z ich psychologicznych i emocjonalnych deficytów."

Nieprawda. Nad wszystkim w naszej tzw. cywilizacji panuje system wyzysku i to z niego wynikają wprost wszystkie nieszczęścia, a nie psychologiczne deficyty.




Skończyłem czytać po:

 "Na świecie bowiem nie ma czegoś takiego jak mieszczańska mentalność, to jest twór literacki, który ma odwrócić uwagę czytelnika, od spraw istotnych, ma ukryć sens i cel istnienia grupy nazywanej mieszczaństwem",

bo to wygląda jak produkt Jacka Pajaca z ABW...zna się na polityce jak widać.


A szczególnie, po tych przechwałkach o "wdzięku prestidigitatora.."





Lis 092017
 
W niesłusznie zapomnianym filmie pod tytułem „Czarna suknia”, opowiadającym o misjach jezuickich w Kanadzie, jest taka scena: główni bohaterowie, Indianie z plemienia Algonkin i kilku Francuzów, wysiadają z łodzi na kamienistym brzegu jeziora Huron. Jest późna jesień, lasy na wzgórzach wokół jeziora wprost się złocą, uroda krajobrazu zniewala, oni jednak o tym nie myślą. Stanęli na tym brzegu ponieważ postanowili wrócić po misjonarza, który zdecydował się wędrować na północ, w kierunku osiedli Huronów, których miał nawrócić. Z chwilą kiedy bohaterowie postawili stopę na kamienistej plaży od razu wiedzieli, że źle zrobili wracając. Dookoła wspaniała, kanadyjska jesień, gładkie lustro wody, a oni przygotowując się do walki, choć nic, żaden szczegół nie zdradza obecności Mohawków na wzgórzach. Sami Mohawkowie także nie mają pojęcia, że ktoś wylądował na plaży. Penetrują, jak zwykle tereny pomiędzy jeziorem, a osiedlami Huronów, swoich największych wrogów, licząc na to, że uda im się kogoś porwać albo zabić. Nawet nie podeszli do miejsca, z którego widać jezioro, jednak tamci, na brzegu już wiedzą, że trzeba się bać. Mohawkowie są bowiem najgorsi, a swoją dominację nad Wielkimi Jeziorami podkreślają zawsze w ten samo sposób – mordując w okrutny sposób jeńców. Przewyższali w tym okrucieństwie wszystkich i wszystko co żyło wokół nich. Grupka ludzi znajdujących się na kamienistej plaży ma się czego bać, a ponieważ ich instynkt jeszcze się nie stępił i wyczuwają niebezpieczeństwo z daleka, mają wybór. Mogą wsiąść do łodzi i odpłynąć. Francuzi jednak upierają się, żeby iść w górę i odnaleźć misjonarza. Indianie, z niechęcią, w potwornym strachu, idą za nimi. Wynajęli się jako przewodnicy i wzięli zapłatę z góry. Podobnie jak biali uważają więc, że mają zobowiązania, które są ważniejsze niż lęk przed śmiercią. Stali się przez to częścią cywilizacji i kultury białego człowieka. Skończy się to dla nich tragicznie.
I teraz uwaga, zatrzymajmy na chwilę kadr, popatrzmy na łódź i stojących na kamieniach ludzi, niech lont przy muszkiecie trzymanym w rękach francuskiego żołnierza, nie spłonie do końca. Popatrzmy też na wzgórza, które wyglądają tak jakby wylano na nie płynne złoto. Wszystko co przez tysiąclecia narosło pomiędzy bezbronnymi prawie ofiarami stojącymi na plaży, a ukrytymi w jesiennych lasach Mohawkami, nazywamy kulturą. Można też mówić cywilizacja, bo nie ma to znaczenia. Nie interesują nas spory o definicje, ale istota. Kultura jest zawsze tworem silniejszych. Kultura nad wielkimi jeziorami była tworzona przez plemiona osiadłe takie jak lud Mohawk, a celem jej było wywołanie przerażenia i respektu w słabszych i mniej twórczych ludach. Potem przybyli biali, którzy mieli jeszcze lepsze i ciekawsze sposoby na stępianie instynktu Indian. Bo o to w istocie chodziło zawsze – by odwrócić uwagę słabszych, ale mimo to groźnych ludów od kwestii najistotniejszej – walki o przetrwanie. Kultura pozwalała, z czego zdali sobie sprawę nawet Mohawkowie, oszczędzać ludzi i krew, a także podbijać sąsiednie ludy poprzez samą tylko demonstrację siły. Obszar, który nazywamy kulturą ma u samego spodu zawsze ten sam mechanizm. Dlatego najgłupiej postępują ci, którzy oznajmiają głośno, że fascynuje ich kultura innych ludów, a potem usiłują ją naśladować bez zrozumienia czym ona jest w rzeczywistości, jak małpy zupełnie.
Pewnie ciekawi Was jak ja to połączę z filmem „Twój Vincent”, który oglądałem w poniedziałek. Zrobię to, jak zwykle z wdziękiem prestidigitatora. Wszyscy święcie wierzą, że tragedia Vincenta van Gogh, podobnie jak niewesołe losy innych malarzy żyjących na przełomie XIX i XX wieku wynika wprost z ich psychologicznych i emocjonalnych deficytów. Artyści, dążąc do wolności twórczej, nie mogli się pogodzić z zasadami rządzącymi mieszczańskim społeczeństwem. To są głupoty. Na świecie bowiem nie ma czegoś takiego jak mieszczańska mentalność, to jest twór literacki, który ma odwrócić uwagę czytelnika, od spraw istotnych, ma ukryć sens i cel istnienia grupy nazywanej mieszczaństwem. A ten wyrażał się w obsłudze pewnej części rynku produktów luksusowych i w konsumpcji. Artysta zaś funkcjonujący w takim otoczeniu nie był ani samotny, ani odrzucony, no chyba że – jak Vincent – miał zbyt wiele balastu na karku, balastu włożonego mu na grzbiet, przez własną, upiorną rodzinę. Artysta w Holandii, to jest człowiek poważny, ktoś, kto należy do dobrej organizacji, za którą stoją tradycje. Nie można być biednym artystą w Holandii, no chyba, że ktoś ma jakieś uwikłania. Jakie uwikłania były udziałem Vincenta już sobie wyjaśniliśmy. Trzeba jednak rzecz pogłębić. Oto Vincent pracuje jako subiekt w firmie Goupil, zajmującej się handlem sztuką. Nie wiem czy w najnowszej biografii wyjaśniono na czym polegała działalność tej firmy, ale jest to napisane w wiki. Otóż przedsiębiorstwo wykupywało prawa do reprodukcji najlepszych i najgłośniejszych współczesnych obrazów, a następnie reprodukowało te dzieła masowymi, tanimi technikami i rozprowadzało, po domach bogatych i biedniejszych mieszczan. Miało swoje agendy w całym świecie, także w Londynie i Paryżu. Można więc powiedzieć, że Goupil zajmował się dystrybucją informacji i dystrybucją stylu, tak jak dziś robi to telewizja. Mamy koniec XIX wieku, boom przemysłowy, rośnie liczba mieszkańców osiedli robotniczych, ludzie ci są biedni, ale jednak coś zarabiają i mają jakieś grosze. Pomiędzy nimi zjawia się pewnego dnia młody Vincent i zaczyna swoją działalność misyjną, cały czas szkicując jakieś obrazki. W tym czasie dostaje też bardzo ciekawe zlecenie – ma namalować kilka dużych map Palestyny. Zlecenie to przychodzi od ojca, który jest pastorem i może po prostu oznaczać tyle, że ojciec potrzebuję pomocy w pracy misyjnej. No, ale może też oznaczać coś innego. Opis pracy Vincenta w osiedlach górniczych znamy w zasadzie tylko od niego. On zaś, człowiek pozbawiony ironii i przeczulony jeśli idzie o kontakty z bliźnimi, buduje pewną wizję, która wcale nie musi być prawdziwa. Pamiętajmy, że Vincent wychował się w domu dość zamożnym. To co było ubóstwem w tamtych czasach, dziś pewnie uchodziłoby za całkiem przyzwoity standard. Nie możemy więc do końca wierzyć jego opisom, tworzonym przy prawdziwych eksplozjach współczucia.
Powtórzę jeszcze raz, życie i twórczość Vincenta van Gogh to pewna wizja tworzona przez kolejnych biografów na podstawie jego i wyłącznie jego relacji. Nie wiem dlaczego, tak jak wczoraj czytelnicy tego bloga, nikt nie zauważa, że Theo napisał do brata tylko 40 listów przez osiem lat. Vincent zaś napisał tych listów aż 600. Nie wiem dlaczego nikt nie zwrócił uwagi, że Theo i jego żona nie odpowiadają na zaproszenia słane przez Vincenta z Auvres. Przyjeżdżają dopiero wtedy kiedy zaproszenie wysyła im doktor Paul Gachet. Kto to jest? Otóż jest to artysta niespełniony. Trzeba by teraz wyjaśnić dokładnie co to znaczy. To jest ktoś, kto pogrzebał szansę na wielkie pieniądze i sławę, bo te były zbyt ryzykowne. To jest ktoś, kto zrezygnowałby z wędrówki ku zalesionym wzgórzom wokół jeziora Huron, ten ktoś wsiadłby do łodzi i odpłynął na bezpieczną odległość, tak by nie spotkać Mohawków. On co prawda zna wszystkich ważnych artystów jacy zrobili karierę pomiędzy rokiem 1867 a 1890, sam maluje, ale zachował tyle instynktu samozachowawczego, by nie wierzyć w to co opowiadają malarze. Vincent zaś nie ma tego instynktu wcale. Jemu się wydaje, że sztuka to poszukiwania artystyczne, kolor, i temu podobne głupstwa, że to poszukiwanie głębi i epatowanie nią, a także wrażliwość, że sztuka to wrażliwość. Theo zaś i Gachet doskonale wiedzą, jak jest. Sztuka to nakręcanie koniunktur handlowych, sztuka to wyciskanie z malarzy ostatnich potów, po to by magazyny marszandów wypełniły się płótnami czekającymi na swoja kolej wejścia na rynek. Vincent być może coś z tego rozumie, ale nad całością czuwa Theo. On pierwszy zaczął organizować w witrynach firmy wystawy monograficzne zamiast chaotycznego bazaru, na który składały się dzieła różnych malarzy. On sam wysłał brata na południe, gdzie jest lepsze światło, gdzie jest taniej i gdzie mógł go utrzymywać, po to, by Vincent, traktujący to wszystko bardzo serio, mógł bez przerwy pracować.
Nie wiem jakie ceny osiągały w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku obrazy impresjonistów, ale jest to do sprawdzenia. Nie sądzę, by były to sumy małe. Wszyscy te obrazy sprzedawali i wystawiali. Był na to rynek i była koniunktura. Na rynku sztuki, jak sądzę, bo nie mam o tym pojęcia przecież, rządzą jakieś zasady. Nie ma tam miejsca na krótkoterminowe plany i zyski liczone w skali jednego roku. Rynek sztuki to mozolne przygotowywanie się do sukcesu poprzez działania propagandowe, poprzez publikacje, poprzez wystawy, skandale wreszcie. Cała ta machina zaś puszczona jest w ruch w celu osłabienia instynktu samozachowawczego słabszych, ale jednak posiadających pieniądze ludów. Czy Vincent zdawał sobie z tego sprawę? Nie wiem, trzeba by przeczytać wszystkie jego listy w oryginale. Na pewno sprawy te ukryte są przed nami, bo cała propaganda dotycząca sztuki XIX i XX wieku służy temu, by ani przez moment nie osłabić koniunktury, by ludzie cały czas wierzyli w zwariowanego malarza Vincenta, który marzył o twórczej wolności.
Van Gogh namalował przez osiem lat aż 800 obrazów. Wychodzi, po sto obrazów na rok. Myślę, że Gachet i Theo doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jaki potencjał tkwi w tych płótnach. Nie można więc spokojnie czytać wynurzeń różnych mędrców, którzy piszą, że obrazów Vincenta nikt nie chciał kupować. To są idiotyzmy. One po prostu nie były do sprzedania. Theo płacił mu pensję po to, by Vincent malował, po to, by wtoczenie na rynek tej olbrzymiej machiny, jaką obaj stworzyli przyniosło im maksymalne zyski. Jeszcze raz powtórzę – rynki rządzą się prawami, o których nie mamy pojęcia, a szczególnie intensywnie brak tego pojęcia widać u historyków sztuki. Oni bowiem wierzą, że kultura, czyli to wszystko co powstało przez wieki pomiędzy ukrytymi w lesie Mohawkami a stojącymi na plaży Algonkinami zainicjowane zostało w dobrej wierze.
Pora na sugestię dlaczego obaj przegrali. Oczywiście, trochę winien był Vincent, któremu ani Theo, ani Gachet nie mówili prawdy. Ciekawe jest, że ten ostatni, lekarz pułkowy w końcu, który nie jedno musiał widzieć, nie wyciągnął Vincentowi kuli z brzucha. Być może on także nie mówił braciom całej prawdy. W filmie pojawia się wprost oskarżenie o to, że Vincent został zamordowany. Przez kogo? Przez dwóch przebywających w Auvres nastolatków, którzy łazili za nim wszędzie, stawiali mu drinki i drwili zeń ile się dało, bo sprawiało im to frajdę. Strzelał ponoć Rene a Gaston tylko patrzył. Vincent zaś, z raną w brzuchu wrócił do gospody i opowiedział o próbie samobójczej, żeby chronić obydwu wyrostków. Ci, którzy obejrzeli film do końca, zauważyli zapewne informację pojawiającą się w napisach stanowiących aneks do filmu. Oto Rene Secretan, domniemany zabójca Vincenta van Gogh został bankierem i do końca życia opowiadał o tym, jak to zwariowany malarz odebrał mu pistolet i strzelił do siebie z bliskiej odległości. Nie mogłem uwierzyć w to co przeczytałem. Zrobili film, w którym sugerują, że Vincenta zabiła jakaś zdeprawowana łachudra, a na koniec piszą, że owa łachudra została bankierem. Nie można tak po prostu zostać bankierem, to jest niemożliwe. Nikt, kto nie pochodzi z rodziny bankierów bankierem nie zostanie. Poprosiłem wczoraj Georgiusa, by znalazł coś o braciach Secretan. Niest















https://coryllus.pl/o-kulturze-i-sztuce/


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz