Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

środa, 27 maja 2015

Jak być z Rosją - sputnik news

Ciekawy tekst ze strony SPUTNIK NEWS pokazujący trafność min. moich spostrzeżeń na kwestię niemiec w Europie.


Jakub Korejba

Kilka porad dla nowego Prezydenta. Nie wiadomo co Andrzej Duda sądzi o Rosji i w gruncie rzeczy jest to nieistotne. Jeżeli bowiem, jak twierdzi, ma on wyczucie polskiego interesu narodowego, to będzie musiał otworzyć się na Wschód niezależnie od osobistych uprzedzeń i niechęci.

Wiadomo natomiast, iż Duda obiecał Polakom bezpieczeństwo i dobrobyt, a geopolityczne położenie kraju i ukształtowana w ostatnim dziesięcioleciu sytuacja geoekonomiczna (sięgające wymiaru półkolonii podporządkowanie interesom Niemiec) czynią spełnienie tych obietnic nierealnym bez aktywizacji wschodniego wektora polityki zagranicznej, co jest z kolei niemożliwe bez „resetu" w stosunkach z Rosją.

Poprzeczkę Duda stawia wysoko, obnażając smutną prawdę o tym, iż europejskie instytucje są zasłoną dymną realizacji interesów Berlina: zapowiada postawienie się Brukseli w kwestii zarzynających polski przemysł norm klimatycznych i nie wyklucza weta wobec podporządkowujących Frankfurtowi polski eksport zobowiązań na drodze do przyjęcia Euro. Deklaruje także ambicje wstąpienia do G20 i walkę o stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. A tak się w rezultacie prowadzenia polityki podczepienia (po angielsku: bandwagoning) pod Niemcy złożyło, iż w obecnym układzie europejskim Polska nie będzie w stanie zrealizować tych celów bez możliwości balansowania wpływów rządzącego za Odrą Bismarcka w spódnicy (bez ironii — Merkel to największy niemiecki polityk od czasu Żelaznego Kanclerza), i to zarówno na arenie europejskiej, jak i wewnątrz kraju. Przykład nowego „prezydenta Europy" pokazał bowiem, iż nawet najważniejszych polskich polityków da się kupić za garść brukselskich świecidełek, kilka selfików z możnymi tego świata i dające zadość próżności poklepywania po plecach, o czym przekonali się nie tylko polscy stoczniowcy i górnicy, kiedy wyrzucano ich z pracy, ale także wszyscy obywatele podczas comiesięcznego płacenia za prąd i gaz.

Kwestia zmuszenia transnarodowych (w przypadku Polski chodzi głównie o niemieckie) koncernów do płacenia w Polsce podatków a międzynarodowych banków do zaprzestania drenowania Polski z kapitału jest bowiem częścią przebudowy europejskiego porządku, o którą rozpaczliwie wołają politycy tacy jak premier Węgier Orban czy przywódca Grecji Tsipras.

Także Andrzej Duda wie, jeżeli uważnie słuchał wyborców podczas objazdów po kraju, iż Polska wpadła w „pułapkę średniego dochodu" (czyli sytuację, w której jesteśmy wystarczająco bogaci, aby przeżyć, ale nie mamy szansy rozwijać się, tak, aby na przykład stworzyć i sprzedać coś swojego i zagrozić niemieckiemu eksportowi) w której nasi obywatele skazani są na zbieranie szparagów w Rzeszy i mycie klozetów w Londynie a przyczyną tego stanu nie jest wcale „naturalna" działalność niewidzialnej ręki rynku, ale całkiem namacalne decyzje najważniejszych stolic Europy w kwestii tego jak powinien wyglądać podział pracy na kontynencie.

A ponieważ zachodnie mocarstwa trzymają ze sobą nawzajem sztamę w kwestii utrzymywania Polski w quasi-kolonialnej zależności, jedyną szansą na przełamanie szklanego sufitu i polityczny oraz gospodarczy awans jest odblokowanie Wschodu i włączenie go do europejskiej gry o pozycję Polski. Śp. Lech Kaczyński powiedziałby pewnie, iż chodzi o dostosowany do współczesności wariant „polityki jagiellońskiej".

Ponieważ jest oczywiste, iż nie jest to możliwe przy utrzymaniu linii na konfrontację z Rosją, przed Dudą stoi zadanie ocieplenia stosunków z naszym największym sąsiadem, co biorąc pod uwagę polityczną dynamikę ostatnich dwu lat i stopień rozkręcenia antyrosyjskiej histerii, nie jest sprawa łatwą. Ale w końcu, po to my, jako podatnicy fundujemy mu kwaterę w Belwederze, limuzynę z biało — czerwoną chorągiewką i sztab doradców, aby to on załatwiał za nas takie sprawy. A biorąc pod uwagę, iż Duda wygrał głosami mieszkańców wsi na Ścianie Wschodniej, należy oczekiwać, iż jak najszybciej odblokuje on ich dochody, regulując kwestię eksportu produkcji rolnej do Rosji.

Sprawa jest o tyle prosta, iż aby „zresetować" stosunki z Rosją wystarczy popatrzeć na nie z punktu widzenia interesu narodowego, co, jeżeli zaufać życiorysowi Dudy i jego przedwyborczym deklaracjom nie powinno być sprawą trudną. Na porządku dziennym stoją dziś trzy kwestie, które zakażają stosunki z Rosją doprowadzając do ciągłego jątrzenia.


Po pierwsze sankcje. W przeciwieństwie do przepełnionych frazesami o „łamaniu międzynarodowych umów" i „destrukcji europejskiego porządku" obłudnych wypowiedzi naszych rzekomych liberałów, Duda jako patriota i konserwatysta doskonale wie, iż w kwestii Krymu, każde normalne państwo postąpiłoby dokładnie tak samo jak Rosja, a wedle standardów międzynarodowego postępowania, w swej polityce wobec Donbasu Putin zachowuje wyjątkową wstrzemięźliwość i spokój. Z drugiej strony, jako demokrata i prawnik wie także, iż jakakolwiek demokratyczna procedura wykazałaby wolę znaczącej części mieszkańców Półwyspu do powrotu do Rosji. I dlatego właśnie, powinien wyjść z inicjatywą przeprowadzenia na Krymie ponownego referendum, z normalną kampanią wyborczą, według najostrzejszych europejskich standardów i z międzynarodowymi obserwatorami. A ponieważ Rosjanie wiedzą, iż nastroje są takie, że zwycięstwo mają w kieszeni, to nie powinni mieć problemów ze zgodą na taki wariant, tym bardziej, jeżeli będzie on związany z wyjściem ze szkodliwego dla wszystkich korkociągu sankcji i kontrsankcji. Jest oczywiste, iż stosunki Zachodu z Rosją nie mogą w dłuższej perspektywie opierać się na reżimie wzajemnych oskarżeń i ograniczeń, tym bardziej, iż wiele z nich coraz częściej staje się szkodliwą fikcją, wprowadzając do międzynarodowego obiegu paserskie zwyczaje rodem z przestępczego półświatka. Prędzej czy później, formalnie lub nieformalnie, sankcje te zostaną zniesione i jeżeli Polska nie będzie uczestniczyć w tym procesie, to okaże się podwójnie przegrana: politycznie — jako europejski awanturnik, i gospodarczo — oddawszy rosyjski rynek bardziej wyrobionym w sztuce negocjacji konkurentom. Z drugiej strony, aktywne uczestnictwo w procesie wyjścia ze ślepej uliczki sankcji niesie ogromny potencjał: ewentualny Plan Dudy mógłby dać nikomu dziś nieznanemu polskiemu prezydentowi tak bardzo potrzebny mu wizerunek męża stanu i polityka światowego kalibru.

Po drugie przyszłość Ukrainy i szerzej, perspektywa geopolitycznej tożsamości krajów „wspólnego sąsiedztwa" między UE i Rosją. Jest oczywiste, iż w obecnym kształcie terytorialnym, społecznym i gospodarczym Ukraina w dającej się prognozować perspektywie (czyli mówić wprost: nigdy) nie zostanie członkiem UE, a ze względu na opór części społeczeństwa i zwłaszcza elit (czy raczej „wierchuszki", bo w odniesieniu do współczesnej Ukrainy słowo „elita" wydaje się mało adekwatne) członkiem Unii Eurazjatyckiej być nie chce. A w związku z tym, iż wariant podziału Ukrainy na dwa lub więcej państw nie odpowiada ani Europie ani Rosji, pozostanie ona częścią tego, co Zbigniew Brzeziński nazwał „czarną dziurą Europy" czyli buforem między dwoma integrującymi wokół siebie mniejsze i słabsze jednostki centrami siły. W tym kontekście, w interesie zarówno Berlina, Moskwy, jak i Warszawy jest równoważenie zewnętrznych wpływów na jego wewnętrzną sytuację, tak, aby unikać konfliktów i wspólnie wykorzystywać jego tranzytowe położenie. Dlatego właśnie Duda powinien zaproponować zwołanie międzynarodowego szczytu i podpisanie traktatu pokojowego między Kijowem i przedstawicielami Donbasu, w którym Rosja i UE wystąpią jako gwaranci. W chwili obecnej jest bowiem oczywiste, iż podpisane w Mińsku zawieszenie broni nie zostanie wypełnione przez żadną ze stron bez silnego i konsekwentnego nacisku z zewnątrz. A wiedząc, iż nikt w Brukseli, Waszyngtonie i Moskwie nie ma pomysłu, co dalej robić z ukraińskim konfliktem, obie strony starają się prowadzić politykę faktów dokonanych, tak, aby w momencie ostatecznego uregulowania siadać do stołu z jak najsilniejsza pozycją negocjacyjną. Jeżeli Dudzie uda się doprowadzić do trwałego zakończenia konfliktu na Ukrainie, to w kieszeni będzie miał nie tylko wdzięczność zmęczonych nim mocarstw na Wschodzie i Zachodzie, ale zapewne także i Pokojową Nagrodę Nobla a podpisany na Wawelu Pokój Krakowski wejdzie do historii europejskiej dyplomacji.


Po trzecie, wypracowanie stabilnego i konstruktywnego modelu współistnienia z Rosją i skupionymi wokół niej krajami Wspólnoty Eurazjatyckiej. Nie ma wątpliwości, iż dla utrzymania pozycji Europy w świecie i poziomu życia jej mieszkańców nie ma możliwości oparcia się na zasoby wewnętrzne: jedyną szansą uniknięcia politycznej marginalizacji i ekonomicznej degradacji jest intensywne i proaktywne uczestnictwo w globalnych procesach, co w sposób oczywisty wymaga konstruktywnych stosunków z sąsiadami: bez dobrych relacji z najbliższym otoczeniem, nie ma co myśleć o uczynieniu z Europy jednego ze światowych centrów wymiany ludzi, towarów, kapitału i usług. Jeżeli Europa chce przetrwać, to eurazjatycka oś od Atlantyku do Uralu (i szerzej: od Ameryki Północnej do Pacyfiku i Chin) nie może być przestrzenią konfliktów i podziałów, ale współpracy i wzajemnej otwartości. I tutaj także otwierają się perspektywy dla Polski, która w hipotetycznej Deklaracji Warszawskiej mogłaby powtórzyć sukces Procesu Helsińskiego i stać się siłą sprawczą procesu uregulowania w tym obszarze istniejących konfliktów oraz wypracowania nowych, innowacyjnych formatów współpracy. Globalne procesy dzieją się bowiem obiektywnie, bez naszej woli, i jeżeli nie podejmiemy wysiłku budowy prawnej i organizacyjnej struktury funkcjonowania we współczesnym świecie to prędzej czy później zrobi to za nas ktoś inny. W tym kontekście, pilnując polskiego interesu w stosunkach z Rosją i jej partnerami, prezydent Duda mógłby przy okazji wyświadczyć ogromną przysługę poszukującym z nią modus vivendi Europie i Ameryce.

Pomimo dramatycznych deklaracji części polityków i katastroficznych wizji snutych przez niektórych ekspertów, stosunki Polski z Rosja kryją w sobie stosunkowo niewiele realnych konfliktów, mają za to ogromny potencjał korzystnej dla obu stron współpracy. Jeżeli prezydent Duda zdobędzie się na nowe otwarcie na Wschodzie, zdejmie z porządku dziennego najbardziej toksyczne kwestie, to może nie tylko zapewnić Polsce bezpieczeństwo, ale także na długie lata otworzyć dla niej perspektywy bogacenia się na swoim geopolitycznym położeniu.

Złe stosunki z Rosją są dla Polski niebezpieczne i kosztowne. Nie mieć stosunków z Rosją Polska nie może. Wychodzi na to, iż najbardziej logicznym i optymalnym wariantem jest posiadanie z Rosją stosunków dobrych. Mecenas Andrzej Duda, przyuczony do żelaznej prawniczej logiki powinien wziąć ten rachunek pod uwagę.




Czego chce Putin?



Zamieszczam ważną politycznie analizę Rościsława Iszczenki, rosyjskiego analityka strategicznego, przewodniczącego Centrum Analizy Systemowej i Prognoz, opublikowaną przez Klub Wałdajski 11 lutego 2015. (B. Jeznach)


Jakie to miłe, że „patrioci” nie potępili z miejsca Putina za to, że w styczniu i lutym w Donbasie nie doszło do całkowitego wycięcia wojsk ukraińskich, i że w Moskwie odbyły się jego konsultacje z Merkel i Hollande’m. Niemniej, nie zmienia to ich pragnienia, aby ostateczne rozstrzygnięcie nastąpiło szybko, możliwie wczoraj, a najbardziej radykalni są przekonani, że Putin i tak „podda Noworosję”. Bardziej umiarkowani obawiają się, że zrobi to jak tylko zostanie podpisany kolejny rozejm (o ile to nastąpi) wynikający z potrzeby przegrupowania i uzupełnienia w armii Noworosji (co jednak można zrobić i bez przerywania działań) po to, aby dostosować się do nowych okoliczności na płaszczyźnie międzynarodowej i przygotować do kolejnych walk dyplomatycznych.

W rzeczywistości, mimo całej uwagi jaką polityczni i/lub wojskowi dyletanci – te wszystkie Talleyrandy i Napoleony internetu – skupiają na sytuacji w Donbasie i w ogóle na Ukrainie, jest to tylko jeden punkt w globalnym froncie. Wynik wojny nie rozstrzyga się na donieckim lotnisku, ani nie na wzgórzach pod Debalcewem, tylko na Starym Placu i Placu Smoleńskim w Moskwie, oraz w biurach Paryża, Brukseli i Berlina. Dlaczego? Bo działania wojskowe to tylko jeden z wielu składników politycznego sporu.

Jest to oczywiście składnik najtwardszy i ostateczny, który niesie w sobie wielkie ryzyko, ale problem nie zaczyna się od wojny, ani na wojnie się nie kończy. Wojna to tylko pośredni etap, który oznacza niemożność osiągnięcia kompromisu. Jej celem jest stworzenie nowych warunków, w których kompromis będzie już możliwy, albo pokazanie, że nie jest on już potrzebny, bo jedna ze stron konfliktu przestanie istnieć. Kiedy przyjdzie czas na kompromis, kiedy skończą się walki i wojsko wróci do koszar, a generałowie zaczną pisać pamiętniki i gotowić się do kolejnej wojny, wtedy dopiero  politycy i dyplomaci przy stole negocjacyjnym określają prawdziwy wynik konfrontacji.

Takie decyzje polityczne są potem bardzo często niezrozumiałe, ani dla wojska, ani dla ludności. Np. w czasie wojny austro-pruskiej 1866 roku, kanclerz Prus Otto von Bismarck (późniejszy kanclerz Rzeszy Niemieckiej), zlekceważył wciąż ponawiane prośby króla Wilhelma I (przyszłego kajzera) i żądania pruskich generałów, aby zająć Wiedeń, i absolutnie miał w tym rację. W ten sposób bowiem przyspieszył on zawarcie pokoju na pruskich warunkach a także zapewnił Austro-Węgry odtąd na zawsze (no, może tylko do ich rozpadu w 1918) zostały młodszym partnerem Prus, a potem Rzeszy.

Aby zrozumieć jak, kiedy, i na jakich warunkach mogą się zakończyć działania zbrojne, musimy wiedzieć czego chcą politycy i jak postrzegają oni warunki powojennego kompromisu. Stanie się wtedy jasne, dlaczego działania wojskowe przerodziły się w wojnę domową o niskiej intensywności, przerywaną od czasu do czasu rozejmami, tak jak to ma miejsce nie tylko na Ukrainie, ale również w Syrii.

Nie interesują nas, rzecz oczywista, poglądy polityków z Kijowa, bo oni o niczym nie decydują. Faktu, że Ukraina jest zarządzana z zewnątrz już się nawet nie ukrywa. I nie jest ważne, czy ministrami są tam Estończycy, czy Gruzini, bo i tak są to Amerykanie. Byłoby także błędem interesować się tym jak widząprzyszłość przywódcy Donieckiej czy Ługańskiej Republiki Ludowej (DRL i ŁRL). Republiki te istnieją tylko przy rosyjskim poparciu i tylko dopóty, dopóki Rosja je popiera. Interes Rosji musi być tam chroniony nawet przed ich własnymi niezależnymi decyzjami i inicjatywami. Stawka jest tam za duża, aby pozwolić np. Zacharczence lub Płotnickiemu, lub komukolwiek innemu na samowolne i niezależne decyzje.

Nie interesuje nas również stanowisko Unii Europejskiej. Od UE dużo zależało do lata ubiegłego roku, kiedy można było jeszcze zapobiec wojnie lub powstrzymać ją na samym początku. Potrzebne było wtedy twarde pryncypialne stanowisko przeciwko wojnie ze strony Unii. Mogłoby ono wtedy zablokować amerykańskie inicjatywy na rzecz wszczęcia działań wojennych i mogłoby zmienić Unię w ważnego, niezależnego gracza geopolitycznego. UE pominęła tę możliwość i zachowała się jak wierny wasal Stanów Zjednoczonych.

W rezultacie Europa stoi teraz na krawędzi wewnętrznej rewolty. W najbliższych latach ma ona wszelkie szanse doświadczyć tego samego losu, co Ukraina, tyle ze dużo głośniej, bardziej krwawo i z mniejszą szansą, że się szybko uspokoi – tj. że pojawi się ktoś ,kto to uspokoi i zaprowadzi porządek.

W rzeczywistości Europa może dziś wybrać, czy chce pozostać narzędziem polityki USA, czy raczej przesunie się bliżej ku Rosji. Zależnie od tego, co wybierze, Europa może jeszcze wyjść z tego z niewielką szkodą, taką jak rozłam części swych peryferii i możliwa fragmentacja niektórych państw, albo może pogrążyć się zupełnie. Wnosząc po ociąganiu się europejskich elit przed otwartym zerwaniem z USA, upadek Europy jest niemal nie do uniknięcia.

To, co powinno nas jednak interesować, to opinie dwóch głównych graczy, którzy determinują front geopolityczny i którzy w rzeczywistości walczą o zwycięstwo w wojnie nowej generacji, czyli w sieciowej Trzeciej Wojnie Światowej. Tymi graczami są Stany Zjednoczone i Rosja.
Stanowisko USA jest jasne i przejrzyste.  W drugiej połowie lat ‘90-ych Waszyngton przegapił swą jedyną okazję do bezkolizyjnego zreformowania gospodarki zimnowojennej, a przez to i do uniknięcia wzbierającego kryzysu w systemie, którego rozwój ma granice w postaci skończonej natury naszej planety i jej zasobów, w tym zasobów ludzkich, co stoi w sprzeczności z potrzebą nieustannego drukowania dolarów.

W następstwie tego Stany Zjednoczone mogły przedłużyć śmiertelne drgawki systemu  tylko przez plądrowanie reszty świata. Na początku sięgnęły do krajów Trzeciego Świata. W drugiej kolejności dobrały się do swych potencjalnych rywali. W trzeciej kolejności doszły do sojuszników, a nawet najbliższych przyjaciół. Ten rabunek może trwać tylko tak długo, jak długo USA pozostają na świecie bezdyskusyjnym hegemonem. Stąd, kiedy Rosja upomniała się o swoje prawo podejmowania niezależnych decyzji politycznych – decyzji wagi regionalnej, nie globalnej – jej starcie z USA stało się nieuniknione. To starcie nie może zakończyć się kompromisowym pokojem.
Dla Stanów Zjednoczonych bowiem, kompromis z Rosją oznaczałby dobrowolne odrzucenie ich hegemonii co prowadziłoby do szybkiej katastrofy systemu – nie tylko kryzysu gospodarczego i politycznego, ale także do paraliżu instytucji państwowych i niezdolności rządu federalnego do dalszego funkcjonowania. Innymi słowy – do nieuniknionej dezintegracji państwa.
Jeśli jednak zwyciężą Stany Zjednoczone, wtedy systemowa katastrofa ogarnie Rosję. Wybuchnie „rebelia”, po której rosyjska klasa rządząca zostanie ukarana więzieniem i utratą majątku. Państwo zostanie rozkawałkowane, dużą część terytorium zagarną obcy, zniszczeniu może ulec armia.
A zatem wojna będzie trwać, dopóki jedna ze stron nie zwycięży. Każde porozumienie będzie traktowane jako czasowe zawieszenie broni, konieczne dla przegrupowania sił, zmobilizowania nowych rezerw i  pozyskania nowych sojuszników.

Aby obraz sytuacji był pełny potrzebne jest nam tylko stanowisko Rosji. Ważne jest, aby zrozumieć co chce osiągnąć rosyjskie kierownictwo, a w szczególności prezydent Władimir Putin. Mówimy tu o kluczowej roli, jaką Putin odgrywa w organizacji rosyjskiej struktury władzy. Nie jest to system autorytarny, jak twierdzi wielu, tylko oparty na autorytecie, tzn. oparty nie na prawnej konsolidacji autokracji, tylko na władzy osoby, która system stworzyła i stojąc na jego czele zapewnia jego skuteczne działanie.

Przez 15 lat, jakie Putin jest u władzy, mimo trudnej sytuacji wewnętrznej i zewnętrznej, próbował on zmaksymalizować rolę rządu, zgromadzenia ustawodawczego a nawet władz lokalnych. Są to całkowicie logiczne kroki, które nadały systemowi kompletność, stabilność i kontynuację. Ponieważ żaden polityk nie może rządzić w nieskończoność, owa polityczna kontynuacja, bez względu na to, kto dojdzie potem do władzy, jest kluczem do stabilnego systemu.

Niestety, w pełni autonomiczna kontrola tj. zdolność do funkcjonowania bez nadzoru prezydenta nie została jeszcze osiągnięta. Putin pozostaje kluczowym składnikiem systemu ponieważ ludzie swoje zaufanie pokładają w nim osobiście. Znacznie mniej ufają systemowi, reprezentowanemu przez władze publiczne i poszczególne instytucje.

W ten sposób opinie i plany polityczne prezydenta Putina stały się czynnikiem decydującym w takich dziedzinach, jak rosyjska polityka zagraniczna. Jeżeli zdanie „bez Putina nie ma Rosji” jest przesadą, to zdanie „to, czego chce Putin, tego chce także Rosja” moim zdaniem całkiem prawidłowo odzwierciedla rzeczywistą sytuację.

Po pierwsze zauważmy, że człowiek, który przez 15 lat ostrożnie doprowadził Rosję do odrodzenia, zrobił to w warunkach hegemonii USA w światowej polityce wraz z dużymi możliwościami Waszyngtonu, aby wpływać na rosyjską politykę wewnętrzną. Musiał więc rozumieć naturę tej walki i przeniknąć przeciwnika. Inaczej nie utrzymałby się tak długo.

Poziom konfrontacji, na jaką Rosja pozwoliła sobie względem USA wzrastał bardzo powoli i do pewnego momentu doszedł całkiem niezauważony. Np. Rosja w ogóle nie zareagowała na pierwszą próbę kolorowej rewolucji na Ukrainie w latach 2000-2002 (sprawa Gongadze, skandal kasetowy i protesty pod hasłem „Ukraina bez Kuczmy”).

Rosja zajęła stanowisko przeciwne, ale nie interweniowała w zamachy, które miały miejsce od listopada 2003 do stycznia 2004 w Gruzji, oraz od listopada 2004 do stycznia 2005 na Ukrainie. Ale w roku 2008 w Osetii i Abchazji Rosja już posłała swoje wojska przeciw Gruzji, sojusznikowi USA. A w 2012, w Syrii, rosyjska flota zademonstrowała gotowość do konfrontacji z USA i ich sojusznikami z NATO. 

W roku 2013 Rosja zaczęła podejmować kroki gospodarcze przeciw  reżimowi Janukowycza, co przyczyniło się do  podpisania przez niego nieszczęsnego porozumienia o stowarzyszeniu z UE.
Moskwa nie mogła była uratować Ukrainy przed zamachem stanu z uwagi na brak zasad, tchórzostwo i głupotę ukraińskich przywódców, i to nie tylko Janukowycza, ale ich wszystkich bez wyjątku. Po zbrojnym przewrocie w Kijowie w lutym 2014 roku Moskwa weszła w otwartą konfrontację z Waszyngtonem. Przedtem ich konflikty przeplatały się z okresami poprawy stosunków, ale na początku roku 2014 relacje między Rosją a Stanami Zjednoczonymi pogorszyły się raptownie i niemal od razu osiągnęły punkt, w którym wojna - gdyby chodziło o epokę przednuklearną - mogła być wypowiedziana automatycznie.

Za każdym razem Putin angażował się precyzyjnie tylko w taki poziom konfrontacji z USA, z którym Rosja mogła sobie poradzić. To, że teraz Rosja już nie ogranicza poziomu konfrontacji oznacza, że Putin uważa, iż  w wojnie na sankcje, w wojnie nerwów, w wojnie informacyjnej, w wojnie domowej na Ukrainie i w wojnie ekonomicznej Rosja może zwyciężyć.

I to jest pierwszy ważny wniosek co do tego, czego chce prezydent Putin. On oczekuje, że wygra. A biorąc pod uwagę to, że postępuje bardzo metodycznie i stara się uprzedzić wszelkie niespodzianki, można być pewnym, że kiedy podjęto decyzję, aby nie ustąpić pod naciskiem USA, lecz zareagować, to kierownictwo rosyjskie miało w ręku podwójną, jeśli nie potrójną gwarancję wygranej.

Chciałbym wskazać, że decyzja o wejściu w konflikt z Waszyngtonem nie została podjęta w roku 2014, ani też w 2013. Wojna (z Gruzją) z 8 sierpnia 2008 roku była wyzwaniem, którego USA nie mogły pozostawić bez kary. Potem już tylko każdy następny etap konfrontacji podnosił stawkę. W latach 2008-2010 możliwości Stanów Zjednoczonych – nie tylko wojskowe czy gospodarcze, ale możliwości w ogóle – obniżyły się, podczas gdy potencjał Rosji wzrósł znacząco. Dlatego celem głównym stało się powolne podkręcanie stawki, a nie jej gwałtowne zwiększanie. Innymi słowy, otwartą konfrontację, w której odrzuca się wszelkie pozory i wszyscy wiedzą, że idzie na wojnę, trzeba odsuwać  tak długo jak się da. A jeszcze lepiej, gdyby udało się jej w ogóle uniknąć.
Z każdym upływającym rokiem Ameryka słabła, a Rosja stawała się silniejsza. Był to proces naturalny i trudny do zatrzymania, i można było przewidzieć z dużą dozą pewności, że do lat 2020-2025 bez żadnej konfrontacji, okres hegemonii USA dobiegłby końca, a Stanom Zjednoczonym należałoby wtedy doradzić, aby zamiast myśleć jak rządzić światem, pomyślały raczej o tym, jak ustrzec się swej własnej wewnętrznej zapaści.

A zatem jasne jest i drugie pragnienie Putina: utrzymać pokój, lub choćby tylko pozory pokoju tak długo, jak to możliwe. Pokój jest dla Rosji korzystny, ponieważ w warunkach pokoju, bez ogromnych wydatków osiąga ona ten sam wynik polityczny, ale w dużo lepszej sytuacji geopolitycznej. Dlatego Rosja stale wyciąga gałązkę oliwną. Tak samo jak junta kijowska upadnie w Donbasie w warunkach pokoju, w warunkach światowego pokoju, tak i kompleks wojskowo-przemysłowy i globalny system finansowy stworzone przez USA są skazane na samozniszczenie. W ten sposób działania Rosji zgrabnie opisuje maksyma mędrca Sun Tzu: „Największym zwycięstwem jest to, które nie wymaga bitwy”.

Jest oczywiste, że w Waszyngtonie nie siedzą idioci, niezależnie od tego, co się wygaduje w rosyjskich programach TV typu talk show, albo wypisuje na blogach. Stany Zjednoczone dokładnie zdają sobie sprawę z tego, w jakiej są sytuacji. Co więcej, rozumieją także, iż Rosja nie ma planów aby je zniszczyć, i ze jest naprawdę gotowa współpracować jak równy z równym. Mimo to jednak, z uwagi na sytuację polityczną i społeczno-gospodarczą USA, taka współpraca jest dla nich nie do przyjęcia. Zapaść gospodarcza i wybuch społeczny nastąpią zanim Waszyngton – nawet z pomocą Moskwy i Pekinu – zdąży wprowadzić niezbędne reformy, zwłaszcza jeśli zważymy, że w tym samym czasie reformy takie musiałaby przeprowadzić także Unia Europejska. Ponadto, elita polityczna, jaka ukształtowała się w USA przez ostatnie 25 lat, przywykła do swego statusu właścicieli świata. Oni naprawdę nie pojmują, jak ktoś może im rzucić wyzwanie.

Dla elity rządzącej w Stanach Zjednoczonych (ale nie tyle dla klasy biznesu, ile dla biurokracji rządowej), przejście ze statusu państwa, które decyduje o losie ludów niższych na status takiego, które rozmawia z nimi na równym poziomie, jest nie do zniesienia.  To prawdopodobnie tak, jakby w swoim czasie zaoferować Gladstone’owi lub Disraeliemu stanowisko premiera w królestwie Zulu za panowania Ceteshwayo kaMpande. Dlatego też, w odróżnieniu od Rosji, która potrzebuje pokoju, aby się rozwijać, USA uznają wojnę za niezbędną.

W zasadzie każda wojna jest walką o zasoby. Zwykle zwycięża ten, kto ma większe zasoby i ostatecznie może zmobilizować więcej żołnierzy, zbudować więcej czołgów, okrętów i samolotów. Nawet wtedy jednak, ci którzy są strategicznie w gorszej sytuacji mogą odwrócić swą sytuację poprzez taktyczne zwycięstwo na polu bitwy.  Wśród takich przykładów są Aleksander Wielki i Fryderyk Wielki a także Hitler w kampanii lat 1939-40.

Mocarstwa atomowe nie mogą wejść w bezpośrednią konfrontację ze sobą. Baza ich zasobów ma więc podstawowe znaczenie. To właśnie dlatego Rosja i USA tak desperacko rywalizują o sojuszników przez ostatni rok. Rosja już wygrała tę rywalizację. USA mogą liczyć na sojuszników z EU, Kanadę, Australię i Japonię (nie zawsze bezwarunkowo), ale Rosja zjednała sobie poparcie BRICS, aby zdobyć silny przyczółek w Ameryce Łacińskiej i zaczęła wypierać USA w Azji i Afryce Północnej.

Nie jest to bynajmniej oczywiste, ale jeśli uwzględnimy głosy w ONZ, zakładając że brak oficjalnego poparcia dla USA oznacza jednak niezgodę i poparcie dla Rosji, to okaże się, że kraje idące wespół z Rosją kontrolują blisko 60% światowego PKB, mają ponad 2/3 ludności Ziemi i obejmują ponad ¾ jej powierzchni.

Pod tym względem USA miały dwie opcje taktyczne. Pierwsza wydawała się mieć w sobie większy potencjał i została przez nie zastosowana w pierwszych dniach kryzysu ukraińskiego.
Była to próba zmuszenia Rosji do wyboru pomiędzy sytuacją złą i jeszcze gorszą. Rosja miała być zmuszona do zaakceptowania faszystowskiego państwa u swoich granic a tym samym i do dramatycznego spadku swego międzynarodowego autorytetu oraz zaufania i poparcia ze strony swych sojuszników, a wkrótce potem byłaby narażona na wewnętrzne i zewnętrzne siły proamerykańskie bez żadnej szansy przeżycia. Lub też posłałaby swą armię na Ukrainę, zmiotła juntę zanim ta by się jeszcze na dobre tam zainstalowała i przywróciła konstytucyjny rząd Janukowycza. To jednak pociągnęłoby za sobą oskarżenie o zbrojną napaść na niepodległe państwo i stłumienie ludowej rewolucji. Ta sytuacja wywołałaby wielki opór części Ukraińców i potrzebę ciągłego zużywania znacznych zasobów wojskowych, politycznych, ekonomicznych i dyplomatycznych dla podtrzymania marionetkowego reżymu w Kijowie, ponieważ w takich warunkach żaden inny rząd niż marionetki nie byłby tam możliwy.

Tego dylematu Rosja uniknęła. Nie doszło do bezpośredniej inwazji. To Donbas walczy z Kijowem. To Amerykanie muszą przeznaczać skąpe zasoby na przegrany z góry marionetkowy reżym w Kijowie, podczas gdy Rosja pozostaje z boku wysuwając propozycje pokojowe.
Obecnie zatem Stany Zjednoczone wdrażają drugą opcję. Starą jak świat. To, czego nie da się utrzymać i co zagarnie wróg musi być maksymalnie zniszczone, tak aby zwycięstwo kosztowało wroga więcej niż porażka, ponieważ wszystkie jego zasoby będą musiały być zużyte, aby odbudować zniszczony teren. USA przestały więc pomagać Ukrainie czymkolwiek więcej iż retoryką, zachęcając zarazem Kijów, aby upowszechnił wojnę domową na cały kraj.

Ukraina musi płonąć nie tylko w Doniecku i Ługańsku, ale również w Kijowie i we Lwowie. Zadanie jest proste: zniszczyć na ile się da infrastrukturę społeczną i zostawić ludność na krawędzi biologicznego przetrwania. Wówczas ludność Ukrainy stanowić będą miliony głodujących, zdesperowanych i uzbrojonych ludzi, którzy będą się nawzajem zabijać o pożywienie. Jedynym sposobem na powstrzymanie tak masowego rozlewu krwi będzie zmasowana międzynarodowa interwencja wojskowa na Ukrainie (sama milicja nie wystarczy) i masowe zastrzyki pieniędzy na wyżywienie ludności i rekonstrukcję gospodarki zanim Ukraina zacznie żywic się sama.
Jest jasne, że wszystkie te koszty spadną na Rosję. Putin słusznie uważa, że w takim przypadku nie tylko budżet, ale i ogólnie zasoby publiczne, w tym wojskowe, zostaną nadmiernie wyeksploatowane i mogą okazać się niewystarczające. Dlatego celem jest nie pozwolić Ukrainie wybuchnąć zanim milicja nie opanuje sytuacji. Jest niezmiernie ważne, aby zminimalizować ofiary i zniszczenia a także uratować ile się da z gospodarki i infrastruktury wielkich miast, tak żeby ludność mogła jakoś przeżyć, a potem już Ukraińcy sami pozbędą się o faszystowskich zbirów.    
I w tym momencie pojawia się Putinowi sojusznik w postaci UE. Ponieważ Stany Zjednoczone zawsze starały się w swojej walce z Rosją używać zasobów europejskich, UE, która już została osłabiona dochodzi do punktu wyczerpania i musi się zająć swoimi od dawna jątrzącymi się problemami.

Jeżeli teraz Europa ma na swej wschodniej granicy kompletnie zniszczoną Ukrainę, skąd miliony uzbrojonych ludzi będzie uciekać nie tylko do Rosji, ale także do UE, wnosząc ze sobą takie rozkoszne rozrywki jak przemyt narkotyków, szmuglowanie broni i amunicji oraz terroryzm, Unia nie przeżyje. Rosję natomiast ochroni bufor z ludowych republik Noworosji.
Ameryce Europa nie poskoczy, ale śmiertelnie boi się ona rozwalonej Ukrainy. Stąd, po raz pierwszy w tym konflikcie Hollande i Merkel próbują nie tyle sabotować żądania USA (nakładając sankcje ale nie posuwając się z nimi za daleko), ale także podejmując ograniczenie niezależną akcję w celu osiągniecia kompromisu – może nie pokoju, ale przynajmniej rozejmu na Ukrainie. 
Jeśli Ukraina chwyci płomień, płonąć będzie szybko, a skoro UE stała się niepewnym partnerem, gotowym jeśli nie przejść zgoła do obozu rosyjskiego to przynajmniej trzymać się z boku, Waszyngton, wierny swej strategii, będzie zmuszony podpalić także Europę.  
Jest jasne, że seria wojen domowych i między państwami na kontynencie tak pełnym różnego rodzaju broni i zamieszkałym przez pół miliarda ludzi będzie dużo gorsza niż wojna domowa na Ukrainie. Europę od Stanów oddziela Atlantyk. Może najwyżej tylko Wielka Brytania mogłaby mieć nadzieję, że uda się jej odczekać burzę za kanałem La Manche. Ale Rosja i UE mają bardzo długą granicę.

Na pewno nie jest w interesie Rosji mieć taki pożar od Atlantyku do Karpat w sytuacji, gdy tereny od Karpat do Dniepru wciąż jeszcze będą dymić. Stąd inny cel Putina: na ile się da uniknąć najgorszych skutków pożaru na Ukrainie i pożaru w Europie. Ponieważ jest niemożliwe, aby zupełnie zapobiec takim skutkom – bo jeśli USA chcą podłożyć ogień, to zrobią to – konieczne jest, aby móc go szybko ugasić i uratować zeń to, co najcenniejsze.  
Aby zatem ochronić uprawnione interesy Rosji Putin uważa pokój za niezwykle ważny, bo to pokój umożliwi osiągnięcie tego celu z największym skutkiem przy minimum kosztu. Ponieważ jednak utrzymanie pokoju nie jest już możliwe, a rozejmy stają się coraz bardziej papierowe i kruche, Putin potrzebuje takiej wojny, która skończy się jak najszybciej.

Chcę jednak podkreślić, że o ile rok temu kompromis był do osiągnięcia na warunkach najbardziej dogodnych dla Zachodu (Rosja też by osiągnęła swój cel, ale później – niewielkie ustępstwo), teraz już nie jest on możliwy a warunki pogarszają się coraz bardziej. Niby wszystko pozostaje tak samo: pokój, niemal na każdych warunkach, jest wciąż dla Rosji korzystny. Tylko jedna rzecz się zmieniła, ale za to najważniejsza: opinia publiczna. Rosyjskie społeczeństwo łaknie zwycięstwa i odwetu. Jak już wskazałem wyżej władza w Rosji nie jest autorytarna, ale polega na autorytecie wodza. Dlatego opinia publiczna ma w Rosji znaczenie, w odróżnieniu od „tradycyjnych demokracji.
Putin może zachować swoją rolę jako filar systemu tylko tak długo jak długo ma poparcie większości ludności. Jeśli to poparcie straci, to i system straci stabilność, ponieważ w rosyjskiej elicie politycznej nie pojawiła się inna postać tego kalibru. Władza utrzymuje swój autorytet dopóty, dopóki ucieleśnia życzenia mas. Dlatego pokonanie faszyzmu na Ukrainie, nawet jeśli dyplomatyczne, musi być wyraźne i bezdyskusyjne, i tylko pod tym warunkiem możliwy jest kompromis z Rosją.

Bez względu zatem na to, czego sobie życzy prezydent Putin i jakie są interesy Rosji, biorąc pod uwagę ogólną równowagę sił, a także priorytety i możliwości głównych aktorów, wojna, która powinna była zakończyć się w zeszłym roku na Ukrainie, teraz niemal z pewnością rozleje się na Europe. Można tylko zgadywać, kto będzie bardziej skuteczny – czy Amerykanie ze swym kanistrem benzyny, czy Rosjanie ze swoją gaśnicą?   Ale jedna rzecz jest absolutnie  jasna: pokojowe inicjatywy rosyjskiego kierownictwa będą ograniczone nie ich życzeniami tylko ich rzeczywistymi możliwościami. Daremna jest walka czy to z życzeniami ludzi czy to z biegiem historii; ale kiedy jedne i drugie się schodzą, wtedy jedyna rzeczą, jaką może zrobić mądry polityk to zrozumieć pragnienia ludzi i kierunek procesu historycznego i postarać się je wesprzeć za wszelką cenę.

Opisane powyżej okoliczności sprawiają, że jest niezwykle mało prawdopodobne, aby projektanci niepodległego państwa Noworosja mogli doczekać spełnienia swoich marzeń. Biorąc pod uwagę skalę nadchodzącego pożaru określenie losu Ukrainy jako całości nie jest zbyt trudne, ale jednocześnie, nie spełni się on łatwo.
Jest zupełnie logiczne, że Rosjanie winni zapytać: skoro Rosjanie, których uratowaliśmy przed faszyzmem mieszkają w Noworosji, to dlaczego muszą żyć w  odrębnym państwie? A jeśli chcą życ w odrębnym państwie, to dlaczego Rosja ma im odbudowywać miasta i fabryki? Na te pytania jest tylko jedna rozsądna odpowiedź: Noworosja powinna stać się częścią Rosji (zwłaszcza że ma dość bojowników, chociaż jej klasa rządząca jest wątpliwa). No, ale skoro część Ukrainy może przyłączyć się do Rosji, to dlaczego nie całość? Zwłaszcza że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, do czasu gdy to pytanie pojawi się na stole, Unia Europejska nie będzie już dla Ukrainy alternatywą Unii Eurazjatyckiej.

W konsekwencji, decyzja o powrocie do Rosji będzie decyzją zjednoczonej i sfederalizowanej Ukrainy, a nie jakiegoś tworu o niejasnym statusie. Moim zdaniem jest za wcześnie, aby na nowo rysować mapy. Najprawdopodobniej konflikt na Ukrainie zakończy się jeszcze w tym roku. Ale jeśli Stany Zjednoczone zdołają rozciągnąć ten konflikt na UE (a spróbują), ostateczne rozstrzygnięcie kwestii terytorialnych zajmie przynajmniej kilka lat, a może i więcej.
W każdym scenariuszu na pokoju zawsze korzystamy. W warunkach pokoju, w miarę jak rosną zasoby Rosji, a nowi sojusznicy (dawni partnerzy USA) przechodzą na jej stronę, i w miarę jak Waszyngton ulega ciągłej marginalizacji, restrukturyzacja terytorialna staje się znacznie łatwiejsza i tymczasowo mniej istotna, zwłaszcza dla tych, którzy będą jej podlegać.  

(tłum. BJ)






POK - oszczercza antypolska polityka niemców

Polskie obozy koncentracyjne”: takie słowa padły na antenie Radia Olsztyn

Nie milkną jeszcze komentarze w sprawie wypowiedzi Jamesa Comey'a dyrektora FBI o współudziale Polski w Holokauście, tymczasem w audycji mniejszości niemieckiej, jednym z programów emitowanych cyklicznie w każdą niedzielę na antenie Radia Olsztyn kilkakrotnie padły ostatnio słowa „polskie obozy koncentracyjne”. Audycja nadawana była w języku niemieckim i polskim. Teraz znika z anteny w trybie natychmiastowym, a szefostwo olszyńskiego oddziału Polskiego Radia zleciło już tłumaczenie wszystkich niemieckich audycji nadawanych w tym roku.

Sprawa zaczęła się od projekcji filmu dokumentalnego „Polskie obozy koncentracyjne” reż. Paweł Sieger. Film opowiada o ofiarach represji komunistycznych i obozach, które powstawały na terenie Śląska od końca 1945 roku. Przed kilkoma tygodniami na spotkaniu w Mrągowie film oglądali Członkowie Ziomkostwa Prus Wschodnich. Stowarzyszenie Mniejszości Niemieckiej na Warmii i Mazurach, które przygotowywało programy na antenę Radia Olsztyn uznało, że warto zaprosić reżysera filmu do audycji mniejszości niemieckiej. W czasie wywiadu kilka razy padło sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne”, a Sieger podkreślił, że pruską tragedią tak naprawdę nie było wcale to, czego dopuszczali się żołnierze radzieccy. Ani zabijanie ludności cywilnej, ani gwałty, ale likwidacja państwa Pruskiego przez aliantów w 1947 roku, to był największy cios. Nawoływał, że Niemcy powinni domagać się odzyskania swojej ziemi. Według autora filmu Polacy i Ukraińcy powinni zrozumieć, że Prusy są niemieckie, to część niemieckiej tradycji. 

Oficjalnie w komunikacie przekazanym mediom Radio Olsztyn tłumaczy, że emisja tego wywiadu, to efekt niedopatrzenia. Głos zabrał w tej sprawie także przewodniczący Stowarzyszenia Mniejszości Niemieckiej na Warmii i Mazurach Henryk Hoh. Zapewniał, że stowarzyszenie nie identyfikuje się z prezentowanymi poglądami Pawła Siegera. W jego ocenie błędem było to, że materiał przygotowywał współpracownik, który jest Niemcem mieszkającym w Polsce od kilku lat. Być może nie zrozumiał, że padają tak kontrowersyjne treści. Hoh nie potrafił wyjaśnić, kto kolaudował i zatwierdzał ostatecznie treści prezentowane w audycji mniejszości niemieckiej. Radio Olsztyn wyemituje w tej sprawie oświadczenie i przeprosiny. A dla „równowagi” także programy, w których o powojennych obozach będą mówili polscy historycy.

Zamiast terminu polish obozy koncentracyjne proponuję stosowanie skrótu: POK.

Nawet informacyjne pisanie o POK, ugruntowuje ten termin w świadomości ludzkiej.

MPS




http://wiadomosci.onet.pl/kraj/polskie-obozy-koncentracyjne-takie-slowa-padly-na-antenie-radia-olsztyn/nf92nm



Niemieckie panowanie na Łotwie, Litwie i Estoni


ZACHOWAJ ARTYKUŁPOLEĆ ZNAJOMYMEDYTUJ WPIS


a w Polsce - porównanie 

    

Litwa

to 2 mln 561 tysięcy ludzi

Struktura demograficzna:

Litwini – 2 mln 561 tysięcy – 84% populacji
Rosjanie – 177 tysięcy – 5,8% populacji
Polacy – 200 tysięcy – 6,6% populacji

Ani ruska agentura, ani - jak to się wielu marzy - polska - nie rządzą Litwą.


Estonia
to 1 mln 330 tysięcy ludzi

Struktura demograficzna:

Estończycy – 918 tysięcy – 69% populacji
Rosjanie – 345 tysięcy – 26% populacji

Ruska agentura w tym kraju zdecydowanie nie przepracowuje się – a właściwie smacznie sobie śpi.

Może dlatego Estonia jest jednym z bulterierów Zachodu przeciwko Rosji?


Łotwa
to 1 mln 981 tysięcy ludzi

Struktura demograficzna:

Łotysze – 1 mln 284 tysiące – 62% populacji
Rosjanie – 556 tysięcy – 26% populacji


Łotwa zdecydowanie boi się mocarstwowych ambicji Rosji - dyskryminuje język rosyjski i obywateli rosyjskich nie przyznając im obywatelstwa.



Trzeba powiedzieć, że ruska agentura w tych dwóch krajach po prostu się leni – mając taki potencjał ludnościowy i nieograniczone zasoby finansowe płynące z kraju ojczystego, Łotwa i Estonia powinny być bulterierem Rosji już co najmniej od 10 lat. A nie są...



A może po prostu Rosjanie nie mają ochoty okłamywać i okradać swoich sąsiadów?
  

Polska
to 38 mln 500 tysięcy ludzi

Struktura demograficzna:

Polacy – 37 mln 394tysięcy – 97% populacji
Rosjanie – 13 tysięcy (słownie: trzynaście tysięcy osób) – 0,03 % populacji
Ślązacy – 847 tysięcy – 2,26% populacji



W kraju nad Wisłą ruska agentura od zawsze cieszyła się niesłabnącą sławą, szczególnie wśród niemieckiej agentury, która dla niepoznaki zgrywa prawicowych oszołomów, tudzież żydów, ewentualnie odgrywa rolę antysemitów.

Ale ostatnio daje się odczuć, że ruska agentura, w publikacjach oświeconych blogerów (oświeconych przez pochodzącego z Wersalu niejakiego St. Michałkowicza rzecz jasna) jest zdecydowanie passe.

Teraz za ruską agenturę robi agentura żydowska. Szczególnie Neon24 jest zasypywany bełkotem o wiodącej roli jakiś żydów w polskiej polityce.

Czyżby za dużo ludzi czytało 50 pytań?


Czy już nikt się nie nabiera na ruską agenturę??
Przecież to przeczy logice - ruska agentura w Polsce jest przeciwko Rosji ?
Komoruski?
Powienien być przeciw USA....

Ojej....



Ciekawy ustęp z wikipedii:

Estonia (podobnie jak jej południowy sąsiad – Łotwa) od wczesnego średniowiecza, aż do początków XX wieku, a więc przez wieleset lat, znajdowała się pod bardzo silnym wpływem kultury niemieckiej.
Było to spowodowane tym, że obecna Estonia i Łotwa to dawne Inflanty i inne krainy historyczne (np. Terra Mariana), które najdłużej w swej historii były podniemieckim panowaniem. Kultura niemiecka oddziaływała tam jednak znacznie dłużej niż tylkow czasie oficjalnego panowania Niemcówna tym terenie, ale również w czasie panowania szwedzkiego,polskiego czy też rosyjskiego wyższą klasę społeczeństwa stanowili tam wciąż Niemcy,obejmowali oni też często najważniejsze urzędy w administracji, a miasta w tych krajach wciąż miały niemiecki charakter.

Warto tu przytoczyć słowa jednego z polskich studentów, Bolesława Limanowskiego, który w swych Pamiętnikach (1835-1870 r.) opisuje, będące już pod rosyjskim panowaniem miasto Tartu w Estonii:Tartu miało charakter zupełnie niemieckiego miasta. Język niemiecki panował wszędzie: w urzędach, na katedrach uniwersyteckich, w sklepach, na ulicy. Właściwe miasto było z prawej strony Embachu. Miało ono piękny staroniemiecki wygląd, zwłaszcza główna ulica Ritterstrasse (Rycerska) przedstawiała się wspaniale. Lecz największą ozdobą było wzgórze piętrzące się nad miastem i porosłe bujnym lasem, tak zwane Domberg, od dawnej katedry katolickiej, w której ongiś kazał Piotr Skarga.”[5] Oczywiście kultura niemiecka silnie oddziaływała na, skupione głównie na wsiach, ludy fińskie, czyli przodków obecnych Estończyków oraz ludy bałtyckie –przodków obecnych Łotyszy. Kultura niemiecka wciąż obecna jest w wielu aspektach kulturowych dzisiejszych Estończyków i Łotyszy.

Niemal identyczny fragment przeczytamy pod hasłem: Łotwa.



 A tu najciekawszy fragment:

Kultura niemiecka oddziaływała tam jednak znacznie dłużej niż tylko w czasie oficjalnego panowania Niemców na tym terenie, ale również w czasie panowania szwedzkiego,polskiego czy też rosyjskiego ..”

Powinno być:

Kultura niemiecka oddziaływała tam jednak znacznie dłużej niż tylko w czasie panowania Niemców na tym terenie, ale również w czasie panowania szwedzkiego,polskiego czy też rosyjskiego ..”

A nie jest.

Dlaczego?


Autor wpisu dokładnie podkreśla, że było panowanie oficjalne – stąd wniosek, że było (lub jest nadal) również panowanie nieoficjalne.

 



No, cóż, z tego co się orientuję, wiki pisana jest głównie przez niemców, najwyraźniej oni dobrze wiedzą co piszą...

  








 To chyba jednak jakaś zaraza....

 




  • @
    Także jestem zatrwożony mapką wyborczą mimo ze powtarza się z lat poprzednich. Czy to zaraza? 97% Polaków którzy nie są pro polscy nie jest byle jaką zarazą. To jest cholera!
  • @
    Jak to jest, tylu Polaków zginęło w tych wszystkich wojnach, a oni je zawsze przetrwali, mimo, że byli mniejszością.

    Bo oni nie szli na front, tylko podjudzali ku temu Polaków?

    Hmmm...
  • @Stara Baba 00:06:53
    "97% Polaków którzy nie są pro polscy nie jest byle jaką zarazą. To jest cholera!"

    Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem.

    Ta ocena jest niewłaściwa, nietrafiona.

    Chodzi o państwo, które było całe lata sztucznie utrzymywane w dryfie, aby przyzwyczaić nas do tego stanu jako normalnego, Polacy nie są "nie pro polscy", tylko zwiedzeni.
  • @Maciej Piotr Synak 00:15:40
    Zwiedzeni to nie argument. To niech się do cholery nawiedzą.
    W dobie internetu zrobić to jest o wiele łatwiej. Trzeba tylko chcieć. Polacy (My) są narodem indywidualności który nie może żyć bez wspólnoty. Nawet nasze szlacheckie herby nie przynależą do jednej rodziny a do wielu na wzór klanu.
    W Polsce wprowadzono procesy nienaturalne dla naszej ideologii oraz
    tradycji. To znaczy najpierw w zaborach wróg wprowadził dyktaturę indywidualności a potem po drugiej wojnie dyktaturę tłumu. Żadne rozwiązanie dla mentalności Polaka nie jest swojskie ani naturalne i w zgodzie z jego naturą.
    Dla tego to właśnie Polska dusza się gubi. Po to jednak Bóg dał rozum
    aby go używać. Przebiegłość "wroga" nie jest wymówką. Jeżeli chcemy swojej, polskiej, egzystencji musimy być od "wroga" twardsi, mądrzejsi
    i przebieglejsi. Jeżeli tak się nie stanie Polski niedługo nie będzie.
  • Zegnaj Bohaterze...


    Taki jest tragiczny los Prometeuszy.
    Aleksiej Mozgowoj dostrzegl szanse i projektowal nadzieje urzeczywistnienia lepszego swiata dla zwyklych ludzi.
    Byl politycznym poeta i Chrystusem XXI wieku z karabinem.
    Byl niewygodny dla wielu; stad wiele prawdopodobnych motywow.
    Wpadl w tryby globalnej maszynerii. Przeczuwal swoj los ale trwal. Mimo Hamletowego rozdarcia, spelnial swoj Konradyczny i heroiczny obowiazek, wbrew okolicznosciom, choc znal cene, ktora mial zaplacic...
    Zegnaj Bohaterze.
    Osamotniles nas zwyczajnych.
    Zaznaj spokoju w czarnoziemnej mogile.






http://argo.neon24.pl/post/122817,niemieckie-panowanie-na-lotwie-litwie-i-estoni